- promocja
Cudowny dotyk - ebook
Cudowny dotyk - ebook
To miała być największa atrakcja Jesiennego Festiwalu. Kiedy podczas kolejnej akrobacji samolot spadł na ziemię niczym rozżarzona gwiazda, wśród widzów wybuchła panika. W rumowisku utknęła dwójka dzieci, Ava i Wash. Kiedy Ava przykryła dłońmi ranę Washa, jej dotyk go uzdrowił. Wiadomość o cudzie obiegła świat lotem błyskawicy. Z najdalszych zakątków ściągają tłumy chorych. Ava leczy dotykiem, ale za każde kolejne uzdrowienie przypłaca utratą sił. Szybko staje przed dramatycznym wyborem – jak wiele jest gotowa poświęcić, by ratować innych?
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1705-7 |
Rozmiar pliku: | 793 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tym razem śmierć okazała się litościwa.
Tak przynajmniej mówiono w Stone Temple. Była już późna jesień i mieszkańcy miasteczka szykowali się do zimy. W dniach poprzedzających Jesienny Festyn niebo pokrywały ciężkie chmury, które jak zawsze zapowiadały nadejście trudnych, zimnych miesięcy. Festyn oznaczał pożegnanie z krótkimi rękawami i tłumem turystów, a także kres błogich wieczorów na werandzie, gdzie przy koncercie cykad sączono jabłkową brandy.
Największą atrakcją imprezy był występ Matta Coopera, który miał przybyć swoim samolotem i zademonstrować lotnicze akrobacje. Jako jeden z zaledwie dwu mieszkańców Stone Temple powracał tu w blasku światowej sławy. Należał do wędrownego zespołu powietrznych akrobatów, ale gdy tylko mógł, przybywał do miasteczka czerwono-biało-niebieskim dwupłatowcem, by dowieść swym ziomkom, że o nich pamięta. Lądował w polu, na otwartym terenie, gdzie zazwyczaj odbywały się miejscowe festyny i spotkania przy barbecue, ale mieszkańcy podziwiali nie tylko jego powietrzne wyczyny. Nade wszystko kochali go za to, że nie podzielił losu wielu innych, którzy wyjechali z miasteczka, by po latach złamani życiem powrócić, wyciągając rękę po pomoc.
W dniu imprezy diabelski młyn stanął obok namiotów przeznaczonych na różnorodne gry i kiermasze oraz stoisk z domowymi wypiekami. Ogłoszono konkursy na najbardziej dorodne warzywa i najlepsze przepisy na pierniki. Przybyli wszyscy, a w miarę jak dzień chylił się ku końcowi, powietrze nad miastem gęstniało od aromatu słodyczy. Wtedy to Matt Cooper wspiął się do kabiny swego samolotu, by po chwili z rykiem silnika wzbić się ponad ziemię. Ludzie rozsiedli się na prowizorycznych trybunach, zaś stary betonowy silos przejął funkcję kabiny sprawozdawców. Dwaj mężczyźni, którzy ulokowali się na jego szczycie, z werwą relacjonowali techniczne wyczyny Coopera. Często podkreślali grożące mu ryzyko, korzystając z okazji, by przypomnieć, że Matt, mieszkaniec Stone Temple, „dobrze się spisał”. Widzowie, patrząc w niebo, wykręcali szyje i wstrzymywali oddech, gdy samolot wzbijał się pionowo w górę. Śmigło cięło powietrze, szum silnika cichł w miarę jak maszyna, wznosząc się coraz wyżej, pokonywała bariery grawitacji. Wkrótce pomiędzy ziemią a człowiekiem w kabinie mogłyby się zmieścić wysokie góry. Ludzie na dole nie byli już w stanie wstrzymywać oddechu. Wypuścili powietrze z płuc i choć dobrze wiedzieli, że Matt Cooper nie może ich słyszeć, zaczęli głośno klaskać.
Dopiero po chwili, gdy fala oklasków z wolna zaczęła opadać, do ich uszu dobiegł dziwny dźwięk. Jakby krztusił się silnik. Równomierny dotąd odgłos raptownie ucichł, po czym znów ożył i ponownie zamarł. Nastąpiło to trzykrotnie, raz po raz, nim zamilkł na dobre. Z nieba spłynęła cisza, która uparcie trwała. Samolot znajdował się tak wysoko, że początkowo nikt nie zdał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Wydawał się tkwić nieruchomo w przestrzeni niczym płonąca w dali niewyraźna gwiazda. Trwało to dłuższą chwilę, nim wszyscy pojęli, że spada. Cisza prysła. Rozległo się długie, śmiertelne solo bezwładnej maszyny, a w niej człowieka, który w przekonaniu mieszkańców Stone Temple był z nich najlepszy.
Trudno byłoby zmierzyć czas, który upłynął od chwili, gdy samolot Matta Coopera zaczął spadać, do momentu, gdy uderzył w ziemię. Zdaniem wielu stało się to zbyt szybko, by uświadomić sobie, co się dzieje. Inni natomiast twierdzili, że nigdy nie przypuszczali, by coś tak potwornego mogło tak długo trwać.
Potem wszystko się skończyło.
