- W empik go
Cudotwórcy z Krakowa - ebook
Cudotwórcy z Krakowa - ebook
Ile człowiek potrafi zrobić dla drugiego człowieka? Jak wiele można poświęcić w obliczu zagrożenia życia bliskiej osoby? Jak wiele zaryzykuje lekarz, aby ratować pacjenta?
Oparta na faktach historia młodej kobiety, której los w jednej chwili zabiera wszystko to, co dotąd było oczywiste.
Młodość, piękno, miłość, plany na przyszłość... wszystko to traci wartość w obliczu dramatycznych wydarzeń, które zmieniają raz na zawsze bohaterkę i bliskich jej ludzi.
To prawdziwa historia nadludzkiej walki i heroicznych decyzji podejmowanych przez personel medyczny Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, poruszająca opowieść o wyścigu z czasem, dowód głębokiej wiary i miłości do drugiego człowieka. A wszystko po to, by uratować jedno istnienie.
Nie było siły - każdy okulista twierdził, że problem nie jest okulistyczny i przepisywał mi kolejne leki, które nie pomagały. Owrzodzenia w nosie za nic nie chciały zniknąć, a ja czułam się gorzej z każdym dniem. Do tego doszły bóle nad łukami brwiowymi i okropny światłowstręt. W pracy siedziałam przed komputerem w okularach przeciwsłonecznych, czym doprowadzałam do obłędu współpracowników. Jeden z managerów nawet potknął się na mój widok.
W lipcu nie wytrzymałam i poszłam na zwolnienie. Ból był nie do zniesienia, a światłowstręt nie pozwalał mi normalnie funkcjonować. Siedziałam w mieszkaniu w okularach przeciwsłonecznych, pod parasolem i z zasłoniętymi oknami. Mimo to i tak wszystko mnie raziło. Od lekarza dostałam leki uspokajające, bo zaczął rozważać również psychikę jako powód moich przykrych dolegliwości. Kiedy światłowstręt ustał, zaczęłam nieśmiało spoglądać przez okno. Jakież było moje zdziwienie, gdy na balkonie sąsiadów ujrzałam… lwa. Tak, lwa. Ogromnego, biszkoptowego lwa. Za silne te leki, pomyślałam, po czym spojrzałam jeszcze raz przez okno. Lew zamienił się w pięknego psa rasy Chow-chow. Zdecydowanie nie było ze mną najlepiej.
Anna Madejak – urodzona w Piotrkowie Trybunalskim, od 2012 roku mieszka w Krakowie. Z wykształcenia germanistka, absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jej pasje to gotowanie oraz języki obce.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-232-6 |
Rozmiar pliku: | 988 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była ósma rano, kiedy pod blok podjechali moi przyszli teściowie. Niewiele wcześniej udało mi się zrzucić Daniela z łóżka. Oboje w ostatnim czasie byliśmy zmęczeni nadmiarem pracy i nie mieliśmy najmniejszej chęci na wstawanie, nawet w dniu, w którym mieliśmy wyjechać wreszcie na zasłużony, majówkowy urlop.
W lipcu zeszłego roku podjęłam decyzję o odejściu z korporacji, w której pracowałam prawie od dwóch lat. Nie byłam pewna, czy uda mi się dostać etat w innej firmie, i dlatego z radością przyjęłam propozycję pracy ze szkoły językowej, która dawała możliwość wyboru elastycznych godzin pracy. Miałam już niezbędne doświadczenie, bo już od trzech lat pracowałam w innej szkole, a perspektywa prowadzenia zajęć w dwóch placówkach bardzo mnie cieszyła. Nie przewidziałam jedynie, że jeśli załapię się gdzieś „na etat”, to ilość pracy może zacząć przerastać moje możliwości. Tak właśnie się stało. Etat dostałam, i to w bardzo dobrze prosperującej amerykańskiej korporacji. Praca bardzo mi się spodobała. Należało jednak wywiązać się z kontraktów podpisanych wcześniej ze szkołami. Tym sposobem od października nie miewałam żadnego wolnego popołudnia, jeśli nie liczyć piątków, w które (na szczęście) uczniowie raczej nie garnęli się do zajęć. Byłam z tego powodu zmęczona jak po roku pracy w kamieniołomach, a stan Daniela, który od pewnego czasu ciągle zostawał na nadgodziny w biurze, również nie przedstawiał się dużo lepiej.
