- W empik go
Cuda wianki. Nowe przygody rodziny Koźlaków - ebook
Cuda wianki. Nowe przygody rodziny Koźlaków - ebook
Te historie są jak Koźlaczki – ekstremalne. Ekstremalnie magiczne, urocze i rozrywkowe!
Z rodziną Koźlaczek jedno jest pewne – nie będzie cicho, spokojnie ani skromnie. Chaos mieszka w ich szafach, zamęt wygląda zza rogu, przygoda łasi się do nóg jak kot.
Od najmłodszej po najstarszą wystawiają cierpliwość Maliny na próbę i testują jej umiejętność ogarniania bałaganu. Bo Malina, najmniej magiczna i niepozorna, awansowała na pełnoprawną rozwiązywaczkę problemów. A tych nigdy nie brakuje…
Jednego dnia jej matka Aronia ląduje w areszcie, podejrzana o potrójne morderstwo. Innym razem spokojna zwykle Ruta niechcący wpada po uszy w… aferę narkotykową. Z kolei Lila Koźlak nawet zakupy przez internet potrafi zmienić w przygodę, o której będą śpiewać pieśni… No i jest jeszcze Narcyza ze swym gangiem Harpii… A pomysły mają naprawdę szalone!
Malina Koźlak i jej niezwykła rodzina – pełna magii, ciepła, miłości i szajby – zaprasza Was na wycieczkę do Zielonego Jaru: małego miasteczka, w którym wszystko się może zdarzyć!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-912-2 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podejrzewana o uśmiercenie przeciwników politycznych, burmistrzyni Zielonego Jaru może stracić nie tylko stanowisko i pracę, ale też wolność. Malina zwyczajnie nie może na to pozwolić, zwłaszcza że nieco mętna przepowiednia wskazuje jednoznacznie: jeśli ktoś może odkręcić tę sytuację, to właśnie ona. Wystarczy, że zrobi to, w czym jest naprawdę dobra. Czyli właściwie co?
Czas na śledztwo, magię, demonicznego prawnika i wiedźmina w najgorszym wydaniu. Utrzymanie Koźlaczek w ryzach to zajęcie pełnoetatowe, ale i na miłość znajdzie się mała chwilka!I
Malina
Nie sądziłam, że to będzie jeden z tych dni, które przejdą do rodzinnej historii. Myślałam, że najgorsze za nami, głównie dlatego, że w kawiarni nieco się uspokoiło i było prawie normalnie.
Kiedy wybuchła cała ta chryja i plotki zaczęły latać po Zielonym Jarze jak tłuste gołębice, mieliśmy ruch jak rzadko. Nawet mieszkańcy niezaglądający na co dzień do StarBunny przybywali do nas tłumnie, licząc, że do najtańszej kawy z menu dorzucę jakąś soczystą ploteczkę. Albo odpowiem na jedno z bezczelnych pytań:
– Twoja matka to zrobiła?
Lub:
– To prawda, że ich zabiła?
Czy:
– Trzyma ich w piwnicy, nie? Gdzie indziej by zmieściła dwóch wielkich chłopów?
Kiedy więc dziś od rana ruch się zmniejszył, a po jedenastej praktycznie ustał, pomyślałam, że burza minęła i już coś innego rozpalało wyobraźnię mieszkańców Zielonego Jaru. Ewentualnie zadziałały dosadne fuknięcia Barnaby, który był gotów bronić honoru mojej matki do krwi ostatniej. Zawsze miał do niej słabość, ale gdy zawisł nad nią cień pomówienia, odpalił mu się tryb rycerza obrońcy.
Osobiście starałam się nie angażować w całą tę aferę. Bałam się, że cokolwiek powiem, zostanie wykorzystane przeciwko Aronii, Koźlaczkom i mnie w szczególności. Każdy temat wydawał mi się ciekawszy od domniemanych morderczych skłonności mojej mamy. Akurat co do tego, że je przejawia, nie miałam żadnych wątpliwości. Po prostu nie wierzyłam w jej winę, bo gdyby kiedykolwiek im uległa, w ogóle nie znalazłaby się w kręgu podejrzanych. Była na to za sprytna, na pewno zadbałaby o alibi i nie zostawiłaby śladów.
Może przewidziała mniejszy ruch w StarBunny, a może miała dosyć siedzenia w domu i „nierzucania się w oczy”, co doradziła jej ciocia Róża, skonsultowawszy sprawę z zaprzyjaźnionym prawnikiem. Podejrzewałam, że mógł to być mój tata, jednak Róża nie zamierzała się przyznać, że zadzwoniła po poradę właśnie do niego. Aronia fuknęła na samą sugestię ukrywania się, jakby miała coś na sumieniu, ale faktycznie kilka dni spędziła głównie w domu. Do dziś. Tuż po jedenastej wkroczyła do kawiarni, stukając sandałkami na wysokich koturnach i łopocząc szeroką sukienką w jaskrawe meksykańskie wzory. Moja matka, mistrzyni „nierzucania się w oczy”.
Emanowała tą samą co zawsze pewnością siebie i profesjonalizmem, choć znałam ją wystarczająco dobrze, by zauważyć staranniejszy niż zwykle makijaż i to, jak dyskretnie otaksowała lokal – jakby sprawdzała, z czym jej się przyjdzie mierzyć. Wyraźnie się rozluźniła, kiedy dotarło do niej, że poza panią Świderek, która tradycyjnie siedziała przy stoliku w rogu, zajęta arkuszami kalkulacyjnymi na ekranie laptopa, nie ma widowni. Uśmiechnęła się do mnie promiennie i usiadła na wysokim stołku przy kontuarze. Barnaba, wiedziony swoim szóstym zmysłem, wyłonił się z zaplecza i oparł o blat, gotów udzielać jej wsparcia, moralnego czy niemoralnego, gdyby reflektowała na niewypowiedziane propozycje.
– Malinko, największą, najmocniejszą, najlepszą i ze wszystkim – poprosiła mama i westchnęła.
