Cudze życie - ebook
Cudze życie - ebook
Grzegorza i Dorotę połączyła tragedia. Chcąc uciec od poczucia winy i ciągłych wyrzutów sumienia, żyją „cudzym”, a nie „swoim” życiem.
Nie zdają sobie jednocześnie sprawy, że kluczem do odzyskania spokoju może być tylko poznanie prawdy o samych sobie oraz stawienie czoła okrutnej przeszłości.
Życie jednak musi się w końcu o nich upomnieć, a zderzenie z rzeczywistością dla każdego będzie wyjątkowo bolesne.
„Cudze życie” to mocna, wzruszająca i wyjątkowo prawdziwa opowieść o próbach odkupienia win i zrozumieniu tego, co zsyła nam los.
To także opowieść o tolerancji, miłości i akceptacji drugiego człowieka i jego wyborów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-315-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powinien czuć ulgę, przecież czekał na tę wiadomość. Przez kilka ostatnich tygodni tylko chęć zemsty trzymała go przy życiu. Chęć tak silna, że odnosił wrażenie, jakby wypalała mu wnętrzności.
Ta wiadomość miała ukoić jego ból. Wyciągnąć go z pochłaniającej go beznadziei. Z głębokiego, oślizgłego bagna, zalewającego jego ciało kleistą cieczą nienawiści i rozpaczy.
Jednak upragniona ulga nie przyszła, wręcz przeciwnie – jego ból stał się tylko bardziej ludzki, a poczucie niesprawiedliwości sięgnęło jeszcze głębiej.
– Powinieneś zdechnąć! – krzyknął w otaczającą go martwą ciszę.
Grzegorz spojrzał w stronę zachodzącego słońca. Górowało gdzieś na wysokości nowych wieżowców powstających na warszawskiej Woli. Szklane ściany i metalowe żurawie odbijały światło, tworząc mozaikę różnokolorowych barw, padających na szerokie okna jego apartamentu.
Patrzył na Warszawę, którą Antek tak kochał i która ostatecznie mu go zabrała. Ponownie tego dnia zapłakał. Zwlókł się ociężale z kanapy i podszedł do wysokich okien.
– To miasto jest takie nudne – rzucił w przestrzeń.
Czuł się samotny. Wiedział, że stolica nie rozumie jego bólu, bo ma swój rytm i po śmierci Antka wróciła do swoich spraw, swojej codzienności. Tak jakby jego śmierć była dla wszystkich – prócz Grzegorza – bez znaczenia.
– On cię kochał! – krzyknął w pustą szybę. – Wierzył w ciebie! Dlaczego nie umiałaś go obronić! – Raz za razem uderzał pięścią w gładką, niemą taflę szkła.
Oparł czoło o zimną szybę i osunął się na kolana. Czuł się taki słaby, taki mały i bezradny. Wydawało mu się, że już nie może więcej płakać, a mimo to nadal po policzkach spływały mu łzy.
– Dlaczego! Dlaczego! Dlaczego mi go zabrałaś… – powtarzał.
Wiedział, że wygląda źle, że jego oczy są posiniałe, twarz zarośnięta, a koszulę, którą zwykle zmieniał codziennie, ma na sobie już czwarty dzień. Jego apartament też wyglądał strasznie: resztki jedzenia, zabrudzony zlew, porozrzucane ubrania. Ale nie dbał o to. To nie miało żadnego znaczenia. Nic nie miało: ani to, kim był, ani to, co osiągnął i co czuł do tego chłopaka – dla innych to nie znaczyło nic…
Myślami wrócił do pierwszych godzin po tym, jak znalazł jego martwe ciało. W chwili, gdy zjawiły się policja i prokuratorka, od razu odciągnięto go od Antka.
Tak bardzo chciał przy nim zostać, błagał go, aby się obudził, aby coś powiedział. Ale Antek nie chciał go słuchać. Jak szmaciana lalka poddawał się jego ruchom. A Grzegorz ten jeden raz chciał, żeby Antek się sprzeciwił, żeby zareagował.
– Proszę odejść od ciała i nie utrudniać śledztwa! – Gdzieś z oddali dobiegł go głos prokuratorki.
– Mały, proszę, wróć do mnie, nie zostawiaj mnie samego, nie teraz! – powtarzał jak w transie.
Z późniejszych chwil pamiętał już tylko dźwięk syren i ciemność pokoju przesłuchań, w którym jakaś tępa policjantka powtarzała, że muszą ustalić kolejność zdarzeń. Dla Grzegorza żadna kolejność nie miała wówczas znaczenia; chciał być z Antkiem, a nie tutaj, nie z głupią policjantką.