W mojej rodzinie od pewnego czasu również działo się niedobrze, a ja niezbyt umiałam sobie z tym poradzić.
Ostatniego dnia ubiegłego roku zadzwoniła do mnie mama. Wyraźnie zdenerwowana powiedziała mi, że babcia kazała jej przelać pieniądze na nasze konta.
– Córeczko, nie zdziw się, jak zobaczysz na koncie spore pieniądze. To od babci. Zadzwoniła dzisiaj, że bardzo źle się czuje i że w banku są pieniądze dla ciebie i Ady. Nie chciałam jej wierzyć ani przelewać tych pieniędzy, ale ofuknęła mnie zdenerwowana: „Czy ja wyraźnie i po polsku mówię? Tak? To posłuchaj mnie i idź do banku!”.
Po tej wiadomości zadzwoniłam do babci. Babcia czuła się bardzo źle, a na dodatek śnił jej się mój zmarły dziadek, a jej mąż, który zwykle śnił jej się przed jakimiś niedobrymi wydarzeniami. Tak jakby chciał ją uprzedzić. Mówiła, że ma straszne duszności, że nigdy nie czuła się tak źle. Gdyby urządzała nam takie atrakcje raz na jakiś czas, pewnie bym pomyślała, że robi to, co tak często widuje się w filmach: próbuje zwrócić na siebie uwagę. Moja babcia nigdy jednak taka nie była. Pierwszy raz w życiu twierdziła, że będzie umierać. Płakałam jak szalona. Bardzo się bałam, że to mogłoby się okazać prawdą. Przepłakałam całego sylwestra i cały Nowy Rok, o wyjściu gdziekolwiek nie chciałam słyszeć. Podejrzewam, że to wtedy zaczęła się historia właściwa z Danielem, ale o tym później.
Złe samopoczucie babci okazało się fałszywym alarmem. Organizm zatrzymał tak dużą ilość wody, że zaczęło uciskać płuca – stąd uczucie duszności. Babcia dostała leki na drenaż i poczuła się dużo lepiej. Niestety, nie był to jednak koniec atrakcji, jakie rok dwa tysiące szesnasty przewidział dla nas.
Babcia wylądowała ponownie w szpitalu z dną moczanową. Mama z podejrzeniem ziarniniaka Wegenera była hospitalizowana w poznańskiej klinice. Zmusiło mnie to do przeczytania chyba wszystkiego, co znalazłam w internecie na temat tej choroby. Łzy ciekły mi po policzkach, kiedy czytałam, że średnia długość życia od momentu diagnozy to sześć miesięcy – chyba że zastosuje się odpowiednie leczenie. Na leczenie zaś składały się chemioterapia, sterydy i leki immunosupresyjne. Nie wyglądało to dobrze. Na szczęście szczegółowe badania nie potwierdziły tych przypuszczeń. Odetchnęliśmy z ulgą. Na chwilę...
Pod koniec lutego zadzwoniła do mnie mama z informacją, że chyba powinnam zadzwonić do Grażynki, siostry taty. To mamie przypadło przekazanie mi informacji o diagnozie postawionej Patrykowi. Mój chrześniak miał raka. Nie mogłam w to uwierzyć. Zadzwoniłam do jego mamy. Niestety, nie był to ponury żart, była to jak najbardziej poważna diagnoza. Wróciłam do biurka. Bez słowa wyłączyłam komputer i wyszłam z pracy. Nigdzie nie znalazłam mojego przełożonego, wysłałam mu więc esemesa. Nawet nie miał do mnie pretensji, kiedy na drugi dzień wyjaśniłam mu swoje dziwne zachowanie. Sam miał małego synka i doskonale wiedział, co mogłam poczuć w takiej sytuacji. Szłam do domu, rozmawiałam z mamą przez telefon i tak płakałam, że bała się, żebym nie wpadła pod samochód. Krzyczałam wtedy do słuchawki, że jeśli właśnie to mogłoby uzdrowić Patryka, to mogę umrzeć. Pierwszy raz w życiu naprawdę nie chciało mi się żyć. Mimo wszystko starałam się normalnie funkcjonować, a majówkowy urlop miał być częścią tej normalności.
