- promocja
Cudowna moc miłości - ebook
Cudowna moc miłości - ebook
Niezwykła powieść uwielbianej w świecie autorki „Słowika”.
Mikaela, piękna żona doktora Liama Campbella, matka dwojga dzieci, zapada w śpiączkę na skutek doznanego podczas jazdy konnej urazu głowy. Lekarze nie dają jej szans na przeżycie, ale mąż nie przyjmuje do wiadomości gorzkiej prawdy. Wierzy, że miłość potrafi dokonać cudu, gdy zawodzi medycyna. Dniem i nocą czuwa przy łóżku żony, mówi do niej, robi wszystko, żeby tylko dotrzeć do podświadomości Mikaeli. Mijają tygodnie.
Pewnego dnia chora kobieta drgnieniem powiek reaguje na imię swojego pierwszego męża, Juliana, znanego gwiazdora. Liam, boleśnie zraniony, uświadamia sobie, że tylko tamten mężczyzna, prawdziwa miłość Mikaeli, może przywrócić ją do życia.
Czy jednak Liam kocha żonę aż tak, że gotów jest ją nawet stracić i oddać innemu?
„Powieść, która przyciąga serdecznością i szczerą, prawdziwą wizją małżeństwa.” All About Romance
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-764-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na północnym zachodzie stanu Waszyngton postrzępione granitowe góry sięgają zamglonego nieba, ich szczyty pozostają niedostępne dla człowieka, nawet w czasach helikopterów i poszukiwaczy przygód korzystających z najnowocześniejszego sprzętu. W tej części kraju drzewa rosną tak gęsto jak zarost na brodzie dojrzałego mężczyzny. Tylko najsilniejsze promienie słońca z trudem przedzierają się poprzez rozłożyste korony. Turystom udaje się odnaleźć swoje zaparkowane wzdłuż drogi samochody wyłącznie podczas najjaśniejszych miesięcy lata.
Gdzieś w czarno-zielonych mrokach tego wiekowego boru leży malusieńkie miasteczko Last Bend. Osobom odwiedzającym mieścinę – bo obcych tu po prostu nie ma – wydaje się, że znaleźli się w miejscu nierealnym, stworzonym przez ich wybujałą wyobraźnię. Przysięgają, że kiedy po raz pierwszy przechadzali się uliczkami, słyszeli jakieś dźwięki, coś jakby śmiech. Potem przywołują wspomnienia, niektóre prawdziwe, inne zapożyczone ze starych filmów czy historii drukowanych w magazynie „Life”. Przypominają sobie smak lemoniady przygotowywanej przez babcię… zdaje im się, że znowu słyszą skrzypienie starej huśtawki na ganku, parną letnią nocą bujającej się to w przód, to w tył, to w przód, to w tył.
Last Bend powstało pięćdziesiąt lat temu. Wtedy właśnie wysoki, potężnie zbudowany Szkot, Ian Campbell, postanowił porzucić rozsypujący się rodzinny dom w Edynburgu i wyruszył w świat na poszukiwanie przygód. Gdzieś po drodze – według rodzinnej legendy było to w Wyoming – zainteresował się wspinaczką górską i następne dziesięć lat spędził, łażąc po górach w poszukiwaniu dwóch rzeczy: najwyższego szczytu i miejsca, gdzie mógłby zostawić swój ślad.
To, czego szukał, znalazł w paśmie górskim North Cascade w stanie Waszyngton. I tutaj, gdzie Anglicy byli tylko duchami pojawiającymi się w opowieściach przy ognisku, a jak rok długi srebrzystobłękitnymi rzekami płynęła kra, właśnie tu zdecydował zarzucić kotwicę, tu postanowił się osiedlić. Kupił sto akrów ziemi doskonałej do wypasu bydła. Pastwiska wybrał możliwie najbliżej potężnej Góry Bakera. Potem dokupił jeszcze teren klinem wrzynający się w żwirową drogę, która pewnego dnia przekształci się w szosę wokół Góry Bakera. Zbudował swoje miasto wzdłuż kamienistego, dziewiczego brzegu Jeziora Anioła i nazwał je Last Bend (Ostatni Zakręt), ponieważ uważał, że każdy powinien szukać swojego miejsca na ziemi, a on swoje znalazł za ostatnim zakrętem drogi.
Dość długo czekał na kobietę gotową zamieszkać z nim w uszczelnionej mchem, drewnianej chałupie, bez prądu i bieżącej wody. W końcu jednak się doczekał. Była nią porywcza młoda Irlandka, której też śniło się inne życie. Razem stworzyli miasto swoich marzeń; ona posadziła japońskie klony wzdłuż Main Street, dała początek wielu tradycjom: wprowadziła obchody Dni Lodu, zainaugurowała lokalne rozgrywki sportowe, u zbiegu ulic Głównej i Kaskady zbudowała Dom Duchów, w którym bawiono się w Halloween.
W tym samym roku, w którym Sprawiedliwi Bracia poróżnili się, Ian i Fiona rozpoczęli budowę domu swoich marzeń. Wkrótce stanął ogromny półkolisty budynek z okrąglaków, położony na niewielkim wzniesieniu w samym środku posiadłości. Czasem, gdy niebo przybierało barwę stalowoniebieską, wydawało się, że z tego miejsca ręką można sięgnąć do pokrytych lodem szczytów górskich. Strzeliste sosny i cedry otaczały pięknie przystrzyżony trawnik, osłaniając sad przed mroźnymi podmuchami zimy. Zachodnią granicę ich ziem wyznaczała Przełęcz Anioła. Przez większość roku był to potok zastygły w mroku, a podczas letnich upalnych miesięcy, kiedy słońce stało wysoko na niebie – cicho szemrzący strumyk. Zimą na ganek od frontu dochodził szum Wodospadu Anioła, odległego tylko o kilka kilometrów od domu.
Teraz w tym domu mieszkało już trzecie pokolenie Campbellów. Pokój chłopca znajdował się tuż pod strzelistym dachem budynku. Niczym nie różnił się od pokojów innych chłopców, żyjących w czasach środków masowego przekazu: podnoszone łóżko, plakaty z Batmanem poprzypinane do nierównych drewnianych ścian, komiksy porozrzucane po pokrytej długowłosym dywanem podłodze, całe stosy plastikowych dinozaurów, węży i postaci z _Gwiezdnych wojen._
Dziewięcioletni Bret Campbell cichutko leżał w łóżku i w ciemności obserwował zmieniające się na zegarze czerwone cyfry. Piąta trzydzieści. Piąta trzydzieści jeden. Piąta trzydzieści dwie.
Był ranek wigilii Wszystkich Świętych, Halloween.
Chciał nastawić budzik na ten szczególny sobotni ranek, ale nie wiedział, jak się to robi. Gdyby poprosił o pomoc, z niespodzianki nic by nie wyszło. Kulił się więc pod ciepłą kołdrą i czekał.