Tymczasem już nigdy nie było im dane się spotkać. Nie pozwolono mu go zobaczyć w szpitalu, do którego przewieziono ciało; nie pomogła nawet próba przekupstwa ordynatora, któremu Grzegorz chciał wmówić, że jest kimś z rodziny.
Nie pozwolono mu także pojawić się na pogrzebie. Pamiętał ten moment dokładnie, ten kolejny cios, który zadano mu na sam koniec.
Gdzieś w oddali widział tylko białą trumnę. Widział jego matkę i ojca pogrążonych w żałobie. Pamiętał, że bardzo chciał tam podbiec i go uderzyć; chciał wykrzyczeć temu mężczyźnie prosto w twarz, że to jego wina!
Nie było mu wolno. Był nikim… I nie miał żadnych praw.
Tak naprawdę czekał tylko na ten dzień. Planował go od kilku tygodni i nikt nie mógł mu przeszkodzić. Musiał jedynie usłyszeć, że Marcin został aresztowany. Wszystko już zostało opłacone; skurwysyn zgnije w więzieniu o zaostrzonym rygorze, chociaż to i tak za mała kara dla tego zwyrodnialca.
Powoli dźwignął się na nogi. Spojrzał na swojego iPhone’a. Wybrał ulubioną piosenkę Antka, której ostatnio słuchał każdego dnia po kilka razy – _Czarny świt_ Ani Karwan. Nalał sobie do szklanki najmocniejszej whisky, jaką miał w barku. Wypił ją jednym haustem, wierzchem dłoni ocierając krople, które osiadły mu brodzie. Powtórzył tę czynność jeszcze kilka razy, aż niemal opróżnił butelkę Ardberga. Przymknął oczy, oddając się nurtowi muzyki i wprowadzając się w coś rodzaju transu.
Przeszedł do sypialni, gdzie jakiś czas temu zamontował drążek do ćwiczeń. Wtedy jeszcze chciał wyglądać lepiej… Dla Antka. Zaśmiał się ochryple.
– Widzisz, Antoś. – Czknął. – Nawet to mi nie wyszło. Jestem stary, gruby i przeze mnie musiałeś zginąć. – Ponownie się rozkleił, upadając na kolana i chowając głowę między ramiona niczym małe dziecko, które próbuje się uchronić przed ciosem.
Miało być łatwe
Miało być proste
Na zakrętach ścigam się
Z samą sobą, dogoń mnie
Miało być ważne,
Stałe na zawsze
Przecież oni to nie my
Nas omijał czarny świt
– „Miało być”, ale nie będzie – ponownie powiedział do siebie. – Bo wszystkich dogoniłem.
Chwycił krzesło i podstawił je pod drążek, a kiedy wdrapywał się na nie niezdarnie, wypadł mu z ręki telefon, na którym wyświetlała się okładka słuchanej płyty.
– Sorry, Aniu – powiedział w stronę urządzenia. – Muszę.
Zarzucił skórzany pasek na metalową rurkę, starannie sprawdził uprząż. Zawiązał szeroką pętlę na jego drugim końcu, na tyle dużą, by zmieściła się w niej jego głowa.
Ani przez chwilę nie czuł strachu. Wiedział, że chce to zrobić. Tylko tak zazna spokoju, którego tak bardzo pragnął. Prawie tak samo, jak pragnął zobaczyć Antka.
Oddychał głęboko. Zarzucił pętlę na szyję. Zamknął oczy i oderwał jedną stopę, wychylając się za krzesło. Pętla zaczęła zaciskać się na jego krtani.
Nagle muzyka ucichła. Usłyszał dźwięk dzwonka telefonu. Bardzo głośny, tak różny od ciszy sacrum, w której właśnie się znajdował. Coś sprawiło, że cofnął nogę i postawił ją ponownie stabilnie na krześle. Ucisk na szyi zelżał. Grzegorz otworzył oczy i spojrzał na telefon.
Połączenie przychodzące. Dzwoni: ANTEK.Mamo, dlaczego znów płaczesz? Co się stało?
Wydawało mi się, że jestem sama, że tym razem nikt mnie nie widzi. Córka musiała mnie jednak obserwować przez dłuższą chwilę, wskazywała na to przybrana przez nią poza. Opierała się o framugę drzwi salonu, ręce splotła na wysokości piersi. Spojrzałam na nią, próbując wyczytać cokolwiek z jej twarzy. Jagoda jednak pozostała niewzruszona; jeśli dawała coś po sobie poznać, to bardziej złość i rozdrażnienie niż współczucie.