Matt Cooper nie żył, wokół szalał ogień, betonowy silos, na którym ulokowali się sprawozdawcy, rozpadł się w gruzy, wszędzie niczym opadłe liście leżały kawałki samolotu. Wybuchła panika.
Jednak, jak to czasem bywa, z niewiadomej przyczyny los okazał się łaskawy. Szczątki maszyny przefrunęły nad tłumem niczym obłok morskiej piany, niektórych wprawdzie raniąc, zaś innym łamiąc kości, ale śmierć wstrzymała swą rażącą dłoń.
Kiedy w końcu ludzie ocknęli się z szoku i rzucili do gaszenia płonących resztek samolotu i przekopywania gruzów silosu, okazało się, że jedyną śmiertelną ofiarą jest Matt Cooper, który zginął w chwili zderzenia z ziemią. Nawet komentatorzy tkwiący jak ptaki na szczycie silosu jakimś cudem nie doznali szwanku. W miarę upływu czasu coraz bardziej gorączkowo poszukiwano martwych ciał z rosnącą obawą, by nie zmalała jeszcze liczba żyjących na tym świecie. Ale to był dzień cudów.
Wtedy właśnie, podczas tych nerwowych poszukiwań, okazało się, że pod zwałami betonu i stali, jakie pozostały z silosu, w pustej przestrzeni powstałej wewnątrz rumowiska, utkwiła dwójka dzieci – chłopiec i dziewczynka. Zbiornik opierał się na konstrukcji ze stalowych rur, która runęła pod wpływem uderzenia samolotu, tworząc gdzieniegdzie niewielkie puste kieszenie.
Macon Campbell, miejscowy szeryf – ciemnoskóry, zapracowany mężczyzna, który przeżył sporo ponad trzydzieści lat i patrząc wstecz, niewiele pragnąłby zmienić – ledwie wypatrzył uwięzione w gruzach dzieciaki. W pierwszej chwili w mdłym świetle latarki dostrzegł niewyraźne zarysy postaci, ale już w następnej zdał sobie sprawę, że jedną z nich jest Ava, jego córka. Drugą był jej przyjaciel, chłopiec imieniem Wash.
Zmartwiał z przerażenia.
– Ava! – krzyknął. – Ava! Wash! Czy mnie słyszycie?
Córka odpowiedziała mu ruchem ręki. Jej nienaturalnie wygięte ciało, zwinięte jak płód, na wpół uwięzło w gruzie. Ale żyła.
– Dzięki ci, Panie – odetchnął, po czym zawołał: – Wszystko będzie dobrze! Zaraz was stamtąd wyciągnę.
Ava spojrzała na niego oczyma pełnymi strachu i łez. Rozglądała się wokół, usiłując zrozumieć, jak to się mogło stać. Jej usta drżały, jakby świat złamał jakąś obietnicę, której zaufała. Wokół widziała tylko beton i stal, ostre pręty i bloki, które w każdej chwili mogły się osunąć.
– Możesz się poruszyć?- spytał Macon.
W odpowiedzi wykonała lekki ruch. Najpierw ręką, wolno i ostrożnie. Potem, po kolei, zaczęła poruszać resztą ciała. Jej nogi grzęzły w betonowym gruzie, ale zdołała się uwolnić kilkoma manewrami.
– Nie wykonuj zbyt wielu ruchów – ostrzegł ją Macon, klęcząc nad wąską szczeliną. Mógł w nią wsunąć rękę i część ramienia, ale nic więcej. Potrzebował pomocy, żeby usunąć zwały gruzu i bezpiecznie dotrzeć do córki. Krzyknął więc do tłoczących się za nim ludzi:
– Tam są dzieci!
Ava ujrzała Washa dopiero wtedy, gdy zdołała uwolnić nogi. Był nieprzytomny i zasypany po piersi.
– Wash? – zapytała. Nie odpowiedział, a ona nie była pewna, czy oddycha. – Wash! – powtórzyła. Twarz miał pokrytą kurzem i mocno rozciętą brew. Był z natury blady, z czego nieustannie kpiła, ale teraz w jego wyglądzie coś się zmieniło. Zdawał się wyblakły jak fotografia, która zbyt długo leżała na słońcu. W tej samej chwili dostrzegła, że z boku chłopca sterczy stalowy pręt, zaś z rany płynie krew. – Wash! – krzyknęła i zaczęła się ku niemu czołgać.
– Ava! Nie ruszaj się! – wrzasnął Macon, znów usiłując wcisnąć się pomiędzy gruzy, ale i tym razem zdołał tylko wsunąć rękę w szczelinę. – Proszę, stój spokojnie. To może się zawalić.
Ale ona nie usłuchała. Nie odrywając wzroku od Washa, wciąż pełzła w jego stronę. W końcu do niego dotarła i zaczęła szeptać jego imię. Gdy nie odpowiadał, objęła twarz chłopca dłońmi, szukając oznak życia. Nie potrafiła określić, co właściwie czuje. Była podrapana i poraniona odłamkami betonu. Półprzytomna z bólu i przerażenia. Każdy nerw jej ciała zdawał się krzyczeć, zagłuszając inne odgłosy, a zwłaszcza oddech, który mógłby się dobyć z ust Washa.