Dokładnie o piątej czterdzieści pięć wstał i starając się nie robić hałasu, wyciągnął spod łóżka torbę, z której zaczął wyjmować schowane tam rzeczy.
Nie zapalał światła, nie potrzebował. Od tygodnia przyglądał się tym rzeczom co noc. To jego strój na Halloween. Para błyszczących, używanych kowbojskich butów, które znaleźli w Sklepie z Prawie Nową Odzieżą Używaną, kamizelka ze sztucznej skóry ze Sklepu dla Oszczędnych, para miękkich skórzanych spodni, które uszyła mama, flanelowa koszula w kratę, nowiusieńkie dżinsy Wranglera kupione w sklepie Zeke’a i, najważniejsze ze wszystkiego, błyszcząca gwiazda szeryfa i pas na broń ze sklepu z zabawkami.
Zrzucił piżamę i ubrał się w swój strój. Zostawił tylko pas na broń, pistolety, skórzane spodnie, lasso i ogromny kapelusz. Tych rzeczy na razie nie będzie potrzebował.
Teraz czuł się jak prawdziwy kowboj. Chwycił kartkę z instrukcją – tylko na wszelki wypadek – podszedł do drzwi i ostrożnie wyjrzał na pogrążony w mroku korytarz.
Spojrzał na drzwi do pozostałych dwóch sypialni. Były zamknięte i nie było widać spod nich światła. Jego szesnastoletnia siostra, Jacey, oczywiście spała. Przecież dziś sobota, a wczoraj był mecz szkolnej drużyny futbolowej. Po meczu Jacey zawsze wylegiwała się aż do południa następnego dnia. Tata do późna w nocy siedział w szpitalu przy pacjencie, więc też musiał wypocząć. Tylko mama wstanie wcześnie; będzie w stajni, gotowa do przejażdżki, o szóstej.
Przycisnął guzik wyświetlacza na swoim zegarku marki Darth Maul. Piąta czterdzieści dziewięć.
– Dobra jest! – Postawił kołnierz flanelowej koszuli i w podskokach zbiegł z kilku ostatnich schodków. Po omacku przeszedł przez ciemną kuchnię, po drodze włączając ekspres do kawy (to będzie jeszcze jedna niespodzianka), i powoli, ostrożnie otworzył frontowe drzwi.
Na ganku przestraszył go czarny cień jakiegoś człowieka, który pojawił się tuż obok niego, ale chwilę później rozpoznał kontury i przypomniał sobie. To tylko kukła farmera z głową z dyni, zrobiona przez mamę wczoraj wieczorem. Zapach świeżej słomy nadal był bardzo wyraźny.
Bret przesunął się obok dekoracji, zeskoczył z ganku i pobiegł podjazdem w górę. Na wysokości domku dla gości skręcił w prawo i prześlizgnął się między drugą a trzecią żerdzią ogrodzenia. Dysząc ze zmęczenia, pędził po śliskiej trawie pastwiska.
Jedna żarówka oświetlała ogromną, dwupoziomową stajnię, zbudowaną jeszcze przez jego dziadka. Bret zawsze czuł strach przed sławnym dziadkiem, którego wprawdzie nigdy nie poznał, ale którego imię nosiły ulice, budynki, góry. Ten człowiek wiedział, że Last Bend powinno leżeć właśnie w tym miejscu.
Historie o przygodach dziadka opowiadano, odkąd Bret tylko pamiętał, i powtarzano w nieskończoność. Wnuk pragnął być taki jak dziadek. To dlatego wstał tak wcześnie w Halloween. Chciał przekonać swoją nadopiekuńczą mamę, że już może brać udział w nocnej konnej wyprawie do Wodospadu Anioła.
Ujął dłonią zimny zamek i otworzył drzwi stajni. Uwielbiał zapach tej starej stajni, zawsze przypominał mu mamę. Czasami, kiedy był z dala od domu i poczuł zapach siana, skóry czy tłuszczu, od razu miał przed oczyma matkę.
Konie niecierpliwie kręciły się w swoich boksach, myśląc, że nadeszła pora karmienia. Bret zapalił światło i szybko ruszył szerokim wybetonowanym przejściem w kierunku pomieszczenia gospodarczego. Z wysiłkiem ściągnął z drewnianego haka specjalne siodło mamy do skoków. Dwa razy je upuścił, zanim zrozumiał, jak musi je trzymać. Ruszył w kierunku boksu Srebrnej Kuli, wlokąc za sobą popręg, który zaczepiał o wszystko po drodze.
Tu się zatrzymał. Jezu, Srebrna Kula była dzisiaj jakaś większa…
Dziadek na pewno by nie stchórzył.
Bret wziął głęboki oddech i otworzył drzwiczki boksu.
Próbował wiele razy, naprawdę bardzo wiele razy, ale w końcu udało mu się założyć siodło na wysoki grzbiet konia. Nawet zdołał zaciągnąć popręg. Może nie dostatecznie mocno, ale dość, by zapiąć sprzączkę.
Wyprowadził Kulę na środek. Nie widział własnych butów, grzęzły w walających się śmieciach. Górne światło rzucało niesamowite cienie na postać chłopca i konia, ale Breta najbardziej bawiły prześlizgujące się po nim i Kuli czarne linie. Przypominały mu, że dzisiaj jest Halloween.
Kula opuściła łeb, prychnęła i kopytem stukała o ziemię.
Bret zacisnął dłoń na linie, na której prowadził klacz.
– Spokojnie, dziewczyno – powiedział ciepłym głosem, starając się opanować strach. Mama zawsze tak przemawiała do zwierząt. Twierdziła, że głosem można ułagodzić najbardziej zdenerwowane zwierzę, jeśli tylko zachowa się spokój i cierpliwość.
Wrota stajni poruszyły się, potem dało się słyszeć powolne skrzypienie. Drewno zazgrzytało na betonie, wierzeje zostały otwarte.
Stała w nich mama. Za nią widać było wschodzące słońce. Miało cudną purpurową barwę, a włosy mamy, oświetlone jego promieniami, zdawały się płonąć. Twarzy Bret nie widział dokładnie, tylko sylwetkę mamy, ciemny kontur w jasnej poświacie, i słyszał miarowy stukot obcasów na betonie. W pewnej chwili zatrzymała się, podniosła rękę i osłoniła dłonią oczy.
– Bret? Kochanie, to ty?
Bret zaczął prowadzić Kulę w kierunku mamy, która z rękoma wspartymi na biodrach stała z boku. Miała na sobie długi brązowy sweter, czarne spodnie do konnej jazdy i buty trochę już zakurzone. Patrzyła na Breta tym swoim szczególnym spojrzeniem i Bret modlił się w duchu, żeby się uśmiechnęła.
Szarpnął za linę i, tak jak go uczono, gwałtownie zatrzymał klacz.