– Nie, to nic – odpowiedziałam zakłopotana tym, że muszę się tłumaczyć przed własnym dzieckiem. – Wszystko w porządku. Gdzie jest twój brat? – zapytałam, pospiesznie przecierając oczy.
– A skąd mam wiedzieć? Pewnie jak zwykle szlaja się gdzieś na mieście, trwoniąc twoje pieniądze. Nie rozumiem, dlaczego to tolerujesz! – prychnęła, wywracając oczami. – Dlaczego płakałaś?! – powtórzyła z naciskiem.
– Bo niektóre rzeczy mnie przerastają i czasem każdy musi sobie popłakać – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.
– To przez ojca, prawda?
Spojrzałam na moją zbuntowaną piętnastolatkę. Byłam pełna podziwu dla lekkości, z jaką potrafiła sobie radzić z emocjami, i jednocześnie pewności, którą czułam w jej słowach.
– Nie powinnaś tak mówić o tacie – odparłam. – To, co się stało między nami, nie powinno mieć wpływu na wasze relacje. I tym razem nie płakałam przez niego.
– Słyszysz siebie w ogóle! – Tym razem podniosła głos. – To gnój! Nienawidzę go, nienawidzę go za to, co zrobił, za to, że rozwalił naszą rodzinę, za to, że jej nie mam.
– Gdzie twój brat? – powtórzyłam bez sensu, usiłując zmienić temat.
– Powiedziałam ci, że nie wiem, nie ma go w pokoju – odparła już łagodniej. – Wyszedł jakiś czas temu.
– Martwię się o niego.
– No to przestań. Jest dorosły, kiedyś musi nauczyć się brać odpowiedzialność za swoje czyny. – Odwróciła się i skierowała do swojego pokoju.
Patrzyłam za nią przez chwilę, zastanawiając się nad sensem jej słów. Czy rzeczywiście istnieją ludzie, którzy potrafią się uczyć na własnych błędach? Bo co to tak naprawdę znaczy: ponosić konsekwencje swoich niefortunnych działań?
Gdy to pomyślałam, przed moimi oczami pojawił się obraz mostu Świętokrzyskiego, postaci Grzegorza i Antka – i do oczu ponownie napłynęły mi łzy.
Nigdy wcześniej nie spotkałam się z większą rozpaczą niż wówczas, kiedy zobaczyłam Grzegorza po tym, jak zginął Antek. Odniosłam wrażenie, jakby wraz z tą tragedią umarła część Grzegorza. To nie był już człowiek, którego znałam. Spokojny i wyważony, zawsze wiedzący, co powiedzieć i zrobić. Facet idealny.
Pojęłam wtedy, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby jeszcze kiedyś zobaczyć uśmiech na jego twarzy, aby ten ból i rozpacz już nigdy na niej nie zagościły. Wiedziałam, że musi być na świecie coś, co sprawi, że ten jedyny facet, na którego zawsze mogłam liczyć i który ratował mnie z tylu tragicznych sytuacji, będzie w stanie pokonać rozpacz. Chciałam być jego najlepszą przyjaciółką. Bo w roli żony i matki nie bardzo się sprawdziłam.
Ale czułam się bezsilna. Tak samo bezsilna jak w dniu, kiedy się poznaliśmy. Kiedy to on pocieszał mnie po raz pierwszy.
*
Ledwo co skończyłam studia, miałam dwadzieścia pięć lat. Siedziałam w kawiarni, pijąc prawdopodobnie ostatnią kawę, na którą mogłam sobie pozwolić, i zastanawiałam się, czy już nadszedł ten moment, kiedy powinnam zrezygnować z warszawskiego luksusu.
– Przepraszam, będzie pani płacić kartą czy gotówką? – zapytała kelnerka, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Słucham? – Spojrzałam na nią nieprzytomnym wzrokiem.
– Za dziesięć minut zamykamy – wyjaśniła niecierpliwym tonem.
– Za dziesięć? To która jest godzina?
– Dochodzi dwudziesta pierwsza.
– O rany, przepraszam, zupełnie straciłam poczucie czasu! Będę płacić kartą. – Zaczęłam nieporadnie grzebać w torebce, nie zważając na minę coraz bardziej zniecierpliwionej kelnerki.
Kiedy wreszcie wyciągnęłam kartę, dziewczyna podsunęła mi terminal. Rozległ się dźwięk odrzuconej płatności.
– Transakcja odrzucona – potwierdziła kelnerka i wywróciła oczami.
– Eee, jak to? To niemożliwe – tłumaczyłam się zawstydzona. – Może pani spróbować jeszcze raz?
Kelnerka prychnęła na znak swojego niezadowolenia, ponownie wbiła kwotę i podsunęła mi terminal. Po chwili znów spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Transakcja odrzucona! Ma pani gotówkę?