– Czy on żyje? – zawołał Macon.
– Nie wiem – odparła. – Jest ranny. – Położyła dłoń na szyi chłopca, próbując wyczuć puls. Ale ręce jej drżały i słyszała tylko paniczne bicie własnego serca.
– Jak poważnie? – spytał. Nareszcie nadciągała pomoc, strażacy i ochotnicy. Ale to był dopiero początek. Teraz musieli jakoś zabezpieczyć rumowisko i zapobiec osunięciu się gruzu.
Ava słyszała, jak ojciec wydaje rozkazy. I co mu odpowiadają. Mówili o podporach, stalowych rurach, lewarach i podnośnikach. W końcu wszystko zlało się w chór niewyraźnych głosów. Dla niej jednak ważna była tylko rana w boku Washa i widok wsiąkającej w gruz krwi.
– Muszę coś zrobić – powiedziała i ujęła go pod ramiona.
– Nie! – wrzasnął Macon. – Nie ruszaj go! Nie dotykaj!
Było jednak za późno. Podciągnęła chłopca w górę i w tej samej chwili odłamki gruzu, które go zasypały, gwałtownie się osunęły. Stalowy pręt wypadł z rany w jego boku. Zaczęła silniej krwawić.
Macon wezwał kolejne posiłki.
Ava rozpłakała się. Przerażona powtarzała raz po raz:
– Przepraszam… przepraszam… – Nerwowo poruszała rękami, nie wiedząc, co z nimi zrobić. Za wszelką cenę pragnęła pomóc swojemu przyjacielowi, jednocześnie wiedząc, że jej działanie pogorszyło tylko sytuację.
– Ava! – usłyszała w końcu wołanie ojca.
– Przepraszam – powtórzyła.
– Zapomnij o tym – odparł. – Przyłóż tylko dłonie do rany, żeby powstrzymać krwawienie, i je przytrzymaj. – Mimo iż zdawał sobie sprawę z bezcelowości swych wysiłków, po raz trzeci spróbował się wcisnąć w niewielki otwór pomiędzy gruzami. I po raz trzeci z tym samym rezultatem. – Po prostu połóż mu dłoń na boku i mocno ją przyciśnij, córeczko.
Ava wolno przykryła dłońmi ranę. Pod palcami czuła pulsowanie krwi Washa. Zamknęła oczy i płakała. Zaczęła się modlić w nadziei, że Bóg ją usłyszy. Miała trzynaście lat i nie wiedziała, czy Go rozumie, a nawet czy w Niego wierzy. Ale teraz, w tej właśnie chwili, gotowa była uwierzyć we wszystko i wszystkich. Ofiarowałaby całą siebie, żeby tylko jej przyjaciel żył. Żeby wyzdrowiał.
Wtem poczuła w rękach dziwny chłód. Jej dłonie zdrętwiały i miała wrażenie, że tysiące igieł kłuje ją w ramiona. Dźwięk głosu ojca odpłynął gdzieś w dal, wszystko wokół ucichło, a mrok pod jej powiekami stał się ciemniejszy niż kiedykolwiek mogłaby to sobie wyobrazić.
I wtedy go zobaczyła. Wash stał w najgłębszym mroku, jego blada skóra lśniła dziwnym blaskiem. Był posiniaczony i miał przeciętą brew, ubranie pokrywał mu opadły z gruzów pył. Spod koszuli rozdartej na prawym boku płynęła krew. Ale on zdawał się niczego nie zauważać. Patrzył na nią z twarzą, z której nic nie mogła wyczytać.
– W porządku – odezwał się w końcu. Nie wiedziała tylko, dlaczego mówi głosem jej matki, która nie żyła już od pięciu lat. – Wszystko będzie dobrze. – Uśmiechnął się, a drobne piegi na jego twarzy wyglądały jak rozsypany na płótnie cynamon. Potem się roześmiał i jego głos znów stał się głosem jej matki.
Wtedy otworzyła oczy. Ojciec wciąż rozpaczliwie ją nawoływał. Nadal była poraniona i obolała. I nadal klęczała przy Washu, przyciskając dłoń do jego boku, jej ręce lepiły się od krwi. Potem rozległ się dźwięk nadjeżdżających ambulansów, płacze i krzyki. Ludzie płakali ze strachu, z żalu po Macie Cooperze i dlatego, że nie mogli zrozumieć, jak to możliwe, by tak piękny dzień mógł tak strasznie się skończyć.
Po chwili usłyszała głos Washa.
– Ava? – spytał, otwierając oczy. – Ava? Co ty zrobiłaś? – Sięgnął lewą ręką do swojego boku i położył ją na jej dłoniach.
– Nie, Wash! – odparła szybko. – Nie mogę oderwać rąk od twojej rany. Krwawisz i muszę to powstrzymać. – Czuła jednak, że traci siły. Kręciło jej się w głowie i nie była w stanie się opierać, gdy odsunął jej ręce.
W miejscu gdzie położyła dłonie, tam gdzie chwilę wcześniej w ciele chłopca tkwił stalowy pręt – uszkadzając jego wewnętrzne organy i potwierdzając, że na tym świecie nikt nie gwarantuje życia nawet dzieciom – skóra była gładka i nietknięta.