– Sam ją osiodłałem, mamo. – Gładził aksamitne nozdrza Kuli. – Nie udało mi się założyć jej wędzidła, ale siodło założyłem dobrze, tak jak trzeba.
– Wcześnie wstałeś. I to w Halloween, jedno z trzech twoich ulubionych świąt. I osiodłałeś mi konia. No, no. – Pochyliła się i serdecznym ruchem zmierzwiła mu włosy. – Nie chciałeś, żebym zbyt długo była sama, co, Bretster?
– Wiem, że czasem czujesz się samotna.
Roześmiała się i przyklękła na brudnej ziemi. Taka była jego mama, nigdy nie martwiła się o to, że się ubrudzi. I lubiła patrzeć swoim dzieciom prosto w oczy. Przynajmniej tak mówiła. Ściągnęła z prawej dłoni zniszczoną rękawiczkę z czarnej skóry i upuściła ją. Rękawiczka wylądowała na jej kolanach, ale nawet nie zwróciła na to uwagi. Wyciągnęła rękę i odgarnęła włosy z twarzy Breta.
– No więc, młody koniuszy? O co chodzi?
To też było charakterystyczne dla jego mamy. Nigdy nie dała się oszukać. Jakby w oczach miała aparat rentgenowski.
– Chciałbym w tym roku pojechać z tobą do Wodospadu Anioła. W zeszłym roku mówiłaś, że zabierzesz mnie troszkę później, jak będę starszy. Teraz jestem już o cały rok starszy i bardzo dobrze wypadłem na tegorocznym jarmarku, to znaczy żaden inny dziewięciolatek nie zdobył błękitnej wstęgi, i boks mojego konia zawsze był posprzątany, a Scotty dobrze wyszczotkowany. I sam potrafię osiodłać wielkiego, dorosłego, rasowego konia. W Disneylandzie na pewno udałoby mi się dosięgnąć ręki Mickey.
Mama przysiadła na piętach. Kurz musiał osiąść jej na twarzy, ponieważ w oczach pojawiły się łzy.
– Nie jesteś już moim małym chłopczykiem, prawda?
Skoczył jej na kolana, udając, że nadal jest dość mały, by mogła go tulić w ramionach. Mama delikatnie wyjęła mu linę z dłoni, a chłopiec zarzucił jej ręce na szyję.
Pocałowała go w czoło i mocno przytuliła. Najbardziej lubił, gdy tak właśnie go całowała. Robiła to co rano przy śniadaniu.
Lubił też, gdy go przytulała. Ostatnio – odkąd poszedł do czwartej klasy – musiał stać się dużym chłopcem. To znaczy nie mógł już zgadzać się na to, żeby mama prowadziła go za rękę, gdy szli szkolnym korytarzem… no, a już na pewno nie mogła go całować na do widzenia. Teraz więc tylko w takich chwilach mógł znowu być małym chłopczykiem.
– No cóż, chyba każdy, kto potrafi osiodłać tego konia, rzeczywiście jest już wystarczająco duży, żeby pojechać do Wodospadu Anioła. Jestem z ciebie bardzo dumna, synku.
Wydał okrzyk radości i przytulił się do matki.
– Dzięki, mamo.
– Nie ma za co. – Delikatnie uwolniła się z jego objęć i się podniosła. Kiedy tak stali obok siebie, opuściła rękę w rękawiczce i swobodnie trzymała ją chwilę w bezruchu między nimi. Bret wsunął swoją rączkę w jej dłoń.
– Bez słowa ją uścisnęła.
– No, teraz muszę co najmniej godzinę popracować z Kulą, zanim Jeanine przyjdzie zbadać konie. A w ogóle mam dziś milion rzeczy do zrobienia.
– Będzie robiła im zastrzyki?
– Nie, nie dzisiaj. – Znowu zmierzwiła mu włosy i schyliła się, żeby podnieść rękawiczkę.
– Czy mogę zostać i popatrzeć, jak jeździsz?
– A pamiętasz zasady?
– O raju, nie, nic nie pamiętam, mamo.
– Dobrze, ale nie wolno ci nic mówić i schodzić z ogrodzenia.
– Ty po prostu musisz mi to za każdym razem powtarzać, prawda? – rzekł z łobuzerskim uśmiechem.
– Siadaj, Jimie Carreyu. – Matka też się roześmiała. Odwróciła się do niego plecami, podciągnęła popręg i założyła uzdę klaczy. – Biegnij i przynieś mi kask, dobrze, Bretster?
Pobiegł do pomieszczenia gospodarczego. Zatrzymał się przy skrzyni z napisem „Rzeczy Mike”, pochylił się i podniósł wieko. Przerzucał rękoma aerozole przeciwko komarom, szczotki, liny, czerpaki i kubełki, haki do usuwania kamieni z kopyt, aż znalazł zakurzony, kryty czarnym aksamitem kask. Wsunął go pod pachę, zamknął skrzynię, opuszczając z hukiem wieko, i pobiegł z powrotem na plac maneżowy.
Mama już siedziała na Kuli, osłonięte rękawiczkami dłonie lekko wspierała na kłębach klaczy.
– Dziękuję, kochanie. – Pochyliła się i wzięła kask od syna.
Zanim Bret dotarł do swojego ulubionego miejsca na ogrodzeniu padoku, mama już prowadziła Kulę na ścieżkę biegnącą wzdłuż muru. Chłopiec wspiął się po żerdziach i usiadł na najwyższej poręczy.
Obserwował mamę robiącą rundę za rundą. W ramach rozgrzewki prowadziła Kulę coraz to innym krokiem: stępem, kłusem, potem ostrym kłusem i wreszcie cwałem, aż jeździec i koń stali się tylko pędzącą plamą.
Od razu wiedział, kiedy mama uznała, że można już skakać. Obserwował ją tak wiele razy, rozpoznawał wszelkie znaki, chociaż nie potrafiłby powiedzieć, co konkretnie wskazywało na to, że teraz rozpoczną się skoki. Po prostu wiedział, że mama skieruje konia na pierwszą, sześćdziesięciocentymetrową przeszkodę.
I również od razu, choć nie wiadomo skąd, wiedział, że coś nie jest w porządku.
– Mamo, poczekaj! – Bret pochylił się do przodu i krzyczał. – Poprzeczka jest źle założona. Ktoś musiał ją ruszyć…
Ale mama go nie słyszała. Kula rwała do przodu i wierzgała, a mama próbowała zmusić konia do równego, kontrolowanego cwału.
– Hola, maleńka, zwolnij. Uspokój się…
Bret słyszał te słowa, gdy mama przefruwała obok niego. Chciał zeskoczyć z ogrodzenia, ale tego przecież nie wolno mu było zrobić, zwłaszcza gdy mama przygotowywała konia do skoku.
