Cuda i cudeńka - ebook
Cuda i cudeńka - ebook
W małym miasteczku tylko na pozór niewiele się dzieje.
Malownicza kamienica z mansardą skrywa pod swym dachem niejedną tajemnicę. Nieprzewidziane okoliczności sprawiają, że Lena zostaje jej nową lokatorką. Poznaje swoich sąsiadów, nietuzinkowe postaci, które sprawiają, że życie dziewczyny staje się jeszcze barwniejsze niż dotychczas. Wśród jej nowych przyjaciół jest Francesca, ekscentryczna Włoszka po przejściach, która prowadzi mały sklepik z cudeńkami. Lena zaczyna korespondować z tajemniczym Borysem, właścicielem mieszkania na strychu, który skrywa bolesną tajemnicę. Dzięki świątecznej wymianie pyszności, mieszkańcy kamienicy lepiej poznają siebie i swoje sekrety.
„Cuda i cudeńka” to pełna ciepła opowieść o odzyskanych nadziejach, potrzebie bliskości, sile kobiecej przyjaźni i codziennej dobroci. A wszystko to przyprawione odrobiną wiary w cuda.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-109-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiatr zawiał tak mocno, że idąca ulicą starsza kobieta była zmuszona przytrzymać sobie na głowie zielony beret z antenką. Kilka zeschłych liści zatańczyło w kącie między schodkami a ceglanym cokołem kamienicy. Helena zaparkowała obok przechylonego, zardzewiałego trzepaka. Wysiadła, z trudem wyciągnęła z bagażnika plecak oraz walizkę, po czym zadarła głowę, aby obejrzeć miejsce, które na jakiś czas miało stać się jej domem.
Budynek musiał być stary, poniemiecki, ale najwyraźniej w ostatnich latach przeszedł gruntowny remont – elewacja miała przyjemny śmietankowy kolor, nieco tylko przybrudzony. Tynk przykrywała częściowo gęsta zasłona bluszczu wijącego się od rogu kamienicy i tworzącego wachlarz ciemnej zieleni, który zwężał się ku górze, wysuwając jednak pojedyncze gałązki aż po mansardowy dach, pokryty dachówkami w różnych odcieniach czerwieni. Drewniane okna były pomalowane na biało. Wysoko nad wejściem do klatki schodowej wznosił się półkolisty szczyt ozdobiony girlandą, której końce dzierżyły w dłoniach dwie rzeźby aniołów patrzących na świat, jak się Lenie wydawało, z wielką troską. Między aniołami znajdowało się niewielkie owalne okienko. Dziewczyna pomyślała, że na pewno przyjemnie jest wyglądać przez nie o poranku i widzieć z góry dachy niższych domów oraz koty przemykające sobie tylko znanymi ścieżkami.
Sprawdziła adres: Bukowa trzynaście. Wszystko się zgadza, to na pewno tutaj. Z wysiłkiem pchnęła ciężkie drewniane drzwi i zagłębiła się w półmroku klatki schodowej. Pachniało wilgocią, lecz nie był to przykry zapach. Kojarzył się z jesiennym lasem albo z jakąś grotą, w której kryje się tajemnica.
Jeszcze chwila i zacznie się nowy rozdział w jej życiu. Nie była tylko pewna: lepszy czy gorszy? Wciąż jeszcze mogła się wycofać, wrócić do rodzinnej wsi i nadal pomagać rodzicom w gospodarstwie. Nawet jeśli oni tej pomocy w gruncie rzeczy nie potrzebowali, to jednak zawsze czekał tam na Lenę ciepły kąt i talerz rosołu ugotowanego przez mamę – więc najlepszego na świecie. Tamten świat był nudny i nie dawał żadnej szansy na to, że cokolwiek zmieni się w życiu dziewczyny, ale zarazem miał w sobie to, czego w tej chwili potrzebowała najbardziej: bezpieczeństwo.
Stojąc u podnóża schodów wiodących na wysoki parter kamienicy, Lenka próbowała uspokoić serce walące w piersi. Za chwilę miała wejść do mieszkania kogoś, o kim w rodzinie krążyły legendy. I nie były to opowieści o ślicznej, łagodnej królewnie z kamienicy pod aniołami, lecz raczej o wiedźmie, która uprzykrzała życie innym lokatorom, a z własnymi krewnymi nie potrafiła żyć w zgodzie. Z babcią Miecią podobno nie sposób było długo wytrzymać. Ojciec Leny odwiedzał swą matkę kilka razy w roku, lecz na jej wyraźne życzenie nie zabierał ze sobą żony ani córki. Nigdy nie zostawał dłużej niż na weekend, a i tak wracał zupełnie rozstrojony.
Jedyne wspomnienie Leny dotyczące babci wiązało się z pewną uroczystością rodzinną. Był rok dwutysięczny, Lena miała dziesięć lat, jej mama Bożena kończyła czterdzieści, a zarazem był to rok jubileuszu dwudziestolecia ślubu rodziców. Wujkowie, ciotki i kuzyni wymyślili wielkie przyjęcie-niespodziankę, wynajęli salę bankietową i w tajemnicy przed jubilatami zaprosili krewnych z całej Polski.
Zadaniem Lenki było zdobycie numeru telefonu do babci Mieci. Komórki były jeszcze wówczas na wsi rzadkością, trzeba więc było przeszukać ojcowskie szuflady w biurku i odnaleźć stary notes z adresami i numerami telefonów znajomych. Dziewczynce drżały dłonie, kiedy w sekrecie notowała cyferki na skrawku papieru. Potem niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, słuchając, jak wujek Grzesiek telefonuje, przedstawia się grzecznie i usiłuje przekonać babcię, aby przyjechała na uroczystość.
– Dzień dobry. Jestem bratem Bożeny Botuli, żony Aleksandra. Dzwonię do pani z serdecznym zaproszeniem tutaj do nas, do Karbowa pod Poznaniem. Chcemy urządzić mojej siostrze przyjęcie z okazji czterdziestych urodzin, a tak się składa, że akurat przypada też dwudziesta rocznica ich ślubu, no i Helenka kończy dziesięć lat… W dodatku rok taki okrągły, dwutysięczny… Krótko mówiąc, organizujemy zjazd rodzinny.
W słuchawce panowała cisza.
– Halo? Słyszy mnie pani? – upewniał się wujek Grzesiek. – Pani Mieczysławo?
– Słyszę. – Odezwał się chłodny głos. – Ale ja nigdzie się nie wybieram. Do widzenia.
I tyle. Nie było żadnych wyjaśnień, dlaczego teściowa Bożeny i zarazem jedyna krewna Aleksandra nie pojawi się na rodzinnym zjeździe, nie było przeprosin, jakiegoś wykrętu. Babcia Mieczysława nie była zainteresowana i już.