W innych okolicznościach wahałabym się, czy potrójna dawka kofeiny i poczwórna posypka to nie za wiele dla Aronii. I dla świata, który zapewne poniesie tego konsekwencje. Od najmłodszych lat prababcia Narcyza wbijała mi do głowy, że do moich zadań należy ochrona świata przed Aronią, której potężna magia szła w parze z cholerycznym usposobieniem. Robiłam wobec tego, co w mojej skromnej mocy. I może w innym dniu wyperswadowałabym jej tę potrójną dawkę, ale nie dziś. To był ciężki tydzień.
Gdybym wiedziała, gdzie skończy za niecałą godzinę, dosypałabym jej do tej kawy jeszcze relanium.
Ubijałam w kolbie świeżo zmieloną kawę i zastanawiałam się, czy mama widziała plakaty, które Dziurlikowski – kontrkandydat na stanowisko burmistrza, które dzierżyła – porozwieszał na słupach w miasteczku. Jeden z nich próbował przykleić na oknie kawiarni, ale Barnaba go przegonił. Zgnieciony w ciasną kulkę arkusz leżał na dnie kosza. Aronia tak spokojnie rozmawiała z moim szefem o pogodzie, chwaląc pierwszy naprawdę letni dzień i słońce, którego wręcz nie mogła się doczekać, że – szłam o zakład – z pewnością go nie widziała. Ani słowem się nie zająknęli o najgorętszym temacie ostatniego tygodnia.
Zielony Jar, jak chyba większość małych miasteczek, zawsze był rozplotkowany. Wszyscy się znali, na dodatek niewiele się tu działo. Brakowało zwłaszcza głośnych wydarzeń, więc często najłatwiejszym sposobem na „duży temat” było rozdmuchanie małego tematu.
W ostatnich dniach ludzie plotkowali głównie o tym, jakoby moja matka złamała przysięgę, którą złożyła, obejmując stanowisko burmistrzyni Zielonego Jaru. Zobowiązywała się, że nigdy nie użyje magii wobec swoich przeciwników politycznych. Oznaczało to obietnicę, że nie trzaśnie klątwą Dziurlikowskiego ani żadnego z jego przydupasów ze stowarzyszenia przedsiębiorców Złota Sieć. Aronia zaczęła właśnie czwartą kadencję, nie było jednak dnia, by tamci nie wystawiali na próbę jej cnoty cierpliwości. Mama w żadnym wypadku nie należała do kobiet cnotliwych, co zresztą nie stanowiło żadnej tajemnicy, ale przysięgę traktowała jak świętość.
Kiedy tydzień temu nagle zniknął jeden ze służalców Dziurlikowskiego, Kazik Brożkiewicz, tu i ówdzie dało się słyszeć głosy, że to robota Aronii. Rozumiałam te podejrzenia, naprawdę. Członkowie Złotej Sieci od lat pracowali na szczerą nienawiść mojej matki. Próbowali torpedować każdy projekt, który „nie pokrywał się z ich interesami”. Szczęśliwie nie mieli większości w radzie miasta, ale wykorzystywali każdą biurokratyczną bzdurę, by wkurzyć burmistrzynię i spowolnić jej działania.
Podałam mamie największą filiżankę, nad którą piętrzyła się czapeczka z bitej śmietany oprószonej każdym rodzajem posypki, jaki miałam dziś w ofercie. Uniosła ją ostrożnie do ust i upiła łyk. Jęknęła z błogością.
– Malinko, no przecież to jest wspaniałe! W domu nigdy nie robisz mi takiej pysznej kawy!
– Bo jestem lojalna względem Barnaby – odpowiedziałam i mrugnęłam do szefa, którego policzki nagle poczerwieniały. – Muszę ci dać dobry powód, byś tu zaglądała i wspierała lokalny biznes.
Obdarzyła mojego szefa promiennym uśmiechem, a czerwień z policzków Barnaby rozlała się na jego szyję.
Miałam absolutną pewność, że Aronia nie pękła i nie złamała przysięgi, choć niekoniecznie mogłam rozgłaszać po mieście, skąd ją czerpię. Otóż moja mama od lat warzyła paskudne klątwy i eliksiry wymierzone w Dziurlikowskiego i jego świtę, ale wszystkie były zabutelkowane i opieczętowane, z elegancko wykaligrafowanymi etykietkami. Sto osiemdziesiąt trzy buteleczki. Wszystkie, co do sztuki, spoczywały na półce spiżarni w naszym rodzinnym domu. Sprawdziłam zaraz po tym, jak zniknął drugi z przydupasów Dziurlikowskiego – Lucjan Lichota.
Mieszkańcy Zielonego Jaru mogliby mieć problem z istnieniem tych klątw, ja uważałam ich przygotowywanie za zdrową technikę relaksacyjną. Aronia warzyła je najczęściej po stresujących posiedzeniach rady miejskiej, po starciach z Dziurlikowskim albo kiedy jakiś wyjątkowo wredny paszkwil na jej temat ukazał się w lokalnej prasie, należącej – jakże by inaczej – do jej największego wroga. Przygotowanie morderczego eliksiru lub klątwy, zapakowanie ich do buteleczek i odstawienie w spiżarni z reguły wystarczało, by uszła z niej złość. Przysięga zabraniała jej rzucania zaklęć tego rodzaju, ale nie ich warzenia czy kolekcjonowania w kredensie. Oczywiście opinie w tej sprawie mogły być podzielone, nie zamierzałam więc nikomu o tym wspominać.
Historia ze zniknięciami faktycznie była podejrzana. Koncentrowanie się na mojej matce kompletnie nie pomagało rozwiązać zagadki, wątpiłam jednak, czy ktokolwiek jeszcze tego chciał. Pod pewnymi względami niektórym było to wybitnie na rękę.