Za późno, żeby krzyczeć. Mama już najeżdżała na przeszkodę. W piersi Breta serce wściekle waliło.
_Cośniejestwporządku!_ W jego głowie pojedyncze słowa zlewały się w jedno, krzyczały coraz donośniej, coraz przeraźliwiej brzmiały. Chciał je wypowiedzieć głośno, chciał je wykrzyczeć, ale nawet ust nie zdołał otworzyć.
Srebrna Kula zebrała się w sobie i z łatwością pokonała sztuczną przeszkodę z cegieł.
Bret usłyszał okrzyk triumfu i radosny śmiech matki.
Przez sekundę czuł ogromną ulgę.
Potem spostrzegł, że Srebrna Kula staje jak wryta.
W jednej chwili mama radośnie się śmiała, w następnej, zrzucona z konia, leciała w powietrzu. Uderzyła głową w słupek tak mocno, że całe ogrodzenie aż się zachwiało. Teraz jej ciało leżało na brudnej ziemi, skręcone jak kawałek pogniecionego papieru.
Na wielkim krytym placu słychać było tylko ciężki oddech Breta. Nawet koń stał cicho obok swojego jeźdźca, jakby nic się nie stało.
Bret zsunął się z ogrodzenia i podbiegł do matki. Przy nieruchomym ciele osunął się na kolana. Spod kasku sączyła się krew, plamiąc krótkie czarne włosy Mikaeli.
– Mamo? – Dotknął jej ramienia i lekko nim potrząsnął.
Pobrudzone krwią włosy zsunęły się z twarzy. Wtedy spostrzegł, że lewe oko matka ma otwarte.
* * *
Jacey, siostra Breta, pierwsza usłyszała jego przeraźliwy krzyk. Pędem wpadła na plac, otulając się ogromnym płaszczem ojca.
– Bretster… – I w tej chwili zobaczyła leżącą na ziemi matkę. – Och, mój Boże! Nie ruszaj jej! – wrzasnęła do Breta. – Biegnę po tatę!
Bret, nawet gdyby chciał, i tak nie mógłby ruszyć się z miejsca. Tkwił w bezruchu, wpatrując się w skręcone ciało matki, i modlił się, gorąco się modlił, żeby się ocknęła. Była to bezgłośna modlitwa, ponieważ chłopiec nie potrafił wydać z siebie żadnego dźwięku.
W końcu przybiegł ojciec.
Bret zerwał się na nogi i wyciągnął ręce, ale ojciec minął go, w ogóle nie zwracając na niego uwagi. Bret cofnął się tak gwałtownie, że plecami uderzył w ogrodzenie. Nie mógł płakać, nie mógł nawet złapać oddechu. Stał bez ruchu i patrzył, jak czerwona, okropnie czerwona krew spływa po twarzy mamy. Jacey podeszła do niego i stanęła obok.
Ojciec ukląkł przy matce, czarną lekarską torbę upuścił na ziemię.
– Trzymaj się, Mikaela – szeptał. Delikatnie zsunął kask z jej głowy (może ja powinienem był to zrobić? – pomyślał Bret), potem otworzył jej usta i wsunął palce między zęby. Zakasłała, zakrztusiła się i Bret zobaczył, jak na rękę ojca chlusnęła krew.
Tata zawsze miał takie czyste ręce… a teraz krew mamy była wszędzie, nawet na rękawie flanelowej piżamy taty.
– Trzymaj się, Mike – powtarzał bez przerwy. – Trzymaj się. Jesteśmy tutaj. Wszyscy jesteśmy przy tobie… nie opuszczaj nas…
Nie opuszczaj nas. To przecież znaczyło: nie umieraj… a to z kolei znaczyło, że mama może umrzeć.
Ojciec spojrzał na Jacey.
– Dzwoń na pogotowie, natychmiast! – polecił.
Wydawało się, że tkwili tu w bezruchu i ciszy całe godziny. W końcu czerwone światła karetki rozświetliły ciemną stajnię, a ciszę rozdarł przeraźliwy ryk syreny. Karetka prześlizgiwała się po żwirowej ścieżce obok przyczepy do przewożenia koni.
Do stajni wpadli sanitariusze w niebieskich uniformach, ciągnąc za sobą podskakujące na nierównościach i metalicznie brzęczące łóżko na kółkach. Serce Breta waliło tak głośno, że chłopiec nie słyszał, co się wokół niego dzieje.
Próbował krzyknąć: „Ratujcie ją!” – lecz kiedy otworzył usta, wydobyła się z nich tylko gęsta, ciemna chmurka pary. Widział, jak rozbija się na liczne cienkie smugi i ulatuje w dal.
Zamknął usta i znowu się cofnął. I tym razem mocno uderzył plecami w ogrodzenie, aż zakręciło mu się w głowie. Zasłonił rękoma uszy, zamknął oczy i modlił się najgoręcej, jak potrafił.
_Umiera._
_Wspomnienia bezładnie przebiegały jej przez głowę, niektóre miały słodki zapach róż po wiosennym deszczu, inne pachniały piaskiem znad jeziora, gdzie po raz pierwszy poznała smak prawdziwego pocałunku. Jeszcze inne – a tych, niestety, było zbyt wiele – miały nieprzyjemną, lepką woń żalu._
_Teraz ją przenoszą, pasami przymocowali jej ciało do jakiegoś dziwnego łóżka. Światło jest tak silne, że nie może otworzyć oczu. Słyszy odgłos uruchamianego silnika, czuje ruch, to boli. O Boże, jak bardzo boli…_
_Słyszy głos swojego męża, miękkie, ciepłe, ukochane dźwięki, które prowadziły ją przez życie w ostatnich dziesięciu latach. I chociaż nie słyszy swoich dzieci, swoich ukochanych maluchów, wie, że są tutaj, że jej pilnują. Najbardziej na świecie chciałaby móc coś do nich powiedzieć, wydać choćby najcichszy dźwięk, choćby westchnienie, cokolwiek…_
_Gorące łzy spłynęły z kącików jej oczu, popłynęły za uszy i zmoczyły sztywną, nieprzyjemnie pachnącą poduszkę pod głową. Chciałaby je powstrzymać, chciałaby móc je przełknąć, żeby dzieci ich nie widziały. Ale nie panuje nad sobą, nie panuje nad własnym ciałem; nie potrafi powstrzymać łez, tak jak nie potrafi unieść ręki w geście pożegnania._
_A może, może wcale nie płacze, może to tylko jej dusza opuszcza ciało, sącząc się kropla po kropli, jak łzy, których nikt nigdy nie zobaczy._2
Jako młodzieniec Liam Campbell z niecierpliwością oczekiwał momentu, kiedy wreszcie będzie mógł wyjechać z Last Bend. Miasteczko wydawało mu się takie maleńkie, ograniczające możliwości, tak krępujące jakiekolwiek ruchy, jakby było ściśnięte w dłoni jego sławnego ojca. Gdziekolwiek się ruszył, wszędzie porównywano go do podziwianego i wielbionego przez wszystkich ojca. Oczywiście wiedział, że nie dorasta mu do pięt. Nawet w domu czuł się nieważny, niepotrzebny. Rodzice bardzo się kochali, lecz dla chłopca, który czytał książki i marzył o karierze pianisty koncertowego, nie pozostawało już wiele uczucia.