Lenka nigdy nie wypytywała taty o jego matkę. Już jako mała dziewczynka przyjęła do wiadomości, że odwiedzin u tamtej babci nie będzie. Nie martwiło jej to szczególnie, bo rodzina ze strony mamy była liczna, serdeczna i niezwykle kontaktowa. Na wakacje i święta jeździło się albo do babci Jasi do Dęblina, albo do wujka Stasia pod Sieradz, a upalne letnie dni można było spędzić u wujka Władka w Goleniowie, skąd był już tylko żabi skok nad morze. Albo wreszcie spraszało się wszystkich do siebie, do Karbowa. Dom był duży, mógł pomieścić wielu gości, także niezliczonych kuzynów mamy z rodzinami. Zawsze było wesoło i optymistycznie, nikt więc nie przejmował się mrukliwą i zimną jak głaz babcią z odległego Lubska, o której wiadomo było tyle tylko, że mieszka sama na zachodnim krańcu Polski i nie zamierza tego zmienić, bo tak jej dobrze.
W czwartej klasie mała Helenka musiała przygotować na lekcję historii drzewo genealogiczne – nauczycielka poprosiła o skopiowane zdjęcia, a jeśli dzieci takowych nie miały, o narysowanie niewielkich portrecików krewnych. Wówczas – po raz pierwszy i jedyny – padło pytanie o dziadka ze strony ojca.
– Dziadka nie ma. – Brzmiała odpowiedź Aleksandra Botuli. – Nie mam ojca i nigdy nie miałem.
– Ale co ty opowiadasz, nie miałeś! – Denerwowała się mama, która pomagała małej Lence wycinać skserowane fotografie. – Nie wciskaj dziecku głupot. Każdy ma ojca, córeczko. Po prostu dziadziuś umarł, zanim twój tata się urodził.
Ostatecznie Lena narysowała portret mężczyzny nieco przypominającego jej ojca: krótka jasna broda, niebieskie jak bławatki oczy i niesforna czupryna blond włosów (aby uwzględnić wiek dziadka, dla porządku dorysowała ołówkiem kilka kresek, które miały oznaczać siwe pasma).
Nigdy potem nie było mowy ani o babci Mieczysławie, ani o dziadku, którego imię Helenka poznała, będąc już dorosłą pannicą. Porządkowała kiedyś dokumenty i natknęła się na akt urodzenia ojca: Aleksander Botula, urodzony w roku 1956 w Lubsku, syn Bolesława Lityńskiego i Mieczysławy Botuli.
Zaczerpnęła powietrza w płuca, poprawiła plecak na ramionach, dźwignęła walizkę i weszła po kilku schodkach. Na parterze stanęła pod drzwiami z wygrawerowaną dwójką. Dla porządku zerknęła do telefonicznych kontaktów, gdzie zapisała sobie adres: Bukowa trzynaście, mieszkanie dwa. Nie chce być inaczej. Trzeba zapukać. Raz kozie śmierć.
Drzwi otworzył młody, zarośnięty jak nieboskie stworzenie mężczyzna w porozciąganym swetrze.
– Pani jest Helena Botula? – upewnił się na wszelki wypadek. – To świetnie, bo ja muszę lecieć. Do widzenia. Na stoliku jest numer do mojej matki, jakby co.
I już go nie było.
Lena zsunęła z ramion plecak, postawiła bagaż pod ścianą, po czym bardzo powoli zdjęła buty, kurtkę i czapkę. Zwlekała, czekając na głos, który zaprosi ją do środka. Nikt się jednak nie odezwał. Zalękniona i niepewna, postąpiła kilka kroków do przodu. W mieszkaniu pachniało lekarstwami, kurzem i ziołami.
Przedpokój był szeroki, urządzony oszczędnie: jedynie wieszak na ubrania oraz niewielka szafka na buty. Żadnych ozdób, obrazka na ścianie, lustra. Po prawej stronie dziewczyna zobaczyła uchylone drewniane drzwi. Miały odcień bieli, która dawno stała się szara w ten przykry sposób, w jaki starzeją się białe przedmioty i tkaniny. Lena dostrzegła zarys umywalki i już wiedziała, że tam musi być łazienka. Naprzeciwko nie było drzwi, najwyraźniej je wystawiono, ponieważ przy futrynie sterczały zawiasy. Tutaj znajdowała się kuchnia: nieco zaniedbana, dawno nieremontowana, ale czysta.
Przedpokój prowadził do trzech kolejnych pomieszczeń. Dwoje drzwi było zamkniętych, a jedne otwarte – i to właśnie tam, jak się domyśliła Lena, musiała znajdować się sypialnia babci Mieci. Dziewczyna przełknęła nerwowo ślinę, położyła sobie rękę na sercu, jakby to mogło uspokoić jego galop, i weszła do tego pokoju.
– Dzień dobry – powiedziała w przestrzeń, bo w pierwszej chwili nie zauważyła staruszki.
Łóżko odwrócone było w taki sposób, że leżąca nie widziała drzwi, patrzyła w przeciwnym kierunku – na pustą, białą ścianę. Gdyby chociaż przodem do okna, pomyślała Helena, wówczas babcia mogłaby obserwować chmury albo gołębie. Ale patrzeć w stronę ściany?
Lenka postąpiła jeszcze kilka kroków i ostrożnie usiadła na brzeżku łóżka. Wsparta na kilku poduszkach kobieta, o twarzy pomarszczonej jak rodzynek, otworzyła oczy. Czarne niczym węgielki i przenikliwe. Przez chwilę patrzyła na Lenę, a potem ponownie zamknęła powieki.
– To ja, babciu. – Dziewczyna odważyła się przedstawić. – Twoja wnuczka Helena. Ale nie lubię tego imienia, wolę być Leną.
Kobieta milczała.
Lenka dopiero teraz przypomniała sobie, że babcia nie może jej odpowiedzieć. Po wylewie straciła zdolność mówienia i póki co lekarze nie potrafili orzec, czy jeszcze kiedykolwiek ją odzyska. Tak powiedział ojciec po tym, jak przywiózł babcię ze szpitala.
– Przyjechałam, żeby się tobą zająć – ciągnęła Lena, licząc na ponowne otwarcie oczu. – Tata nie mógł tu zostać, wiesz, ma na głowie gospodarstwo, zresztą chyba nie byłoby dobrze, żeby mężczyzna cię mył i tak dalej. A ja i tak siedziałam bezczynnie w domu, bo straciłam pracę w szkole i niczego innego nie mogłam znaleźć. Na wsi nie ma zbyt wielkiego wyboru – dodała gwoli usprawiedliwienia, gdyż nie chciała wyjść na nieroba.
Babcia rozchyliła powieki dosłownie na kilka sekund, po czym zamknęła je znowu. Lena wstała i podeszła do okna wychodzącego na podwórko z samotną brzozą, która chwiała się na wietrze.