– Nie, nie wzięłam żadnych pieniędzy. – Nerwowo przeszukiwałam torebkę, ostatecznie wysypałam z niej całą zawartość na stolik. – Przepraszam, nie będę mogła zapłacić – powiedziałam ze łzami w oczach.
– To nie mój problem. Dzwonię po policję!
– Ale… To tylko kawa!
– Za którą trzeba zapłacić!
– A może…
– Proszę użyć mojej. I doliczyć przy okazji moje zamówienie. – Usłyszałam niski basowy głos gdzieś za sobą i zobaczyłam złotą kartę, która zaświeciła tuż obok mojego bezużytecznego kawałka plastiku.
Spojrzałam na rękę, która ją trzymała. Nigdy wcześniej nie widziałam delikatniejszej męskiej dłoni ani bielszego mankietu ozdobionego elegancką spinką, wystającego spod rękawa granatowego garnituru. Uśmiechał się do mnie niesamowicie przystojny mężczyzna, wyglądający na jakieś trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Miał niezwykle czarujący uśmiech, idealnie równe białe zęby, bardzo gęsty, ciemny, doskonale wypielęgnowany zarost i ciepłe spojrzenie. Pełne zrozumienia i empatii.
Nie zważając na moją zaskoczoną minę, zapłacił za kawę i ponownie się uśmiechnął, samymi kącikami ust.
– Spokojnie, nie podrywam pani – dodał, widząc mój rumieniec.
– Dziękuję, jest mi strasznie wstyd – wybełkotałam.
– Niepotrzebnie, każdemu się zdarza.
Kelnerka oddała mu kartę, po czym zabrała moją pustą filiżankę.
Nieznajomy nachylił się ku mnie i szepnął półgłosem:
– Myślę, że powinniśmy stąd wyjść.
Kiedy wstałam, podszedł do drzwi i przepuścił mnie pierwszą.
To była połowa września i chociaż lato jeszcze dawało o sobie znać, wieczory nadciągały już wyjątkowo chłodne. Założyłam płaszcz, niezdarnie kuląc się pod nim w obecności mężczyzny z kawiarni. Czułam się okropnie zawstydzona i skrępowana.
– Mogę pani jeszcze jakoś pomóc? – zapytał z uśmiechem.
– Nie, broń Boże. I naprawdę dziękuję za tę kawę. Nie wiem, jak mogę się panu zrekompensować.
Zaśmiał się miło.
– Nie ma potrzeby, każdemu się zdarzają takie sytuacje… Czeka pani na kogoś?
– Eh, myślę, że wszystkie pociągi, na które czekałam, już dawno odjechały… Został tylko jeden, ten powrotny.
– Powroty chyba nie zawsze są złe?
– To zależy, ile rozczarowań się z nimi wiąże.
– Nie wygląda pani na kogoś, kto żyłby rozczarowaniem.
– Nie? – zapytałam zaskoczona. – Dlaczego pan tak sądzi?
– Mam dar. Widzę w ludziach potencjał i sukces, a pani na pewno ma i to pierwsze, i szansę na drugie… A już na pewno szansę na sukces zawodowy – dodał po chwili.
W końcu sprawił, że się uśmiechnęłam. Nie wiedziałam, czy dzięki komplementowi, ale była to jedna z najbardziej motywujących kwestii, które usłyszałam w ostatnim czasie.
– I to też nie jest podryw? – rzuciłam, dziwnie pewna siebie.
– W standardowych okolicznościach pewnie by był. – Ponownie się uśmiechnął, pokazując te swoje perłowe, równe zęby. – Ale że one nas nie dotyczą… Choć doceniam urodę pięknych kobiet.
– Jest pan żonaty? – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Natychmiast zalałam się szkarłatnym rumieńcem.
– Bogu dzięki nie – odpowiedział, tym razem już z szerokim uśmiechem. – Jestem mężaty, jeśli istnieje takie słowo.
– Jesteś gejem! – wypaliłam prosto z mostu.
– Och! Ostro, ale tak.
Ta informacja wywołała we mnie jeszcze większe zaskoczenie niż niefortunny początek naszej dziwnej znajomości.
– Przepraszam, nie chciałam, żeby to tak brzmiało… Znaczy jestem tolerancyjna, ja tylko… – jąkałam się.
– Nie musi mnie pani o tym zapewniać, wiem, w jakich czasach żyjemy…
– NIE! Ja tylko nie sądziłam, że ktoś taki jak pan, może być gejem…
– Taki jak ja? To znaczy?