– Co ty zrobiłaś? – spytał ponownie, podnosząc na nią wzrok.
Ale ona czuła, że wszystko kołysze się pod jej stopami, jakby pękły zawiasy utrzymujące poziom ziemi. Wash okrył się świetlistą mgłą, która po chwili zbladła, przemieniając się w pustą, bezgraniczną ciemność.
Wiadomość o uzdrowieniu chłopca rozniosła się lotem błyskawicy. Ktoś spośród obecnych nagrał wszystko kamerą w komórce. Film został wrzucony do sieci, obdarzano się nim wzajemnie i transmitowano na cały świat. Jego treść ekrany przekazywały oczom, te zaś ustom i uszom, a ideę filmu podsycał jeszcze płomień wyobraźni mieszkańców naszej planety, którzy już zbyt długo ukrywali nadzieję na możliwość cudu.
Przez kilka następnych dni spędzonych przez Avę w szpitalu Macon nie odstępował córki na krok. Trzymając ją za rękę, nieustannie do niej przemawiał, choć zapadała się w nieświadomość i nie mogła go rozpoznać. Raz po raz pogrążała się we mgle, a gdy się z niej wynurzała, w oczach ojca widziała, że nie jest najlepiej. Wydawał się przygnębiony i przestraszony, lecz w jego wzroku płonęła również wola walki. Kiedyś już ją widziała w jego spojrzeniu. Pewnego razu bawiła się z Washem w lesie za domem i upadła na drewniane polano, wbijając sobie w udo kilkucentymetrową drzazgę.
Macon zaniósł ją do domu i posadził przy kuchennym stole, by obejrzeć ranę i tkwiący w niej odłamek drewna, który wyglądał jak prymitywna strzała. Twarz ojca przybrała wtedy ten sam wyraz co teraz, gdy siedział przy jej łóżku. Zdawał się zapowiadać, że czeka ją trudna droga, nim rana się zagoi.
Dostrzegła również, że przed wejściem do pokoju stoją jacyś ludzie i czekają. Byli tam lekarze, lecz też wielu innych, z kamerami i mikrofonami. Wszyscy zgromadzeni wokół niej, nawet Macon, mieli odznaki ochroniarskie. Za każdym razem, gdy ktoś otwierał drzwi, by wejść do środka, hol rozświetlały błyski kamer i wypełniały głośne okrzyki. Ava zauważyła trzech policjantów stojących przed progiem.
– Avo? – dobiegł ją głos Macona. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale znów odpłynęła w sen. Czuła, że jej ciało jest gdzieś daleko i płynie jak balon unoszący się na powierzchni jeziora. Z wysiłkiem uniosła powieki. – Avo, czy ty mnie słyszysz? – powtórzył ojciec. – Chciałbym zadać ci kilka pytań w imieniu tych miłych ludzi, dobrze? Spójrz na mnie i wyobraź sobie, że jesteśmy tu tylko we dwoje. To nie potrwa długo, obiecuję.
Mężczyzna, który stał obok z kamerą wideo, podszedł bliżej i poprawił mikrofon ustawiony na łóżku między nią a ojcem. Potem sprawdził coś w swojej aparaturze i skinął twierdząco do Macona. Inny robił zdjęcie za zdjęciem. Krążył wokół łóżka, to kucając, to wstając, i na zmianę fotografował córkę lub ojca, chwilami oboje razem.
Macon uścisnął rękę Avy, prosząc, by się skupiła na pierwszym pytaniu.
– Czy zdarzyło ci się coś takiego kiedykolwiek wcześniej? – Trzasnęła migawka aparatu. Kiedy zadawał następne, nie miała pewności, czy odpowiedziała na pierwsze. Czas utracił dla niej spójność. Bulgotał jak bąbelki powietrza w wodzie. Nie wiedziała, na jakiej głębokości się znajduje. – Od jak dawna potrafisz to robić? – ciągnął Macon. – Kiedy się to wydarzyło po raz pierwszy?
I znów nastąpił kłopotliwy, bliżej nieokreślony upływ czasu, po czym wszyscy w pokoju zaczęli jednocześnie mówić, wykrzykując pytania do ojca i wrzaskliwie domagając się lepszych odpowiedzi. Ava słyszała, jak ktoś krzyczy: „Przecież musisz wiedzieć!”. Po tym oskarżeniu kilkakrotnie błysnął flesz kamery, która uwieczniła wyraz twarzy Macona, by przekazać go potomności.
Widziała, że ojciec z trudem to wytrzymuje. Włożył na siebie swój jedyny, ciemnoszary garnitur, do tego bladoniebieską koszulę. Marynarka, miejscami wytarta, miała na plecach plamę od czasu pewnego pogrzebu. Po zakończeniu ceremonii Macon został podwieziony do domu przez jednego z kolegów, w którego furgonetce – jak okazało się poniewczasie – były zatłuszczone siedzenia. Mimo to Ava zawsze go lubiła w tym garniturze.
– Na razie dosyć – oznajmił donośnie. Jego głęboki głos był nie tylko głosem ojca, lecz też głosem szeryfa. – Moja córka z trudem odzyskała przytomność i nie pozwolę jej męczyć tylko po to, by zaspokoić waszą ciekawość. Zarówno wy, jak i wszyscy inni będziecie musieli poczekać.
