Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cukiernia Pod Amorem. Cieślakowie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cukiernia Pod Amorem. Cieślakowie - ebook

Piękne, silne, zdecydowane kobiety, przełomowe wydarzenia z dziejów Polski i ekscytujące historie miłosne w nie zawsze sprzyjających okolicznościach.

Dalsze losy rodu Zajezierskich na przełomie XIX i XX wieku oraz w czasie barwnego okresu dwudziestolecia międzywojennego. Żona hrabiego Tomasza rodzi syna, w tym samym czasie uwiedziona przez niego Marianna wyjeżdża do Ameryki, gdzie na świat również przychodzi potomek hrabiego. Córka Kingi Toroszyn odważnie wkracza w świat bohemy artystycznej warszawskich salonów, kabaretów i teatrów. Cieślakowie, rodzina drobnych złodziejaszków z Powiśla, raz na zawsze zmieniają historię rodziny Zajezierskich. We współczesnym planie Iga nadal próbuje rozwiązać zagadkę rodzinnego pierścienia.

Małgorzata Gutowska-Adamczyk

– jedna z najbardziej rozpoznawanych polskich autorek, z wykształcenia historyk teatru, scenarzystka kultowego serialu Tata, a Marcin powiedział…, ­autorka kilkunastu poczytnych powieś­ci dla dorosłych i kilku dla młodzieży. Cukiernią Pod Amorem, przedstawiającą losy Polski i Polaków na przestrzeni ponad stu lat, podbiła serca czytelników i rankingi sprzedaży.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-517-6
Rozmiar pliku: 603 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Latem 1995 roku archeolodzy z Uniwersytetu Warszawskiego odkopują pod rynkiem w Gutowie, nieopodal cukierni Pod Amorem, zasypane podczas drugiej wojny światowej korytarze. Znajdują tam zmumifikowane szczątki młodej kobiety, która ma na palcu bardzo stary, być może nawet średniowieczny, złoty pierścień. Właściciel cukierni, Waldemar Hryć, jest tym faktem mocno poruszony, ponieważ klejnot, jedyny dowód na szlacheckie pochodzenie jego dziadka, Pawła Cieślaka, zaginął dawno temu w niewyjaśnionych okolicznościach.

Pradziadkiem Hrycia był dziedzic dużego majątku ziemskiego, hrabia Tomasz Zajezierski. Uwiódł on pod koniec XIX wieku niejaką Mariannę Blatko, wnuczkę organisty z Zajezierzyc i córkę mającej dar proroczy szeptuchy1 Zuzanny. Aby przekonać dziewczynę o swych czystych intencjach, hrabia podarował jej tenże pierścień, ofiarowany po bitwie pod Grunwaldem jednemu z jego przodków przez Wielkiego Księcia Witolda Kiejstutowicza, krewnego króla Władysława Jagiełły.

Hryciowie uważają pierścień za rodzinny skarb. Celina, matka Waldemara, poszukiwała go przez całe życie, ponieważ to właśnie jej i jej starszemu bratu Zygmuntowi ojciec powierzył przed śmiercią cenną pamiątkę.

Iga, jej wnuczka, pragnie dowiedzieć się, kim była kobieta, której szczątki odnaleziono, i wyjaśnić w zastępstwie unieruchomionej po udarze mózgu babki, kto podczas okupacji mógł wyjąć pierścień z ukrycia. Pomaga jej w tym jeden z archeologów, zainteresowany tą historią. Towarzyszy dziewczynie podczas wycieczki do pobliskich Zajezierzyc, gdzie w odrestaurowanym pałacu znajduje się hotel oraz niewielkie muzeum.

Dzięki pamiątkom zebranym przez emerytowanego dyrektora hotelu Iga zaczyna poznawać członków rodziny Zajezierskich: swoją praprababkę matkę hrabiego, Barbarę z Sokołowskich, Adriannę z Bysławskich, jego żonę oraz jej siostry – Wandę, która z powodu zawiedzionych nadziei na małżeństwo z Tomaszem została zakonnicą, oraz Kingę – ta z tego samego powodu próbowała się utopić, a potem wbrew woli rodziny wyszła za mąż za Rosjanina.

Iga nie dociera jednak do najskrytszych tajemnic rodziny, a zwłaszcza do zapomnianej przepowiedni, jakoby ród Zajezierskich miał się skończyć, jeśli panu na Zajezierzycach urodzi się dwóch synów o tym samym imieniu.

Tymczasem 24 grudnia 1895 roku w Zajezierzycach i odległym Chicago na świat przychodzi dwóch chłopców spłodzonych przez hrabiego Tomasza. Jeden z nich dostaje na chrzcie imię Paweł, drugi zaś Paul. Od tej chwili los rodziny jest przesądzony.