– Nigdy się nie widziałyśmy, więc opowiem ci krótko, babciu, o sobie… Mam już dwadzieścia sześć lat, może pamiętasz, bo przecież tata musiał cię informować, może nawet zdjęcia pokazywał… Skończyłam studia i przez trzy lata pracowałam w szkole, bo ja jestem panią od nauczania początkowego, wiesz? Lubię dzieci i wydawało mi się, że to będzie łatwizna uczyć je literek i całej reszty. Ale okazało się, że to niekoniecznie takie proste. Zresztą kiedy indziej ci opowiem, czasu będziemy miały aż nadto. W każdym razie uwielbiałam tę pracę, ale moją szkołę zamknięto, bo dzieci było niewiele, a teraz samorządy szukają oszczędności. Siedziałam więc na garnuszku rodziców, trochę próbowałam pomagać mamie w szyciu, bo lubię takie manualne zajęcia, ale na dłuższą metę to nie jest rozwiązanie…
Urwała, sprawdzając, czy wywołała jakąkolwiek reakcję. Owszem, wywołała – taką, że starsza pani otworzyła oczy na dobre i teraz wlepiała badawcze spojrzenie we wnuczkę. Dobre i to.
– I tak oto, babciu, jestem. Tata zadzwonił do tej wynajętej opiekunki i poprosił, żeby cię uprzedzić, ale nie wiem, czy to zrobiła. Wprowadzę się do ciebie i pomieszkam tu, póki nie wydobrzejesz. Wiem, że to trochę niezręczna sytuacja dla ciebie, tak samo jak dla mnie, ale przecież rodzina to rodzina, prawda? Trzeba sobie pomagać. A teraz przepraszam cię na chwilę, muszę zadzwonić do pielęgniarki i zapytać, co i jak z lekarstwami.
Uważne spojrzenie babci towarzyszyło dziewczynie, kiedy rozglądała się po pokoju w poszukiwaniu stolika, na którym miał się znajdować numer telefonu zapisany przez zarośniętego młodzieńca. Ponieważ go nie znalazła, wyszła i skierowała się do kolejnego pomieszczenia.
Był to pokoik, który przy odrobinie dobrej woli można by nazwać biblioteką, ponieważ jedną ścianę zajmowały regały. Niestety stało na nich niewiele książek, a znacznie więcej słoików z przetworami. Pozostałe ściany były puste, pozbawione mebli, tylko w rogu znajdował się złożony w kostkę materac. U Leny w domu coś takiego nazywano amerykanką, a używało się tego wówczas, gdy pojawił się nadprogramowy gość i zabrakło łóżek. Pewnie tu właśnie nocował jej tata, kiedy odwiedzał matkę. I zapewne tutaj miała spać sama Helena.
Niestety dojście do amerykanki, do okna i nawet do ścian blokowały kartony poustawiane jeden na drugim dosłownie wszędzie, tak że tworzyły labirynt, w którym pozostawiono wąską ścieżkę prowadzącą do regału, a konkretnie do półki z dżemami i kiszonymi ogórkami. Lena schyliła się i otworzyła pierwsze z brzegu pudełko. Znajdowały się w nim puszki zielonego groszku. W następnym odkryła zapasteryzowane w słoikach domowe mięsiwo, coś w rodzaju kiełbasy otoczonej złocistą galaretką.
Stolik i leżącą na nim karteczkę z numerem telefonu dziewczyna znalazła w ostatnim pomieszczeniu. Był to pokój gościnny, choć niezwykle skromny. Dwa fotele, szafka z telewizorem, ława i meblościanka pamiętająca zapewne epokę gierkowską, stanowiły całe wyposażenie owego pokoju. Na półkach meblościanki babcia ustawiła trzy kryształowe wazony oraz małego porcelanowego słonika. Ściany, jak zresztą w całym mieszkaniu, były zupełnie gołe i nieskazitelnie białe.
Helena wzięła do ręki karteczkę i wróciła do przedpokoju, by wyciągnąć z kieszeni kurtki telefon komórkowy. Wybrała numer. Po chwili odezwał się ciepły głos.
– Słucham?
– Dzień dobry, mówi Helena Botula, wnuczka Mieczysławy. Właśnie przyjechałam, żeby się zająć babcią.
– Ach, już pani jest, to świetnie. Zaraz tam do pani wpadnę i wszystko pokażę, gdzie są lekarstwa, co dawać do jedzenia i tak dalej.
– Dobrze. W takim razie czekam.
Zajrzała do pokoju babci, ale ta spała lub udawała, że śpi, co w sumie na jedno wychodziło.
Lenka przeniosła plecak do małego pokoju, który w myślach nazwała już spiżarką. Z trudem dotarła do amerykanki, przestawiając kartony jeden na drugi i w ten sposób torując sobie drogę. Uprzątnęła tyle pudełek, aby móc rozłożyć materac, po czym usiadła na nim i zastanowiła się, co dalej. Chciała wypakować z plecaka ubrania i książki, ale chwilowo nie miałaby gdzie ich umieścić, dała więc sobie spokój. Wyjęła tylko kosmetyczkę i zaniosła do łazienki. Tam też było niezwykle skromnie, wręcz biednie: najtańsza pasta do zębów i zwichrowana szczoteczka w plastikowym kubku, krem nivea, poszarzały ręcznik na metalowym haczyku, mydło w mydelniczce i pudełko proszku do prania. Obok starej pralki znajdowała się malutka wanna, w której można było co najwyżej usiąść, zaś tuż przy drzwiach była umywalka.
Lena westchnęła. Jedno było pewne: nie będzie jej się tu żyło luksusowo. Nie żeby była do luksusów przyzwyczajona – wręcz przeciwnie, wychowała się w dość surowych warunkach, w domu, w którym wprawdzie były niezbędne sprzęty, ale już na przykład ciepła woda leciała z kranu tylko wtedy, gdy ktoś narąbał drewna, przyniósł węgla i napalił w piecu. Karbowo znajdowało się na tyle daleko od najbliższej dużej wsi, że na szkolny autobus albo do sklepu po chleb trzeba było iść trzy kilometry przez pola. Kiedy dziewczyna była mała, pokonywała ten dystans na rowerze, ale w zimie musiała chodzić na piechotę. Dopiero jako nastolatka, gdy zdobyła prawo jazdy, zaczęła jeździć rozklekotanym samochodem.
