Cudowna broń - ebook
Cudowna broń - ebook
NOWY POLSKI PRZEKŁAD.
W Cudownej broni na pierwszy plan wychodzi pomieszanie tego, co poważne, z tym, co jarmarczne. (...) Znamiennym symbolem takiego przemieszania porządków jest tytułowy przemysł zbrojeniowy – zawłaszczony przez rozrywkę, wykastrowany ze śmiertelnych znaczeń, zastąpionych prawem popytu i podaży. - Michał Cetnarowski.
Trwa wyścig zbrojeń między blokiem zachodnim i chino-radzieckim. Tak naprawdę jednak Lars Powderdry, główny projektant broni Za-Bloku, tworzy wyłącznie efekciarskie gadżety, urządzenia, które tylko z pozoru są śmiercionośne. Niespodziewanie na niebie pojawiają się obce, wrogie satelity i świat potrzebuje prawdziwej militarnej siły. Za-Blok i Oko-Wschód dochodzą do porozumienia, a Lars musi podjąć współpracę ze swoim radzieckim odpowiednikiem, atrakcyjną Lilo Topczewą. Na dodatek zaczyna się w niej zakochiwać, choć dobrze wie, że Lilo może go w każdej chwili zabić...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-955-4 |
Rozmiar pliku: | 849 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z oficjalnego raportu Zarządu Narbezu ONZ-Z Za-Bloku, 5 października 2003 roku, złożonego przez typowca A (prawdziwa tożsamość nie do ujawnienia ze względów bezpieczeństwa, patrz uchwała Zarządu XV 4–5–6–7–8).1
– Szanowny panie Larsie…
– Obawiam się, że mam tylko chwilę na rozmowę z twoimi widzami. Bardzo mi przykro.
Ruszył przed siebie, ale drogę zastąpił mu autonomiczny telereporter z kamerą w ręku. Jego metaliczny uśmiech błyszczał pewnością siebie.
– Czuje pan, że nadchodzi trans? – spytał autonomik z nadzieją w głosie, jakby marzył, by coś takiego zdarzyło się przed wieloobrazowym zmiennoogniskowym systemem soczewek jego miniaturowej kamery.
Lars Powderdry westchnął. Z miejsca, na którym stał na rampie, widział swe nowojorskie biuro. Widział, owszem, ale dojść do niego nie mógł. Zbyt wielu ludzi – prościaków! – interesowało się bardziej nim niż jego pracą. A liczyła się oczywiście tylko praca.
– Czynnik czasu – powiedział zmęczonym głosem. – Nie rozumiesz? W świecie mody broniowej…
– Tak, słyszeliśmy, że odbiera pan coś po prostu wspaniałego. – Słowa wylewały się z autonomicznego telereportera. Gadał, nie przywiązując choćby grzecznościowej uwagi do ukrytego znaczenia słów Larsa. – Cztery transy w jednym tygodniu! I prawie wszystkie zakończone sukcesem, prawda, szanowny panie Larsie?
Autonomiczny konstrukt był idiotą. Lars cierpliwie próbował wbić mu to do łba. Nie obchodził go legion prościaków, przede wszystkim kobiet, oglądających program Poranek z Szafarzem Wieści, czy jak tam się on nazywa, Bóg mu świadkiem, że nawet tego nie wiedział. W dni pracy nie miał czasu na takie bezmózgie rozrywki.
– Posłuchaj – powiedział, tym razem uprzejmie, jakby autonomiczny telereporter był kimś autentycznie żywym, a nie tylko powołanym do życia kaprysem, tworem pomysłowej techniki Za-Bloku A.D. 2004. Pomysłowej techniki, pomyślał, marnowanej wykorzystywaniem w ten sposób… chociaż, jeśli bliżej się temu przyjrzeć, czyż on sam nie działa na polu bardziej obrzydliwym? Niemiło byłoby rozważać tę refleksję.
Wyrzucił ją z głowy.
– W modzie broniowej – powiedział – dzieło musi pojawić się we właściwym czasie. Jutro, w przyszłym tygodniu, w przyszłym miesiącu może być za późno.
– Proszę nam powiedzieć, co to takiego. – Telereporter czekał na odpowiedź z wyraźnie widocznym napięciem. Jak ktokolwiek, nawet pan Lars z Nowego Jorku i Paryża, ośmieliłby się zawieść wielomilionową widownię w całym Za-Bloku, w kilkunastu krajach? Zawieść ich to służyć Oko-Wschodowi, w każdym razie coś mniej więcej takiego autonomik starał się przekazać całą swą postawą. Starał się, ale mu nie wyszło.
– Nie twój interes – powiedział Lars.
I oddalił się od niewielkiej grupki pieszych, którzy zgromadzili się, by się na niego pogapić. Oddalił się od ciepłych spojrzeń gawiedzi w stronę Mr Lars, Incorporated, jednopiętrowego budyneczku jakby specjalnie wciśniętego między wieżowce korporacji, którym wielkość siedziby miała służyć za uzasadnienie ich niezbędności.
Fizyczna wielkość, myślał Lars, wchodząc do zewnętrznego, dostępnego dla każdego holu Mr Lars, Incorporated, to fałszywe kryterium. Nawet autonomiczny telereporter nie dał się oszukać, chciał przedstawić wiernej publiczności Larsa Powderdrya, nie przemysłowe jednostki, które miał w bezpośrednim zasięgu. Chociaż jednostki te byłyby więcej niż szczęśliwe, gdyby widziały, jak ich eksperci ak-propu – akwizycji i propagandy – z hukiem i zgiełkiem wpadają przez nastawione czujnie uszy do głów jego widowni.
Drzwi do Mr Lars, Incorporated zamknęły się, jakby były dostrojone do jego fal mózgowych – bo też i były. Za drzwiami pan Lars zyskiwał osłonę przed wpatrzonymi w niego jak w obraz tłumami, których ciekawość dodatkowo podkręcali profesjonaliści. Zostawione samym sobie prościaki zachowywałyby się jak to one, czyli byłyby apatyczne.
– Panie Larsie…
– Tak, panno Miękka? – Lars przystanął. – Ach, oczywiście, wiem. Kreślarnia nie radzi sobie ze szkicem 285.
To było nieuniknione. Obejrzał go po piątkowym transie. Wiedział, jak bardzo jest niejasny.
– No więc mówią… – Zawahała się, młoda, drobna, źle wyposażona przez naturę do znoszenia pretensji tych, których była rzeczniczką.
– Sam z nimi porozmawiam – powiedział Lars, co było bardzo ludzkie z jego strony. – Szczerze mówiąc, mnie wydało się to samoprogramującą się trzepaczką do jajek na trójkątnych kółkach.
Zastanowił się przelotnie, co można by zniszczyć czymś takim.
– Och, oni są chyba zdania, że to doskonała broń. – Naturalne, ale powiększone hormonami piersi poruszały się w rytmie jego rosnącego zainteresowania. – Mam wrażenie, że nie radzą sobie ze źródłem zasilania. Struktura ergowa, pan rozumie. Nim przejdzie pan do 286…
– Chcą, żebym bliżej przyjrzał się 285. W porządku.
Nie przejmował się tym. Lars był przyjaźnie nastawiony do życia w ten przyjemny kwietniowy dzień, a panna Miękka, jeśli spojrzeć na jej miękkości, swą urodą każdego mężczyznę nastawiłaby przyjaźnie do świata. Nawet projektanta mody. Nawet projektanta mody broniowej.
Nawet, pomyślał, najlepszego jedynego projektanta mody broniowej w całym Za-Bloku.
Bo żeby znaleźć mu równego – choć i to wątpliwe, przynajmniej jego zdaniem – trzeba było zwrócić się ku tej drugiej półkuli, Oko-Wschodu. Blok chino-radziecki posiadał, zatrudniał, czy jak tam załatwiono tę sprawę, w każdym razie miał na usługi takie medium jak on sam.
Często o nim myślał. Panna Topczewa, tak się nazywała, przynajmniej według informacji udzielonych mu przez ogólnoplanetarną agencję policyjną KACH. Lilo Topczewa. Miała tylko jedno biuro i to w Bułganingradzie, nie w Nowej Moskwie.
Sprawozdanie KACH robiło z niej samotniczkę, no, ale oni nigdy nie rozwodzili się nad subiektywnymi aspektami prowadzonych badań obiektów. Być może, pomyślał, panna Topczewa szydełkuje szkice swej broni… lub nadaje im, ciągle w transie, formę malowanych jaskrawymi farbami płytek ceramicznych. Albo coś podobnie artystycznego. Czy to się podobało czy nie jej klientowi, a raczej pracodawcy, BeGabowi, ponuremu holistycznemu zgromadzeniu surowych ważniaków, przeciw którym od dziesiątków lat jego półkula kierowała wszystkie swe wysiłki i zasoby.
Bo o projektantów mody broniowej trzeba dbać. W trakcie swej kariery Lars zapewnił sobie odpowiednią troskę.
Przecież nie można go zmuszać, by pięć razy w tygodniu wchodził w trans. I Lilo Topczewej najprawdopodobniej też.
Pozostawił panią Miękką. Wszedł do gabinetu. Zdjął wierzchnią pelerynę, czapkę i pantofle. Ubranie uliczne wrzucił niedbale do podręcznej szafy.
Zespół medyczny już na niego czekał. Jego jedyni członkowie, dr Todt i pielęgniarka Elvira Funt, wstali i podeszli, pełni szacunku, a za nimi niemal psionicznie do niego dostrojony quasi-podwładny, Henry Morris. Nigdy nie wiadomo – pomyślał Lars, rekonstruując ich przypuszczenia z ostrożnego, trwożliwego zachowania – kiedy przyjdzie trans. Dokrwienna maszyneria siostry Funt szumiała już w gotowości, a doktor Todt, najbardziej luksusowy z produktów najlepszego świata zachodnioniemieckiej medycyny, był w pełni gotów do obsługi precyzyjnego sprzętu, służącego dwóm przeciwstawnym celom: po pierwsze, obronie organizmu przed mogącymi się zdarzyć w transie zatrzymaniem akcji serca, martwicą płuc lub upośledzeniem działania nerwu błędnego, co powodowało zatrzymanie czynności oddechowej, a przez to uduszenie, i po drugie, bez czego nic nie miało sensu, ustanowieniu podczas transu mentacji wraz z zapisem ciągłym, do odtworzenia po jego zakończeniu.
Doktor Todt był więc niezastąpiony w działaniu Mr Lars, Incorporated. W paryskim biurze czekał w gotowości równie utalentowany zespół, ponieważ Lars Powderdry często odbierał tam emanacje potężniejsze niż w zatłoczonym, nerwowym Nowym Jorku.
Poza tym w Paryżu mieszkała i pracowała jego kochanka, Maren Faine.
Słabość projektantów mody broniowej – czy też, w opinii Larsa, raczej ich siła, przynajmniej w porównaniu z ubogimi krewnymi z tradycyjnego świata mody – objawiała się w tym, że lubili kobiety. Jego poprzednik, Wade, także był heteroseksualny, nawet zginął za przyczyną pewnej drobnej śpiewaczki koloraturowej z zespołu Festiwalu Drezdeńskiego. Doznał migotania przedsionków w najgorszym możliwym momencie: w łóżku dziewczyny w jej luksusowym wiedeńskim apartamencie o drugiej nad ranem, długo po zakończeniu Wesela Figara, a Rita Grandi zrzuciła jedwabne pantalony, bluzę i tak dalej – co ujawniły w swych zdjęciach zawsze czujne homeogazy – na próżno.
I tak w wieku lat czterdziestu trzech pan Wade, poprzedni projektant mody broniowej dla Za-Bloku, zszedł ze sceny, zwalniając miejsce wielkiej wagi. Inni byli jednak gotowi wyjść z cienia, by go zastąpić.
Być może to przyspieszyło odejście pana Wade’a. Sama praca była wystarczająco wyczerpująca, nauki medyczne nadal nie potrafiły określić do jakiego stopnia, a także dlaczego. A nic – pomyślał Lars Powderdry – tak nie wytrąca z równowagi jak wiedza, że jesteś, owszem, niezbędny, lecz także łatwy do zastąpienia. Był to ten rodzaj paradoksu, który nikogo nie cieszy, z oczywistym wyjątkiem Narbezu ONZ-Z, Zarządu Za-Bloku, który pilnował, by zastępca był zawsze gotowy i zawsze widoczny.
Pomyślał też: Z pewnością już mają następnego.
Lubią mnie, pomyślał. Są dla mnie dobrzy, a ja jestem dobry dla nich. System funkcjonuje.
Ale władza najwyższa, rządząca życiem miliardów nędznych prościaków, nie podejmuje ryzyka. Nie przekracza granicy świata szarych ludzi, oznaczonego taśmą z napisem NIE PRZEKRACZAĆ.
Nie żeby prościaki mogły pozbawić kogoś pracy… nie, nic z tych rzeczy. Pozbawianie pracy było przywilejem hierarchicznym. Generał Gorge McFarlane Nitz, naczelny dowódca Zarządu Narbezu, o tak, Nitz mógł pozbawić pracy każdego. Prawdę mówiąc, gdyby zaszła konieczność (a może wystarczyłaby tylko możliwość?) usunięcia z pracy samego siebie… proszę sobie tylko wyobrazić satysfakcję z własnego, prywatnego rozbrojenia, pozbawienia samego siebie układu domózgowego poświadczającego jego tożsamość w ramach jednostki kognizów, czyniącego go rozpoznawalnym nawet dla autonomicznych strażników samego Festung Waszyngtonu!
No i tak szczerze, jeśli weźmie się pod uwagę otaczającą generała Nitza policyjną aurę, samo to, że jest najwyżej postawionym facetem od czarnej roboty…
– Ciśnienie krwi, panie Larsie. – Chudy, poważny jak ksiądz doktor Todt postąpił krok w jego kierunku, a jego śladem poszły maszyny. – Larsie, proszę…
Za doktorem Todtem i siostrą Elvirą Funt powstał z fotela szczupły, łysy młody człowiek w uniformie zielonym jak groszek, blady niczym sama śmierć, lecz wyglądający bardzo profesjonalnie. Pod pachą trzymał teczkę. Lars Powderdry natychmiast przywołał go gestem. Odczyt ciśnienia krwi może poczekać. Funkcjonariusz KACH miał mu coś do powiedzenia.
– Czy moglibyśmy udać się do pańskiego biura, panie Larsie? – poprosił.
Lars poszedł przodem.
– Zdjęcia? – spytał.
– Tak, proszę pana. – Policjant ostrożnie zamknął za sobą drzwi. – Jej szkiców z… – otworzył teczkę, przerzucił kserokopie dokumentów – z ostatniej środy. Ich kod: AA-335. – Znalazł kawałek wolnego miejsca na biurku, rozłożył na nim stereozdjęcia. – Plus jedno zamazane ujęcie makiety z laboratorium produkcyjnego Akademii Rostockiej… – sprawdził notatkę – kod BeGabu AA-330. – Odsunął się na bok, by Lars mógł zerknąć na zdjęcia.
Lars nie miał zamiaru na nie zerkać. Nadal siedząc, zapalił cuestę rey astorię. Czuł, jak jego zmysły stają się ociężałe, a cygaro nic na to nie pomagało. Nie cieszyła go myśl, że niczym pies ma obwąchiwać wyszpiegowane dzieła swego odpowiednika z Oko-Wschodu, panny Topczewej. Niech Narbez ONZ-Z wykona analizę! Przy różnych okazjach powtarzał to generałowi Nitzowi, raz na spotkaniu całego Zarządu, z obecnymi okutanymi w najbardziej godne mediastroje, prestiżowe peleryny, infuły, pantofle, rękawiczki… i pewnie nawet gacie z pajęczego jedwabiu, z groźnymi sloganami i ukazami wyszytymi kolorową nicią.
Wówczas, w tak uroczystej atmosferze, nawet dźwigający na barkach brzemię Atlasa biedni typowcy – tych sześciu powołanych, nie wybranych przypadkowo durniów – zgromadzeni na sesji jak najbardziej formalnej, stanęli wobec konieczności udzielenia odpowiedzi na pytanie. Spokojnie, nie podnosząc głosu, pan Lars spytał, czy, na litość boską, nie mogą sami zdobyć się na analizę broni przeciwnika.
Nie. Bezdyskusyjnie. Ponieważ (proszę słuchać uważnie, panie Larsie) to nie są bronie Oko-Wschodu. To są plany broni. Ocenimy je, kiedy z fazy prototypu przejdą w fazę produkcyjną autofaku, zadeklamował generał Nitz. Natomiast w tej wstępnej fazie… Nitz zmierzył go znaczącym spojrzeniem.
Blady i łysy młody człowiek z KACH zapalił staroświeckiego – i nielegalnego – papierosa.
– Panie Larsie – powiedział cicho – mamy coś jeszcze. Być może pana to nie zainteresuje, ale skoro i tak pan czeka…
– Czekam, bo ja tego nienawidzę, a nie dlatego, że chcę obejrzeć jeszcze coś. O Boże, tylko nie to.
– Hmmm… – Młody policjant położył na biurku jeszcze jedną fotografię formatu osiem na dziesięć.
Było to tradycyjne zdjęcie, nie stereo, zrobione z wielkiej odległości, być może nawet przez szpiegowskie oko, satelitę, i znacząco przetworzone. Przedstawiało Lilo Topczewę.