1 Osoba odczyniająca uroki, babka, wiedźma.1995

Tej sierpniowej nocy Waldemar Hryć, cukiernik z ponadtrzydziestoletnim stażem, po raz pierwszy w życiu zepsuł ciasto drożdżowe. Zamordował je własnoręcznie, pochłonięty przez niedające się opanować natrętne fantazje o pięknej Helenie Nierychło.

Zanim niepodzielnie zawładnęła jego myślami, zaglądała do cukierni Pod Amorem jedynie jako klientka. Otaczała ją zła sława złodziejki mężów, co mogło dziwić, bo przecież sama miała męża. O dekadę starszy Ryszard Nierychło, emerytowany major wojska polskiego, miał swoje lata, ale nie zasługiwał na miano starca! Dlaczego pozwalał jej szargać swój honor? Czyżby był ślepy na prawdę?

W mieście tak małym jak Gutowo każda tajemnica musi się prędzej czy później wydać. Poprzedza ją plotka, w którą początkowo mało kto wierzy. Kobiety u fryzjera opowiadają ją sobie dla zabicia czasu, a potem nagle – buch! – ktoś zobaczył, kto inny potwierdził i sprawa staje się publiczna.

Nierychło musiał zdawać sobie sprawę, że jego żona poszukiwała przygód, a przynajmniej od nich nie stroniła. Jaka więc tajemnica wiązała ich małżeństwo?

Być może nad tym właśnie zastanawiał się Waldemar Hryć, wyrabiając ciasto drożdżowe na jagodzianki w formie mumii, które tak świetnie rozeszły się poprzedniego dnia. Kiedy sięgał po cukier, nawet nie zauważył, że – całkowicie pochłonięty przez dręczące go troski – dodał do produktu soli.

Pragnął Heleny, myślał wyłącznie o niej. Pożądał jej, jak tylko mężczyzna po jedenastu latach seksualnej abstynencji może pożądać kobiety. Jako że nie miał żadnych kontaktów cielesnych od śmierci żony, był bezbronny niczym dziecko. Zawróciła mu w głowie. Został niespodziewanie zaatakowany i zdobyty bez słowa protestu.

Poznali się miesiąc wcześniej w teatrze w Płocku. Dochodziło południe. Ona przygotowywała we foyer wystawę gobelinów, on chciał wypożyczyć jakiś kostium na Dni Gutowa dla Igi. Uśmiechnęli się do siebie niczym para starych znajomych, a przecież wcale się nie znali! Ona powiedziała:

– Pan Hryć! A co pan tu robi? – jakoś tak całkiem naturalnie. – Może kupi pan mój gobelin? Wszystkie są na sprzedaż.

Była zjawiskowa. Rudowłosa i pulchna. Nieco po trzydziestce. Miała okrągłą twarz, zielone oczy, dwa cudowne dołeczki w policzkach, szczupłe dłonie, zgrabne nogi, drobne stopy i wyzywające, wysoko uniesione piersi. Pachniała oszałamiająco, a jej zwiewna, prowokacyjnie rozpięta sukienka, więcej odsłaniała, niż usiłowała zasłonić.

Patrząc na nią, Hryć przypomniał sobie, że istnieją kobiety. Nie matki, córki, żony, klientki, kontrahentki, nauczycielki, ekspedientki, pielęgniarki. Uświadomił sobie cudowne zjawisko, jakim są kobiety w ogóle. Westchnął na wspomnienie ich tajemniczego zagłębienia między piersiami, słonego smaku spoconej skóry, zapachu włosów schnących na słońcu. To wszystko, o czym zdążył zapomnieć, przygnieciony przez codzienne troski, Helena zawarła w jednym tylko spojrzeniu.

Zrobiło mu się gorąco. Zmieszał się nieco, nie chciał zostać uznany za gbura. Popatrzył na gobeliny. Nawet ładne: trochę widoczków, martwa natura, jakieś portrety, wreszcie akt, czyżby samej autorki?

– My się znamy? – zapytał nieśmiało, nie odwracając wzroku od tkanin.

– Któż nie zna cukierni Pod Amorem i jej właściciela? – odpowiedziała słodko.

– Pani jest z Gutowa? – Domyślił się wreszcie i w lot chwycił okazję. – Proszę mi pomóc, błagam panią!

– Skoro pan błaga… – Uśmiechnęła się rozbawiona. – O cóż chodzi?

Gdyby Iga przypuszczała, komu zawdzięcza swoją kreację, pewnie jej radość nie trwałaby długo. Nie domyśliła się jednak, kto dokonał wyboru, i nigdy nie miała się tego dowiedzieć.

To zresztą było bez znaczenia, ponieważ równocześnie działo się tyle innych, niepokojących rzeczy. Wystarczyło, że spojrzała na ojca, a od razu się zorientowała, że coś zaszło. Nagle zaczął podśpiewywać! Kupował sobie nowe koszule i spodnie, do czego nigdy nie mogła go namówić. Zmienił wodę po goleniu. Raz po raz mył samochód.

No i ciągle miał jakieś sprawy w Płocku, a kiedyś nawet nie wrócił na noc! Powiedział, że zabrakło mu paliwa i wolał się zdrzemnąć w wozie, niż leźć tyle kilometrów po ciemku przez las. Co tak pilnego załatwiał wieczorem, kiedy wszystkie urzędy i hurtownie były dawno zamknięte? Nie umiał wytłumaczyć, natychmiast zmienił temat. Nie znalazł też odpowiedzi na pytanie, czemu nie złapał do Gutowa okazji. Ofuknął ją tylko, że się czepia. Iga wciąż miała przed oczami jego twarz, kiedy podczas Dni Gutowa patrzył na nieznajomą kobietę. Wyglądał jak zakochany! Gdyby sama tego nie widziała, nie uwierzyłaby! Przecież to absurd! Jednak zobaczyła ich i to stanowiło problem. Jak miała wezwać ojca do opamiętania? Przecież był dorosły. Dlaczego zresztą miałby się opamiętać? Bo jego żona, a jej matka umarła? Nawet do Igi nie przemawiał ten argument. Bo tamta jest od niego młodsza? Co z tego, skoro obydwoje są pełnoletni? Na razie Iga nie znała tej kobiety, nie mogła więc posłużyć się jej mężem jako ostatecznym powodem do zerwania. Czuła do rudowłosej instynktowną niechęć, ale przypuszczała, że to zazdrośćć i bardzo się wstydziła. Wyrzucała sobie, że ojciec ma prawo do szczęścia, a ona małostkowo i samolubnie mu je odbiera.

Na razie była o niego tylko zazdrosna, niedługo miała zacząć się bać.1890

Marian Cieślak pochodził z zapyziałej, cuchnącej, okrytej złą sławą ulicy Dobrej na warszawskim Powiślu. Jego ojciec Julian był piaskarzem, a matka Paulina, wiecznie w ciąży, niańczyła kolejne pociechy i brała po lepszych domach pranie. Choć pracowali dużo i ciężko, na ogół nie mieli co włożyć do garnka, bo dochody były niewielkie, a gąb do wykarmienia wciąż przybywało.

Tłoczyli się w dwuizbowej suterenie, gdzie prawie nigdy nie wpadało światło słoneczne, a zapach wilgoci mieszał się z oparami mydła i ziemniaków gotowanych w łupinach. Dzieci, cierpiąc dotkliwy głód, szybko zaczęły chodzić na żebry, a potem nauczyły się kraść. Sprytne były maluchy i w domu zaraz się poprawiło. Póki młodzi Cieślakowie okradali przekupki na Rynku Starego Miasta, zaś ich łupem padała bułka, pęto kiełbasy, jajko czy główka kapusty, nikomu nie opłacało się gonić złodziejaszków, czuli się więc bezkarni. Ale w miarę upływu czasu ich apetyty i ambicje rosły, tak więc musieli zmienić metody i teren działania.

Aby nie rozpoznały ich poszkodowane handlarki, zaczęli grasować na schodkach łączących Tamkę z Okólnikiem, zapuszczali się nad Wisłę, gdzie cumowały galary2 z płodami rolnymi i zawsze kłębił się tłum handlujących i kupujących, na plac Żelaznej Bramy do Gościnnego Dworu po towary łokciowe3, norymberszczyznę4 i buty, na Grzybów po węgiel i drewno w drobno porąbanych, obwiązanych sznurkiem szczapkach, na plac Zielony5 po mięso, ryby i drób, na plac Trzech Krzyży po dziczyznę oraz na Sewerynów6 po artykuły przemysłowe.