– Oczekujemy dalszych odpowiedzi – oświadczył jeden z lekarzy. Na imię miał Eldrich. Ava często słyszała, że ojciec tak się do niego zwracał, gdy się spierali. Był to chudy, niski mężczyzna z rzadką zaczeską. Twarz poczerwieniała mu ze złości. – Wciąż nic nie wiemy – warknął. – Jak to się zaczęło? Od kiedy to robi? I jak. A ty, szeryfie, przez cały czas musiałeś o tym wiedzieć. Powinniśmy wykonać jeszcze więcej badań. – W jego głosie brzmiała uraza. – Czyżbyś myślał, że ukryjesz przed światem kogoś takiego jak ona? Jak mogłeś sądzić, że masz do tego prawo?
Fotograf ponownie zaczął pstrykać zdjęcia, zaś mężczyzna z kamerą wideo znów poprawił mikrofon. Nagrywał wszystko, co słyszał, nie mogąc doczekać się chwili, gdy przystąpi do montowania materiału, by następnie pokazać go światu. Przecież wszyscy powinni się dowiedzieć o pewnym małym miasteczku w Karolinie Północnej. Jak również o tym, że żyje w nim szeryf, który ukrywa przed światem swoją córkę – dziewczynkę zdolną dokonać rzeczy niemożliwych.
Potem nastąpiło jeszcze więcej krzyków i protestów, ale Ava nie była już tego świadoma. Wszystko znów zaczęło się oddalać. Zapadła ciemność, a czas wykonał nagły skok w przód.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła tylko białe płytki na szpitalnym suficie. Woń środków dezynfekcyjnych opadła na nią jak chusta, która spowija twarz. Przeniknął ją chłód. Był dotkliwy. Słyszała, że ktoś gdzieś rozmawia. Ogarnięta przerażeniem próbowała usiąść, ale sparaliżował ją ból głowy. Promieniował na całe ciało, pulsując tak gwałtownie, że nie mogła wręcz złapać tchu. Gdyby chciała krzyczeć, nie zdołałaby nawet dobyć głosu.
Lecz wtem ból zniknął jak błyskawica, która nagle przeszywa mrok nocy, by pozostawić po sobie jedynie odległy pomruk grzmotu. Ktoś wciąż gdzieś mówił. Miał głos niski i zniekształcony, jakby śpiewał pod wodą jakąś pieśń. Zastanawiała się, czy czasem nie grozi jej głuchota. Dźwięk tego głosu rozciągał się w długą, pojedynczą nutę, podnosił i z wolna opadał. Nie, on nie mówił. On śpiewał. Rozróżniała słowa, słyszała ton i odcienie głosu. I nagle, jakby włączył się jakiś automat, rozpoznała, do kogo należy. Teraz słyszała go wyraźnie. Ulga, którą odczuła, pozwoliła jej przezwyciężyć ból.
– Wash? – zawołała, unosząc głowę znad poduszki.
Chłopiec siedział na małym metalowym krześle pod ścianą, u stóp jej łóżka. Miał zamknięte oczy i wyciągał przed siebie rękę, stykając ze sobą kciuk i palec wskazujący w bezgłośnym „okay”. Jego ciało zawsze przyjmowało tę pozycję, gdy zmagał się z wysokimi tonami. Głos, którym dysponował, nie był odpowiedni do śpiewania i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Znacznie lepiej wychodziło mu czytanie, co zresztą często robił dla Avy.
Gdy się odezwała, przestał śpiewać i uśmiechnął się szeroko.
– Wiedziałem – powiedział.
– Co wiedziałeś? – spytała cienkim, drżącym głosem. Usiadła nachylona do przodu, podpierając się na łokciach, by lepiej widzieć przyjaciela. Ale zawiodły ją siły i opadła z powrotem na łóżko. Jednak nie odrywała od niego wzroku. Był wciąż tym samym, długim jak tyczka trzynastoletnim molem książkowym. Poczuła ulgę na ten widok.
– Wiedziałem, że się obudzisz, kiedy zacznę śpiewać.
– O czym ty mówisz? – Jej głos pozbawiony był wyrazu.
– Śpiewałem „Banks of the Ohio”. – Wyprostował się i siedział teraz sztywno z zadowoloną, dumną miną. – A więc to prawda, że ludzie słyszą piosenki przez sen, nawet gdy zapadną w śpiączkę. Nie wiem, czy byłaś w śpiączce, w każdym razie lekarze tak nie mówili, ale wiedziałem, że się obudzisz, jak zacznę śpiewać. – Niezdarnie sięgnął ręką w tył, by poklepać się po plecach. Potem spojrzał na Avę i powiedział: – Witaj!
– Nienawidzę tej piosenki – odparła. Była obolała i drżała z zimna. Miała wrażenie, że jej kości wypełnia beton. Gdy chciała unieść rękę, ta poruszyła się wolno i z wysiłkiem, zaledwie połowicznie wykonując polecenie. Zamknęła oczy i skupiła się na głębokim, powolnym oddechu. Trochę pomogło, ale nie za wiele. – Naprawdę jej nie znoszę – zdołała w końcu wykrztusić.