Ku swemu ogromnemu zaskoczeniu Liam został przyjęty na Harvard. Zanim ukończył studia przedmagisterskie, zdał sobie sprawę z tego, że nie jest dostatecznie dobry, by zrobić karierę pianistyczną. To, że był najlepszym pianistą w Last Bend, nawet najlepszym pianistą w Harvardzie, nie miało najmniejszego znaczenia. To ciągle było zbyt mało. Mógł, co najwyżej, zostać nauczycielem muzyki w drogiej prywatnej szkole. Jego muzyce brakowało siły, pasji czy choćby gniewu, tego szczególnego czegoś, co charakteryzuje wykonania najlepszych z najlepszych. Spokojnie i cicho porzucił więc młodzieńcze marzenia i swoje zainteresowania skierował na medycynę. Doszedł do wniosku, że jeśli nawet nie jest dostatecznie utalentowany, by zachwycać ludzi muzyką wydobywającą się spod jego rąk, to serce ma na tyle wrażliwe, by leczyć chorych. Pragnął nieść ulgę cierpiącym.
Uczył się dniami i nocami. Wiedział, że taki skromny, cichy, przeciętny człowiek jak on musi być lepszy od innych.
Ukończył studia jako najlepszy student na roku i ku zdumieniu, a nawet przerażeniu kolegów podjął pracę w klinice chorych na AIDS w Bronksie, ubogiej dzielnicy Nowego Jorku. W owych czasach o chorobie jeszcze niewiele wiedziano, ale już zbierała tragiczne żniwo i rozprzestrzeniała się w zastraszającym tempie. Ludzie bali się AIDS. Liam jednak wierzył, że właśnie tam, wśród straszliwie cierpiących, beznadziejnie chorych, stanie się człowiekiem, jakim pragnął być.
W salach, w których unosił się zapach śmierci, beznadziei i rozpaczy, pomagał pacjentom przeżyć kolejny dzień, ale nigdy nie mógł choremu powiedzieć: „Będziesz zdrów. Zostałeś wyleczony”.
Zamiast tego rozdawał lekarstwa, które nie pomagały, ściskał ręce, które z każdym dniem stawały się coraz słabsze. Trzymał w ramionach nowo narodzone dzieci, wiedząc, że nigdy nie będą mogły nawet marzyć o wyjeździe do Paryża. Wciąż wypisywał akty zgonu, w końcu każde sięgnięcie po pióro napawało go wstrętem.
Kiedy nagle, na atak serca, zmarła jego matka, wrócił do domu i opiekował się ojcem, który po raz pierwszy w życiu potrzebował syna. Liam był przekonany, że kiedyś znowu wyjedzie z Last Bend, tymczasem poznał Mikaelę…
Mike.
To z nią u boku wreszcie odnalazł swoje miejsce na ziemi.
Teraz czekał w szpitalu na wiadomość, czy Mikaela przeżyje…
Byli tu zaledwie od kilku godzin, a zdawało się, że upłynęły całe wieki. Dzieci zostały w poczekalni. Mógł je sobie wyobrazić, jak popłakując, siedzą przytulone do siebie, Jacey ociera łzy małemu braciszkowi. Pragnął być z nimi, wiedział jednak, że się załamie, jeśli tylko na nie spojrzy, a jego łzy przerażą dzieci jeszcze bardziej.
– Liam?
Odwrócił się w kierunku głosu. Biodrem uderzył w stolik, znajdujące się na nim buteleczki zachwiały się i zagrzechotały. Wyciągnął rękę, by uspokoić tańczące medykamenty.
Przed nim stał doktor Stephen Penn, szef oddziału neurologicznego. Chociaż był w wieku Liama – niedawno skończył pięćdziesiąt lat – wyglądał jak stary, zmęczony człowiek. Od wielu lat Stephen i Liam razem grywali w golfa, ale nic, co wcześniej przeżyli, nie przygotowało ich na taki moment.
– Chodź ze mną. – Stephen dotknął ramienia Liama. Poszli obok siebie surowym korytarzem. Skręcili do wydzielonych pomieszczeń Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej. Liam spostrzegł, że pielęgniarki z urazówki unikają jego wzroku. Poczuł się upokorzony, teraz wiedział, jak czuje się „najbliższy krewny” pacjenta.
W końcu weszli do oszklonej izolatki, w której na wąskim, dziecinnym łóżku, osłoniętym jasnymi kotarami, leżała Mikaela. Wyglądała jak zepsuta lalka, popodłączana do różnych urządzeń: respiratorów, monitorów rejestrujących wszystko, począwszy od uderzeń serca do ciśnienia wewnątrzczaszkowego. Respirator oddychał za nią, w pogrążonym w ciszy pokoju słychać było jego miarową pracę.
– Mózg… jej mózg pracuje, niestety nie wiemy, czy w ogóle nie został uszkodzony, a jeśli… to w jakim stopniu. – Stephen wziął długą igłę i kilka razy wbił ją w drobne, gołe stopy Mikaeli. Nie było żadnej reakcji, Stephen nie komentował. Przeprowadził jeszcze kilka testów. Wiedział, że ich wyniki Liam potrafi równie trafnie ocenić, jak on sam. – Zawiadomiliśmy neurochirurga – powiedział cicho – na wszelki wypadek. Jest gotów do operacji, jeśli zajdzie taka potrzeba, choć nie stwierdziliśmy żadnych uszkodzeń wymagających interwencji chirurgicznej. Pomagamy jej oddychać, kontrolujemy ciśnienie krwi i temperaturę ciała. Nie dopuścimy do krwotoku wewnętrznego… No, cóż, wiesz, że robimy wszystko, co w naszej mocy.
Liam zamknął oczy. Po raz pierwszy w życiu żałował, że jest lekarzem. Nie chciał rozumieć, w jakim stanie jest jego żona. Mieli tu świetny ośrodek zdrowia i najlepszych lekarzy na północ od San Francisco, których w te okolice przyciągnęła wysoka jakość życia. Ale gorzka prawda była następująca: w tej chwili absolutnie nic nie mogli zrobić dla Mikaeli.
Nie zamierzał się odzywać, jednak nie zdołał powstrzymać cisnących się na usta słów:
– Nie potrafię bez niej żyć…
Stephen odwrócił się do Liama. Miał w oczach pełne zrozumienia współczucie. W tej chwili nie był specjalistą, tylko po prostu człowiekiem, mężem, i rozumiał Liama.