Między zniknięciem Brożkiewicza a zniknięciem Lichoty minęły trzy dni. Za mało, by uznać to za przypadek. Dość, by Dziurlikowski zrobił z tego aferę. Wydano nawet numer specjalny jego gadzinówki, „Zewu Jaru”, poświęcony w całości teoriom spiskowym rzekomo wyjaśniającym zaginięcia. Wszystkie sprowadzały się do jednego: winę ponosi Aronia Koźlak i jej klan wiedźm. Powinna zostać pozbawiona stanowiska, obtoczona w smole i pierzu i wywieziona z miasteczka na taczce. Pojawił się tam artykuł nawołujący do skorzystania ze starej, dobrej metody inkwizycji i przeprowadzenia na wiedźmie próby wody w celu udowodnienia jej winy. Dziurlikowski bez wątpienia odleciał, ale zniknięcie dwóch majętnych obywateli budziło w mieszkańcach znaczny niepokój i podejrzliwość, a brednie niedoszłego burmistrza słychać było najgłośniej. Dzisiejsze rozwieszanie w mieście plakatów nawołujących do złożenia wotum nieufności stanowiło kolejny etap jego kampanii wymierzonej w mamę.
Aronia mogłaby się zajmować w zasadzie czymkolwiek. Była inteligentną i rzutką kobietą, która przez lata prowadziła świetnie prosperującą firmę, ale zależało jej na tym miasteczku, więc stanęła w szranki o fotel burmistrza, by nie usadził w nim zadka pieniacz Dziurlikowski. Raczej mi się nie zwierzała, domyślałam się jednak, że cała ta nagonka napsuła jej krwi. Podstawiłam mamie talerzyk z maleńkimi wiśniowymi rożkami, które uwielbiała. W końcu o wiele trudniej się zamartwiać, mając pod ręką słodkości.
Oczy mamy pojaśniały, a na jej twarzy zagościła błogość.
– Jest jeszcze na tym świecie dobro i piękno – powiedziała i wgryzła się w pierwsze ciasteczko.
Gdzieś między trzecim a czwartym (ewidentnie zajadała stres, bo zwykle wykazywała dużo większą samokontrolę) wyjęła z plecionej torby kartkę, położyła ją na blacie, wygładziła dłonią i z nieodgadnionym wyrazem twarzy podsunęła mi do czytania.
A więc widziała plakaty.
– Nie zasypia gruszek w popiele – mruknęłam, czytając nieskładny tekst.
Skinęła głową.
– Złożył też odpowiednie podania, za sześć dni odbędzie się głosowanie nad wotum nieufności – powiedziała i wrzuciła do ust kolejny rożek.
– Co zrobisz? – zapytałam.
– Nic. Głosowanie pokaże, czy nadal będę burmistrzynią tego miasta, czy tylko głową sabatu, już niezwiązaną przysięgą. – Uśmiechnęła się krzywo.
– Nie przemyślał sobie tego – burknął Barnaba i zgrzytnął zębami.
– Ludzie cię wybrali. Ufają ci – zapewniłam.
Spojrzała mi w oczy i uniosła brew. Uwielbiała Zielony Jar, znała każdego z mieszkańców i najwyraźniej miała mniej złudzeń niż ja.
– Kłamstwo powtórzone milion razy zaczyna brzmieć jak prawda – stwierdziła. – Dopóki się nie wyjaśni, co właściwie się stało z Brożkiewiczem i Lichotą, najłatwiej wskazać palcem na mnie.
– I Trzeszkowskim – wtrącił ponuro Barnaba.
– Co z Trzeszkowskim? – zapytałam zaskoczona.
– Też zniknął. Jak kamfora, dziś rano. W jednej chwili walił w drzwi łazienki i wykrzykiwał inwektywy pod adresem siedzącej tam żony, w następnej wyparował. Puff i nie ma – zrelacjonował.
– Nic nie słyszałam. Skąd o tym wiesz? – zapytała Aronia, podejrzliwie mrużąc oczy.
– Och, wiesz, słyszę to i owo, tu i tam, nie mogę ujawnić swoich źródeł w policji. – Uśmiechnął się drapieżnie.
– Rybik ci wyśpiewał, gdy brał cztery kawy na wynos – domyśliłam się.
– Mógł nie mówić, po prostu nie dostałby posypki. Trudno to nazwać wymuszeniem czy zastraszeniem policjanta. – Barnaba wzruszył ramionami, bardzo z siebie zadowolony. – Poza tym cała ta tajemnica bulgotała w nim i musiała się wylać, dałem mu tylko po temu okazję.
– Trzeszkowski, no pięknie, teraz to już poleci na łeb na szyję – mruknęła Aronia, pocierając skronie.
Zanim zdążyłam coś powiedzieć, rozbrzmiał dzwonek nad drzwiami wejściowymi i do środka wkroczył, bardzo teraz poważny i nie w nastroju do plotek, sierżant Rybik, a za nim komendant Gawroński. Dziurlikowski asekurancko został na zewnątrz i tylko zaglądał przez okno, nie chcąc, by ominęło go przedstawienie. Chyba wolał się nie narażać Barnabie, który wyrzucił go stąd wcześniej za agitację polityczną.
Rybik unikał patrzenia Aronii w oczy, ale podszedł do niej i wydukał:
– Aronio Koźlak, aresztuję cię pod zarzutem rzucania klątw czarnomagicznych i jako zagrożenie dla obywateli Zielonego Jaru.
Oczywiste było, że komendant zmusił go do grania pierwszych skrzypiec, pewnie po to, by w razie czego przyjął też na klatę pierwsze ciosy czy klątwę.
Aronia bić się z nim nie zamierzała, więc tylko zapytała chłodno:
– Na jakiej podstawie? I gdzie wasze dowody?
Gawroński nie czekał, aż Rybik przypomni sobie, że ma język. Rzucił w Aronię plikiem złożonych na troje kartek i wyburczał:
– Możesz stawiać opór, ale ci to nie pomoże. I tak skończysz za kratkami.