– Wiem – potwierdził. – Ale gdybym wybrał inną, taką, którą lubisz, nigdy byś się nie obudziła, żeby kazać mi się zamknąć.
Ava roześmiała się mimo dręczącego ją bólu.
– Jak się czujesz? – spytał Wash.
– Bosko.
Wstał z krzesła i podszedł do jej łóżka.
– Ale poważnie. Jak się czujesz? – powtórzył cicho.
– Zimno mi – przyznała. – Jest mi zimno i wszystko mnie boli.
Podszedł do dużej szafy w rogu szpitalnej sali i powrócił z kocem. Ava uważnie mu się przyglądała. Wydarzyło się coś, co powinna zapamiętać. Coś ważnego. Kiedy jednak próbowała sobie to przypomnieć, jej wspomnienia spowijała szarość, niczym mgła spowijająca jezioro w świetle księżyca.
Wash przykrył ją kocem.
– Nie wiem, co zrobić z wszystkim innym – powiedział. – Ale zimnu mogę zaradzić.
– To wystarczy – odparła. W końcu zdołała usiąść, podpierając się na łokciach.
Uśmiech Washa zbladł i głęboka zmarszczka przecięła mu brew. – Oho – ciągnęła wolno -
marszczysz czoło, co znaczy, że myślisz. To zły znak.
– Wręcz przeciwnie. – Potarł czoło, potem stanął przy łóżku. – Jesteś gotowa? – spytał, a ona nie potrafiła nic wyczytać z jego tonu. Brzmiały w nim zarówno podniecenie, jak i niepewność.
– Na co mam być gotowa? – Nie rozumiała.
On tymczasem przez chwilę szamotał się z koszulą, nieporadnie wyciągając ją z dżinsów. Wepchnął pod pasek wysuwające się spod niego slipy, potem uniósł do góry koszulę i obrócił się bokiem.
– Możesz w to uwierzyć? – spytał z zakłopotaniem, oczekując, co powie.
Ava powiodła wzrokiem od jego pasa do żeber. Chłopiec był chudy, długi i blady.
– W co mam uwierzyć? – spytała. – Że jesteś chudy jak tyczka i biały jak kreda? To nic nowego, Wash. – Roześmiała się, ale spowodowało to tak silny napad kaszlu, że łzy napłynęły jej do oczu.
On jednak zlekceważył żart. Wolno obrócił się w tył, a potem w przód, tak by dokładnie mogła zobaczyć jego gładką skórę. Nienaruszoną, bez śladu blizny.
– Ty to sprawiłaś – powiedział. Opuścił koszulę i sięgnął po pilota, wskazując ekran telewizora umocowanego wysoko na ścianie naprzeciwko łóżka.
Przeskakiwał kanały, zatrzymując się na każdym tylko przez moment. Wiedział, czego szuka, i był coraz bardziej zdenerwowany, nie mogąc tego znaleźć.
– Daj mi jeszcze sekundę – poprosił. – Na razie nie próbuj nic sobie przypominać. Będzie znacznie lepiej, jeśli po prostu ci to pokażę. Nie zdołasz w to uwierzyć.
– Nie strasz mnie, Wash.
– Ciii – uciszył ją. Nagle zatrzymał się na kanale, w którym podawano wiadomości. Kobieta w eleganckim kostiumie stała przed wielką tablicą ze zdjęciem Avy. W dole ekranu widniał napis: Cudowne Dziecko. Przez następnych kilka minut, leżąc w szpitalnym łóżku, Ava patrzyła, jak sfilmowane nagranie Jesiennego Festynu wypełnia ekran telewizora. Widziała, jak samolot Matta Coopera wznosi się w górę. Patrzyła na rodziców z dziećmi i ludzi krążących wśród stoisk, wirujących na karuzeli, delektujących się miejscowymi przysmakami i radujących pięknem tego nieskazitelnego, słonecznego dnia.
Wszystko to dobrze pamiętała.
Potem znów skierowała wzrok na samolot. Wznosił się wyżej i wyżej, a ona z trudem rozróżniała jego dźwięk pośród okrzyków zachwyconych widzów, którzy nagrywali pokaz kamerami swych komórek. I nagle silnik zamilkł.
W tym momencie nagranie się urwało i znów ukazała się prezenterka. Patrząc w kamerę, mówiła o potencjalnej liczbie śmiertelnych ofiar i tragedii, do której mogło dojść. A potem ekran ponownie wypełniło zdjęcie Avy. Była to fotografia z jej szkolnego dzienniczka, na której uśmiechała się lekko zmieszana, jak ktoś, kto nie czuje się dobrze we własnej skórze.
– W niewyjaśniony dotąd sposób – ciągnęła prezenterka, poinformowawszy wcześniej, że Wash i Ava zostali uwięzieni w gruzach silosu – ta oto dziewczynka, Ava Campbell, sprawiła, że rany jej przyjaciela zagoiły się bez śladu. – Na ekranie pojawiło się zdjęcie akcji ratunkowej, podczas której uwalniano Washa z betonowego rumowiska. Miał doszczętnie poszarpane ubranie, ale kamera ze szczególną starannością eksponowała jego bok, zaledwie chwilę wcześniej broczący krwią ze straszliwej rany. – Chłopiec został całkowicie uzdrowiony, zaś rany zagoiły się bez śladu – powtórzyła prezenterka, wymawiając słowa powoli, z bezbłędną intonacją.