– Taki przystojny i szarmancki. No, taki… Męski.
Roześmiał się.
– Chyba bardzo mało wie pani o gejach.
– Teraz myślę, że zdecydowanie za mało…. Przepraszam – bąknęłam kolejny raz, zawstydzona swoją niedorzecznością.
– Nie musi mnie pani przepraszać. Skoro jednak już ustaliliśmy, że nie chcę pani podrywać, będzie mi miło się przedstawić. Jestem Grzesiek – powiedział, wyciągając do mnie swoją delikatną dłoń.
– Magdalena… Znaczy Magda. Miło cię poznać.
– Mnie również. To o co chodzi z tym pociągiem?
– Ech, myślę, że nie chcesz tego słuchać.
– Dlaczego? Lubię słuchać. Mam czas. Chodź.
Po czym chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę pierwszej restauracji, która była jeszcze otwarta. Usiedliśmy przy stoliku. Grzesiek zamówił dwie kawy oraz duże kawałki ciasta czekoladowego z kremem migdałowym.
– Nie powinieneś wracać do męża? – zapytałam z uśmiechem.
– W tym kraju jeszcze długo prawnie nim nie zostanie, raczej nie dożyję tego czasu. – Uśmiechnął się blado. – Ale żyjemy tak, jakby nim był. Ryszard jest na wyjeździe służbowym, także mam wolny wieczór i mogę go poświęcić tobie. No więc słucham, o co chodzi z tym pociągiem?
Upiłam łyk gorącej kawy, choć zrobiło się już późno. A jednak ta niecodzienność i przedłużanie chwili, podczas której żyłam marzeniami, wydawały się na swój sposób kojące.
– Mówiąc, że został mi tylko pociąg powrotny, miałam na myśli to, że pozostał mi tylko ostatni bilet powrotny. Kupiłam go, choć nigdy nie zamierzałam z niego skorzystać. Nie jestem zaskoczona tym, że moja karta nie zadziałała. Spodziewałam się, że rodzice odetną mnie od środków. Chcą w ten sposób zmusić mnie do powrotu do domu.
Słuchał mnie uważnie, nie spuszczając wzroku z moich ust.
– Pochodzę z Podlasia, z małej wioski pod Białymstokiem. Rodzice byli przeciwni temu, żebym poszła na studia. Powinnam przecież przejąć po nich ten cholerny pensjonat agroturystyczny. Ciągle mi powtarzali, że marnuję rodzinny dorobek, bo zachciało mi się studiować. A ja marzyłam, by się wyrwać z tej dziury, rozwijać się, skorzystać z nowych możliwości w stolicy. Z czasem udało mi się przekonać matkę, a ona po jakimś czasie namówiła ojca. Dostałam się na zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim. Rodzice postawili przede mną tylko jeden warunek: opłacą akademik jedynie wówczas, jeśli obiecam im, że po studiach wrócę do domu. Jak mogłam wrócić? Poświęciłam tyle lat na edukację w mieście, które pokochałam i gdzie nauczyłam się żyć. Mój świat zaczął się tutaj, zamknęłam wszystkie sprawy łączące mnie z dzieciństwem. Studia skończyłam z wyróżnieniem. Zrobiłam fakultet z angielskiego i francuskiego, czułam się w pełni gotowa na rozpoczęcie kariery w Warszawie. Byłam z siebie dumna, że udało mi się to wszystko osiągnąć, a nawet pewna, że to skłoni moich rodziców do zwolnienia mnie z danej im obietnicy. Bardzo się myliłam… W dniu, kiedy odebrałam dyplom, ojciec kazał mi wracać. Powiedział, że moje miejsce jest w domu, że wszystko tam na mnie czeka, że skoro już jestem taka mądra, to znaczy, że mogę rozwijać rodzinny biznes. Ale ja się uparłam. Wtedy zagroził mi, że jeśli nie wrócę, stracę wszystkie środki do życia. Co miałam zrobić? Zaczęłam chodzić od firmy do firmy i składać CV. Jednak gdzie się nie pojawiałam, pytali mnie o doświadczenie, którego nie zdobyłam, bo przecież pilnie studiowałam. Nikogo nie obchodziło ani wykształcenie, ani nawet te głupie języki. Próbowałam szukać pracy jako kelnerka, ale kompletnie się do tego nie nadawałam. Zwykle zwalniali mnie po kilku dniach, bo więcej było z tego szkód niż pożytku. Oszczędności szybko topniały. Wiedziałam, że perspektywa powrotu do domu staje się coraz bardziej realna. A ja nie chcę wracać, chcę zostać w Warszawie, chcę się rozwijać. Nie zamierzam się przyznać do porażki!