Mama rozwinęła złapane w locie kartki, omiotła je wzrokiem i parsknęła pod nosem. Odłożyła je na blat i popchnęła w moją stronę.
– Znakomicie. Marzyłam o kilku dniach odpoczynku – powiedziała, wstając.
– Mamo… – wykrztusiłam, bo takiego obrotu sprawy nie przewidziałam.
– Aronio! – Barnaba cały się napiął i chyba nie zamierzał nawet wsiadać na konia, by zgrywać rycerza.
– Bez obaw, Minerwa to przewidziała… poniekąd – oznajmiła Aronia. – Malinko, rób to, co zwykle, a wszystko się dobrze skończy – zapewniła.
Bez zbędnego ociągania wyszła z kawiarni z sierżantem Rybikiem i komendantem Gawrońskim. Ten drugi chciał jej założyć kajdanki, ale spojrzała na niego tak lodowato, że się rozmyślił.
– Czy oni naprawdę ją aresztowali? – zapytał wstrząśnięty Barnaba, zaciskając pięści do białości.
Przeglądałam papiery, które z pewnością nie przypadkiem zostawiła mi mama.
– Tak naprawdę, wbrew temu, co wygadywał Rybik, nie postawili jej zarzutów. To areszt prewencyjny. Najwyraźniej jakieś dwieście lat temu odpowiedni przepis znalazł się w lokalnych rozporządzeniach. „Izolacja magicznie skorumpowanego urzędnika miejskiego celem ochrony dobrobytu społeczności” – przeczytałam na głos pogrubiony fragment.
– Bełkot – skwitował Barnaba.
– Tylko co ja mam zrobić? Powiedziała, że mam robić to, co zwykle, czyli właściwie co? Narysować komiks z prababcią Narcyzą odbijającą ją z aresztu? – zapytałam przytłoczona.
Mama była piekielnie inteligentną kobietą, liczyła, że się domyślę. Ale mogła przecenić moje możliwości!
– Myślę, że odbijanie z aresztu, a zwłaszcza mieszanie w sprawę Narcyzy, doprowadziłoby do niepotrzebnej eskalacji problemu. Twoje ciotki też na wszelki wypadek trzymałbym przez jakiś czas na dystans – doradził.
Nie miał najlepszej opinii o mojej rodzinie, ale cóż, klan Koźlaczek ciężko pracował na swoją reputację. Zresztą Barnaba się nie mylił – gdzie zejdą się trzy wkurzone Koźlaczki, eskalacja jest nieunikniona.
– Czy ten areszt prewencyjny ma jakieś ramy czasowe? Przecież nie mogą jej trzymać tam rok czy dwa, prawda? – dopytywał mój szef, czochrając nerwowo brodę.
Papierzyska od komendanta dostarczyły odpowiedzi i na to pytanie.
– Do najbliższego posiedzenia rady miejskiej. Tego samego, na którym będą głosować nad wotum nieufności – uświadomiłam sobie. – Kanalie, przejmą całą narrację! Do środy przekonają wszystkich, że mama jest zbrodniarką, a ona nawet nie będzie mogła się bronić!
Barnaba przytaknął, oparł się ciężko o blat i przez chwilę milczał z zamkniętymi powiekami. Wreszcie wyprostował się i powiedział:
– Twoja mama jest mądrą kobietą. Mówiła, że masz robić to, co zwykle. O twoich komiksach wie od niedawna. Ale zawsze powtarzała, że nikt nie potrafi znajdować kłopotów tak dobrze jak ty. I myślę, że to właśnie powinnaś zrobić.
– Mam szukać kłopotów? Nie starczy nam tych, które mamy?
– Źródła kłopotów, Malinko. Musisz odkryć, czemu ta trójka zaginęła. Bo coś mi się wydaje, że Gawrońskiemu nie zależy na znalezieniu odpowiedzi, skoro ma już swojego kozła ofiarnego.
– Jeśli odkryję, kto naprawdę za tym stoi, udowodnię tym samym, że to nie mama! To jest genialne w swojej prostocie!
Zerknęłam na zegarek. Do południa jeszcze trochę brakowało. W kawiarni było pusto, ale moja zmienniczka miała się pojawić dopiero o czternastej.
Barnaba popchnął mnie delikatnie w stronę wyjścia, rozwiązując przy okazji kokardkę mojego fartuszka.
– Masz wolne do środy włącznie, Malinko. Gdybyś czegoś potrzebowała, daj znać.
– Jesteś najlepszym szefem na świecie, wiesz? – Wzruszenie ścisnęło mi gardło.
– No oczywiście, że jestem. Skąd ta nuta zdziwienia? – odpowiedział i poklepał mnie po plecach.
Cofnęłam się, żeby zgarnąć papiery. Będę musiała je podrzucić cioci Róży, by skonsultowała temat z prawnikiem.
Wyszłam z kawiarni. Wyciągnęłam z kieszeni komórkę i zadzwoniłam do Klona.
– Chcę pogadać z Grzesiem – rzuciłam na powitanie.
Posterunkowy Grzegorz Drzewiecki był kuzynem Klona oraz jedynym tutejszym policjantem, co do którego miałam pewność, że jest uczciwy i nie siedzi w kieszeni Dziurlikowskiego, nie grywa z nim w pokera i pozostaje odporny na jego podszepty.
Trochę się na mnie boczył, odkąd w czasie festiwalu Mabon znalazłam trupa w labiryncie i złamałam wszelkie zasady postępowania na miejscu przestępstwa. Zamiast czym prędzej zadzwonić po policję i pod żadnym pozorem niczego nie dotykać, razem z Klonem wyniosłam zwłoki z labiryntu, niszcząc przy okazji wszystkie dowody. Ukryliśmy trupa w stodole Grzesia, wplątując go dodatkowo w tę chryję. Miałam ku temu konkretne powody, a Grześ nawet je rozumiał, ale był to cios, który uraził nader głęboko jego uczucia policyjne. Pewnie nigdy by mi nie wybaczył, gdyby nie to, że ostatecznie rozwiązaliśmy tę sprawę, a winny został ukarany.