– Patrz! – wykrzyknął Wash, wskazując ekran, a potem znów podciągnął koszulę, jakby chciał potwierdzić, że to, co widziała w telewizji, i to, co widzi w rzeczywistości, jest jednakowo prawdziwe. – Naprawdę to zrobiłaś – powiedział. – Naprawdę! – Jego twarz rozpromienił uśmiech zdumienia i zachwytu.
– To nie jest prawda. – Ava zamknęła oczy i potrząsnęła głową. – To jakiś żart, co?
Podniecenie chłopca zgasło.
– Unieś się – poprosił łagodnie. Opuścił koszulę, po czym wyciągnął ręce i podparł plecy Avy, by łatwiej było jej usiąść.
– Co robisz? – spytała.
– Po prostu mi zaufaj – powiedział, a potem pomógł jej spuścić nogi z łóżka na podłogę. Przy każdym ruchu gwałtownie wciągała powietrze. Na twarzy chłopca za każdym razem pojawiał się wyraz bólu, gdy na to patrzył. – To potrwa krótko – obiecał. – Ale musisz sama to zobaczyć.
Przeszli oboje przez pokój. Ona opierała rękę na jego ramieniu, zaś on obejmował ją oburącz w pasie. Gdy dotarli do okna, pomógł jej usiąść na szerokim parapecie.
– Gdzie mój tata? – spytała. – Dlaczego go tu nie ma?
– Ależ jest. – Spojrzał jej w oczy. – Myślę, że próbuje zapanować nad tym, co chcę ci pokazać.
– O czym ty mówisz?
– Popatrz. – Ruchem głowy wskazał okno.
Potem obrócił się i spojrzał przez nie na parking. Był zatłoczony samochodami osobowymi i furgonetkami, wśród których stali ludzie z plakatami i kamerami. Wszyscy krzyczeli i wymachiwali banerami, a kordon policji ustawionej przed szpitalem zabezpieczał wejście przed naporem tłumu.
– Co tu się dzieje? – spytała Ava. – Czego oni chcą?
– Ciebie – odparł miękko. – Są tutaj z twojego powodu. Możesz w to uwierzyć? Nie wyobrażasz sobie, jakie sławne jest teraz Stone Temple. I jaka ty jesteś sławna! Ludzie ściągają tu ze wszystkich stron, żeby cię zobaczyć. Setkami, może nawet tysiącami.
Tłum w dole był jak ocean. Falował przy każdym ruchu i wydawał okrzyki entuzjazmu, machając proporczykami i banerami.
– To niesamowite. – Wash aż poczerwieniał z wrażenia.
– Pomóż mi wrócić do łóżka – poprosiła go Ava. Przeszył ją gwałtowny ból i tuż potem odczuła dotkliwą pustkę pulsującą wewnątrz niej w rytmie serca. Miała wrażenie, że w środku jest wydrążona, jakby jej ciało nie zdołało się w pełni uformować. Chwilę później jej żołądek się zacisnął, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Wash nie zdążył jej złapać, gdy osunęła się na kolana. Chwycił ją ponowny atak rwącego, głębokiego kaszlu, na podłogę wokół niej spadły cienkie nitki krwi, coraz gęstsze w miarę kolejnych salw kaszlu.
– Siostro! Siostro! – wrzasnął Wash. – Pomocy! – Nie przestając wzywać pielęgniarki, próbował dźwignąć Avę z podłogi.
– Wszystko w porządku – uspokajała go, gdy niezdarnie ciągnął ją w stronę łóżka. Nie spostrzegła krwi w plwocinie na podłodze. Ale on ją widział.
– Zaraz będzie lepiej – powtarzał łagodnie raz po raz. W holu rozległ się odgłos zbliżających się kroków.
Ava zamknęła oczy.
– Zanim tu wejdą – powiedział – chciałbym ci podziękować. Podziękować za… ee… za to, co się stało. Za to, co zrobiłaś.
– Chcę wrócić do domu – westchnęła. Senność i zmęczenie wzbierały w niej potężną falą. – Gdy tam wrócę, wszystko się ułoży – dodała. W oczach stanął jej mały, szary dom ojca w Stone Temple. Farba na elewacji wyblakła, drewno było podniszczone i miejscami zbutwiałe, ale dla dziecka dom rodzinny jest zawsze piękny. – Nie chcę tego zamieszania – oświadczyła cicho. – Chcę tylko wrócić do domu.
– Teraz wszystko się zmieniło – odparł. – Dom nie jest już taki sam.
Zanim dziewczynka skończyła pięć lat, jej matka ustaliła rytm codziennych spraw. Zgodnie z przyjętą zasadą Ava nigdy zbytnio się nie oddalała od matki, zaś ona zawsze się uśmiechała, gdy córeczka była obok niej. Czasem w gorących godzinach popołudnia, po wypełnieniu zwykłych obowiązków, gdy mąż wciąż jeszcze był na posterunku, wyobrażały sobie, że na całym świecie nie ma nikogo oprócz nich. W takich chwilach wyruszały w góry po to, by w nich zniknąć.