– Jutro dowiemy się więcej, jeśli… – zaczął i nie do kończył zdania. Nie musiał.
Jeśli Mikaela przeżyje noc.
– Dziękuję, Stephenie – wymruczał Liam. Cichy głos ginął w szumie pracującej aparatury.
Stephen odwrócił się i skierował ku drzwiom. W progu jeszcze się zatrzymał i spojrzał na Liama.
– Bardzo mi przykro – powiedział i nie czekając na odpowiedź, wyszedł. Wrócił po chwili z kilkoma pielęgniarkami. Zabrali Mikaelę na dalsze badania.
* * *
Odwaga, myślał Liam, to wcale nie jest gorące, jak ogień parzące uczucie, znane jedynie ludziom decydującym się na wstąpienie do jednostek specjalnych, skaczącym ze spadochronem czy wspinającym się na dotąd niezdobyte szczyty. To ciche, głęboko skrywane uczucie, najczęściej zimne jak lód. To ostatnia rzecz w sercu człowieka, drobina, okruszek, który odnajdujesz, gdy myślisz, że już wszystko stracone. To umiejętność spojrzenia dzieciom w oczy w chwilach takich jak ta, trzymania ich za ręce, ocierania łez, chociaż sądziłeś, że nie będzie cię na to stać. To konieczność stłumienia własnej rozpaczy, żeby móc przeżyć następną chwilę, a potem następną i jeszcze następną.
Liam ukrył swój strach. Gdzie, tego nie potrafił powiedzieć, ale gdzieś go szczelnie zamknął i pogrzebał. Skoncentrował się na tym, co musiał zrobić. Tragedia – teraz to stwierdził – wiązała się również z koniecznością zajęcia się drobiazgami: wypełnianiem formularzy ubezpieczeniowych, pakowaniem walizek… tak na wszelki wypadek, zmianą harmonogramu dnia i planów na najbliższe tygodnie. Udało mu się wszystko to zrobić, nie tracąc panowania nad sobą, mimo że przez cały czas starannie unikał kontaktu wzrokowego z innymi ludźmi. No cóż, jeśli to jedyny sposób, będzie się tego trzymał. Zadzwonił do Rosy Luny – matki Mike, która mieszkała we wschodniej części stanu – i na automatycznej sekretarce zostawił pilną wiadomość, żeby skontaktowała się z nim jak najprędzej. Potem, ponieważ nie mógł już dłużej tego odkładać, ruchliwym szpitalnym korytarzem skierował się do poczekalni.
Jacey siedziała na jednym z czerwonych plastikowych krzeseł, przy sklepiku z upominkami, i czytała jakieś czasopismo. Bret leniwie bawił się na podłodze zabawkami, które personel szpitala trzymał w plastikowym pudle.
Liamowi zaczęły drżeć ręce. Skrzyżował ramiona, zacisnął dłonie. Stał, lekko się chwiejąc. Pomóż mi, Boże – modlił się w duchu. Po chwili zmusił się do swobodnego opuszczenia rąk i podszedł do dzieci.
– Cześć, dzieciaki – odezwał się serdecznym tonem. Jacey zerwała się na równe nogi. Czasopismo, które czytała, sfrunęło na podłogę. Miała zapuchnięte, mocno zaczerwienione oczy, usta zaciśnięte, drżące. Ubrana była w pogniecioną różową bluzę dresową i workowate spodnie.
– Tatusiu?! – powiedziała tylko.
Bret nie wstał z podłogi. Odsunął tylko od siebie zabawki, ręką wytarł wilgotne oczy i podniósł do góry głowę.
– Umarła, prawda? – zapytał głosem tak głuchym i tak przepojonym smutkiem, że Liam poczuł, jak bezbrzeżny żal rozrywa mu serce.
– Nie, nie umarła, Bretster – odpowiedział, czując napływające do oczu łzy. Cholera! Obiecał sobie, że nie będzie płakał, nie na oczach dzieci. One teraz potrzebowały jego siły, ze swoją rozpaczą musi uporać się sam. Siłą otworzył oczy jak najszerzej, przez chwilę pocierał grzbiet nosa, potem przyklęknął przy synu, wziął go w ramiona i mocno przytulił. Chciałby wiedzieć, co może im powiedzieć, chciałby znać jakieś magiczne słowa, które pomogłyby uciszyć ich strach. Ale oprócz: „Musimy poczekać, jeszcze zobaczymy” – nic nie przychodziło mu do głowy, a to przecież było marne pocieszenie.
Jacey przykucnęła przy Liamie i oparła policzek na jego ramieniu. Objął ją czule.
– Na razie jest w kiepskim stanie – odezwał się, cedząc wolno i uważnie dobierając słowa. Jak ma powiedzieć dzieciom, że ich matka może umrzeć? – Bardzo silnie uderzyła się w głowę. Musimy się za nią modlić.
Bret mocniej przytulił się do ojca. Trząsł się na całym ciele, kapiące z oczu łzy zmoczyły lekarski fartuch Liama. Kiedy chłopiec podniósł głowę do góry, Liam zobaczył, że syn ssie kciuk.
Liam nie wiedział, co robić. Bret już od wielu lat nie ssał kciuka, a teraz wtulał się w ojca niczym maleńkie dziecko, próbując w jego ramionach znaleźć pocieszenie.
Uświadomił sobie, że właśnie jego dzieci poznają gorzką, przerażającą prawdę, przed którą do tej pory i on, i Mike tak bardzo starali się je ustrzec: Świat wokół nas bywa straszny. Czasami w jednej chwili wszystko może się zmienić i osoba ci bliska – bez względu na to, jak bardzo się ją kocha – może umrzeć.
* * *
Mijały kolejne godziny czuwania, minął cały dzień.
Nadszedł wieczór. Liam razem z dziećmi siedział w poczekalni. Wszyscy troje obserwowali wolne, niczym nieprzerywane piruety czarnych wskazówek ściennego zegara. Od wielu godzin żadne z nich nie odezwało się słowem. Przekonali się, że słowa mogą być ciężkie jak ołów. Nawet jedno potrafi przygnieść człowieka do ziemi. Więc po prostu siedzieli, niby byli razem, ale w głębi duszy każde czuło się bardzo samotne.
O ósmej usłyszeli kroki w korytarzu, ktoś szedł w kierunku poczekalni. Liam poczuł straszliwe napięcie, pochylił się do przodu. Proszę, błagam, niech to nie będzie zła wiadomość…
Do pogrążonej w ciszy sali wpadł Mark Montgomery, chłopak Jacey, a wraz z nim powiew energii.
– Jace?! – zawołał. Mówił stanowczo zbyt głośno. Stał w drzwiach w czerwono-białym swetrze sportowca z emblematem swojej uczelni i wypchanych na kolanach czarnych spodniach od dresu. – Właśnie się dowiedziałem…
Jacey rzuciła mu się w ramiona i rozszlochała na jego piersi. Po chwili oderwała głowę i podniosła w górę oczy.