Babcia nadal leżała bez ruchu. Lena czuła się nieswojo w tym pustym domu, w którym cisza aż kłuła w uszy. Żeby zająć się czymś podczas oczekiwania na pielęgniarkę, wróciła do przestawiania kartonów. Wykorzystując wolne miejsce na półkach regału, wypakowała całe pudło paprykarzy i powideł śliwkowych, zyskując w ten sposób dwa puste kartony, do których postanowiła włożyć swoje ubrania. Przywiozła sobie tylko odzież na pierwsze dni, resztę miał dostarczyć tata w najbliższy weekend. Zresztą nie było tego znów tak wiele. Helenka nigdy nie miała szczególnego nabożeństwa do mody, kupowała jedynie niezbędne rzeczy, a w dodatku ubierała się jak nastolatka: nosiła dżinsy, proste swetry lub koszulowe bluzki, latem trampki, a zimą martensy. Nie malowała się, a włosy wiązała w koński ogon. Mama czasem żartowała, że w ten sposób Lena nigdy nie znajdzie męża, bo ubierając się w takim stylu, można skusić co najwyżej chłopaka w wieku licealnym. Jednak tak naprawdę obie się z tego śmiały. Helence nie spieszyło się do zamążpójścia, a co do miłości – jak dotąd jej serce zabiło żywiej tylko dla jednego mężczyzny, a ten okazał się niegodny nawet sympatii, a co dopiero czegoś więcej. Dziewczyna się sparzyła i od tamtej pory zwyczajnie nie potrafiła się zakochać. Czasem po cichu marzyła, że pewnego dnia wielkie uczucie spadnie na nią jak grom z jasnego nieba, ale im była starsza, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że takie rzeczy zdarzają się jedynie w kiepskich filmach.
Kiedy dało się słyszeć pukanie do drzwi, Lena zdążyła już trochę uporządkować pokój. Słoiki ustawiła ciaśniej na półkach regału, nieliczne książki (prawie wyłącznie kucharskie) przeniosła na meblościankę w salonie, a resztę kartonów postanowiła rozlokować według zawartości: przetwory mięsne w jednym kącie, warzywa w drugim, a w trzecim ryby.
Pobiegła otworzyć.
– Dzień dobry! – zawołała pulchna kobieta z rozwianymi włosami i rumieńcami na policzkach, która wtargnęła do mieszkania niczym wicher. – A ja się spodziewałam jakiejś starszej pani. Proszę się nie gniewać, ale kiedy pan Aleksander zadzwonił i powiedział, że przyjedzie Helena…
– Tak wiem – mruknęła dziewczyna. – Mam takie trochę staroświeckie imię. Dlatego wolę formę „Lena”.
– Ale jesteś pełnoletnia? – upewniła się tamta.
Dziewczyna stłumiła śmiech. Nie pierwszy raz, i zapewne nie ostatni, została wzięta za licealistkę. Przy swojej drobnej posturze, młodzieżowym stroju i braku biżuterii oraz makijażu zdążyła się do tego przyzwyczaić.
– Mam dwadzieścia sześć lat – odparła.
– Oj, to przepraszam najmocniej. Wygląda pani tak młodziutko… No, ale nic, przejdźmy do rzeczy. Pani Helenko, musi pani być świadoma, że to nie będzie łatwe zadanie.
– Może usiądźmy…
– Nie, nie mam czasu, zaraz muszę lecieć. Mój numer pani ma, jakby co, to proszę dzwonić o każdej porze. Ja jestem pielęgniarką środowiskową, Alina Budnik się nazywam, będę do was zaglądać i sprawdzać, czy wszystko dobrze.
Lena słuchała, czując lekki zamęt w głowie.
– Babcia miała udar – ciągnęła pani Alina, wchodząc do kuchni i pokazując wiklinowy koszyczek pełen lekarstw, leżący na niskiej lodówce. – Ale na szczęście niezbyt rozległy. Lekarze mówią, że to jeden z lżejszych przypadków i że powinna wrócić do pełnej sprawności. Musi pani przypilnować leków na nadciśnienie, to bardzo ważne. Na kartce napisałam, które i kiedy dawać. Codziennie też musi pani mierzyć babci ciśnienie. Potrafi pani?
Dziewczyna skinęła głową. Tego akurat nauczył ją ojciec, zanim tu przyjechała.
– Teraz dalej. Jest lekki niedowład prawej strony, babcia może też niewyraźnie mówić, ale trzeba ją zachęcać, powinna jak najwięcej próbować.
– Ale tata tłumaczył, że babcia wcale… Że ona nie mówi.
– Na razie nie mówi, ale pewnie lada dzień zacznie. Ja już wielu takich pacjentów widziałam. Jak jej pani powie, że trzeba będzie powywalać te kartony z drugiego pokoju, to zaraz przemówi! – Pielęgniarka zaśmiała się. – Żartuję oczywiście. Ale prawda jest taka, że z babci jest niezłe ziółko. Może chodzić, ale nie bardzo jej się chce. Naturalnie, to wymaga od niej wysiłku, ale po prostu musi tę prawą nogę ćwiczyć. Trochę nią powłóczy, prawa ręka też nie jest do końca sprawna, jednak nie może jej pani wyręczać, pani Helenko. Wręcz przeciwnie, trzeba koniecznie przekładać wszystko do tej właśnie prawej ręki, niech nią je, niech pije, niech się próbuje sama podcierać i tak dalej.
Lena wzdrygnęła się lekko. Oczywiście wiedziała, że opieka nad babcią będzie obejmować także czynności tego typu, jednak nazwanie rzeczy po imieniu zabrzmiało bardzo niedelikatnie.
– Karmimy zawsze od prawej – dodała jeszcze pani Alina. – Mam na myśli, żeby babcia gryzła i żuła prawą stroną. Mówimy dużo, żartujemy, proszę nie wprowadzać żałobnej atmosfery i za bardzo się nie cackać, ale też nie niecierpliwić. To musi iść swoim rytmem. Ma pani jakieś doświadczenie w pracy ze starszymi ludźmi?
– Nie – powiedziała Lena słabym głosem. – Tylko z dziećmi. W tym z jednym autystycznym.
– A, no to jest szansa, że sobie pani poradzi. Ogólne zasady pani zna: nie złościć się, nie wyręczać w tym, co pacjent może zrobić sam, bardzo dbać, żeby nie było odleżyn, oklepywać, oszczypywać, prowadzać do toalety, żeby nie było zaparć i żeby mocz długo nie zalegał. No i współpracować z fizjoterapeutą.
– Z fizjoterapeutą? – powtórzyła dziewczyna ze zdziwieniem. – To ja mam ją wozić na rehabilitację?
– Nie, nie trzeba wozić, pan Aleksander załatwił wizyty domowe dwa razy w tygodniu. Na razie do końca grudnia.
– A, rzeczywiście, tata coś wspominał.
– Jedzenie proszę szykować łatwe do przełknięcia, ale nie całkiem papkowate, babcia musi też gryźć. I bardzo uważać na kalorie, pani Mieczysława będzie teraz trochę tyła, bo ma bardzo mało ruchu, a zresztą w starszym wieku metabolizm już nie ten sam.
– Czyli trzeba ją odchudzić?
– Nie, na razie nie ma nadwagi. Ale proszę pamiętać, że jeśli przybierze na wadze, to pani nie będzie miała siły jej podnieść, a i jej samej będzie ciężej. U pacjenta po udarze każdy dodatkowy kilogram to ogromny balast.
