- promocja
- W empik go
Cukierek albo śmierć. Tom 15. Komisarz Oczko - ebook
Cukierek albo śmierć. Tom 15. Komisarz Oczko - ebook
W halloweenowy wieczór, do drzwi domu Mariusza Sandomierskiego dzwoni przebieraniec w stroju klowna. Choć dochodzi już dwudziesta druga, mężczyzna otwiera, jednak zamiast oczekiwanego „cukierek albo psikus” słyszy „cukierek albo śmierć”. W następnej chwili przebieraniec sięga do trzymanej w ręku torby, wyjmuje pistolet, strzela i ucieka. Komisarz Oczko staje przed niezwykle trudnym zadaniem. Musi ustalić, dlaczego zginął Sandomierski, a przede wszystkim kim jest klown, którego zarejestrowały kamery monitoringu.
To cykl kryminalno-sensacyjnych, których akcja rozgrywa się na Pomorzu. Polecamy kolejne części o śledztwach komisarza Oczko, i również cykl o komisarza Andrzeja Papaja i cykl o detektywki Róży Wielopolskiej.
Tomasz Wandzel – Autor, który ma na swoim koncie powieści sensacyjne, kryminalne, obyczajowe oraz historyczne. Jest wielokrotnym stypendystą różnych instytucji, wspierających rozwój kultury m.in. Marszałka Województwa Pomorskiego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka w Prabutach, które często pojawiają się w jego twórczości. Zawodowo pracuje jako copywriter.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67978-17-0 |
Rozmiar pliku: | 583 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mariusz Sandomierski z politowaniem i pełną dezaprobatą spojrzał na srebrnego passata, w którym musiał wymienić rozrząd. Gdyby to od niego zależało, samochód natychmiast trafiłby na złomowisko. Nawet nie chodziło o to, że miał na liczniku ponad pół miliona kilometrów, bo przez kilkanaście lat prowadzenia warsztatu samochodowego widział egzemplarze z większym przebiegiem. Tyle że tamte były zadbane. Ich właściciele pilnowali regularnych przeglądów i na czas usuwali wszelkie, nawet pozornie błahe usterki, z którymi można było jeździć. Podczas gdy w aucie należącym do Jarosława Piechoty, które miało zaledwie trzynaście lat, co klasyfikowało go w polskiej statystyce do aut dość młodych, klocki hamulcowe lśniły jak lustro, opony właściwie nie miały bieżnika, olej kolorem przypominał smołę, o innych brakach nie wspominając. Już pierwsze oględziny jednego z najpopularniejszych niemieckich sedanów, jeżdżących po polskich drogach, uświadomiły mechanikowi, że jego obecny właściciel wyznawał zasadę: przyjazd do warsztatu jest jak wizyta u dentysty, czyli wyłącznie wtedy, gdy ząb napierdala, a passat nie rusza. Kończąc rozmyślania o tym, jak niektórzy kierowcy traktują samochody, Sandomierski przystąpił do pracy. W końcu był mechanikiem, a nie lekarzem, mogącym zasłonić się klauzulą sumienia i odmówić naprawy gruchota dla dobra innych kierowców. Najpierw usunął osłonę, a następnie zablokował wałek rozrządu oraz wałek pompy paliwowej. Przed demontażem paska upewnił się, że wszystkie blokady zostały poprawnie zamontowane. Po zluzowaniu nakrętki rolki napinającej obrócił ją w lewo, powodując poluzowanie paska. Właśnie wtedy usłyszał narastającą melodię z _Gwiezdnych wojen_. Niechętnie przerwał pracę, ściągnął robocze rękawiczki i sięgnął do kieszeni polarowej bluzy po telefon. Widząc na wyświetlaczu znajomy numer, trochę się zdziwił, ale odebrał.
– Warsztat samochodowy Sando. W czym mogę pomóc?
– Dzwonię z hurtowni motoryzacyjnej w sprawie dostawy zamówionych części. Czy jest pan teraz w warsztacie?
– Tak, jestem – potwierdził mechanik, choć akurat dzisiaj nie spodziewał się żadnej dostawy.
– Dobrze, w takim razie będę mniej więcej za pół godziny – uprzedził rozmówca i zakończył połączenie. Rzeczywiście po trzydziestu minutach pod bramę warsztatu podjechał granatowy crafter. Gdy długi na prawie sześć metrów dostawczak znalazł się w hali, Sandomierski zamknął bramę, zasunął rolety w oknach i podszedł do szoferki od strony kierowcy.
– Miałeś być dopiero w przyszłym tygodniu – zagadnął niskiego blondyna.