Grzegorz słuchał mnie ze stoickim spokojem. Nie umiałam jednak wyczytać z jego twarzy żadnych emocji.
– Uważasz, że jestem żałosna, prawda?
– Żałosna? To ostatnie, co przyszłoby mi do głowy na twój temat! Imponujesz mi!
Kolejny raz wywołał we mnie szok i niedowierzanie.
– Niby czym?
– Bo kiedy ja miałem tyle lat co ty, ambicja była ostatnią rzeczą, którą kierowałem się w życiu. W wieku dwudziestu lat znalazłem się na dnie, raniąc i wykorzystując ludzi. Nienawidziłem siebie i ty też znienawidziłabyś mnie. Balansowałem na granicy życia i śmierci…
– Może zatem teraz ty chciałbyś mi o sobie opowiedzieć?
Grzegorz zamyślił się. Zjadł kawałek ciastka, zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu, po czym odrzekł:
– Nie. To nie jest właściwy moment.
Znów się zarumieniłam. Poczułam, że poruszam temat, który nie tylko był drażliwy, ale też znajdował się na granicy dobrego smaku tej rozmowy.
– Chcę ci pomóc – stwierdził nagle.
– Słucham? – zapytałam zaskoczona.
– Chcę ci pomóc – powtórzył wyraźnie. – Nie możesz wrócić do tej wioski. Zatrudnię cię u siebie w firmie!
Nieomal zakrztusiłam się kawą. Myślałam, że żartuje, i zaczęłam się śmiać. Przestałam dopiero, widząc jego poważną minę.
– Co cię tak rozbawiło? – zapytał poruszony.
– Przecież zupełnie mnie nie znasz. A mówisz, że chcesz mnie zatrudnić. I co miałabym robić?
– To moja firma, więc to ja decyduję, kogo chcę zatrudnić. A chcę zatrudnić ciebie! – Brzmiał jak zbuntowane dziecko, które uparło się na zjedzenie ciastka przed obiadem.
– Mówisz poważnie? – zapytałam, tracąc kpiący wyraz twarzy.
– Tak. Od kiedy mogłabyś zacząć?
– Eee, nie wiem, od zaraz? I na jakim stanowisku?
Grzegorz wzruszył ramionami. Przez chwilę miałam wrażenie, że rozmawiam z osobą wyjątkowo nieodpowiedzialną. Choć sposób i ton, w jaki zaproponował mi pracę, sugerował, że doskonale wie, co robi.
– Coś się znajdzie – odparł, kończąc ciasto. – Nie martw się, będzie dobrze…
*
Przeżyłam z Grzegorzem tak wiele. Byłam świadkiem jego sukcesów zawodowych i wielkiej miłości, której zazdrościłam mu wówczas, kiedy moje małżeństwo zaczęło stanowić zagrożenie dla mojego zdrowia i życia.
Bo nigdy nie stałam się idealną matką, choć bardzo starałam się nią być. A może jednak, tylko rola żony nie bardzo mi wyszła. Pozwalałam swoim dzieciom na stanowczo zbyt wiele. Chciałam być nowoczesna i liberalna, znaleźć się w kręgu ich przyjaciół. A może tak naprawdę nie zależało mi na kumpelskich układach, co najwyżej starałam się być lepszym rodzicem niż ich ojciec.
Czasem miałam wrażenie, że właśnie przez to dzieci straciły do mnie szacunek. Jagoda nieraz dawała mi znać, że ma się za mądrzejszą ode mnie, że ona inaczej pokierowałaby swoim życiem… Że nie pozwoliłaby na to wszystko, co mnie spotkało.
Szymon nigdy mnie nie słuchał, nigdy nie byłam dla niego autorytetem. Z czasem przestałam z nim walczyć, chciałam tylko wiedzieć, że nic mu nie grozi i że jest bezpieczny. Lecz, jak pokazały wydarzenia ostatnich miesięcy, żadna matka w tym względzie nie ma stuprocentowej pewności.
Przez dwadzieścia lat znajomości z Grzegorzem byłam przeświadczona, że poznałam wszystkie jego twarze i słabości, że jestem w stanie przewidzieć każde jego zachowanie i zawsze mu pomogę. Okazało się jednak, że nigdy nie da się stuprocentowo poznać nawet najbliższych ludzi. I tak samo nikt nigdy stuprocentowo nie poznał mnie, być może ja sama tego nadal nie zrobiłam.
Dla ludzi byłam kobietą sukcesu, twardo zarządzającą wielkim zespołem, szanowaną panią dyrektor, budzącą respekt i szacunek podwładnych. A kim się stałam? Bezradną i podległą kobietą, mierzącą się z własnym bagażem doświadczeń, co zresztą okazało się walką z wiatrakami.