Grześ był służbistą, ale jednocześnie fanem prawdy. Mógł mieć żal do mnie i Klona, z tym że jeśli komuś zależało na rozwiązaniu tej zagadki, to właśnie jemu. A jeżeli ktoś mógł go przekonać do współpracy, to tylko Klon. Gdy Grześ stracił zielony kciuk, Klon nie tylko się nie zdystansował od kuzyna, ale i regularnie do niego wpadał, by utrzymać przy życiu jego domowe rośliny.
Dopiero po czwartym sygnale mój chłopak wreszcie odebrał.
– Coś pilnego? – zapytał, a w jego głosie usłyszałam lekkie roztargnienie. Mogłam się założyć, że złapałam go w szklarni, gdzie patrzył właśnie na jakiegoś przędziorka czy mącznika, próbując telepatycznie zmusić go do porzucenia podłej kariery niszczyciela zbiorów.
– Aresztowano Aronię – rzuciłam bez wstępów.
Przez dobrych dwadzieścia sekund w słuchawce panowała cisza, a gdy już zaczęłam się zastanawiać, czy przez przypadek się nie rozłączył, powiedział:
– Jesteś w StarBunny?
Przytaknęłam.
– Będę u ciebie za kwadrans.
Właśnie taki był Klon. Od razu poczułam się nieco pewniej.
Trzymaj się, mamo, rozgryzę to, obiecałam w myślach i zadzwoniłam do cioci Róży. Nie odbierała, więc nagrałam się na pocztę głosową, choć byłam pewna, że wieść o aresztowaniu Aronii dopadnie ciotkę szybciej niż potrzeba odsłuchania wiadomości na skrzynce.II
Posterunkowy Grzegorz Drzewiecki był człowiekiem cierpliwym, jak przystało na kogoś, kto większość swego życia przeżył jako zielony mag. Mógł się całymi dniami przyglądać, jak kiełkuje nasionko, i nie czuł przy tym ani odrobiny znużenia.
Miał jednak skazę charakteru. Przynajmniej tak nazywała to jego matka. Skaza była duża i miała konkretny, negatywny wpływ na życie Grzesia. Najpierw kosztowała go magię zielonego kciuka, a z nią przeznaczone mu od maleńkości życiowe powołanie. Teraz zaś z każdą chwilą zagrażała jego obecnej karierze, która ledwie się rozpoczęła, a już wisiała na włosku.
Nigdy nie był brutalnym facetem, nie przejawiał skłonności do przemocy i w gruncie rzeczy uważał się za pacyfistę. Tyle że czasami, trochę częściej, niż wypadało zielonemu magowi, odczuwał silną potrzebę walnięcia kogoś w nos. Na domiar złego raz już uległ tej pokusie i walnął narzeczonego swojej kuzynki Marioli, a ten zalał się krwią. Tak Grześ stracił magię zielonego kciuka. I nawet nie znajdował w sobie żalu i przekonania, że postąpił niewłaściwie. Owszem, incydent miał przykre dla niego konsekwencje, ale kiedy się dowiedział, że siniaki i podbite oko Mariolki nie powstały wskutek wypadku na schodach, po prostu nie mógł zareagować inaczej. Mus i zew. Matka winiła za to stryjecznego pradziadka, który ożenił się z Włoszką. Wprawdzie w żyłach Grzesia nie płynęła ani kropla krwi, którą mógłby odziedziczyć po stryjecznej babce Marie, widocznie jednak wchłonął coś z jej charakteru, kiedy raz opiekowała się nim całe popołudnie, gdy miał dwa i pół roku. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła jego rodzina.
Nie Grześ. On znał prawdę. Od dziecka miał silną potrzebę sprawiedliwości i po prostu nie mógł zdzierżyć, jeśli tej nie stało się zadość. Cenił porządek i przestrzeganie prawa, chętnie bronił pokrzywdzonych. Mariolka potrzebowała pomocy. Była zielonym kciukiem i tak bardzo się bała, że straci magię, broniąc się przed napaścią, że nie reagowała, gdy narzeczony okładał ją pięściami. Nie był już taki odważny, gdy jego nos spotkał się z pięścią Grzesia. Owszem, życie Grześka runęło, musiał opuścić rodzinny biznes, który miał przejąć po ojcu, i w wieku dwudziestu ośmiu lat stanął przed koniecznością poukładania sobie wszystkiego od nowa, ale nie żałował tego, co zrobił.
Długo nad tym myślał i doszedł do wniosku, że tak miało być. Że utrata magii zielonego kciuka nie była karą, ale impulsem, by podążyć w nowym kierunku. Tak został policjantem. Traktował swoją pracę i misję poważnie. Czuł, że wreszcie jest na swoim miejscu.
A teraz z każdą sekundą był bliższy utraty tej pracy. Bo jeśli podąży za nieodpartą pokusą, by przyłożyć komendantowi Gawrońskiemu, ten bez wątpienia wywali go z roboty, a tego Grześ żałowałby bardziej niż utraty magii. Przecież o pracę wystarał się sam. Ale im więcej bredni wydostawało się z ust komendanta, tym trudniej przychodziła Grzesiowi walka z tą pokusą. Oddychał przez nos, liczył w myślach owce, podwijał palce u stóp, aż zaczynały mu drętwieć w służbowych butach, byle tylko odwrócić swoją uwagę od pokazu niekompetencji i opierdalactwa, jaki demonstrował jego bezpośredni przełożony.
Zaczęło się od rzeczowej uwagi Grzesia, że teraz, kiedy mają już trzy zaginięcia, nie da się niczym uzasadnić braku śledztwa, procesowania dowodów czy choćby przesłuchania bliskich każdego z zaginionych mężczyzn.