– Dobrze, pani Alino. Chyba już wszystko wiem, dziękuję. Więc twierdzi pani, że ona się do mnie odezwie? Bo na razie nic, nawet „dzień dobry” nie odpowiedziała…
– Odezwie się. Jak będzie trzeba, to proszę ją trochę prowokować, nie ma wyjścia. Uparta staruszka, ale na pewno znajdzie się na nią sposób.
– Tak. Mam nadzieję.
Pożegnały się. Lena zamknęła drzwi i odwróciła się, nabierając głośno powietrza. A więc to tak. Babcia może chodzić, ale nie chce. Woli leżeć. Ciekawe, czy życzy sobie, żeby ją karmić. W ogóle ciekawe, jak to będzie.ROZDZIAŁ 2
Jako istota z natury pogodna, urodzona optymistka kochająca cały świat, Helena Botula nie poddawała się łatwo. Studia w Poznaniu i mieszkanie w akademiku nauczyły ją, że ludzie są różni, wcale nie wszyscy tak sympatyczni jak jej kuzynostwo oraz koleżanki z małomiasteczkowego liceum, ale też do każdego istnieje jakiś klucz i cała trudność polega tylko na tym, żeby dopasować ten właściwy, zamiast bezcelowo wiercić w dziurce niedobranym, za dużym lub za małym.
Raźnym krokiem wróciła do pokoju babci Mieczysławy.
– Życzysz sobie może, babciu, do toalety? – zapytała, widząc, że tamtej drgają powieki, co zapewne oznaczało, że raptem przed sekundą zostały zamknięte. – Bo jeśli nie, to ja teraz pójdę do siebie i zacznę porządkować te wszystkie pudełka.
Oczy babci otworzyły się i nieprzyjazne spojrzenie spoczęło na twarzy wnuczki. Staruszka nie odezwała się jednak.
– Muszę wygospodarować miejsce na moje rzeczy – ciągnęła Lena. – Będę spała na składanym materacu w małym pokoju, tam też chciałabym mieć najpotrzebniejsze ubrania. Resztę mogę trzymać w szafkach w meblościance, o ile się zmieszczą, jeszcze nie zaglądałam. Gdzie przechowujesz ręczniki? Bo po przemeblowaniu chciałabym się umyć.
Nie było odpowiedzi, natomiast babcia zamknęła oczy. Aha, więc to tak. Pewnie jest zła, że zaczynam się szarogęsić. Twardy orzech do zgryzienia, pomyślała Lena.
– Rozumiem, że nie chce ci się do toalety. Pić ani jeść także chyba nie, bo coś byś chyba powiedziała. W takim razie idę do siebie.
Resztę przedpołudnia dziewczyna spędziła, ścierając kurz z pudełek oraz – zgodnie z wcześniejszym postanowieniem – porządkując je w logiczny sposób i opisując zawartość, żeby na wypadek, gdyby babcia zażyczyła sobie na przykład makreli w sobie pomidorowym, nie musieć przekładać wszystkiego od nowa.
Znalazła dwie prawie puste szafki w meblościance, tam więc umieściła rzadziej noszone ubrania – zaś te, które zakładała na co dzień, zostawiła w kartonach. Wreszcie uznała, że urządziła się całkiem nieźle, przejrzała resztę mebli w poszukiwaniu ręczników i wzięła kąpiel, z ulgą stwierdzając, że z kranu leci ciepła woda, choć nikt nie napalił w piecu.
– Nie jest tak źle – powiedziała do swojego odbicia w lustrze, rozczesując długie, jasne włosy. – Damy sobie radę.
Wyszła z łazienki, uchyliwszy wcześniej okno, bo w mieszkaniu czuło się nadmiar wilgoci.
– Babciu, robię obiad – powiedziała, zaglądając do sypialni starszej pani. – Masz jakieś konkretne życzenie?
Odpowiedzi nie było, staruszka tylko spojrzała apatycznie na dziewczynę. Miałam zaprowadzać ją do toalety, przypomniała sobie Lenka, a już sporo czasu minęło.
– Chodź, wstaniemy, zrobisz siusiu – powiedziała i, nie zważając na obojętność babci, podniosła kołdrę. – Nie patrz na mnie w ten sposób, nie chcę ci zrobić krzywdy, tylko pomogę ci pójść do ubikacji.
Babcia zacisnęła powieki tak mocno, że wokół oczu utworzyła jej się gęsta siateczka zmarszczek.
– Nie żartuj sobie – ciągnęła niezrażona Lena. – Pielęgniarka powiedziała wyraźnie, że mocz nie może zalegać. A ja wiem, co się dzieje, jak zalega. Opowiadała mi koleżanka, która nie mogła się wysikać po porodzie. Zrobią ci cewnikowanie, włożą do cewki moczowej taką grubą, metalową rurkę. Podobno są też nowocześniejsze, plastikowe, ale one ciągle się zaginają i boli jeszcze bardziej. No więc wsadzili jej tę metalową, grubą jak najgrubsze szydełko, i jak wetknęli, to siuśki same popłynęły. Nikt się nie przejmował, że ona wrzeszczy z bólu, ważne żeby bakterie się nie namnożyły w pęcherzu, sama rozumiesz.
Babcia otworzyła oczy. Nie odezwała się, ale jakimś cudem Lenka zrozumiała, że zgadza się pójść z nią do toalety. Dziewczyna chwyciła ją za ręce, potem pod pachy i z wysiłkiem podniosła babcię do pozycji siedzącej.
– Pierwsze koty za płoty, babciu – powiedziała. – Muszę się wszystkiego nauczyć. No, dawaj. Podobno prawą stronę masz słabszą, ale lewą całkiem sprawną. Wstajemy i krok po kroczku, do kibelka.
Babcia fuknęła, ale nic nie powiedziała. Powoli, z trudem wysunęła do przodu prawe biodro. Lena trzymała ją z całej siły pod ramię, drżąc ze strachu, że staruszka upadnie i rozbije sobie głowę. Nic takiego się jednak nie stało. Babcia zrobiła krok, potem drugi, dała się zaprowadzić do ubikacji, sama zsunęła sobie bieliznę i usiadła na sedesie. Lena odwróciła się, podeszła do umywalki i puściła strumień wody, żeby zapewnić jej minimum intymności.
Po wyprawie do łazienki, która naprawdę była „wyprawą”, bo razem z dojściem z powrotem do łóżka i wygodnym ułożeniem babci zajęła ponad dwadzieścia minut, Lena zabrała się za gotowanie obiadu. W kuchni czuła się pewnie, uczyła się gotować od dzieciństwa, a przez ostatnie pół roku, czyli od utraty pracy, pichciła obiady dla mamy i taty. Sprawdziła zawartość lodówki, a ponieważ nie znalazła nic poza jajkami i napoczętym słoiczkiem dżemu, postanowiła udać się na zakupy. Zajrzała do staruszki, żeby jej o tym powiedzieć, jednak babcia pochrapywała cichutko.