Czy jesteś w stanie wspierać innych, jeśli sama nie uporałaś się ze swoim życiem? Serce kobiety to studnia pełna sekretów i emocji. Aby zaczerpnąć z niej wody, musisz sięgnąć na odpowiednią głębokość – tylko czy wiesz, w którym miejscu zaczyna się woda? I czy masz na tyle siły, aby wciągnąć wiadro na górę?
Może powinnam uczyć się szukać innych jej źródeł?Telefon nie przestawał dzwonić, a on czuł się tak, jakby znalazł się na planie zdjęciowym niemego filmu, w którym ktoś, wbrew jego woli, obsadził go w jednej z głównych ról. Tymczasem miał do podjęcia prawdopodobnie najtrudniejszą decyzję w życiu.
Wszystko trwało zaledwie pół minuty, choć jemu wydawało się, że wieczność. Stanął stabilnie na krześle, błagając w myślach, aby telefon nie przestał dzwonić, aby dał mu trochę więcej czasu.
„Chcę cię usłyszeć” – pomyślał.
To było tak nieracjonalne, tak dziecięco naiwne. Antek nie żyje, Grzegorz widział jego śmierć, widział jego ciało, trzymał je w ramionach…
Telefon dalej dzwonił. Grzegorz drżącą dłonią chwycił za aparat i przeciągnął kciukiem zieloną słuchawkę.
– Halo? – zapytał cicho, głosem pełnym nadziei.
Po drugiej stronie słychać było tylko ciszę. Ciszę, która jednak świadczyła o tym, że ktoś wyraźnie słucha jego głosu.
– Antek? – zapytał naiwnie, licząc, że usłyszy upragnioną odpowiedź. – Odezwij się! – krzyknął, a łzy pociekły mu po policzkach. – Odezwij się! Proszę…
Opadł na kolana, telefon wyleciał mu z ręki. Grzegorz czuł, jak krople potu spływają mu po karku, kolejny raz odniósł wrażenie, że jest bezsilny…
– Halo? – Dobiegło go z głośnika telefonu.
Przestał płakać i spojrzał na iPhone’a. Głos nie należał do Antka, Grzegorz był jednak pewny, że i tak skądś go zna. Sięgnął po aparat i przyłożył go ucha. Przymknął oczy, by pozwolić sobie na chwilę oddechu, po czym odrzekł:
– Jestem….
– To nie było proste, zadzwonić do pana. Pan Grzegorz… Prawda?
– Czego pani ode mnie oczekuje? Dlaczego zdecydowała się pani ze mną skontaktować? – zapytał oschle.
– Chciałabym zrozumieć… Sama nie wiem co. Chciałabym zrozumieć, czym zawiniłam i gdzie popełniłam błąd. Czy pan mi pomoże?
Grzegorz otworzył oczy i oddychał głęboko. Wiedział, skąd zna ten głos, choć miał wrażenie, że nienawidzi go równie mocno, jak Marcina. W tym momencie nie potrafił jednak odczytać emocji, które wywołał w nim ten dźwięk. Wiedział tylko, że za sprawą jakiejś siły wyższej odwiódł go dziś od starannie zaplanowanego zakończenia życia.
– Dlaczego pani uważa, że właśnie ja mogę w tym pomóc?
– Bo myślę, że pan też go kochał…
Ponownie przymknął powieki i z całych sił zacisnął szczękę, chcąc powstrzymać krzyk.
– Czy moglibyśmy się spotkać? – zapytała matka Antka bezbarwnym głosem. – Bardzo mi na tym zależy. Proszę.
– Nie przyjadę do pani – odpowiedział. – Nie mogę.
– Jestem w Warszawie.
Głos matki Antka brzmiał jak głos osoby, która niczym dementor wysysa wszelką radość życia. Ale Grzegorz, z jakichś nieznanych mu powodów, postanowił kontynuować tę rozmowę.
– Dobrze – odparł. – Gdzie dokładnie pani jest?
– Na dworcu, zadzwoniłam do pana zaraz po wyjściu z pociągu. Czy mogę teraz do pana przyjść?
Spojrzał na zegarek, dochodziła prawie dziewiętnasta. Jak bardzo ta kobieta musiała być zdeterminowana, żeby przyjechać do Warszawy bez zapowiedzi, i to o tak późnej porze.
Zgodził się, podał jej adres i wyjaśnił, jak przejść przez recepcję.
– To bardzo blisko, będę za dziesięć minut. Panie Grzegorzu, dziękuję! – Po czym szybko się rozłączyła.