Heather szła przodem i jak na troskliwą matkę przystało, wypatrywała węży lub innych niebezpieczeństw. Ava natomiast wciąż wybiegała przed nią, przysparzając jej nieustannych obaw. W drodze Heather myślała o tym, jak z czasem zmieni się ich życie.
Wyobrażała sobie dzień, w którym córka przestanie jej potrzebować. Dzień, gdy jej dziecko przestanie być dzieckiem i stanie się kobietą, a potem wyruszy w świat, być może nie oglądając się nawet za siebie. Co wtedy stanie się z nią?
– Chodź tu, mamo! – rozlega się wołanie.
– Już idę – odpowiada.
Słońce stoi wysoko, wiatr przycichł, ziemia rozbrzmiewa odgłosami życia. Śpiewają ptaki, brzęczą owady.
– Mamo! – znów woła Ava.
Zniknęła za zakrętem, a jej głos, dobiegając z miejsca, którego Heather nie widzi, uległ dziwnej zmianie. Matkę ogarnia gwałtowny lęk.
– Co się stało?
– Mamo! – wzywa ją rozpaczliwy krzyk.
Pędem przedziera się przez zarośla. Dławi ją strach, jakiego wcześniej nie potrafiła sobie wyobrazić. Ale przecież zawsze się bała, nie znała tylko przyczyny. Teraz jednak może ją wskazać – przecież ma dziecko.
Zanim jeszcze dotrze do zakrętu, uświadamia sobie, że córka płacze. Słyszy mokre, zdławione łkanie, podobne cichym trzaskom pękającego lodu.
– Co się stało? – pyta, widząc, że dziewczynka jest cała i zdrowa. I niemal jednocześnie dostrzega rozciągniętą w gęstej trawie sarnę. To samica. Jej sierść ma barwę późnego wieczoru, w piersi sarny tkwi strzała. Ciężko dyszy.
– Mamo… – Ava zalewa się łzami. – Mamo – powtarza to słowo jak mantrę. Heather rozgląda się wokół, wypatrując myśliwego w nadziei, że ten doprowadzi sprawę do szybkiego końca, oszczędzając zwierzęciu dalszych cierpień. Ale nie widzi nikogo.
– Czy ona umrze? – pyta Ava.
– To nie twoja wina – mówi Heather, nie bardzo wiedząc dlaczego.
Dziewczynka zachłystuje się od płaczu. Nie może tego zrozumieć.
– Ile to potrwa? I co potem? Czy ktoś ją pogrzebie? – Nie przestaje zadawać pytań, które nieustannie tłoczą się w małej głowie.
Jednak matka nie znajduje na nie odpowiedzi. Obie siedzą w milczeniu, dzieląc tę chwilę, ten mały fragment wielkiego, okrutnego świata ze zwierzęciem, które wydaje ostatnie tchnienie. Sarna patrzy na nie bez lęku i nie drgnie ani się nie uchyli, gdy dziecko wyciąga drżącą rękę i kładzie ją na jej karku, czując pod palcami miękką sierść.
Heather całuje głowę córki. Teraz płaczą obie.
Oddech zwierzęcia słabnie. Ava bez pytania sięga do strzały, która przebiła mu płuca, i zaciska na niej palce. Krótkim szarpnięciem wyciąga strzałę z ciała. Sarna drży, wydając odgłos podobny beczeniu owcy, w chwili gdy Ava odrzuca strzałę w bok.
– Dziecko – mówi Heather. – Już za późno.
Widzi w twarzy córki tylko jedno – pragnienie, by ratować to zwierzę. By zahamować upływ krwi i choć raz powstrzymać rękę śmierci. Ava przykrywa ranę dłonią. Krew płynie falami, pulsując w rytmie sarniego serca.
Ava zamyka oczy i pragnie tylko tego, by sarna żyła.
Po chwili jej ręce zaczynają drżeć, jakby pod palcami eksplodowały ładunki elektryczne. Zwierzę podnosi się i powoli wstaje. Wciąż krwawi, ale idzie, choć niepewnie.
Matka bierze dziecko w ramiona i opada z nim na trawę. Ciało córki jest bezwładne.
– Ava! – woła z rozpaczą. – Ava!
Patrzy, jak sarna odchodzi. Nadal ciężko oddycha, krwawi, choć znacznie słabiej. Krok po kroku zagłębia się w las, znacząc swój ślad smugą krwi.
– Ava! – powtarza Heather błagalnie. – Ocknij się, proszę. – Minuty ciągną się w nieskończoność, aż w końcu dziecko się porusza.
– Już dobrze – mówi tak cicho, że matka z trudem to rozumie.
Słysząc dźwięk jej głosu, Heather zaczyna łkać z radości.
– Czy sarna jest zdrowa? – szepce Ava. – Czy tak? Tak bardzo chciałam, żeby żyła.
Jej matka patrzy na smugę krwi wiodącą w stronę lasu i nie pojmuje tego, co się wydarzyło.