– Trafiła się okazja, więc trzeba korzystać – odpowiedział tamten, wyciągając dłoń na powitanie.
– Co tym razem?
– Prawdziwe cudo, najnowsza honda, w pełni elektryczna – oznajmił, przechodząc na tył craftera. Po otwarciu drzwi oczom Sandomierskiego ukazała się elegancka bryła crossovera w intensywnie czerwonym kolorze. Mechanik wiedział, że auto tej klasy kosztowało ponad dwieście tysięcy. Dlatego nie rozumiał polityki salonów samochodowych, które jedynie na podstawie dowodu osobistego i prawa jazdy pozwalały na samodzielne testowanie takiego cacka. Dealerzy byli przekonani, że montując w pojeździe nadajnik GPS, mają pełną kontrolę nad samochodem i w każdej chwili mogą sprawdzić jego lokalizację, a znając tożsamość osoby wypożyczającej auto na jazdę próbną, eliminują ewentualność kradzieży. Wystarczyło jednak okazać podrobione dokumenty i dysponować dostawczakiem w stylu craftera, wyposażonego w zagłuszacz sygnału GPS, do którego bez trudu można było zapakować nawet większe osobówki, aby w kilkanaście minut wprawić pracowników salonu w konsternację i przyprawić o zawał.
– Poradzisz sobie z tym?
Słowa blondyna przerwały rozmyślania Sandomierskiego o naiwności dealerów samochodowych.
– No jasne – rzucił mechanik, pomagając wysunąć platformę, na której umieszczono hondę. Odnalezienie nadajników lokalizacyjnych i ich unieszkodliwienie zajęło mu czterdzieści minut. Inkasując pięć tysięcy w gotówce, żałował, że podobne zlecenia zdarzały się najwyżej dwa razy w miesiącu, a przez pozostały czas musiał wymieniać klocki hamulcowe, rozrządy, olej i filtry w wiekowych passatach. Nie mógł jednak narzekać, bo swoje usługi wykonywał solidnie, a dzięki temu, że pracował sam, mógł zaoferować bardziej konkurencyjne ceny, niż warsztaty zatrudniające kilku mechaników. Owszem, u niego trzeba było poczekać, ale nawet u konkurencji z terminami bywało różnie. Obserwując masywną bryłę craftera znikającą za zakrętem, doszedł do wniosku, że wymianę rozrządu w passacie pana Piechoty dokończy następnego dnia. Dzisiaj zarobił wystarczająco, aby mimo wczesnej pory, bo dochodziła dopiero piętnasta, zakończyć pracę. Informując klienta o opóźnieniu, zwalił winę na kuriera, który nie dowiózł części.
– No dobrze, ale jutro na pewno będzie gotowy? – dopytywał zawiedziony klient.
– Oczywiście, firma kurierska obiecała dostarczyć paczkę z samego rana – skłamał Sandomierski. – Najpóźniej o trzynastej autko będzie do odbioru – zapewnił, wchodząc do niewielkiego kantorka na tyłach warsztatu, szumnie nazywanego biurem. Chowając do szafki nadajnik wymontowany z hondy, zastanawiał się, gdzie teraz trafi cacko za ponad dwieście tysięcy. Podejrzewał, że zostanie przerzucone do jednego z państw Europy Zachodniej, tam zalegalizowane i sprzedane za połowę wartości. Osobiście nie wierzył w wizję elektrycznej motoryzacji, jaką przepowiadały mądre głowy. W teorii wszystko wyglądało fantastycznie, ale rzeczywistość, w której na jedną ogólnodostępną ładowarkę przypadało prawie dziesięć aut elektrycznych, mówiła sama za siebie. Dlatego był spokojny o swoją zawodową przyszłość. Dowodem na jego optymistyczne nastawienie była liczba samochodów na placu przed warsztatem, czekających w kolejce do naprawy. Na tle opli, fiatów, volkswagenów, citroenów i kilku innych marek potężny dodge nitro Sandomierskiego wyglądał niesamowicie. Kanciasta sylwetka auta dodawała mu pewnej surowości, a czarny lakier stylowej elegancji. Reszty dopełniały przyciemniane szyby z tyłu. Sadowiąc się za kierownicą swojego Suv-a, mechanik wyłączył służbową kartę SIM w telefonie i zadowolony ruszył do domu.
Jadąc przez zakorkowane ulice Gdańska, co rusz dostrzegał na chodnikach dziwnych przebierańców. Dopiero po chwili zrozumiał, że wszyscy oni świętują Halloween. Wtedy też dotarło do niego, że następnego dnia przypada pierwszy listopada, więc pan Piechota nie odbierze swojego passata. Po chwili namysłu wysłał klientowi SMS-a z wyjaśnieniem, zapraszając po auto za dwa dni. Nie czekając na odpowiedź, ponownie wyłączył służbowy numer i zaparkował przed marketem, aby zrobić zakupy z listy, jaką przesłała mu żona.