– Myślę, że to po prostu konieczne, jeżeli mamy się dowiedzieć, co im się przytrafiło. A w dalszej perspektywie, jeśli mamy aresztować winnego. Z każdym dniem zacierane są ślady i dowody – tłumaczył Grześ, zirytowany tym, że musi starszemu stopniem przełożonemu wykładać rzeczy oczywiste.
– Drzewiecki, skąd pomysł, że ty tu jesteś od myślenia? – odparował komendant Gawroński, a kudłate gąsienice jego brwi uniosły się z rozbawieniem. – Wszyscy wiedzą, kto to zrobił. Sprawa zamknięta!
– Nie ma żadnych dowodów, że to Aronia Koźlak! W ogóle nie ma dowodów, bo nikt ich nie zbierał! – Grześ czuł, że twarz zaczyna go palić.
– Drzewiecki, wystawiasz moją cierpliwość na próbę! – ryknął komendant. – Spraw mu się zachciało! A mandaty przewidziane na ten miesiąc rozdał? Wpływ do kasy wypracował?
– Co ja poradzę, że wszyscy parkują prawidłowo? I poza Dziurlikowskimi, których mi pan zabronił zatrzymywać, nikt nie przekroczył prędkości? – bronił się posterunkowy, tocząc coraz trudniejszą walkę z pragnieniem przywalenia przełożonemu.
Tymczasem Gawroński patrzył na niego z pogardą.
– Ty, Drzewiecki, daleko nie zajdziesz, jak nie będziesz bardziej proaktywny w temacie mandatów – mruknął z niesmakiem.
Grześ nie chciał analizować, czego właściwie komendant od niego oczekuje. Od początku wyznaczył sobie granice – być uczciwym, nie brać w łapę, nie przymykać oka. Tym zajmowali się sierżant Rybik i posterunkowy Karkosik, ulubieńcy komendanta.
Zmusił się do rozluźnienia szczęki. Niedawno znowu zaczął zgrzytać zębami, a dentysta ostrzegł go, że na leczenie bruksizmu po prostu go nie stać. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale rozbrzęczał się telefon stojący na biurku komendanta.
Grześ przez następną minutę słuchał jednej strony konwersacji.
– Pani Trzeszkowska, z wyrazami współczucia…
Musiała mu przerwać, bo komendant zamilkł na chwilkę, a jego oczy zrobiły się wielkie i okrągłe jak pięciozłotówki.
– To bardzo nieprzyjemne i niepokojące. Oczywiście, że nie powinna pani być na to narażona – zapewniał. Znów przez chwilę milczał, słuchając tyrady, a potem gładko dodał: – Oczywiście, po to jesteśmy… Strzelanie raczej nie będzie konieczne. Wysyłam do pani posterunkowego, zajmie się tym.
Odłożył słuchawkę i spojrzał niechętnie na Drzewieckiego.
– No i proszę, oto mamy sprawę na miarę waszych możliwości, posterunkowy. Pojedziecie do Trzeszkowskich i uwolnicie panią Karolinę od napastnika. Ponoć drapieżna i agresywna bestia.
Grześ spojrzał na przełożonego z zaskoczeniem.
– Ale jaka bestia? Coś magicznego? Czy nie trzeba dzwonić do Inspektoratu Terenów Zielonych, by przysłali oficera łowczego? – zapytał.
Mógłby zaproponować jeszcze zwrócenie się o pomoc do wiedźm, ale komendant nie od dziś był cięty na Koźlaczki.
– Inspektorat? Do zwykłego kota? Oj, Drzewiecki, jak wy coś palniecie – westchnął ciężko Gawroński i machnął ręką. Był to czytelny sygnał, że rozmowa jest skończona i podwładny ma wypierdalać w podskokach.
Więc Grześ wyszedł i skierował się na tyły komisariatu po radiowóz. Nie ma tego złego, pomyślał. W końcu poniekąd dopiął swego. Oto komendant właśnie oficjalnie polecił mu się udać na miejsce zbrodni, prawda? Całą resztę Grześ postanowił traktować jako nieistotne detale.
*
Karolina Trzeszkowska, małżonka zaginionego Bogumiła Trzeszkowskiego, była kobietą energiczną i zdecydowaną. Miała też tendencję, by swoje racje wykrzykiwać z emfazą i energicznymi tupnięciami podkreślać wszelkie czasowniki oznaczające czynności niecierpiące zwłoki.
– Masz go złapać! I wyrzucić z tego domu! Czego nie rozumiesz?! Jeśli to ja go złapię, skręcę gadowi kark! Nienawidzę pieprzonych kotów! Nie będzie mi tu gnój jeden sikał na dywany! Ty wiesz, ile ten dywan kosztował?
A Grześ naprawdę się starał złapać tego przeklętego kota. Bestia była jednak szybka i złośliwa i doprowadziła Grzesia do łez w zaledwie kilka minut. Nie musiała się zresztą specjalnie starać. Posterunkowy Drzewiecki miał potężną alergię na koty i sama ich bliskość pobudzała jego organizm do histaminowej gorączki. Krótko po wejściu do domu Trzeszkowskich poczuł, jak oczy zaczynają mu łzawić, skóra na szyi swędzieć, a z nosa ciekło jak z odkręconego kranu. Na szczęście zabrał ze sobą chusteczki, więc co kilka sekund ocierał zaczerwieniony nos i usiłował zlokalizować kocura, który za nic nie chciał dać się złapać. Nie reagował na żadne „kici, kici” ani nawet na odgłos otwierania puszki z tuńczykiem, a gdy Grześ wreszcie wypatrzył go pod łóżkiem i spróbował wyciągnąć za ogon, kot wściekle zaatakował i teraz dłoń posterunkowego znaczyły krwawiące, zaognione pręgi.
– Może pani spróbuje? Może źle reaguje na obcych? – zaproponował słabo Grześ.
– A niby czemu miałby lepiej zareagować na mnie? Pierwszy raz widzę tego sierściucha! Nie wiem, jak się tu dostał, ale jedno jest pewne: ma go tu nie być góra za kwadrans albo złożę na pana skargę – oświadczyła twardo i zaplotła ramiona na piersi.