Teściowie przyjechali z samego rana, zostawili samochód pod blokiem i weszli na nasze drugie piętro. Mama Daniela wyraziła wręcz zdziwienie, że jakoś zwlekliśmy się z łóżka. Domyślałam się jednak, że gdybyśmy tego nie zrobili przed ich przyjazdem, wyjazd zapewne rozpocząłby się w niezbyt przyjemnym nastroju.
Wycieczkę postanowiliśmy odbyć naszym samochodem – pięknym fordem „kombiakiem” na kupno którego Daniel zdecydował się jesienią zeszłego roku. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że kredyt został zaciągnięty na konto jego mamy. Ta wiadomość w późniejszym czasie doprowadziła mnie do furii. Nie przeszkadzało mi, że jego mama jest tym samym współwłaścicielką samochodu, ufałam jej. Bolało mnie tylko to, że przemilczał tę kwestię. Zawsze byłam zdania, że pół prawdy to jak całe kłamstwo.
Znieśliśmy wszystkie swoje graty do samochodu i przepakowaliśmy bagaż rodziców. Wyglądało to trochę tak, jakbyśmy na miesiąc wyjeżdżali do dżungli: kilka walizek, lodówka turystyczna i masa rzeczy, których najpewniej w ogóle nie użyjemy. Jechaliśmy tam jedynie na kilka dni i miała to być pierwsza wspólna wycieczka z rodzicami Daniela. Zdecydowaliśmy się na Słowację: piękne góry, wspaniałe widoki i odrobina ciszy. Dla nas, mieszczuchów, brzmiało to jak marzenie. Takim też marzeniem rzeczywiście było.
Po kilku godzinach drogi dotarliśmy na miejsce do małego, uroczego hoteliku. Pierwszą rzeczą, która nas rozbawiła, była namalowana na murze rodzina Flintstone’ów. Nie mogłam się powstrzymać i musiałam sobie zrobić zdjęcie z postaciami z kreskówki mojego dzieciństwa.
Pani w recepcji władała fantastycznym angielskim, w związku z tym check in odbył się bez problemów. Dostaliśmy pokój na parterze, a moi przyszli teściowie na piętrze. Ze względu na niepełnosprawność taty Daniela zdecydowaliśmy się jednak zamienić. Nam w zasadzie było wszystko jedno, na które piętro będzie trzeba wchodzić.
Spacery po okolicy i wyjazdy do różnych miast i miasteczek miały swój urok. Miło spędzaliśmy czas i wbrew temu, co się mówi na temat kontaktów z teściami, obyło się bez kłótni i dziwnych sytuacji. Ale jak to w życiu bywa, coś musiało być nie tak.
– Aniu, coś dziwnego dzieje się z twoim okiem – zagadnęła mnie mama mojego chłopaka. – Naprawdę, jest jakieś czerwone. Mówię ci, że coś ci się dzieje.
Zignorowałam tę sprawę. Pewnie je zatarłam, pomyślałam i dalej rozkoszowałam się Słowacją.
Zaczerwienienie jednak nie zniknęło ani następnego dnia, ani do końca pobytu. Nie mogłam zrozumieć, co się dzieje. Nigdy nie miałam problemów z oczami. Wzrok zawsze miałam sokoli i potrafiłam przeczytać literki tam, gdzie inni ich nawet nie dostrzegali. Jak dziś pamiętam okno w hotelu we Frankfurcie, przez które obserwowaliśmy z Danielem samoloty wracające na lotnisko.
– Popatrz, lecą już dwa – zauważył.
– Daniel, ja widzę ich siedem...
Mój facet spojrzał na mnie zdumiony i zapytał, czy przypadkiem nie zwariowałam.
– Mówię ci, siedem ich leci. Tylko pięć jest jeszcze okropnie daleko i tylko takie kropki widać.
Daniel stał przy tym oknie i czekał, aż pozostałe samoloty podlecą bliżej. Okazało się, że się nie myliłam!
– Nie mam pojęcia, jak ty to robisz, ale może powinnaś zostać pilotem – zażartował.
Może i bym została pilotem, gdyby nie wymagało to jeszcze znajomości matematyki i fizyki oraz umiejętności szybkiego przeliczania pewnych rzeczy, do czego antytalent wykazywałam absolutny.
Tymczasem na naszej słowackiej wycieczce moje oczy zdawały się sugerować, że coś się z nimi niedobrego dzieje. Zaraz po powrocie poszłam więc do internisty, bo czerwone ciapki miałam już na obu ślepiach. Pani doktor popatrzyła na mnie, uznała, że to zapalenie spojówek, i przepisała mi leki. Uspokojona wróciłam do domu.
Tydzień później jednak wylądowałam u okulisty, ponieważ oczy wyglądały o wiele gorzej niż w trakcie poprzedniej wizyty. Tu również dowiedziałam się, że to zapalenie spojówek – tyle, że jakieś takie oporne. Dostałam kolejne leki i zadowolona znów wróciłam do domu. Pani doktor twierdziła, że do komunii mojego chrześniaka na pewno mi przejdzie i mam się niczym nie przejmować.
*
Komunia mojego chrześniaka stała właściwie pod znakiem zapytania ze względu na jego chorobę i konieczną zgodę lekarzy na spotkanie z większą grupą ludzi. Choroba Patryka była tak straszną informacją, że nie potrafiłam okiełznać własnej psychiki i uczuć, a mój organizm najwyraźniej przyjął do wiadomości chęć umierania, bo do czerwonych oczu doszły jeszcze krwotoki z nosa. Z każdym dniem czułam się słabiej, ale tak bardzo próbowałam zagłuszyć te wszystkie odczucia, że pracowałam jeszcze więcej i jeszcze ambitniej.
Uroczystość odbyła się jednak planowo. Pierwszy raz od kilku miesięcy mogłam zobaczyć mojego chrześniaka. Wcześniej z racji chemioterapii nie wolno nam było narażać go na czynniki infekcyjne. Był przeraźliwie chudy i bielszy niż alba, którą miał na sobie. Włosów prawie nie miał, siły też nie, ale jak zawsze był tak wdzięcznym dzieckiem, że cudownie było patrzeć, jak gra w piłkę z innymi dziećmi, i słuchać, jak bardzo cieszy się z prezentu. Daniel zachowywał się trochę dziwnie, ale nie zwracałam na to uwagi. Ważne było święto Patryka.
Cały maj i czerwiec biegałam od Annasza do Kajfasza, próbując wyleczyć oczy i nos. Nie było siły – każdy okulista twierdził, że problem nie jest okulistyczny, i przepisywał mi kolejne leki, które nie pomagały. Owrzodzenia w nosie za nic nie chciały zniknąć, a ja czułam się gorzej z każdym dniem. Do tego doszły bóle nad łukami brwiowymi i okropny światłowstręt. W pracy siedziałam przed komputerem w okularach przeciwsłonecznych, czym doprowadzałam do obłędu współpracowników. Jeden z managerów nawet potknął się na mój widok.
W lipcu nie wytrzymałam i poszłam na zwolnienie. Ból był nie do zniesienia, a światłowstręt nie pozwalał mi normalnie funkcjonować. Siedziałam w mieszkaniu w okularach przeciwsłonecznych, pod parasolem i z zasłoniętymi oknami. Mimo to i tak wszystko mnie raziło. Od lekarza dostałam leki uspokajające, bo zaczął rozważać również psychikę jako powód moich przykrych dolegliwości. Kiedy światłowstręt ustał, zaczęłam nieśmiało spoglądać przez okno. Jakież było moje zdziwienie, gdy na balkonie sąsiadów ujrzałam… lwa. Tak, lwa. Ogromnego, biszkoptowego lwa. Za silne te leki, pomyślałam, po czym spojrzałam jeszcze raz przez okno. Lew zamienił się w pięknego psa rasy chow-chow. Zdecydowanie nie było ze mną najlepiej.
Wróciłam do pracy i tak pracowałam aż do grudnia. W międzyczasie pojechaliśmy na urlop na Mazury, a potem w góry.
Pierwszy tydzień lipca spędziliśmy w Mikołajkach. Przepiękne miasteczko, cudowne jeziora, śliczne widoki. Wynajęliśmy rowery i jeździliśmy po okolicy. Masowaliśmy mięśnie, żeby pozbyć się zakwasów, i cieszyłam się, że skończyłam kurs fizjoterapii, bo dzięki niemu umiałam nam te bolące mięśnie rozmasować. Jedyne, co przeszkadzało mi w rozkoszowaniu się urlopem, to postępująca czerwień oczu i towarzyszący jej ból. Nie wiedziałam już, co mam robić. Oglądało mnie chyba z trzydziestu lekarzy. Byłam nawet na SOR-ze, skąd wysłano mnie do ambulatorium. I nic! Nic, kompletnie nic. Nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje.
W sierpniu pojechałam z Danielem na wesele kuzynki. W trakcie imprezy poszłam do łazienki. Wracając, nie mogłam zobaczyć, że Daniel trzyma w ręce telefon. A on najwyraźniej nie widział, że wracam. Nachyliłam się przez jego ramię, żeby dać mu buziaka. I wtedy zobaczyłam jego esemesa do naszej koleżanki ze studiów: Biorę cię w ciemno! Ogłuszyło mnie. Zdębiałam. Dokumentnie.
Wybiegłam z sali. Poszedł spokojnym krokiem za mną i tłumaczył, że tak się mówi, że to nie miało być dosłowne, że przecież chodziło tylko o jej kolor włosów, że ona chce być teraz blondynką i pytała go tylko o zdanie. Nie wierzyłam mu. Sama przyjaźnię się od lat z facetem i jakoś nie wysyłam mu zapytań, co sądzi o tym, żebym przefarbowała włosy. Ale show must go on. Nie mogłam robić afery na weselu kuzynki. Wróciliśmy więc na salę i tylko moja mama zauważyła, że coś jest nie tak. Ale ja za nic w świecie nie chciałam się przyznać do kolejnej damsko-męskiej porażki, ani tym bardziej nie miałam siły na kończenie związku w czasie tak wielu paskudnych wydarzeń. Tę siłę musiałam znaleźć dopiero później.
Następny wspólny wyjazd, ten w góry, był we wrześniu. Spędziliśmy piękny tydzień w Zakopanem, a potem każde z nas pojechało do swoich rodziców. Niestety wiedziałam już, że coś niedobrego dzieje się w naszym związku. Starałam się tego nie dostrzegać, zbyt przerażona tym wszystkim, co działo się w mojej rodzinie i ze mną samą. Mimo to jedna z rozmów, jakie odbyliśmy tuż przed urlopem, zmusiła mnie do zauważenia problemu.
– Ania, ja naprawdę dłużej tak nie mogę. Zróbmy sobie przerwę. Odpocznijmy od siebie. Nie masz dla mnie w ogóle czasu, czuję się ignorowany.
– Nie zgadzam się na żadną przerwę, bo wiem, jak to się kończy – upierałam się przy swoim. – A poza tym zdaje się, że poświęcam ci mniej czasu nie ze względu na moje widzimisię. Widzisz, co się dzieje. Uważam, że w tej sytuacji powinieneś być dla mnie wsparciem, a nie robić mi wyrzuty.
– Nie potrafię być wsparciem, bo nie popieram twoich decyzji. Mam wrażenie, że za niedługo wrócę do domu, w którym będziesz siedziała z trzema szamanami.
– Jeśli mieliby mnie wyleczyć, nie mam nic przeciwko temu! – wrzasnęłam i chyba po raz pierwszy to ja w czasie kłótni wyszłam z domu.
Naprawdę nie rozumiał, że czytam te wszystkie książki o medycynie naturalnej, bo konwencjonalna od paru miesięcy mnie zawodzi? To co, jego zdaniem, miałam robić? Czekać z założonymi rękami? Miałam już tak serdecznie dość tej choroby, że chwytałam się każdej opcji.
– Idź do szpitala! – krzyczał na mnie i nie rozumiał. Przecież próbowałam, chciałam, ale bez konkretnego podejrzenia żaden lekarz nie mógł mi wypisać skierowania. Bo i na jaki oddział?
Zadzwoniłam do mamy. To ona zawsze ma cierpliwość wysłuchiwać moje żale. I ma tej cierpliwości tyle, co wszyscy moi przyjaciele, siostry i kuzynki razem wzięci. To wtedy powiedziałam jej, co wydarzyło się na weselu Asi.
Po tym, co zobaczyłam wtedy w jego telefonie, nie miałam nawet wyrzutów sumienia, sprawdzając jego esemesy. Wiedziałam, że to paskudne, że tak się nie robi. Sama nie chciałabym być sprawdzana. Ale co miałam zrobić w tej sytuacji? Dalej udawać, że o niczym nie wiem? Sprawdzałam i co jakiś czas natykałam się na dość dziwną wymianę wypowiedzi. Nigdy nie była ona jednak na tyle jednoznaczna, żeby można było wyciągnąć adekwatne wnioski. Doszło nawet do tego, że nauczyłam się blokować mu pewne funkcje w telefonie tak, że najpierw ja odczytywałam esemesa, a dopiero później on go widział. Podejrzewam, że doskonale o tym wiedział i tylko udawał głupiego. Nic więcej nie mogłam jednak poradzić.
W pewnej gazecie przeczytałam nawet stwierdzenie: Co to za czasy przyszły, żeby kobieta zrywała z kochanką męża za niego. Owa kobieta żachnęła się się: Skąd wiesz, że ona jest jego kochanką? Przecież tylko esemesują! Cały tekst był tak ironiczny i tak drwił z naiwności tej kobiety, że nie mogłam nie zauważyć podobieństwa do mojej sytuacji. Mimo to wciąż nie potrafiłam podjąć decyzji o rozstaniu.
Osiemnastego października miała być nasza czwarta rocznica.
Dzień wcześniej upiekłam jego ulubiony sernik, który później miałam ochotę rozetrzeć mu na głowie. Nie zrobiłam tego. Zjadł go ze smakiem, choć nie byliśmy już razem.
Wrócił do domu jak zwykle spóźniony. Podziękował za sernik, bąknął coś o jakiejś restauracji na jutro. Odniosłam jednak wrażenie, że zrobił to niepewnie i jakby na siłę. Poszedł pod prysznic. Pierwszy raz od dłuższego czasu zajrzałam w jego telefon. Opcja blokowania działała, jak należy.
– Małe co nieco w środę lub czwartek?
– W środę.
Wpadłam jak furia do łazienki. Rozsunęłam drzwi kabiny prysznicowej, wykrzyczałam mu treść esemesów, pierwszy raz w życiu dałam facetowi w pysk, ubrałam się i wybiegłam z domu. Zadzwoniłam do jego mamy. Nie mam pojęcia, czemu akurat do niej. Nie wydawała się zbyt ucieszona. Denerwowała się razem ze mną, nie chciała w to wszystko wierzyć. Twierdziła, że jej zdaniem jeszcze do siebie wrócimy. Już wtedy wiedziałam, że nie. Nie chcę, bo nie będę umiała mu zaufać. Przecież kłamał w żywe oczy tyle miesięcy! Obiecywał, że to się skończy, a się nie kończyło. Kłamał, mówił półprawdy, spotykał się z nią za moimi plecami. Słuchałam jednak jej pocieszeń, jakbym w nie wierzyła, bo w głowie mi się nie mieściło, że kolejna rzecz może mi się w życiu zawalić.
Później odniosłam wrażenie, że z nim rozmawiała w nieco inny sposób i przekonywała go, iż rozstanie to dobra decyzja. Nigdy jednak tych przypuszczeń nie sprawdziłam i wolę wierzyć, że nie były zgodne z prawdą.
Wróciłam do domu. Usiedliśmy razem i ustaliliśmy, że nie będzie czwartej rocznicy. Nie chciałam się zachowywać jak dziecko. Nie chciałam pakować mu walizek i wyrzucać przez okno jak nasza sąsiadka z bloku, w którym mieszkałam kilkanaście lat razem z rodzicami i siostrą.
Pewnego dnia tata idąc wzdłuż bloku, ujrzał sąsiada łapiącego walizki lecące przez okno. Z okna wydobywał się krzyk:
– Spieprzaj, ty chuju!
– Tylko nie chuju! Panie Chuju!
Zdecydowanie nie chciałam taka być. Nie po czteroletnim związku, półtora roku narzeczeństwa, wspólnych planach, wakacjach. Nie po trzech latach mieszkania razem, poznaniu jego rodziny i przedstawieniu mu własnej. Powiedziałam więc, że może tu zostać do końca miesiąca, aż sobie coś znajdzie. Znalazł. Z dużą pomocą rodziców, która sprawiła mi ogromną przykrość, choć sama nie do końca rozumiałam, dlaczego. Przecież chciałam, żeby się wyprowadził.
W ostatni weekend października pojechałam do rodziców. Nie chciałam oglądać tej wyprowadzki. Sądziłam również, że widok w połowie pustego mieszkania po powrocie doprowadzi mnie do łez. Na szczęście jednak znalazł się ktoś, kto umiał skutecznie poprawić mi humor. Zamiast płakać, tańczyłam między kartonami z rzeczami, które nie były z nich wyjęte tylko dlatego, że Daniel od sierpnia nie mógł złożyć kupionej w Ikei komody.
Komodą zajął się syn przyjaciółki mojej mamy, a mój serdeczny kolega. Wpadł do mnie pewnego dnia z całym „budowniczym” sprzętem, spojrzał na komodę i ze śmiechem oznajmił mi:
– Anka, prowadnice są odwrotnie założone…
Nie mogłam uwierzyć, za jakiego zdolnego stolarza o mało nie wyszłam za mąż. Oddając mu sprawiedliwość, przyznaję jednak, że nie tylko prowadnice były do poprawki.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie Daniel z pytaniem, czy nie przejęłabym umowy z Netią, bo nie odbiera w jego nowym mieszkaniu. Postanowiłam, że nie będę świnia i przejmę, bo i tak zamierzałam podpisać umowę właśnie z tą firmą. Przyjechał więc podłączyć mi telewizję i Internet. A właściwie przyjeżdżał kilka razy, bo każdy kolejny kabel okazywał się nie pasować do mojego małego, śmiesznego, odbierającego na zielono telewizora pożyczonego od kuzynki. Generalnie wszystko, czego brakowało mi w mieszkaniu po wyprowadzce Daniela, miałam skompletowane w tydzień. Moja rodzina spisała się na medal. Nawet drugie łóżko miałam w pokoju dla gości, bo tato rozmontował pół samochodu, żeby mi przywieźć rozkładany fotel, który uparłam się mieć w mieszkaniu. Daniel za to nie mógł wyjść ze zdumienia, że mebli jest więcej, a miejsca w pokoju też jakby… więcej. Może dlatego, że rzeczy wreszcie znalazły swoje miejsce w komodzie, a nie w pudłach porozstawianych po całym mieszkaniu?