Kiedy godzinę później dotarł do domu, jego dwunastoletni syn i o dwa lata starsza córka byli już gotowi do nachodzenia sąsiadów i wymuszania słodkości. Ubrani w stroje, które poprzedniego dnia wybrali w wypożyczalni, wyglądali adekwatnie do okazji. Syn był piratem, a córka wróżką.
– I co mi powiesz, korsarzu, postrachu mórz i oceanów? – zagadnął, poprawiając synowi kapelusz z trupią czaszką.
– Liczę dzisiaj na ogromne łupy – odpowiedział malec.
– A ty, Wróżko Zębuszko?
– Nie Zębuszko, ale Śmierciuszko – odpowiedziała nastolatka, wyciągając z fałdów sukni długi plastykowy nóż, na którego ostrzu czerwieniły się plamy imitujące krew.
– Tylko pamiętajcie, aby przed północą wrócić do domu, bo o dwunastej ze swoich nor wychodzą wilkołaki – ostrzegł i jako zadatek wrzucił do papierowych toreb dzieci po kilka cukierków.
– Za takie skąpstwo chyba będzie psikus – zagroził syn, z dezaprobatą spoglądając do torby.
– Więcej nie mogę, bo jak znam życie, zaraz po waszym wyjściu zjawią się pod naszymi drzwiami hordy podobnych szantażystów – oświadczył, odprowadzając potomstwo do wyjścia.
Jak na ostatni dzień października wieczór był stosunkowo ciepły, a wiszący na bezchmurnym niebie ogromny księżyc zalewał swoim sodowym blaskiem domy, drzewa i ulice. Przez chwilę Sandomierski patrzył, jak dzieci odchodzą w głąb osiedla. Poza nimi na chodnikach widział podobnych przebierańców. Wśród nich był klaun jadący na elektrycznej hulajnodze, jednak na niego mężczyzna nie zwrócił uwagi, tylko wrócił do domu i zaczął rozpakowywać zakupy. Klaun w tym czasie zadzwonił do kilku sąsiednich domów, zebrał słodki haracz i w końcu podjechał pod dom oznaczony numerem osiem. Oparł hulajnogę o ścianę, odważnie spojrzał w umieszczoną nad drzwiami kamerę i dłonią odzianą w zieloną rękawiczkę z lateksu nacisnął przycisk dzwonka. Słysząc zapowiedź pierwszych halloweenowych gości, Sandomierski nabrał garść łakoci, schował rękę za plecy i poszedł otworzyć. Spodziewał się jakichś małych brzdąców, lecz zamiast dzieciaków z dyniami na głowie zobaczył klauna, który wzrostem i posturą niemal mu dorównywał. Luźna jaskrawożółta koszula w niebieskie grochy oraz szerokie różowe spodnie utrudniały określenie płci przebierańca. Całości stroju dopełniały czerwone karykaturalnie duże buty. Pomalowana białym pudrem twarz z czerwonymi rumieńcami, wykonanymi zapewne szminką, wzbudzała sympatię. Jednak w szarych oczach klauna nie było cienia serdeczności. To lodowate spojrzenie nie pasowało do szerokiego, promiennego uśmiechu.
– Bardzo ładny kostium – zagadnął Sandomierski, lustrując gościa od stóp do głów.
– Cukierek albo śmierć – odpowiedział przebieraniec, a jego basowy zniekształcony głos zabrzmiał jak wyjęty żywcem z kiepskiego amerykańskiego horroru.
– Chyba psikus – poprawił gospodarz, wyciągając do klauna dłoń wypełnioną cukierkami.
– Cukierek albo śmierć – powtórzył tamten, sięgając do papierowej torby. Jednym szybkim ruchem wyjął broń i wycelował w pierś Sandomierskiego.
– To przestaje być zabawne – zaczął mężczyzna, ale cztery głośne wystrzały nie pozwoliły dokończyć tego, co chciał powiedzieć klaunowi. Zagłuszyły również odgłos cukierków, które wypadły z dłoni postrzelonego i rozsypały się po płytkach podłogowych z jasnego kamienia. Klaun bez zbytniego pośpiechu opuścił dom, uruchomił hulajnogę, ostatni raz spojrzał w oko kamery umieszczonej nad drzwiami i odjechał, odczuwając satysfakcję z wykonanego zadania.