Grześ wiedział, kiedy się przyznać do porażki. Potrzebował pomocy. I klatki. I rękawic, o ile po wszystkim chciał mieć wszystkie palce. Kot syczał na niego wściekle spod łóżka. Może i ustępował tygrysowi rozmiarami, ale nie zażartością. Błyskające w świetle policyjnej latarki długie, ostre kły jak nic mogłyby spowodować naprawdę poważne obrażenia, gdyby posterunkowy do tego dopuścił.
Grześ wstał z kolan i ruszył do wyjścia.
– Gdzie się pan wybiera? Chyba pan go tu nie zostawi?! – ryknęła za nim Trzeszkowska.
– Spokojnie, pani Karolino, wzywam wykwalifikowane posiłki – zapewnił, wycierając chusteczką cieknący nos.
Komendant miał rację z jednym. Jeśli wezwie Inspektorat do domowego kota, stanie się pośmiewiskiem. Ale pozostawał jeszcze Klon Drzewiecki, a ten był dla Grzesia jak młodszy brat, posterunkowy wybrał więc numer do kuzyna.
– Potrzebuję pomocy – powiedział cicho, nie owijając w bawełnę.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał chłopak ciepłym tonem.
Grześ westchnął ciężko i przyznał:
– Mam tu wściekłego kota i dziki atak alergii. Pomożesz?
– No jasne. Masz transporter?
– Nie mam. Jestem u Trzeszkowskich. Jak szybko możesz być? – zapytał, oglądając się na krążącą po salonie panią domu.
– Za jakieś dziesięć minut, tylko zgarnę transporter i Malinkę. Biorę ją ze sobą – zaznaczył lojalnie Klon.
Grześ sapnął niechętnie. Nie miał problemu z Maliną. Miał problem z tym, co zwykle się wiązało z zaangażowaniem w cokolwiek którejkolwiek z Koźlaczek.
– Nie sap, brachu, musi z tobą porozmawiać.
– O czymś konkretnym? – zapytał Grześ podejrzliwie.
– O tym, że twój durny szef właśnie aresztował jej matkę – powiedział Klon i się rozłączył.
Posterunkowy Drzewiecki dziękował losowi, że pokierował go do domu Trzeszkowskich. Nawet za cenę alergii. Bo gdyby teraz był na komendzie, jak nic uległby pokusie walnięcia komendanta w nos.III
Malina
Klon powinien już tu być, myślałam nerwowo, wydeptując ścieżkę przed kawiarnią. W głowie układałam plany i przemowy, mające na celu jedno – przekonanie Grzesia Drzewieckiego do współpracy. Posterunkowy miał mnóstwo zalet, w tym tę, że był nieprzekupnym służbistą, i właśnie ona stanowiła teraz moje wyzwanie. Nie miałam złudzeń, to nie film Hallmarku, gdzie domorosła detektywka flirtuje z detektywem, a ten pozwala jej wmaszerować na miejsce zbrodni i nawet nie mrugnie. Raz – nie wypadało mi flirtować z Grzesiem, skoro chodziłam z jego kuzynem, dwa – nie wiem, czy próba flirtu w ogóle mogłaby podziałać na Grzesia.
Gdy Klon ostro zaparkował przy krawężniku, wskoczyłam do jego furgonetki i od razu zapięłam pas. Ruszył z piskiem opon – chyba też udzielił mu się nerwowy nastrój.
– Wciąż nie mam pomysłu, jak przekonać Grzesia do współpracy – przyznałam z niepokojem.
– Tym się nie martw, Malinko, Grześ będzie współpracował, masz to jak w banku – zapewnił i aż się wyszczerzył, bardzo z siebie zadowolony.
– Co wymyśliłeś? – zapytałam.
– I to jest w tym najlepsze! Nie musiałem niczego wymyślać! To Grześ zadzwonił do mnie kilka minut temu i poprosił o pomoc. Musiałem się wrócić do domu i pożyczyć coś od siostry, dlatego zajęło mi to chwilę dłużej, ale wierz mi, opłaciło się. To nasza przepustka do serca Grzesia!
Obróciłam się na fotelu. W tylnej części samochodu zauważyłam kilka worków humusu i rozsypujący się po podłodze perlit, ze dwanaście plastikowych donic, narzędzia… To, co zwykle można było znaleźć w furgonetce zielonego maga i pracownika szkółki ogrodniczej. Jedynym niepasującym elementem był duży, pomarańczowo-żółty transporter.
Jaki związek mógł mieć z sercem Grzesia Drzewieckiego, zwłaszcza że był pusty? Łapówka w postaci kociaków miałaby jeszcze jakiś sens, ale sam transporter?
– Grześ od dziecka ma jeden konkretny problem. Jego organizm kompletnie nie reaguje na loratadynę. Wierz mi, będzie współpracował – zapewnił Klon.
A ja uznałam to za element specyfiki Drzewieckich. Dla nich brzmiało to logicznie, u każdego spoza rodziny powodowało tylko ból głowy. Jako Koźlaczka nie mogłam rzucić kamieniem.
Podjechaliśmy pod dom Trzeszkowskich. Grześ stał na podjeździe. Jedną ręką drapał się nerwowo po szyi, drugą dociskał do nosa chusteczkę. Twarz miał zaczerwienioną, a oczy szkliste.
Klon wyskoczył z samochodu z energią młodego labradora, wyciągnął transporter i podszedł do kuzyna.
– Ale cię siekło, staruszku! – zawołał.
– Nie denerwuj mnie, po prostu złap tę bestię. I uważaj na jego pazury, prawie mnie oskórował – wyburczał Grześ.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi furgonetki i podeszłam do nich, starając się emanować pewnością siebie.
– Nie ma sprawy. Pod jednym, maluteńkim warunkiem – powiedział Klon.
– Stary! To nie czas na targowanie! – burknął Grześ i głośno wydmuchał nos.
– A przeciwnie, to najlepszy moment. Pomożesz Malince oczyścić imię Aronii, a ja złapię dla ciebie tego kocura. Ba, obiecuję, że do końca życia będę łapać każdego kota, który choćby źle na ciebie spojrzy – oświadczył Klon twardo.
– To nie fair, wiesz, że jestem pod ścianą… – Grześ nie poddawał się łatwo.
– Nie fair to jest to, że moja przyszła teściowa siedzi w areszcie. I że nikogo poza Malinką i tobą nie interesuje odkrycie prawdy. Możecie sobie pomóc. Nie mówię, że jeśli się nie zgodzisz, pójdę do twojej mamy wyrazić ubolewanie z powodu twojej niechęci do udzielenia pomocy mojej prawie narzeczonej i prawie teściowej, ale wiesz, że to zrobię.
– Złap tę bestię – mruknął Grześ zrezygnowany.
– Bosko, to wy tu sobie porozmawiajcie, a ja się zajmę futrzakiem. – Klon nagrodził jego decyzję szerokim uśmiechem, a potem pomaszerował do domu, wymachując transporterem.
Grzesiowi daleko było do entuzjazmu. Wzdychał raz po raz, wycierając cieknący nos.
– To tylko kot, nie żadna bestia, prawda? – upewniłam się. – Klon na pewno nie potrzebuje pomocy?
– Poradzi sobie. Koty za nim przepadają, pewnie dlatego, że wiecznie tarza się w grządkach, na których rośnie kocimiętka. To nie pierwszy raz – powiedział i wzruszył ramionami.
– Nie chcę ci wykręcać ręki, Grzesiu, naprawdę – odparłam, siląc się na spokój. – Ale nie mogę stać bezczynnie, kiedy mama siedzi w areszcie i grozi jej odwołanie ze stanowiska. A jeśli nic nie zrobię, to właśnie się stanie. Zdaniem cioci Minerwy mogę pomóc.
Grześ uciskał nasadę nosa.
– Naprawdę ją aresztowali?
Skinęłam głową. Wyciągnęłam z kieszeni dokumenty i mu je pokazałam.
– Co za idioci!
– Nie wierzysz, że moja mama stoi za tymi zniknięciami, prawda? – zapytałam z nadzieją.
– Oczywiście, że nie! Gdyby Aronia pękła, wszyscy by wiedzieli! A tu ani śladu piorunów, brutalnych zaklęć, tego absurdalnego przerysowania, które Koźlaczki mają w genach. Gdyby to ona za tym stała, nikt nie miałby wątpliwości, co spotkało ofiary.
– Czyli wiesz, że to nie Aronia, bo wszystko przebiegło nie dość widowiskowo? – zapytałam rozbawiona.
– Koźlaczki to chaos. Tutaj rzecz załatwiono czysto i dyskretnie. Nie pasuje mi to do waszej reputacji – odparł. A po chwili zapytał: – Minerwa naprawdę miała wizję?
– Nie znam szczegółów, ale mama była pewna, że mój udział w sprawie jest kluczowy.
– Dobra. Zrobimy to. Przeprowadzimy śledztwo. Przecież nie zwolnią mnie za uczciwą policyjną pracę. A jeśli zwolnią, to trudno. Nie mogę pozwolić, by polityka i lenistwo mojego szefa powstrzymały mnie przed zrobieniem tego, co słuszne. Tylko, Malina, żadnych wybuchów i żadnego szaleństwa!
– Grzesiu, jestem Koźlaczką, ale z tych poczytalnych!
– Nie nawijaj mi tu makaronu na uszy. Żadna z was nie jest poczytalna. Jeżeli się zgodzę na twój udział, to pod kilkoma warunkami. Żadnych więcej Koźlaczek w to nie angażujesz, a już zwłaszcza Narcyzy. Im mniej wiedzą, tym lepiej. I uprzedź prababkę, że jeżeli zrobi coś głupiego, typu próba odbicia Aronii z aresztu, wsadzę ją bez mrugnięcia okiem. Nie boję się jej ani Harpii. A nawet jeśli, nie pozwolę, by mnie to powstrzymało przed działaniem.
– Słowo honoru, będę trzymała Koźlaczki z daleka. Ciocia Minerwa to poprze, a reszta nie będzie się z nią kłócić.
– Chociaż tyle – mruknął. – Jest jeszcze jeden problem. Bez zielonego światła od komendanta nie dostaniemy nakazu przeszukania, nikt nie będzie z nami rozmawiał…
– Będą rozmawiać, wierz mi, będą.
– Jak?
– Każdy ma swoje słabe punkty, a ja wiem, co w trawie piszczy – zapewniłam.
Westchnął i wysmarkał nos. Nie wyglądał na zachwyconego, ale nie musiał piać z zachwytu – wystarczyło, że nie położył się w progu Rejtanem.
Drzwi do domu Trzeszkowskich się uchyliły i wyjrzał zza nich Klon.
– Droga wolna, kot w transporterze! – zawołał. Uniósł przy tym kciuki i wyszczerzył się w uśmiechu.
– Dobra, to zaczynajmy – zarządził Grześ. – Warto się tu rozejrzeć. Możesz się przydać – dodał łaskawie, zwracając się do mnie. – Nikt nawet nie sprawdził domu pod kątem magicznym.
– Uuu, nie żartowałeś z tym ich lenistwem… Przecież tu może być aktywna klątwa! – zauważyłam. – Pani Karolina jest tego świadoma?
– Z tego, co mi wiadomo, nie ma pojęcia o magii. A gdyby nie wcześniejsze zaginięcia, byłaby moją pierwszą podejrzaną. Naprawdę nie znosiła męża – oznajmił i przybierając swoją najbardziej służbową minę, wkroczył do środka.
Wyobraziłam sobie, że jestem – niczym Sherlock – oficjalną konsultantką miejscowej policji. Z nowo nabytą pewnością siebie ruszyłam za Grzesiem.