– Jeszcze… jeszcze nawet jej nie widzieliśmy – powiedziała.
Nie wypuszczając jej z objęć, Mark poprowadził Jacey do sofy. Usiedli obok siebie, Jacey wsparta o ramię Marka. Rozmawiali przyciszonym głosem. Szeptane słowa wibrowały w cichej sali.
Liam podszedł do Breta, objął go, podniósł z podłogi i tuląc do siebie, zaniósł na krzesło, które wcześniej zajmował. Teraz siedzieli na nim obaj i znowu wpatrywali się w zegar.
Tuż przed dziewiątą w poczekalni pojawił się Stephen.
Liam postawił Breta na podłodze, wstał i podszedł do kolegi lekarza.
– Bez zmian – rzekł cicho Stephen. – Dzisiaj już nic więcej nie możemy dla niej zrobić. Musimy po prostu czekać. – Jeszcze bardziej ściszył głos i z przyjacielską troską dodał: – Zabierz dzieci do domu, Liam. Spróbujcie się trochę przespać. Porozmawiamy rano. Jeżeli… jeżeli nastąpią jakieś zmiany, zadzwonię do ciebie.
Liam przyznał Stephenowi rację, ale na myśl, że będzie musiał wejść do pustego, tak straszliwie pustego domu…
– Zabierz dzieciaki… – powtórzył Stephen.
– Dobrze – zgodził się Liam z westchnieniem. Stephen poklepał go po ramieniu, odwrócił się i wyszedł z poczekalni.
Liam głęboko zaczerpnął powietrza.
– Chodźcie, dzieci. Pojedziemy do domu. Wrócimy tu rano.
– Do domu?! – Jacey zerwała się na równe nogi. Wyglądała na przerażoną.
Liam wiedział, że i ona obawia się powrotu do ich pustego domu.
– Kilkoro z nas… – odezwał się Mark, spoglądając najpierw na Jacey, potem na Liama. – Kilkoro z nas wybiera się do Nawiedzonego Domu. Może… może też byś poszła?
– Nie, muszę zostać… – Jacey przecząco pokręciła głową.
– Idź, Jacey – zachęcał ją ojciec ciepłym tonem. – Tylko weź ze sobą pager. Dam ci znać, gdy coś się będzie działo.
– Nie, tato… – zaczęła Jacey, podchodząc do niego. Wziął ją w ramiona i mocno przytulił.
– Idź, Jacey – szeptał. – W ten sposób jej nie pomożemy. Zajmij się czymś. Myśl o czymś innym przez godzinę albo dwie.
Odsunęła się od niego. Widział, że toczy z sobą wewnętrzną walkę: i chciała iść, i jednocześnie chciała zostać.
– Dobrze – powiedziała w końcu, odwracając się do Marka. – Na troszkę pójdę.
Mark podszedł do Jacey, ujął jej dłoń i trzymając za rękę, wyprowadził z poczekalni.
– Tato? – odezwał się Bret, kiedy Jacey wyszła już z sali. – Jestem głodny.
– O Jezu, Bretster, przepraszam. Jedziemy do domu.
Bret znowu włożył kciuk do buzi i podniósł się na nogi. Wyglądał jak malutki, nieszczęśliwy chłopczyk. Liam dopiero teraz zauważył, w co Bret był ubrany. Flanelowa koszula w kratę, kamizelka ze sztucznej skóry ze srebrną gwiazdą szeryfa przypiętą do piersi, nowiutkie dżinsy Wranglera i kowbojskie buty. Kostium. Nawiedzony Dom.
Niech to szlag!
Było prawie piętnaście po dziewiątej. Już od kilku godzin w całym mieście dzieciaki poprzebierane za astronautów, kosmitów lub księżniczki tłoczyły się do miniwanów lub się z nich wysypywały. Ich rodzice, którzy mieli ból głowy i wszystkiego dość, zanim jeszcze zabawa na dobre się zaczęła, włączali głośną muzykę – z reguły podnoszące na duchu płyty z muzyką rockandrollową, przypominające ich własną młodość – i wieźli dzieciaki do jedynego osiedla w Last Bend. W mieście, w którym najbliższy sąsiad często mieszka w odległości kilometra, wizyty przebierańców należało dobrze rozplanować.
Liam spojrzał na syna. Nagle przypomniał sobie: Mike siedziała do późna w nocy, żeby uszyć Bretowi skórzane kowbojskie spodnie, część jego przebrania.
– Chcesz pojechać do Doliny Anioła i razem z innymi przebierańcami chodzić po domach? – zapytał syna.
Policzki Breta, zapamiętale ssącego kciuk, miarowo się zapadały. Chłopiec wolno pokręcił głową.
Liam zrozumiał. To mama zawsze organizowała wyprawę przebierańców.
– Dobrze, synku. Wracamy do domu.
Wyszli razem. Październikowy wieczór był zimny, powietrze mroźne, przepojone zapachem jesiennych liści i żyznej, czarnej ziemi.
Wsiedli do samochodu i pojechali. Zamknęli się w kokonie pełnej bólu, jęczącej, raniącej serce ciszy, którą przerwało dopiero skrzypienie otwierających się drzwi garażu.
Liam wziął syna za rękę i poprowadził do domu. Rozmawiali o czymś zdawkowo, ale Liam nie potrafił powiedzieć, o czym. Zapalił wszystkie światła, aż cały dom pojaśniał.
Gdyby jeszcze nie był tak przeraźliwie cichy!
Przygotuj Bretowi coś do jedzenia.
Jasne, właśnie na tym musi się skoncentrować.
Zadzwonił telefon. Liam mruknął coś do Breta i potykając się, pognał do kuchni, żeby odebrać.
– Cześć, Liam. Mówi Carol. Właśnie się dowiedziałam… bardzo mi przykro…
No i się zaczęło.
Liam bezsilnie oparł się o drewnianą ścianę, słuchał, ale nie słyszał. Widział, jak Bret poszedł do salonu i położył się na kanapie. Po chwili dobiegło go kliknięcie włączanego telewizora. To _Rugratsi._ Strasznie głośno. Bret suchymi oczyma wpatrywał się w najmniej lubianą kreskówkę. Nie dalej jak tydzień temu stwierdził, że to film „dla malutkich dzieci”. Teraz zwinął się w kłębek, ssał kciuk i bezmyślnie gapił się w telewizor.
Liam odłożył słuchawkę telefonu. Sekundę za późno uświadomił sobie, że Carol wciąż jeszcze coś mówiła. Pomyślał, że przy najbliższej okazji musi ją przeprosić.
Stał w pustej kuchni i zastanawiał się, co, u diabła, ma przygotować Bretowi do jedzenia. Otworzył lodówkę i bezradnie patrzył na nic mu niemówiący galimatias słoików, plastikowych i kartonowych opakowań. Wyjął plastikowy pojemnik z resztką sosu do spaghetti, ale nie miał bladego pojęcia, jak długo sos już stoi w lodówce. W zamrażarce znalazł kilkanaście podobnych pojemników, każdy z nalepką informującą, co jest w środku i kiedy kończy się okres przydatności do spożycia. Niestety, nigdzie żadnej wskazówki, jak to przygotować.
Ponownie zadzwonił telefon. Tym razem była to Marion z miejscowego klubu. Liam wyrzucił z siebie jakieś bezładne wyjaśnienia, podziękował za jej modlitwy i odłożył słuchawkę.
Nie zdążył zrobić nawet pięciu kroków, gdy telefon odezwał się znowu, ale on zignorował dzwonek i poszedł do salonu.
– Co powiesz na to, żebyśmy zamówili sobie pizzę? – zapytał, przyklękając obok syna.
– Jerry nie dostarcza pizzy w Halloween – odparł Bret, szybko wyciągając kciuk z buzi. – Nie po tym, co Monroesowie zrobili z jego samochodem w zeszłym roku.
– Ach, tak.
– Ale dzisiaj i tak jest dzień na szybkie danie z patelni. Wczoraj wieczór mama i ja włożyliśmy kawałki kurczaka do sosu. Jest zamarynowany.
– Danie z patelni. – Kurczak z warzywami, pomyślał Liam. O Boże, jak ja sobie z tym poradzę? – Może mógłbyś pomóc mi przygotować jedzenie?
– Nie wiesz, jak się to robi?
– Potrafię otworzyć człowiekowi brzuch, wyciąć mu wyrostek robaczkowy i zaszyć ranę. Może więc poradzę sobie również z przygotowaniem obiadu dla jednego małego chłopca.
– Chyba nie trzeba tego wszystkiego umieć, żeby zrobić szybkie danie z patelni – powiedział Bret, marszcząc brwi.
– Chodź, usiądziesz w kuchni na wysokim stołku i razem przygotujemy obiad.
– Ale ja też nie wiem, jak to się robi.
– Dojdziemy do tego. Damy sobie radę. No, chodź, będzie dobra zabawa. – Liam pomógł Bretowi wstać z kanapy i poszedł za chłopcem do kuchni. Kiedy Bret już usadowił się na stołku, Liam otworzył lodówkę i wyjął plastikowe torebki z warzywami i zamarynowanym kurczakiem. Rozejrzał się wokół i po chwili znalazł deskę do krojenia i duży nóż. Zaczął od pieczarek.
– Mama nie daje pieczarek. Nie lubię grzybów.
– Aha. – Liam włożył pieczarki z powrotem do torebki i sięgnął po kalafior.
– Nie. – Bret wyglądał na coraz bardziej przestraszonego. – Mówiłem, że nie potrafisz tego zrobić…
– A to może być? – Liam wskazał na brokuły.
– Hm. Tak, tego bardzo dużo.
Liam zaczął kroić.
– Drobniej! – krzyknął Bret.
Liam nie podniósł oczu znad deski. Teraz starał się kroić brokuły na mniejsze kawałki, chociaż wcale nie było to łatwe.
– Musisz nalać oliwy do woka – pouczył Bret.
Zadzwonił telefon. Liam niechętnie podniósł słuchawkę. Telefonowała Shaela, koleżanka Mike z Klubu Jeździeckiego. Chciała wiedzieć, czy może im w jakiś sposób pomóc.
– Dziękuję, Shaela – powiedział Liam, przerywając jej w połowie zdania, i odwiesił słuchawkę. Boże, nie mogę w to uwierzyć. Znalazł elektryczny wok, włączył przewód do kontaktu i wylał na patelnię filiżankę oliwy.
– Strasznie dużo tej oliwy – z naganą w głosie odezwał się Bret w chwili, gdy telefon znowu zaczął dzwonić.
– Lubię chrupiące warzywa.
Liam odebrał telefon i powtórzył to samo, co mówił wszystkim innym. Dzwoniła Mabel, znajoma z programu ochrony koni. Zanim zdążyła po raz czwarty powiedzieć: „Bardzo mi przykro”, Liam miał ochotę krzyczeć w głos. Doceniał zainteresowanie znajomych, naprawdę doceniał, ale te wszystkie telefony sprawiały, że sytuacja stawała się dotkliwie realna. A teraz jeszcze ta cholerna oliwa skwierczała, pryskała i zaczynała się palić.
– Tatusiu…
– Przepraszam, Bretster – odwiesił słuchawkę, przerywając Mabel w pół słowa. – Przepraszam.
Wrzucił kurczaka wraz z marynatą na patelnię, rozbryzgując oliwę. Mikroskopijne kropelki gorącego tłuszczu opryskały mu twarz.
Klnąc pod nosem, wrócił do brokułów.
Telefon znowu dzwonił. Liam skaleczył się w palec. Krew trysnęła na warzywa i zaplamiła blat.
– Tato, krew ci leci! – krzyknął Bret.
Piiiiiiiii… piiiiiiiiiii… Bzzzzzzzz – włączył się detektor dymu i alarm przeciwpożarowy.
Liam sięgnął po słuchawkę i biodrem niechcący uderzył w wok. W jednej chwili cała kuchnia była pełna ociekających tłuszczem kawałków kurczaka, gorącej oliwy i gryzącego dymu.
Telefonowała Myrna z kręgielni Lou’s Bowl-O-Rama. Oferowała swoją pomoc.
Kiedy Liam odłożył słuchawkę, oddychał tak ciężko, że aż kręciło mu się w głowie. Spostrzegł, że Bret, przytulony do chłodnej lodówki, drży na całym ciele i zapamiętale ssie kciuk.
Liamowi chciało się wyć, płakać, chyba nawet chciałby wszystko rzucić i uciec. Mimo to przykucnął przed chłopcem. Alarm przeciwpożarowy nadal wył, krew z palca ciągle ciekła.
– Przepraszam, synku. Bardzo mi przykro. Nic się nie stało. Wszystko jest w porządku – powiedział.
– Mama robi to inaczej.
– Wiem.
– Będziemy głodni.
Liam ujął dłonią tył głowy syna i spojrzał mu prosto w oczy, tak jakby sam wyraz jego oczu mógł sprawić, że chłopiec poczuje się bezpiecznie.
– Nie będziemy głodni. Co powiesz na obiad w mieście? – zaproponował.
– Pójdę się przebrać, dobrze? – Bret podniósł oczy na ojca.
Liam przygarnął go do siebie. Tylko taki gest przyszedł mu do głowy.
Bret szlochał cichutko, bezgłośnie, a Liam czuł, że za chwilę jemu samemu pęknie serce.