Lenka podsuszyła włosy i związała je w koński ogon, wzięła wiszący na haczyku w przedpokoju klucz z breloczkiem przedstawiającym delfina, po czym wyszła z domu i usiłowała zamknąć drzwi. Próbowała kilkakrotnie, jednak choć klucz wchodził w dziurkę, nie udało się go przekręcić ani w jedną, ani w drugą stronę.
Zdezorientowana wróciła do mieszkania i odwiesiła klucz na haczyk. Potem rozejrzała się trochę. Intuicja podpowiadała jej, że właściwy klucz nie może znajdować się gdzieś w głębi mieszkania, a raczej w pobliżu drzwi. Rzeczywiście, na lodówce, w tym samym koszyczku, gdzie ułożono blistry babcinych tabletek, widniał pęk kluczy związanych wyświeconym ze starości rzemykiem. Spróbowała. Tym razem się udało. Dziewczyna obejrzała pozostałe: jeden średniej wielkości i dwa zupełnie malutkie, zapewne przeznaczone do skrzynki na listy albo otwierające jakieś maleńkie kłódki. Trzeba będzie się zorientować, do czego służy tamten z delfinkiem. Tymczasem jednak nie miała do tego głowy – wyszła z budynku i postawiła kołnierz kurtki, ponieważ wiatr znów zawiał z ogromną siłą.
Postanowiła się przejść, gdyż uznała, że w ten sposób pozna miasteczko znacznie lepiej, niż poruszając się po nim samochodem. Zresztą nie miała ochoty kłopotać się o miejsce do parkowania.
Lubsko było rodzinnym miastem jej ojca i na podstawie jego relacji Lena wytworzyła sobie jakie takie wyobrażenie na temat tej miejscowości. Opowiadał o tym, jak po zmianie ustroju wszystko tu umierało: jak z dnia na dzień ludzie potracili pracę, a bezrobocie w pewnym momencie sięgało czterdziestu procent. Jak przestały działać zakłady włókiennicze, zamknięto stację kolejową, a budynki dawnych fabryk rozkradziono, zarówno w sensie maszyn i sprzętu, jak i dosłownie – rozebrano na cegły. Przedtem trudno jej było w to uwierzyć, a jednak teraz, kiedy szła w dół ulicy w stronę wiaduktu, minęła ruiny czegoś, co kiedyś faktycznie mogło być wielkim zakładem przemysłowym.
Lena była jednak osobą, która nawet na dnie przepaści znalazłaby powód do radości. Odwróciła wzrok od zasłanego gruzami placu i skierowała go na drugą stronę ulicy, gdzie uśmiechały się do niej wizerunki postaci z kreskówek, umieszczone w oknach przedszkola. Odwzajemniła uśmiech, nie zważając na zdziwienie mijającego ją mężczyzny, i zaciekawiona poszła dalej.
Wkrótce zwiedziła całe centrum niewielkiego miasteczka. Wiedziała już, gdzie znajduje się poczta, znalazła cztery sklepy mięsne (w jednym z nich kupiła mielone na pulpety), Biedronkę, Netto i Eko, a także niewielki deptak z kilkoma butikami. Następnie udało jej się zlokalizować księgarnię, dwa sklepy obuwnicze, kilka aptek, pogotowie ratunkowe i sklepik rybny. Zapytała przechodnia o ośrodek zdrowia, ale niestety nie udało jej się zrozumieć odpowiedzi – wynikało z niej bowiem, że nie ma jednego takiego miejsca, lecz kilka. Adres, pod który trzeba się udać w razie choroby, zależy od wybranego lekarza rodzinnego. W jej rodzinnym Karbowie była jedna maleńka przychodnia i jeden lekarz, toteż Lenka poczuła się przez chwilę zdezorientowana. Co zrobi, jeśli babcia gorzej się poczuje? Po chwili jednak z wrodzonym sobie optymizmem stwierdziła, że przecież ma numer telefonu do pielęgniarki. W razie czego zadzwoni i wszystkiego się dowie.
Ta myśl sprawiła, że dziewczyna porzuciła dalsze zwiedzanie miasteczka. Przecież gdyby babcia potrzebowała pomocy, nie wstanie sama do aparatu (Lena widziała telefon stacjonarny w przedpokoju). Trzeba będzie kupić staruszce komórkę, oczywiście kiedy już zacznie mówić. Tymczasem zaś pora wracać do domu i wziąć się za obiad. Pulpety w delikatnym sosie pieczarkowym zaprawionym śmietaną kremówką, ziemniaczki i surówka z czarnej rzepy na słodko – takie menu ustaliła na dzisiaj. Najważniejsze to zrobić dobre pierwsze wrażenie. Potem już jakoś pójdzie.
Babcia pozwoliła się posadzić, doprowadzić do stołu, a potem zjadła dwa pulpety i trochę utłuczonych ziemniaków. Czynność ta wyraźnie ją zmęczyła, więc wnuczka postanowiła ją trochę pokarmić. Staruszka specjalnie nie kręciła nosem, tylko fuknęła raz i drugi na surówkę, z czego Lena wywnioskowała, że albo nie jest wielbicielką czarnej rzepy, albo nie lubi słodkawych dodatków do obiadu.
– Musisz jeść – pouczyła ją. – Właśnie surówkę, babciu. To jest cały bukiet witamin, no i czysty błonnik. Pani Alina wyraźnie powiedziała, że mam pilnować pracy jelit.
Staruszka nie odpowiedziała, natomiast spojrzenie, które posłała wnuczce, wyrażało najczystszą pogardę. Lena aż się wzdrygnęła, postanowiła jednak udawać, że się nie przejmuje.
– Teraz połóż się, a ja zaparzę ci herbaty ziołowej i pozmywam. Może zechcesz się zdrzemnąć.
Mieczysława zamknęła oczy, kiedy tylko przyjęła pozycję leżącą. Lena wywnioskowała z tego, że towarzystwo nie jest czymś, czego starsza pani sobie w tej chwili życzy. Zresztą dziewczyna także miała ochotę na odrobinę samotności. Pozmywała, zaparzyła ziółka dla babci i udała się do pokoju, który od teraz – na czas nieokreślony – miał stać się jej królestwem.
Z ulgą wzięła przywiezionego z domu laptopa i położyła się na rozłożonym materacu. Nie zdawała sobie sprawy, że prowadzanie staruszki do łazienki czy do stołu i z powrotem może być takie męczące. Mimo że babcia Miecia była szczupłą, zasuszoną kobietą, ważyła swoje. Lena ze strachem pomyślała, jak by to wyglądało, gdyby staruszka rzeczywiście się roztyła, tak jak mówiła pielęgniarka. Wtedy do opieki nad chorą byłby chyba jednak potrzebny ojciec.
Właściwie decyzja o tym, że to młodziutka Helena pojedzie do Lubska, by zająć się babcią, zapadła dosłownie przed dwoma dniami. Kiedy rodzina Botulów dowiedziała się o wylewie, było oczywiste, że matką zaopiekuje się Aleksander, jedyny syn Mieczysławy. Natychmiast wsiadł w samochód i jeszcze tego samego dnia był przy matce w szpitalu. Lekarze powiedzieli mu, że to udar, że na szczęście nie uczynił jakichś wielkich szkód i są zupełnie realne szanse na to, że staruszka wróci niemal do pełnej sprawności. Początkowo opadał jej kącik ust, miała wciąż zamknięte prawe oko i nie poruszała wcale prawą nogą ani ręką, ale już po kilku dniach widać było znaczącą poprawę.
Kiedy wypisano ją ze szpitala, Aleksander długo rozmawiał z lekarzami, zasięgnął porady fizjoterapeuty, po czym wynajął pielęgniarkę, zapłacił jej za całodobową opiekę nad matką i wrócił do domu, aby naradzić się ze swoimi kobietami – żoną i córką. Było oczywiste, że rehabilitacja staruszki może potrwać wiele tygodni, a nawet miesięcy. Być może już nigdy nie będzie w pełni sprawna i mimo optymistycznych prognoz lekarzy należało brać pod uwagę również taki scenariusz. Trzeba było coś postanowić: zabrać ją do siebie albo zapewnić jej stałą opiekę. To pierwsze ze względów emocjonalnych nie wchodziło w rachubę. Z powodu swojego przykrego charakteru babcia nigdy nie nawiązała nie tylko serdecznego, ale w ogóle żadnego kontaktu z synową i wnuczką. Poza tym zabranie jej z dobrze znanego środowiska, z miasteczka, w którym spędziła całe życie, do obcej wsi, w nieznane otoczenie, wydawało się po prostu nie w porządku. Aleksander rozważał wynajęcie całodobowej profesjonalnej opieki, jednak byłyby to ogromne koszty, poza tym trudno było wymagać, aby ktoś zgodził się na stałe zamieszkać z obcą sobie osobą.
– Ja mogę – odezwała się wówczas Lenka. – I tak jestem bez pracy, sterczę tu jak kołek w płocie i tylko popadam w marazm. Pojadę, poznam nowe miejsce, może spotkam fajnych ludzi. A kto wie, jak babci się poprawi, to może się gdzieś tam zahaczę do pracy…
– Nie wiem, córuś – powiedziała z powątpiewaniem mama. – Babcia, kiedy już się jej … jak to określiłaś… poprawi, może nie chcieć, żebyś z nią została.
– Przecież mnie nie o to chodziło… – Helena zaczerwieniła się gwałtownie. – Nie o darmowe lokum. Ale jak już się tam zadomowię, poznam ludzi, zorientuję się w rynku pracy, to… Zapewne wynajmowanie kawalerki w takim małym miasteczku nie będzie szczególnie drogie, prawda? Nie ma porównania z Poznaniem.
– To na pewno – zgodził się tata.
– No więc widzisz. Ustalone. Pakuję się i jadę.
– Będę ci płacił – zastrzegł jeszcze ojciec. – Na pielęgniarkę wydałbym fortunę, tobie oczywiście zapłacę mniej, córuś, ale…
– Tato, nie mówmy o pieniądzach – zaprotestowała Lenka.
W końcu jednak stanęło na tym, że jakieś pieniądze dziewczyna będzie od ojca otrzymywać, choćby po to, żeby miała z czego odkładać na swoją świetlaną przyszłość. Bo że będzie świetlana, jako optymistka wierzyła bardzo mocno.
W dwa dni pożegnała się z dotychczasowym życiem, spakowała najważniejsze rzeczy i najukochańsze książki, wsiadła w starego opla corsę, który i tak przeważnie stał bezużytecznie na podwórku, a jeździło się nim jedynie na targ (wszyscy uznali, że Lena musi mieć w Lubsku samochód, na przykład by móc wozić babcię do lekarza) i wyruszyła na zachód, pod niemiecką granicę, do miasteczka o nazwie Lubsko.
Teraz, siedząc w zagraconym pokoju, w którym trudno było znaleźć choć odrobinę przytulności, i patrząc w zadumie na wyświetlacz telefonu, Lenka pożałowała swojej decyzji. Poczuła się straszliwie samotna. Może gotować, sprzątać, może prowadzać babcię do toalety, myć ją i karmić, wszystko może, nawet spać wśród puszek z paprykarzem i słoików z domową kiełbasą, ale nie wytrzyma bez towarzystwa, bez choćby jednej przyjaznej duszy!
Wybrała numer ojca.
– No, co tam? – zapytał z niepokojem. – Jak babcia?
– Babcia spoko. To znaczy nie wiem, czy spoko, bo się nie odzywa, ale przecież spodziewałam się tego. Zjadła obiad, wysiusiała się, teraz śpi.
– To dobrze. Pielęgniarka pokazała ci lekarstwa? Wszystko sobie zapisałaś?
– Tak, tato, wszystko wiem. Nie martw się.
– Musisz trochę powalczyć z kanapą w dużym pokoju, zapomniałem ci powiedzieć. Ja pod nieobecność babci spałem w jej sypialni, ale ty się urządź w gościnnym. Tę kanapę trzeba mocniej szarpnąć w górę, wtedy się otwiera.
– Nie, już sobie wymościłam gniazdko wśród pudełek w tym najmniejszym pokoju. Wiesz, w spiżarce czy jak to nazwać. Będę spać na amerykance.
– Daj spokój, przecież będzie ci niewygodnie. Śmiało, szarpnij za dolną część i kanapa się otworzy. W dużej szafie na dole jest kołdra i poducha, a pościel schowałem w szafce z ręcznikami, po prawej stronie.
– Wiem, już znalazłam.
– No dobrze. Zresztą przyjadę w sobotę, to pomogę ci we wszystkim. Jest coś, co szczególnie by ci się przydało?
– Telefon. Mam na myśli komórkę dla babci. Bo wiesz, jak wychodzę na zakupy, to ona w razie gorszego samopoczucia nie dojdzie do przedpokoju, żeby zadzwonić.
– Póki co i tak by nie zadzwoniła, nawet mając komórkę. Nie mówi i nie reaguje, więc jakim cudem nauczysz ją obsługiwać telefon?
– Może masz rację…
Zamilkli na chwilę. Lena chciwie wsłuchiwała się w odgłosy w tle. To pewnie mama trzaska garnkami w kuchni…
– Trzymasz się jakoś? Początki są trudne, Helenko…
– E tam, tato. Dam sobie radę, tylko… Pewnie uznasz, że to bzdura, ale po prostu zwariuję, jeśli nie będę miała do kogo ust otworzyć. Jakoś wcześniej o tym nie pomyślałam. Okropnie tu pusto.
Aleksander westchnął. Zawsze zastanawiała go ludzka potrzeba łączenia się w stada. On sam był samotnikiem, wystarczały mu do szczęścia żona i córka. Nie miał kolegów, z którymi wychodziłby na piwo, nie odczuwał potrzeby utrzymywania kontaktów z kimkolwiek poza matką, ale tu trudno było mówić o potrzebie, robił to raczej z poczucia obowiązku. Z kolei Lenka, która przez całe życie mieszkała w niewielkiej wsi i tęskniła za towarzystwem oraz zabawą, nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez przyjaciół.
– Może przejdź się gdzieś po południu, do kina, do biblioteki. Myślę, że od czasu do czasu możesz babcię zostawić na godzinę czy dwie, zresztą i tak będziesz przecież musiała chodzić na zakupy…
– A jakich tu mam sąsiadów? – zainteresowała się Lena. – Bo nikogo jeszcze nie spotkałam.
– Naprzeciwko ciebie mieszka jakaś ruda. Babcia zawsze mówiła o niej, że lafirynda, ale wiesz, jaka jest babcia.
– Wiem. To znaczy… Domyślam się, że to wcale nie musi być lafirynda.
– Nie musi. Na górze mieszkają Markiewiczowie, małżeństwo z dziećmi, jeśli dobrze pamiętam chłopiec i nastoletnia dziewczyna. Babcia zawsze się wściekała, że to niegrzeczne bachory, głośne i niewychowane. A mieszkanie nad tobą zajmuje pani Klara, taka trochę zdziwaczała wdowa. O ile wiem, od dawna skłócona z moją matką.
– O co?
– Nie mam pojęcia. Kiedy byłem dzieckiem, nie interesowało mnie to, po prostu przyjmowałem do wiadomości, że pani Klara jest zła, brzydka, ma wąsy i mówi okropnie grubym głosem. A teraz ostatnio, jak przyjeżdżałem w odwiedziny, to sama rozumiesz, starałem się trzymać dystans do całej sprawy. Podejrzewam, że może chodzić o psy. Pani Klara zawsze miała jakąś znajdę, jak nie kundla, to ratlerka czy innego jamnika.
– Psy? – powtórzyła Lenka z niedowierzaniem.
– Tak. Babcia nienawidzi psów. I kiedy mówię: „nienawidzi”, mam na myśli dokładnie to. Nienawiść.
– Aha, rozumiem. To znaczy nie, nie rozumiem, jak można nienawidzić psów, ale mniejsza o to.
– Tak czy owak, wydaje mi się, że ta ruda z naprzeciwka będzie w miarę przyjaźnie nastawiona. Jest wprawdzie sporo starsza od ciebie, ale zawsze przyjemniej ci będzie, jeśli będziesz miała do kogo zagadać.
– Dobrze, któregoś dnia zajrzę tam do niej i spróbuję zawrzeć znajomość. A tato…
– Tak, córeczko?
– Kto mieszka na poddaszu? Tam gdzie te anioły?
– Nie mam pojęcia. Kiedyś to był wspólny strych, z jednej strony gromadziło się stare graty, a z drugiej wieszało pranie, bo był przewiew. Parę lat temu ktoś wykupił całe poddasze i urządził tam mieszkanie. Ale nigdy nie widziałem tego kogoś. Nawet nie wiem, czy ostatecznie się wprowadził, czy to jest może na sprzedaż. A dlaczego pytasz?
– Nie, nic. Tak sobie myślałam, że musi być fajny widok z tego małego okienka…
– Fajny. – Ojciec momentalnie się ożywił. – Przy tym właśnie oknie zapaliłem pierwszego w życiu papierosa…
Urwał, zakaszlał nagle, przypomniał córce o telefonie do matki i czym prędzej się pożegnał.
Lenka się roześmiała. Doskonale wiedziała, że jej tata dojrzewał w sposób, delikatnie mówiąc, buntowniczy. Eksperymenty z alkoholem, papierosy, wagary i ucieczki z domu. Czasem myślała, że gdyby ona sama miała taką oschłą matkę, gdyby miała dorastać bez miłości, także zaczęłaby się buntować. Tymczasem od dnia narodzin otaczały ją ciepło, akceptacja i poczucie, że jest upragnioną, ukochaną córką. Przeciw czemu tu się buntować? Nic dziwnego, że kiedy Lena świętowała swoje osiemnaste urodziny, pierwszego w życiu drinka wypiła z rodzicami.
Poprosiła jeszcze do telefonu mamę, opowiedziała o swoim pierwszym dniu z babcią, a potem wróciła do obowiązków.
Ugotowała budyń i nakłoniła staruszkę do jedzenia, zaprowadziła ją do toalety, dopilnowała połknięcia lekarstw, posprzątała trochę w kuchni i łazience, a potem poczytała na głos okropnie banalny romans historyczny Eloisy James, który znalazła na półce nad telewizorem w pokoju gościnnym. Wieczorem usmażyła jajecznicę, a kiedy babcia zjadła, wnuczka umyła ją szmatką maczaną w misce z ciepłą wodą. Było to bardzo krępujące. Lenka miała wrażenie, że jednakowo dla obu stron. Wiedziała jednak, że za każdym kolejnym razem będzie łatwiej.
Po ponownej wizycie w toalecie starsza pani poszła spać, zaś Helena udała się do kuchni. Zaparzyła sobie kubek mocnej herbaty i usiadła na taborecie.
Co mnie gnębi, pomyślała, co mi chodzi po głowie? Dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że nie daje jej spokoju to, o czym wspomniał tata w rozmowie telefonicznej: że babcia była skłócona ze wszystkimi sąsiadami. Lenka lubiła ludzi. Zawsze z satysfakcją myślała o tym, że nie ma wrogów. Świadomość, że będzie postrzegana jako krewna kogoś antypatycznego i złośliwego, jako ktoś podobny do babci, nie bardzo jej się podobała. Postanowiła temu zaradzić: mogłaby upiec jakieś smaczne ciasto i zanieść je sąsiadom, przedstawić się i może nawet zaprzyjaźnić. Zacznie od rudej z naprzeciwka, potem ta staruszka z psem, a na koniec rodzina z dziećmi.
Babcia Miecia zasnęła, więc Lenka uchyliła drzwi, na wypadek gdyby staruszka w nocy potrzebowała pójść do toalety i wzywała w jakiś sposób wnuczkę.
Wszystko się ułoży, myślała dziewczyna, kiedy zasypiała. Jutro będzie nam łatwiej, obydwóm, mnie i babci. Bo przecież dla niej to też nie jest komfortowa sytuacja. Nie zna mnie, nie ufa mi. Z jakiegoś powodu nie darzy sympatią ludzi ani psów. Czy jest coś, co lubi? A jeśli nie, to dlaczego? Jaki trzeba mieć problem, wielki problem, ogromny, żeby nikogo i niczego nie lubić?
Ciąg dalszy w wersji pełnej