Grzegorz rozejrzał się po swoim zrujnowanym salonie. Było to ostatnie miejsce, które nadawało się na przyjęcie gości. Spojrzał też po sobie. Wyglądał równie żałośnie: bose stopy, stare dresy i ciągle zarzucony pasek na szyi.
Wstał, szybkim krokiem udał się do garderoby i przebrał się w jedną z nielicznych wypranych białych koszul, po czym ogarnął część ubrań walających się na kanapie i podłodze. Zaczesał włosy; zakładał pierwsze z brzegu buty, kiedy usłyszał dźwięk domofonu.
– Panie Ostrowski, w holu czeka na pana gość – poinformował go wyuczoną formułką konsjerż budynku. – Pani Dorota Sambor. Wspominał pan, że nie życzy sobie niczyjej obecności, ta pani jednak nale…
– Proszę ją wpuścić – odpowiedział szybko. – Tak, byliśmy umówieni.
– Jak pan sobie życzy.
Grzegorz położył dłoń na klamce. Nie wiedział, dlaczego to czekanie wymaga od niego tak wiele wysiłku i staje się męczące. Po kilku minutach usłyszał donośny dźwięk dzwonka.
Nagle obleciał go dziwny, nieznany mu wcześniej strach. Czy rzeczywiście chce się spotkać z tą kobietą? Może nie jest gotowy? Może to za dużo? Może jej obecność doprowadzi do jeszcze większej tragedii? Zapragnął się schować, ukryć jak mały chłopiec, który nakłamał matce, a potem w strachu przed nią uciekł i teraz ma nadzieję, że ta go nie znajdzie. Zapragnął nagle, aby matka Antka odeszła, aby pozwoliła mu dokończyć to, co zamierzał od kilku dni.
Dzwonek jednak zadzwonił ponownie.
Mężczyzna powoli odbezpieczył zamek. Uchylił drzwi, tak jakby się bał, że ktoś go zza nich zaatakuje.
Po drugiej stronie stała drobna kobieta. O ile rozmawiając z nią przez telefon, był pewien, że poznaje jej głos, o tyle teraz odniósł wrażenie, jakby nigdy nie widział jej z bliska.
Była bardzo szczupła, wręcz chuda, więc w pierwszej chwili pomyślał, że jest na coś ciężko chora. Dodatkowo ubrała się na czarno, co podkreślało jej i tak już wątłą posturę. Miała ze sobą dużą torbę podróżną, którą trzymała niepewnie w rękach.
Zapamiętał ją jako piękną miodową blondynkę. Teraz wydawało mu się, że jej włosy stały się wyblakłe, a na dodatek było ich o połowę mniej. Spięła je w wysoki kok, co dodatkowo postarzyło jej twarz. Na skórze pojawiły się oznaki braku snu i tygodni płaczu: podkrążone, zaczerwienione oczy, wręcz sine cienie i spierzchnięte usta. Jedynie błękitny kolor jej migdałowych oczu i bardzo długie rzęsy pozostały niezmienione. Dokładnie pamiętał te oczy, były takie same jak oczy Antka.
Usilnie starał się sobie przypomnieć, kiedy widział ją po raz ostatni. Miał wrażenie, że od tego czasu musiał minąć kawał czasu. Tymczasem od pogrzebu Antka minęło raptem kilka tygodni. Niczym stopklatka, przed oczami zmaterializował mu się obraz tamtych dni. Kobieta wskazująca na niego i ojciec Antka zmierzający w jego stronę. A potem słowa, które zabolały nie mniej niż wspomnienie wydarzeń na moście:
– Co pan tu robi?!
Grzegorz spojrzał mu w oczy, znienawidzone równie mocno, jak te, które odebrały mu to, co kochał najbardziej.
– Mam prawo tu być – wykrztusił przez łzy.
– Pan zabił mojego syna! – powiedział ojciec Antka, zaciskając mocno szczękę. – Proszę natychmiast stąd odejść i nie wyrządzać więcej krzywd mojej rodzinie – mówiąc to, dyszał, nie ruszając się z miejsca. – Wynoś się albo każę cię wyprowadzić!
Walcząc ze łzami, które zawsze uważał za oznakę słabości, Grzegorz spojrzał na niego z gniewem.
– Ma pan rację. Antek zginął, bo nie byłem w stanie zapewnić mu takiej opieki, na jaką zasługiwał. Ale przynajmniej wiem jedno: że dałem mu odrobinę szczęścia. Stanowczo za mało, ale jednak. Szczęścia, którego nigdy nie zaznał przy panu… – I nie czekając na odpowiedź, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę swojego samochodu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki