Cudze moje Wiersze - ebook
Cudze moje Wiersze - ebook
Proponuję czytelnikom poezji książkę szczególną. Nie jest to tylko układanka wierszy czy próz poetyckich, urodzonych w rozmaitych „obcych” językach, z innych doświadczeń egzystencjalnych i cywilizacyjnych.
Prezentuję zbiór światów, uzbieranych w ciągu wielu lat, wielu poetyckich podróży te światy żyją tu i teraz, ożywione dzięki mojemu przylgnięciu do nich, a następnie zaproszeniu ich do polszczyzny.
Dzielę się więc rezultatem przedziwnej fascynacji czy zaintrygowania, zwieńczonego ostatecznie wyborem ? tekstów, doborem – słów, w niekończącym się pościgu za sensem i brzmieniem tamtych, oryginalnych, który sprawił, że ewidentnie cudze wiersze przeobraziły się w moje, zachowując jednak to coś do końca kulturowo nieoswojonego, co stanowi o ich atrakcyjności.
W ciągu przeszło półwiecza utwory te pojawiały się na różnych łamach gościnnych, najczęściej „Literatury na świecie”, ale także „Odry”, „Twórczości”, i od lat już – otwartego na wartościową poezję, także „obcą” – „Kwartalnika Artystycznego”.
Dla prezentowanej antologii wybrałam formę ronda: zaczyna się ona od przypomnienia prekortezjańskich „Hymnów” króla-poety Netzahualcoyotla i kończy prezentacją wierszy poetów, tworzących w rdzennych językach latynoskich narodów, których rozpoznawalna, zanurzona w mitologicznym odczuwaniu świata, w ścisłej więzi z przyrodą poezja upomina się o prawo do obecności i oddziaływania na wrażliwość współczesnego czytelnika.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-52-1 |
Rozmiar pliku: | 806 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Słońce opiewane w poemacie azteckim jest inne niż słońce z hymnu egipskiego, mimo że chodzi o to samo ciało niebieskie_
Octavio Paz, _Tłumaczenie: słowo i dosłowność_
_Poezja jest nieprzetłumaczalna; i właśnie dlatego trzeba ją tłumaczyć_
Michel Deguy
Zdolności poznawcze i adaptacyjne języka wciąż ewoluują: jeszcze do niedawna tłumacze literatury (zarówno prozy jak poezji) i translatolodzy używali terminu „tłumaczenie”, zastępowane obecnie coraz częściej, zarówno przez teoretyków jak praktyków tego specyficznego zajęcia i procesu przez słowo „przekład”. „Tłumaczenie” (inaczej: „eksplikacja”, „wyjaśnianie”, „wykładanie znaczeń”), w odniesieniu do poezji, zawsze odbierałam jako rozmijanie się z prawdą, wręcz jako semantyczny zgrzyt. Z kolei ten drugi termin: „przekład”, także nie wydaje mi się całkowicie zadowalający. Przekłada się coś z miejsca na miejsce, z czasu w inny czas, przenosi (w domyśle: by niczego z pierwotnego kształtu nie uronić?). Także i to słowo, zwłaszcza w odniesieniu do poezji, okazuje się bezradne wobec tego wszystkiego, co rzeczywiście się dzieje między tekstem wyjściowym a docelowym. Zacytuję w tym miejscu zdanie eksperta-teoretyka i praktyka przekładu¹, z którym się całkowicie zgadzam: „Przekład: niesamowite zjawisko, wykraczające poza domenę języka”. W przeprowadzonej z nim przez dziennikarkę niesłychanie interesującej rozmowie pada z kolei uwaga Romana Jacobsona: „W przypadku poezji, praca tłumacza polega na twórczej transpozycji, w rezultacie której powstaje poemat w innym kształcie językowym”.
Ta wypowiedź odsłania wagę gestu kreacyjnego autora przekładu poetyckiego. Tak, również autorki przekładu tekstów, jakie prezentuję poniżej ‒ przecież cudzych.
Moim pierwszym przekładem poezji był tekst osobliwy: podwójnie, piętrowo _cudzy_, co więcej ‒ obcy, bo pozbawiony autora, anonimowy, jak do czasu sądzono. Były to:
Trzy medytacje na temat tajemnicy bóstwa
Trzy napisane białym wierszem hymny, poświęcone Temu, którego nazywa się w nich Dawcą Życia. Trzy arcydzieła zwięzłości poetyckiego wyrazu. Odkryłam je w roku 1965, czy 1966 w meksykańskim miesięczniku „Cuadernos de Bellas Artes”, w dobrze zaopatrzonej w książki i pisma bibliotece Ambasady Meksyku, gdzie w tym czasie byłam zatrudniona jako tłumaczka. Zachwyciłam się moim odkryciem do tego stopnia, że przetłumaczyłam owe teksty z języka hiszpańskiego, który nie był jednak językiem oryginału. Przekładu z języka _nahuatl_ na hiszpański dokonał Miguel Leon Portilla, zasłużony historyk ‒ badacz kultury i filozofii Meksyku prekortezjańskiego, nie podając jednak daty ich powstania. Według jego prowizorycznych ‒ w tamtym czasie ‒ ustaleń, teksty te były dziełem anonimowych mędrców. Tak też je przedstawiłam na łamach pisma ówczesnych młodych poetów i krytyków „Orientacja”, w r. 1969². Dopiero w jakiś czas później, ten sam badacz odkrył prawdziwego autora tych niezwykłych hymnów. Był nim Netzahualcoyotl – władca Texcoco (państewka, leżącego dzisiaj w obrębie gigantycznej, stołecznej metropolii), filozof, mędrzec i poeta, który przeszło 100 lat przed inwazją Hiszpanów na Meksyk, wzniósł świątynię na cześć Jedynego Boga w epoce panującego wielobóstwa i skomponował około 60 sławiących Go hymnów.
Emanujące z tych poetyckich medytacji skupienie, powaga i godność, z jaką tak odległy w czasie człowiek wytrzymuje napór straszliwego i dalekiego Boga początku i końca świata, powściągliwa artykulacja bólu, który rodzi się z rozpamiętywania spraw ostatecznych, urzekły mnie i skłoniły do podzielenia się moim odkryciem z czytelnikami i autorami pisma „Orientacja”. To była moja pierwsza – o ile mnie pamięć nie myli – translatorska publikacja, która stała się wówczas wydarzeniem w środowisku młodych poetów i krytyków.
Przedziwne, niepowtarzalne doświadczenie: przeniosłam do polszczyzny teksty, dotykane jakby przez grubą szybę, przekładane – z pierwszego przekładu. Nie mogłam zobaczyć ich pierwotnego, graficznego kształtu, posłyszeć niepodobnych do niczego mi znanego dźwięków i rytmów wygłaszanych w tamtej, tak odległej cywilizacyjnie mowie. Czy udało mi się przemycić coś z tamtego, filtrowanego przeze mnie po raz wtóry światła obcej symboliki? („kwiaty” i „pieśni”, to przyjaźń i sztuka – jedyne pocieszenia w ulotności ludzkiego życia, jak dowiedziałam się z kompetentnego w tej materii komentarza). Musiałam polegać na pośredniku: nie miałam innego wyjścia, jeśli chciałam zdobyć to znalezisko dla swojego języka i swojej ekspresji. Tłumacza z oryginału – profesora historii kultury Miguela Leona Portillę poznałam kilka lat później na Universidad Autónoma, podczas mojego pierwszego pobytu stypendialnego w Meksyku: zaproponował, żebym uczyła się języka _nahuatl_ – języka dawnych mieszkańców Doliny Meksykańskiej. Dla studentów historii i historii kultury kraju język _nahuatl_ pełni rolę rodzimej łaciny, która jednak wciąż podskórnie żyje, choćby w nazwach miejscowości, autostrad, w imionach nadawanych dzieciom przez intelektualistów i artystów tego kraju. Niestety, nie mogłam wówczas zostać dłużej w Meksyku dla wtajemniczeń w język i kulturę z kręgu _nahuatl._ Musiałam wracać do Polski, do siedmioletniego syna, który jesienią miał iść do pierwszej klasy…
Mieszkańcy dawnego Meksyku, budując swoje potężne piramidy, całkowicie odmienne w zamyśle i przeznaczeniu od egipskich, pragnęli sprostać swym bogom. Granice zacierają się, kapłani po stopniach piramid Słońca i Księżyca wstępują w przestwór nieba, pełzający wąż unosi się w powietrze, bogowie zaś tą samą drogą zstępują na ziemię; nic nie może zakłócić niezniszczalnego krwioobiegu spraw boskich i ludzkich, nieubłaganej wymienności życia i śmierci, przerwać krzyku umierających „orłów” i „tygrysów”, których wojna „ukwieca”. Śmierć człowieka nie oznacza zniszczenia jednostki – najwyższej dla siebie miary sensu i wartości świata – lecz jest udziałem w zjednoczeniu istot, skazanych na wojnę i śmierć.
Życie na ziemi jest nieustannym zagrożeniem a zarazem jedynym dobrem, które je zażegnuje, stąd wielka rola przyjaźni w myśli filozoficznej z kręgu kultury nahuatl. Niebezpieczeństwo i groza, wiszące w powietrzu, kruchość egzystencji, wzmagają potrzebę solidarności i miłości. Niepokój i lęk przed wszechogarniającą śmiercią, oddalenie od Boga, a co za tym idzie, pełne tęsknoty wątpienie w możliwość spotkania się z Nim w życiu przyszłym, czynią z ziemi, pękającej w nieoczekiwanych szczelinach, teren spotkania ludzi – wspólników w Losie. Z kolei odnalezienie się we wspólnym nieszczęściu, pozbawia je niejako realności: człowiek staje się silny i twórczy poprzez sztukę i zaznacza swoją obecność „tutaj”. Sztuka jest dlań medium, środkiem kontaktu, zażegnaniem bólu odejścia, szukaniem Boga ukrytego w drżeniu potrącanych kwiatów i w dźwiękach pieśni.
Hymny mówią o Bogu Jedynym, są wyróżniającym się w owej epoce dokumentem sublimacji myśli religijnej, która, przebijając się przez kolorową wrzawę wielobóstwa, odgadywała uciszenie intymnego obcowania z Istotą Najwyższą.
Po cudownych grotach, ogrodach i fontannach, gdzie król-filozof spędzał długie godziny na medytacjach, nie zostało dziś ani śladu. „Poszczący Kojot” przeczuwał los swój, imperium Azteków i świata:
„Krótkie jest królestwo kwiatów, tak krótkie jak królestwo człowieka”³.
A oto mój tamten przekład (z hiszpańskiego) Hymnów Netzahualcoytla:
Początek i koniec
Kwiatami piszesz rzeczy,
Dawco Życia.
Śpiewem barwy rozniecasz,
Śpiewem cień rzucasz na tych,
Co muszą żyć na ziemi.
Przyjdzie dzień, gdy wykreślisz
Orły i tygrysy.
W malowidłach Twych tylko żyjemy,
Tu, na ziemi.
Inkaustem czarnym zalejesz
To, co było braterstwem,
Wspólnotą i szlachetnością.
Cień rzucasz na tych,
Co muszą żyć na ziemi
Zagadka człowieka wobec Boga
Czy mają korzenie, czy istnieją naprawdę ludzie?
Nikt nie rozumie do końca
Czym jest Twoje bogactwo,
Czym są Twoje kwiaty.
O Ty, któryś pomyślał sam siebie!
Niedokończone zostawiamy sprawy.
Dlatego płaczę
I smutek mnie gnębi.
Tutaj kwiatami przeplatam
Szlachetność i przyjaźń.
Radujcie się!
Czy w miejscu tajemnym, tam,
Także jest tak?
Zaprawdę, tam jest inaczej.
Na ziemi kwiat rośnie i śpiewa.
Tutaj żyjemy!
Hymn do Dawcy Życia
Dom Tego co pomyślał sam siebie
Nie jest w jakiejś stronie.
Boga, Pana naszego
Wzywają wszystkie strony.
We wszystkich stronach jest czczony,
Chwały i sławy Jego
Szukamy na ziemi.
On jest, który pomyślał rzeczy,
On jest, który pomyślał siebie:
Bóg.
Wzywają Go wszystkie strony,
We wszystkich stronach jest czczony.
Chwały i sławy Jego
Szukamy na ziemi.
Nikt z nas tutaj nie może,
O nikt, być przyjacielem
Dawcy Życia.
Przywołujemy Go tylko.
U Jego boku,
Obok,
Dane nam
Żyć na ziemi.
A ten, co Go napotka,
Sam dobrze o tym wie:
Przywołujemy Go tylko,
U Jego boku,
Obok,
Dane nam żyć na ziemi.
Zaprawdę nikt nie jest
Przyjacielem Twym, Dawco Życia!
Jak pośród kwiatów tylko
Ktoś szuka kogoś,
Tak Ciebie szukamy na ziemi,
Żyjący obok Ciebie.
Przez krótką chwilę tylko
Żyć będziemy u Twego boku.
Szaleństwem poisz nas tutaj,
Dawco Życia!
Nikt nie może u Twego boku
Być sławnym i rządzić na ziemi.
Ty sam przemieniasz rzeczy,
Wie to nasze serce:
Być sławnym i rządzić na ziemi
Nikt nie może u Twego boku.
Do zacytowanych tutaj moich dawnych przekładów i własnego tekstu, którym je opatrzyłam, dodaję teraz, po latach, zwięzły, poetycki komentarz współczesnego poety kolumbijskiego: zawarł w nim odczucie głębokiego, historycznego dystansu i niewzruszoną aktualność religijnych intuicji mędrca sprzed epoki Konkwisty, wyrażonych w symbolicznym języku sztuki.
JUAN MANUEL ROCA
Testament Nezahualcoyotla
Tygrys
znika w namalowanej dżungli
pręga za pręgą
orzeł
znika w namalowanym niebie
pióro po piórze.
Żyjemy w rysunku na korze.
Zaleje nas czarny atrament
Dawcy Życia.
Zatrzymałam się dłużej przy moim pierwszym przekładzie poetyckim, który uświadomił mi, jak skomplikowane i trudne może być wchodzenie w świat odbieranych intuicyjnie znaków kulturowych oryginału (w tym wypadku praktycznie niedostępnego), by ośmielić się na dokonanie ich transferu.
Ale przecież byłam romanistką, ukończyłam studia z zakresu filologii francuskiej, nie śniło się jeszcze o iberystyce. Uczęszczałam pilnie na studium przekładowe, utworzone dla zainteresowanych i prowadzone znakomicie przez Halinę Suwałę, wówczas świeżo po doktoracie z Emila Zoli, co zaowocowało w późniejszych latach wieloma moimi przekładami, także prozy francuskiej, aż po _W stronę Swanna_ Marcela Prousta – pierwszy tom _A la Recherche du temps perdu_, w którym zaproponowałam własną interpretację i odzyskiwanie we współczesnej polszczyźnie _utraconego_ (nie straconego!) świata i sposobów opisywania tych procesów w języku wykreowanym przez francuskiego pisarza; on sam, o czym warto pamiętać, wielką wagę przywiązywał do problemów przekładu.
Nie da się ukryć, że w moim przypadku drogi do przekładu, do permanentnej dwu a właściwie trójjęzyczności moich praktyk translatologicznych⁴ prowadziły przez meandry mojej biografii. I przez poezję. Pisanie wierszy, a także próbowanie sił w krytyce literackiej, wyprzedziło nieznacznie zajęcie się przekładem poetyckim, także z języka hiszpańskiego. Pamiętam, że Zofia Szleyen, najbardziej chyba wówczas – w latach 60. i 70. znana tłumaczka literatury hiszpańskiej, na której seminarium uczęszczałam w czasie studiów, zaproponowała mi zrobienie kilku „rybek”, czyli przekładów filologicznych wierszy, do antologii poetów kubańskich, którą akurat przygotowywała. Propozycję przyjęłam z mieszanymi uczuciami: czułam, że nie potrafię spreparować „rybki”, że potraktowanie zadaniowo tych tekstów doprowadzi mnie do przekładu poetyckiego. Pani Zofia, odbierając efekt mojej pracy, zorientowała się natychmiast, dlaczego nie mogłam wywiązać się z tego pierwszego zamówienia i… włączyła gotowe przekłady do swojej antologii.
Praca w Ambasadzie Meksyku w charakterze tłumaczki, pierwsza po studiach, dodatkowo rozbudziła moją ciekawość literatury w języku hiszpańskim. Ambasada w tym czasie, w latach 1964-66, była malutka, w jej biurze pracowały cztery osoby, włącznie ze mną, ale w bibliotece było sporo książek i pism literackich. Tam odkryłam także, oprócz _Hymnów do Jedynego Boga_, bynajmniej nie anonimowych – jak się później okazało – przedziwną lirykę erotyczną Emilio Pradosa, hiszpańskiego poety, który po zwycięstwie frankizmu w wojnie domowej, jak Luis Cernuda, jak tylu innych, wylądował na emigracji w Meksyku. Prados, poeta doświadczenia wewnętrznego, wyrażanego w zmysłowych, czasem kosmicznych obrazach, ekstatyczny i ascetyczny w słowie, poeta jedności cielesno-duchowej, ośmielił mnie wówczas do podobnych poszukiwań w moich własnych erotykach. I tak _cudza_ poezja wchodziła swoimi sposobami w obszar tego, co odkrywałam ze zdumieniem jako najgłębiej moje. Odkrywałam – poprzez przekład. Tych kilka tekstów poetyckich Emilio Pradosa w mojej translacji opublikowałam w latach 80. w którymś z „hiszpańskich” numerów „Literatury na świecie” (pracowałam tam wówczas jako redaktorka odpowiedzialna za dział literatury hiszpańskojęzycznej).
A teraz prezentuję je, po latach, w wyborze _Cudzych Moich_.
Dlaczego zaangażowałam się tak trwale w przysparzające nieuchronnych niedosytów interpretowanie cudzych tekstów jakim jest przekład, że nie przestaje mi ono towarzyszyć w moim własnym pisaniu? Pewna znakomita poetka przekonywała mnie kiedyś, że tracę w ten sposób cenny czas, który powinnam przeznaczyć na własny rozwój poetycki. A ja, trochę jak aktor, zafascynowany przygodą wydobywania z siebie innych wcieleń, innych głosów, traktuję to, co się dzieje między tekstem, który broni dostępu do siebie innym językiem, innym zasobem skojarzeń i odniesień kulturowych, jako intrygującą możliwość poszerzenia własnej, ograniczonej skali wyrazu, jako zwielokrotnienie światów. Dlaczego rezygnować z przejścia przez doświadczenie bycia czymś i kimś innym, niż tylko sobą? Poza tym, skoro ciekawość _inności_, (a z nią najwidoczniej się urodziłam) skłoniła mnie do poznawania dwóch języków romańskich, uważałam za coś w rodzaju obowiązku dzielenie się z czytelnikami polskimi zdobyczami, często skarbami, które z tych licznych wypraw wynosiłam.
Moje wyprawy po „złote runo” miały sens nie tylko metaforyczny. Od połowy lat 90. po połowę drugiej dekady bieżącego stulecia, odbywałam niemal co roku podróże, będące wynikiem wydłużającego się łańcucha zaproszeń na międzynarodowe festiwale poetyckie, na których występowałam jako polska poetka francusko- i hiszpańskojęzyczna. Nigdy nie korzystałam z pomocy i pośrednictwa lokalnych recytatorów, zawsze sama odczytywałam publicznie swoje wiersze po polsku i w tych dwóch przyswojonych sobie w ciągu lat językach. Ciąg zaakceptowanych przypadków, spotkań, koincydencji, stał się moim losem, w którym poezja i podróże splatały się prędzej czy później z przekładem. Większość prezentowanych w niniejszym wyborze wierszy autorów poznawanych na owych festiwalach wywodzi się z tych doświadczeń. Niektórzy z nich, tacy jak poeci z Ameryki Łacińskiej José Angel Leyva, Maricruz Patiño, czy Susana Szwarc, stali się z czasem bliskimi przyjaciółmi, z którymi do dziś utrzymuję żywy kontakt. Kontakt osobisty z innymi, takimi jak poeta z Ekwadoru Ivan Oñate, Wenezuelczyk Pedro Arturo Estrada, Argentyńczyk Leopoldo Castilla, okazał się na odległość trudny do utrzymania. Obdarowali mnie jednak swoimi książkami poetyckimi i adresami internetowymi, a ja wybrałam garść ich wierszy do zaprezentowania w moim przekładzie. Niektórzy, jak poznani w czasie moich dwóch długich pobytów stypendialnych, bliscy mi osobiście meksykańscy poeci: Efrain Huerta, Carlos Montemayor i Juan Bañuelos, odeszli w inny wymiar. Odeszli, jakiś czas temu, przekładani przeze mnie wielokrotnie i zaprzyjaźnieni Meksykanie: Octavio Paz, José Emilio Pacheco, niedawno – Chilijczyk Nicanor Parra, a także wybitny nikaraguański poeta i duchowny, Ernesto Cardenal, z którym zetknęłam się w roku 2006 podczas Międzynarodowego Festiwalu Poezji w Granadzie (Nikaragua). Ale wierszy tych czworga Wspaniałych nie uświadczy czytelnik w niniejszym wyborze: odsyłam go do bardzo obszernej mojej autorskiej antologii _Umocz_ wargi _w kamieniu_ (2011, Biuro Literackie), w której zaprezentowałam przede wszystkim twórczość „ojców założycieli” współczesnej poezji Ameryki Łacińskiej.
Podobnie rzecz się ma z poetami francuskimi, których przeszło 400-stronicową moją autorską antologię _Na szali znaków_ wydało pod koniec 2007 roku także Biuro Literackie: z przedstawionych w niej czternastu autorów (z których trzech już nie żyje) tylko jeden występuje w niniejszym wyborze: to Bernard Noël, bliski mi przez wiele lat poeta, reprezentowany wierszami publikowanymi tutaj po raz pierwszy w edycji książkowej. Mojej pracy patronowała zasada sięgania wyłącznie do przekładów publikowanych w różnych czasach w pismach literackich, takich jak „Literatura na świecie”, „Kwartalnik Artystyczny”, „Odra”, „Twórczość” i inne, czasem już nieistniejące, jak nieodżałowana „Nowa Okolica Poetów”. Wyjątek uczyniłam w przypadku prezentacji moich przekładów sonetów miłosnych wielkiego poety portugalskiego Camõesa, zamieszczonych w skromnym, opublikowanym przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą w r. 1984 wyborze, dokonanym przez mojego ówczesnego kolegę redakcyjnego Józefa Waczkowa. Mało kto dzisiaj jest w posiadaniu tej szczupłej książeczki, ja zaś przywiązuję dużą wagę do wspaniałej, nowatorskiej w dobie Renesansu liryki Portugalczyka, którą – w mojej interpretacji – chciałam przypomnieć polskiemu czytelnikowi. Jedyny to także przypadek, że podczas przekładania jego utworów, zaglądając raz po raz do oryginałów, współpracowałam z jedną ze studentek portugalistyki, „wyciskając” z niej wszystkie możliwe znaczenia i konotacje odległych w czasie portugalskich słów. Także dwa moje rymowane przekłady wierszy Gerarda de Nerval „wyjęłam” z trzeciego tomu _Antologii poezji francuskiej_ Jerzego Lisowskiego, który je w swoim czasie u mnie „zamówił”. Sporo miejsca zajmują tutaj utwory współczesnych poetów kubańskich, prezentowanych w numerze „Literatury na świecie”, poświęconym emigracyjnej literaturze tego kraju (3/1999), takim jak Severo Sarduy, Herberto Padilla i Orlando Gonzalez Esteva; uprzystępnił mi je ten ostatni, poeta z Miami, poznany pod koniec lat 90. podczas Międzynarodowego Święta Poezji „Ardentisima” w Murcii (Hiszpania). Uzupełniają je przekłady wierszy Reiny Marii Rodriguez i Antona Arrufata – znakomitych poetów żyjących na Kubie, na uboczu oficjalnej polityki kulturalnej reżymu, z którymi miałam możliwość spotkania się osobiście w Hawanie, w roku 2007⁵.
Oprócz stypendialnych i poetyckich podróży do Francji, Hiszpanii, Meksyku i innych krajów Ameryki Łacińskiej, Québecu i bliżej – na festiwale poetyckie w Macedonii, na Litwie i na Słowacji, bardzo ważną rolę w kształtowaniu i możliwości kontynuowania dróg do przekładu odegrała moja wieloletnia praca redakcyjna w miesięczniku „Literatura na świecie”, a wcześniej⁶ i później – współpraca z tym pismem. Zdziwić może obecność w niniejszym wyborze przekładów wierszy łotewskiej poetki – Dagnii Dreiki, dokonywanych we współpracy z nią i za pośrednictwem języka francuskiego, znanego dobrze nam obu. W ten sposób przekładałyśmy wzajemnie swoje wiersze w Domu Pisarza i Tłumacza w Ventspils (Windawie) na Łotwie.
Przedstawiam antologię moich przekładów poezji rozciągniętą w czasie aż po rok 2020, dodając garść nowych, publikowanych w „Kwartalniku Artystycznym”: wiersze Maricruz Patiño, Arturo Gutierreza Plaza, Susany Szwarc, José Angela Leyvy, Juana Manuela Roca, Leopoldo Castilli. Pozostaję przy poetach latynoamerykańskich, prawie nieznanych nad Wisłą. Także i tych, wywodzących się z rdzennych narodów kontynentu, z którymi danym mi było się spotkać podczas wielkiego święta poezji w Medellin, w Kolumbii, w r. 2013. Z premedytacją przywołuję echa niedokładnie przez Konkwistę zdławionych obrazów, symboli, rytmów i słów, przebijających się na powierzchnię poematów Jaime Sabinesa, Efraina Huerty, Juana Bañuelosa i Leticii Luny.
Mój wybór nie aspiruje do miana obiektywnego, reprezentatywnego czy kompletnego; stanowi zaledwie pewną część uzbieranych po drodze cudzych wierszy, które stały się, wciąż się stają, moimi. To wybór przedziwnej wspólnoty, wywodzącej się z fascynacji innością, z pokonywania nieuchronnej _cudzoziemskości, cudzojęzyczności_, cokolwiek wrzucimy do tych nieprzystępnych pojęć.
Warszawa, sierpień – wrzesień 2020
¹ Piotr de Bończa Bukowski, „Fragile” nr 3/2013, „Próba wytłumaczenia przekładu”.
² Moja propozycja, złożona w r. 1968, przeleżała się jakiś czas w redakcji.
³ Przytaczam tutaj fragment mojego ówczesnego komentarza do zamieszczonych poniżej przekładów _Hymnów_ Nezahualcoyotla.
⁴ Mam na myśli także moje przekłady poezji polskiej na język hiszpański, opublikowane w Meksyku i w Hiszpanii.
⁵ Przyjęłam wówczas zaproszenie do wzięcia udziału w Międzynarodowym Festiwalu Poezji,wyrażając tym zamiar przeciwdziałania izolacji, dotykającej często krótkowzrocznie wszystkich twórców na wyspie.
⁶ Już w pierwszym numerze „Literatury na świecie” (r. 1970) opublikowałam moje przekłady poezji Octavio Paza.GÉRARD DE NERVAL
PANOWIE I LOKAJE
Ci panowie, co żyją w opowieściach sławnych,
Ci rycerze mocarni w postaciach jak z Danta,
Te ciała, pod którymi tkwi szkielet giganta,
Wydawały się z ziemi brać korzeń pradawny,
Gdyby zeszli na ziemię, przyszła im ochota
Spojrzeć na spadkobierców swych nazwisk wspaniałych,
I zobaczyli rasę służalców skarlałych,
Schlebiającą ministrom i wciąż chciwą złota,
Tych cherlaków w plastronach i w gorsetach długich,
Zrozumieliby wtedy szlachetni panowie,
Że od wieków mieszała się w córek alkowie
Krew dobrze urodzonych z krwią zwykłego sługi.KRÓL THULE
Dawno temu żył pewien król Thule,
Który w darze od lubej swej dostał
Złoty puchar, nim sam w smutku ostał,
Znak, że wiernie kochała i czule.
I miał w cenie ten przedmiot czarowny,
Co miłości skarb na dnie zachował,
Ile razy zeń wina próbował,
W jego oczach lśnił żal niewymowny.
I gdy śmierci zbliżały się cienie,
Swe dziedzictwo jął dzielić pomału,
Ale przecie wyłączył z podziału
Puchar złoty, najdroższe wspomnienie.
I w najwyższej w całym zamku sali
Baronowie zasiedli przy stole,
Wierna szlachta stanęła półkolem,
Zajaśniały szeregi wasali.
Pod balkonem grzmią wody wzburzone,
Stary król wstaje z miejsca w milczeniu,
Wypił, zadrżał – leci w okamgnieniu
Złoty puchar w fale jak łzy słone!
Jeszcze w czarnej topieli się kręci,
Lecz już niknie, w głębinę zapadły.
Król pochyla się z czołem pobladłym…
Nigdy więcej go wino nie znęci.JEJ ZACHŁANNOŚĆ RÓWNA JEST TYLKO MOJEJ
Oddająca się wszechświatowi w ruchu
Osaczona rozkoszą jak ogniem
Z ciemnością radzisz sobie lepiej niż cień
Głowo nastrojona
Moje serce bije w całym twym ciele
W twych wybranych zaciszach
Wśród białych traw nocy
Pod zatopionymi drzewami
Spędzamy życie
Na obalaniu godzin
Wymyślamy czas
I natychmiast jak zawsze
Zielenie i ptaki
Gdzie jesteśmy
Oddychają w spojrzeniach
Lądują na twych powiekach
Ostrożnie nie ruszaj się
Girlandy twych ramion
Dobre dla świąt mniej subtelnych
Żadnych gestów pozornych
Wyglądamy jakbyśmy zastygli
Tak bardzo jesteśmy potajemni
Cały ciężar swój oddaj jutrzni
Horyzontowi unerwienie wargi
Niech krater czystego powietrza
Koronuje twe szalone włosy
Tysięczny łyk piany wśród warg słońca
Albo skrzydło pulsujące twojej krwi
Daj twą moc twoje ciepło
Lato ciężkie gwałtowne i gorzkie
Wnętrz dłoni i twoich ust
Obdaruj przeźroczystym zmęczeniem
Daj twą słodycz twą ufność
W rozległościach twych oczu
Widać czasem wytworny kształt zamku
Otwartego jak motyl na wszystkie wiatry
A czasem straszliwe ruiny
Ostatnią pieszczotę
Przeznaczoną by nas rozłączyć
Czasem wino a czasem rzekę
Zasklepioną jak pszczeli rój
Chodź tu uległa chodź się ze mną zapomnieć
Aby wszystko zaczęło się od nowaON JEDEN, ICH DWOJE, ONI WSZYSCY
Jestem widzem aktorem i autorem
Jestem kobietą jej mężem ich dzieckiem
Jestem pierwszym uczuciem i ostatnim
Znikliwym przechodniem zwichrzoną miłością
I od nowa kobietą jej łożem i suknią
Plecionką ramion i pracą mężczyzn
Strzałą jego rozkoszy falą wód samiczych
Moje ciało proste i złożone, zawsze jest u siebie
Bowiem tam gdzie zaczyna się ciało, ja nabieram formy i świadomości
I nawet kiedy ciało rozkłada się w śmierci
To ja wewnątrz przechodzę próbę ognia
Poniewierka ciała wywyższa moje serce i życieROBERT PINGET
PTAK
Niech nic na tym stole nie zmienia już miejsca.
Popielniczka w zasięgu ręki, piórnik i lampa.
Pośrodku papier do pisania, na lewo kalendarz i klatka z ptakiem.
Niech ptak każdego ranka zaśpiewa swój temat. Nieskończone wariacje,
dokonać transkrypcji na czystej stronie, do ostatniej nuty.
Dom pośród pól, nieopodal rzeki i doliny, wybudowany dawno temu,
przyciąga swym czarem wędrowca. Zapewne farma w otoczeniu kilku mniejszych
zabudowań. Łagodne światło sprawia, że o każdej porze roku…
Padał deszcz, przedwiośnie i słońce, i znowu ulewa, i znowu słońce.
Rozpoczęty wiersz na papierze.
Liczne reminiscencje.
Ten sam dom pośród pól i te same pola.
Milknie ptak.
Śnieżyce, deszcze i wichry, burze.
I nagle liście na krzewach czarnego bzu.
I nagle stokrotki na łące.
I od razu tarnina w kwiatach, bazie na wierzbach i topolach,
drzewa kwitnące różowo pośród winnic, pierwsze tulipany,
kukułki w wysokiej trawie.
Wiosna zbyt prędka, zbyt oczekiwana.
Stroniczka napisana w fałszywym porywie, jedna po drugiej,
i następne…
Szaleńcza niecierpliwość.
Ale Wszystko jest w porządku.
A może wyrzucić kalendarz i trzymać się rytmu pór roku.
Żadnych zmian. Ale jak wiedzieć. Nie o to chodzi, czy się wie.
Albo opisać przejście z jednego punktu do drugiego, miejsca tak drogie,
że się o nich nie mówi.
Wagabunda.
Znów rusza w drogę, często się zatrzymuje, by podążyć
za myślą, która mu ucieka. Śmieje się z tego i przenosi uwagę
na zwykłe drobiazgi przydrożne.
Równina, gdzie rysują się łąki, zarośla, tereny uprawne, osiedla ludzkie,
Wszystko w oddali, spowite mgłą, obojętne, jakby uchylało się od przemienności
pór roku i sztuczek ze światłem.
Wybrać między tym, co ruchome i nieruchome.
Słuchać ptaka.
Jedyne co umie, to śpiewać lub milczeć.
Nie zna pytań.
Jakie ucho wyczulić, jakie oko otworzyć, by nie zdradzić
idei, którą się…
A może nie wybierać i haftować swoje na jednym i na drugim,
na tym, co ulotne i na tym, co niezmienne, nie łamiąc sobie więcej
nad tym głowy, haftować do woli, do ostatniej nuty.
Ale głowa protestuje gwałtownie, jest po to, by wybierać,
jakże jej się wyrzec.
Ptak śpiewa.
A więc w ubóstwie środków i bez żadnej widocznej przyczyny
będzie powstawać fabuła. Na chybił trafił, przyjmując to, co było
zaczynem na samym początku.
Niech nic się nie zmienia, lub niech zmienia się wszystko, niezauważalnie.
Wariacje niedostrzegalne, nieskończone.
Wagabunda. Wciąż jeszcze pan sytuacji. Ocalony z katastrofy,
albo rozgłaszający o tym, by zażegnać wszelką ewentualność zła.
Na szare ścieżki wywieść zdyszaną wiosnę, popędzając ją ostrogą niespodzianek.
Jeśli coś się odrodzi, to tylko za sprawą woli: tu żółć, ówdzie zieleń gdzie indziej biel. Nie bez udziału przypadku.
Ścieżki szare.
Otworzyć oko, nadstawić ucha.
Ptak śpiewa.
Powiedziałby przyjacielu na tysiąc nowych sposobów.
Rozpryskujący się motyw, zwycięski w każdym trylu.
Pamięta jedynie o temacie początkowym, temacie pierwszego kosa,
dopasuje go do dzisiejszego dnia.
Wydany chimerom nocy, błądzący idzie dalej.
Ku lilipuciemu miastu, tej zadawnionej podniecie, która wyostrza
smak życia, lub gdyby dać temu wyraz…
A ptak siedzi w klatce, gdzie rozbrzęczało się miasto,
zawieszone na zawsze w przestrzeni idealnej, zaułki,
podcienia drzew, jaskółki, rozdzwoniony kościół.
Z tych dwóch miast tylko ptasie miasto ocala. Pewnego dnia
pan ptaka oswoi je sobie, z dala od nocnych miraży.
Spokojnie ograniczać pole działania.
Spokojnie wrócić do próby zapisu na czystej stronie.
Powie przyjacielu bez powodu, on to powie po prostu,
tak jak się oddycha.
Jakiś tryl, wokaliza.
Pan słucha nie rozumiejąc, nęka go dbałość o logikę.
Słowo z trudem dołącza do innego słowa, pióro wzdraga się
przed brudzeniem papieru.
Wyrzucić kalendarz.
Niech nic na tym stole nie przeszkadza, gdy coś zechce rozszeptać się
czy zakwitnąć. Zakłócenia nie mają przystępu ani do ogrodu, ani
do tajemnego miasta.
Trwałość rzeczy.
Ta radość nieosiągalna dla kogoś, kto jej szuka.
Chybiony rzut spojrzenia na jakąż to drogę, żadna przecież nie prowadzi
gdzie indziej. Ograniczyć pole działania.
Zwykłe drobiazgi przydrożne.
Ale przechadzka jeszcze nie zaczęta. Głowa protestuje gwałtownie.
Wszystko, co się mówi o pejzażu, wydaje się powtórzeniem,
trzeba to zrobić na nowo.
Napisać inaczej.
Stary dom. Naokoło pola. Żadnej reminiscencji. Jedyni przewodnicy
to oko i ucho. Zapomnieć o głowie. Niemożliwe, chyba że jest się ptakiem.
Słysząc to, śpiewak opuszcza klatkę i sadowi się na dachu.
Błądzący zostaje na krześle i mówi porzucam myśl o wierszu, niech inni
wezmą to na siebie.
Zapisu jednak nie da się wywabić. co raz wprawione w ruch, nie może
się zatrzymać. Wciąż dalej i dalej, bez powodu…
Ptak śpiewa.
Ocalony z katastrofy, więc jeszcze raz o tym. Aby się więcej nie wydarzyła,
ani jutro, ani wczoraj.
Błękit, szarość, czerń burzy. Rzeka zalewa niziny, więdną drzewa czereśniowe.
Wiatr wdziera się, wszystko roztrząsa, rozwiewa.
Włączyć wiersz w rytm przechadzki, oto stawka.
Ale słowa z papieru różnią się od tych, które słyszy ptak.
Otrząsnąć się z marzeń sennych. Jest przecież medytacja w biały dzień.
Niech pierwszy krok za progiem wystuka jej trwanie.
Poza domem rozciąga się równina, pocięta dolinami, w sam raz
by ożywić perspektywę.
Szarość, błękit i zieloność traw. Przechadzka się rozpoczyna.
Lecz któż tak ją kusi, jeśli nie ręka piszącego.
Zachować głowę, niech medytuje w zupełnym ubóstwie.
Co począć z nadmiarem znaków. Coś innego niż romanca, teoremat.
Ptak milknie. Nie zna pytań.
Trudny to śpiew. Radość nieosiągalna, a jednak…
Słowo radość. Napisać je gdzie indziej, bez pomocy pióra.
Albo tylko pomyśleć, to jest trudne słowo, wystarczyłoby je przenieść
gdzie indziej, zgodnie z jego naturą.
Pomyśleć lub wypowiedzieć, już jest zapisane.
Albo je namalować, poza kwitnieniem i szeptem, ono
kwitnie i szemrze.
Potajemnie wyryte, zanim jeszcze zostało wypowiedziane,
w miejscu nie tkniętym stopą malarza ni mówcy.
Skromnie, to będzie sposób.
Na szare ścieżki wywieść niewypowiedziane, ni przypadek
ni rozum…
Siłą woli i silą słabnięcia, nareszcie te łzy.
Radość niewymuszona, głęboka jak rana.
Słuchać ptaka. Żadnych sekretów. Wraca do klatki, mnoży wokalizy.
Deszcz, słońce, deszcz, przedwiośnie, łąka w kwiatach, kosaćce, dzika róża
i czarny bez.
Cóż to za wagabunda, pan, cóż to za błądzący, reminiscencje.
Jest tylko jeden śpiew, w rytmie tej przechadzki.
Lecz ruch, nie wiedzieć po co. Nieruchomy jest ptak,
nieruchome będzie święto. Po co wychodzić za próg,
otrząsać się z marzeń.
Jeśli możliwa jest medytacja w biały dzień, to niech będzie
przed oknem, chroniona przed słotą.
Oto słońce, i znów poza domem, niepewnie.
Skromnie, podjąć swoje.
Pośrodku pól, opodal rzeki, dom zbudowany dawno temu.
Może nawet wczoraj. Nieświadom swego czaru, ten sam
o każdej porze roku.
Równina, gdzie rysują się zarośla, osiedla ludzkie, łąki,
nie wie nic o wierszu.
Przy stole, gdzie odtąd nigdy nic nie zmieni miejsca.
Żadnej burzy. Żadnego deszczu, tym bardziej słoty.
Kwiaty dotykalne, lecz nienazwane, odrobina wiatru,
tyle by oddychać.
Podpisać odrodzenie notującej dłoni.
Nie ma już mowy o stawce.
Gdzie zaczyna się, gdzie kończy fabuła, nic o tym nie wiedzieć.
Ptak zanosi się śpiewem.
Całkiem blisko jest miasto, skrzyżowania ulic, krzątający się ludek,
rozdzwoniony kościół.
Nie trzeba nadstawiać ucha ani otwierać oczu.
Nie trzeba już opisywać, nawet czekać.
Powiedzieć wiosna tylko po to, by powiedzieć to słowo,
tak samo przyjacielu, i ta radość, gdziekolwiek będzie,
niech będzie na zawsze.LATO MARTWY JĘZYK
Pieśń I
świat nie jest skończony
gdy zrywa się wiatr
nasza twarz jest inna
miłość burzy miłość
by stać się czymś o wiele większym
ten co wkrótce umrze
wie że piękno jest nieubłagane
patrzę jak oddychając
ulatniasz się
ciemność czasu jest paznokciem
po drugiej stronie oka
trzymać by język za zębami
nim świat się nie zacznie
światło jest bez litości
morze wciąż faluje
szukasz punktu oparcia wśród dnia
teraźniejszość nie ma celu
ani konturów
stos kamieni
nie zna cienia jednego z nich
to co mnie więzi
jest tylko mną
moja głowa zwielokrotniona
jakiś sens
wątpliwość
spojrzenie rozbiera mnie
z wszelkiej widzialności
język przerzuca most daremnie
każda sylaba jest echem
zamaskowanym pożegnania
płatkiem powietrza
kim jesteś
brakuje mi ciebie w twoim imieniu
ach stać się najdawniejszym
samym sobą
to właśnie znaczy mówić
oddech w przestrzeni
odciska się lżej niż refleks na wodzie tego wieczoru
muzyka jest wyspą na wyspie
a jej brzeg
pierścieniem oczu
zaciśniętym
wszelki środek jest pusty
a jednak to nic gdzie wpadają kroki
pochłania nasz ciężar
kości wiatru pełne
i wtedy ktoś inny
wysłaniec łaknienia
tańczy
jego krok zapisuje bez śladu
chwilę
miarę trwania
utratę która niesie w sobie nadchodzące
czas układa się do snu
pod czasem
i nagle
pustka wewnątrz pierścienia
staje się pustką otwarcia
krzykiem który nas wyrzuca
w powietrze
sztuka
niczego nie załatwia
tym bardziej łaknienie
skuteczność pozostawmy kołom
lecz powiedzcie mi gdzie
jest początek koła
drogi nie dają znaków
są tylko zwyczajnie
drogami
język uchodzi pod kamienie
być tutaj wystarcza
a jednak
któż ogarnie chwilę
uciekamy przed myślą w myśl
czy pamiętasz
ona była tą masą włosów
bez warg
tylko twój cień kładł się na niej
nie ma podmiotu
ani głębi
tylko zapomnienie
tam gdzie się grzeszy
i czasami jest to zbyt piękne
tutaj i tam bawią się ze sobą
niebo chowa w sobie to samo
co morze
wszelka forma mówi NIE pustce
lecz
to ty wypełniasz pomiędzy
cóż ja tu mogę
jeśli powietrze na twoich wargach nie jest równie błękitne
jak gdzieś w oddali
wszędzie szukamy nigdzie
jakiejś innej ziemi
śmiertelność
w naszych oczach
światło wypływa na zewnątrz
to jest pot rzeczy
posłuchaj
nie mam nic do powiedzenia
a jednak mówię
być tutaj to naprawdę dużo
po raz pierwszy
słyszysz jak mnie się powietrze
pod skrzydłem ptaka
jaskółka
to co jedyne jest bezgraniczne
nie zapamiętałem
jakiegoś jednego jedynego razu
tym razem roztapia się w dawniej
i pewnego razu to wciąż pewnego razu
niczym podmuch na dłoni
posłuchaj
nic nie myśli że jest
oprócz nas
i to czyni z nas zwierzę
w labiryncie powietrza
gdzie każdy czyha na samego siebie
między wypowiedzianym co umiera i niewypowiedzianym
co umrze
wargi rzucają wyzwanie
w imieniu wyrażalnego
śmierć
ciężko dyszy
życie tańczy
wysoko
a potem nic
podniecony przecinek
wezbrany nadmiarem słów
uwierzyliśmy we władzę słowa
i ziemia zawrzała
gdzie można być u siebie
jeżeli język znosi wszystkie drzwi
słowa małpują tajemnicę
którą węszą w powietrzu
piszę z miłości do oczu
które w sobie zawarłem
twarz twarz
wciąż za mało jest lamp
i za dużo książek
ale
oto jest morze
nieruchome
w jego nieruchomości
język rozpoznaje swoją obietnicę
spójrz
nieruchomość przywołuje wiatr
niebezpieczeństwo wiąże się
z ruchomą kropką
toteż słowo zmierza
w stronę iluzji która się rozwiewa
nic nie będzie dotrzymane
nawet idea pogrąża się
w idei
cóż to za historia
między tobą a światem
cóż to za słowo po słowie
wbrew naturze
oczy przyjaciółki mojej są w ziemi
tej co mówiła mi Śpiewaj
teraz piszę
każda linijka zjada
to co wcześniej połknęła ziemia
marność
marność
oto nadciąga kłamstwo
do kogo się zwrócić
do czego
pewnego wieczoru
w tym samym czasie byliśmy
ja na tobie
i deszcz na dachówkach
tak
nikt nie rozmawia z nikim
lecz nasze języki niekiedy
są jak u dwojga zwierząt
które bawią się i rozumieją
tak
cóż jest możliwe
pragnienie
zużywanie się pragnienia w pragnieniu
a jednak
jesteś cząstką mnie
jak oddech jest cząstką
ust z których wychodzi
chciałabym
i jak tu żyć
chciałabym przyjrzeć się temu we mnie
co każe mi chcieć
wargami bym wyczuł
tę szczelinę
a ty powiedziałabyś
zrób sobie twarz
i doszłoby
od razu tutaj
do spotkania twarzą w twarz
między mną a moim zapomnieniem
lecz cóż
o co ta gra
pisać
położyć w tym miejscu
słowo-otwór
przyłożę tu wargi
i niechaj O
stanie się otwarte
w pięknym szaleństwie
teraz
teraz
terazNOTY
GÉRARD DE NERVAL (1808-1855) – poeta, eseista, prozaik, krytyk teatralny, tłumacz (m. in. autor uznawanego za kongenialny przekładu _Fausta_). Największe osiągnięcia literackie: cykl sonetów _Chimery_, tomy wspaniałej, wizyjnej prozy _Sylwia_ (1853), _Córki ognia_ (1854), _Aurelia_ (1855). Jest także autorem _Podroży na Wschód_. Zamieszczone tutaj przekłady dwóch jego wierszy pochodzą z trzeciego tomu _Antologii poezji francuskiej_ Jerzego Lisowskiego (Czytelnik, 2000).
PAUL ELUARD (1895-1952) – poeta, związany z dadaizmem i surrealizmem, autor najpiękniejszych wierszy miłosnych. Przeżycia erotyczne traktował jako szkołę wyobraźni. Zamieszczone w niniejszym wyborze przekłady ukazywały się w latach 90. w kwartalniku „Kresy”, w miesięczniku „Literatura na świecie” i w „Gazecie Wyborczej”.
ROBERT PINGET (1919-1997) – pisarz, autor wielu powieści, opowiadań, dramaturg. Jego twórczość, kojarzona często z fenomenem „nouveau roman”, wyjątkowo wyczulona na problem „rozpaczy” i prawdy o świecie, niemożliwej do wypowiedzenia, w gruncie rzeczy jest bliższa Beckettowi, niż na przykład Robbe-Grilletowi. O jego powieści _L’Inquisitoire_ (Przesłuchanie) pisał w latach 60. Zbigniew Bieńkowski. Wychowany w rodzinie, w której panował kult sztuki, Pinget początkowo malował i pisał wiersze. W swojej bogatej, różnorodnej twórczości, eksperymentował z formami i rozmaitymi środkami wyrazu, dążąc do przełamania ograniczeń języka. W prozie poetyckiej „Ptak” (której przekład opublikowałam w „Literaturze na świecie”, nr 2/86) powraca do źródeł poezji.
BERNARD NOËL (1930-2021) – poeta, prozaik, eseista, dramaturg, krytyk sztuki i tłumacz poezji. Należy do pokolenia francuskich pisarzy, dla którego decydującym doświadczeniem stała się wojna algierska. Od Georgesa Bataille’a zaczerpnął ideę traktowania literatury jako formy doświadczenia wewnętrznego, podlegającego – w ujęciu Noëla – swoistej dramatyzacji w trakcie procesu tworzenia. Więcej utworów tego poety w moim przekładzie, a także szczegółowych informacji o jego twórczości można znaleźć w antologii _Na szali znaków_. Utwory Bernarda Noëla w moim przekładzie, zamieszczone w niniejszym wyborze, ukazały się w numerze 7/90 „Literatury na świecie”.