Przywódcą i mózgiem bandy był najstarszy z rodzeństwa, Zenek. Gdy tylko zauważył, że w mniejszej grupie łatwiej jest operować, szybko wprowadził tę innowację. Wałęsali się po mieście trójkami i nigdy nie zdarzyło się, aby wrócili z pustymi rękami. Najmłodszy Marian, zwany Mariankiem lub Marysiem, zaczął uczestniczyć w kradzieżach już w wieku pięciu lat. Na ogół stał na czatach bądź zagadywał przekupki, a jego specjalnością był płacz na zawołanie, który robił niemało zamieszania i kruszył serca, wywołując zainteresowanie i litość. Zenek, wtedy piętnastoletni, zawsze brał malucha z sobą, bojąc się, że młodsze rodzeństwo zostawi go gdzieś lub zgubi w tłumie podczas ucieczki. Marian uwielbiał najstarszego brata. Darzył go bałwochwalczym wręcz szacunkiem za bezczelność, spryt, polot, a przede wszystkim za fantastyczną umiejętność wspinania się po gzymsach.

W związku ze zmianą taktyki rosły też łupy małych przestępców – nie były to już jedynie artykuły spożywcze, ale również rozmaite przedmioty codziennego użytku. W domu wciąż panowała bieda, więc nie gardzili niczym, kradli w sklepach, na podwórkach, w mieszkaniach. Przynosili do domu wiadra, poduszki, miotły, buty, nawet zerwane z trzepaków dywany.

W tym czasie ich ojciec, porzuciwszy znienacka niewdzięczną pracę piaskarza, przesiadywał całymi dniami Pod Łosiem albo w Ostatnim Groszu, a matka, której sprzykrzyło się pranie, weszła do interesu, sprzedając fanty Żydom. By trefny towar nie został przypadkiem rozpoznany, wynosiła go aż na Kercelak7, tam inkasowała kilkanaście kopiejek, czasem rubla czy dwa, zawzięcie się targując, po czym pieszo wracała na Powiśle.

Od swoich klientów, paserów, przynosiła też zamówienia na konkretne towary, co spowodowało, że rodzinne przedsiębiorstwo Cieślaków weszło w nową fazę rozwoju. Teraz trzeba już było działać planowo, zdecydować, dokąd się udać, celem dokonania kradzieży. Każda z trzech grup wyspecjalizowała się w innych skokach. Jedni poszukiwali psów rasowych, inni ćwiczyli się w „krawiectwie”, czyli kradzieżach kieszonkowych, a Zenek, który uwielbiał ryzyko, został „pajęczarzem” – kradł suszącą się bieliznę oraz inne dobra przechowywane na słabo zabezpieczonych strychach.

Z czasem rodzina zmieniła mieszkanie na obszerniejsze, przeniosła się do porządniejszego domu, zaczęło jej się lepiej powodzić, zwłaszcza że bez przerwy besztana przez żonę głowa rodziny Cieślaków, Julian, także wszedł do interesu. Teraz mieli środki na życie i na zabawę. Chodzili do cyrku przy Ordynackiej, do Doliny Szwajcarskiej na koncerty i do teatrów ogródkowych, żeby się pośmiać, pogapić i wychylić kufelek piwa.

W miarę jak rodzina się bogaciła, a dzieci dorastały, każde z nich zaczęło pracować na własną rękę. Bogusława nawiązała bliskie kontakty z subiektami sklepowymi, których okrycia skrywały towary wynoszone z macierzystych firm, a potem dzielili się z nią zyskiem. Bronek wkręcił się na Kercelaku do bandy Ślepego Anzelma, gdzie najpierw jako „świeca” ochraniał swojego patrona, potem został mianowany na naganiacza, wreszcie na krupiera. Karol, najprzystojniejszy z rodzeństwa, uwodził służące, które skuszone perspektywą zaręczyn okradały swoich pracodawców, tracąc dla wybranka głowę i posadę. Sprytny jak małpa Wicek wchodził do mieszkań „na lipko”8, a Krystyna, szopenfeldziarka9, kradła w sklepach. Marceli był „złomiarzem”, grasował przy ozdobionych metalowymi literami pomnikach miejskich oraz cmentarnych, ale nie gardził też żadną rurą, klamką ani sztabą. Bernard okradał pasażerów tramwajów. Marian, wtedy już piętnastoletni, był „bajerantem” – chodził od mieszkania do mieszkania i gdy tylko natknął się na drzwi niezamknięte na klucz, kradł, co mu się nawinęło pod rękę: okrycia, buty, parasole. Nakryty przez któregoś z domowników, zagadywał, próbował coś sprzedać, pytał o jakieś nazwisko lub prosił o szklankę wody. Najstarszy Zenek w tym czasie już się wyprowadził z domu, utrzymując siebie i żonę z okradania pasażerów statków pływających po Wiśle oraz podróżnych w pociągach.

Aż dziw, że tak długo udało się im wszystkim działać bezkarnie! Być może stało się tak dlatego, że ginęli w tłumie sobie podobnych, mieszkali bowiem w okolicy, gdzie większość sąsiadów miała coś na sumieniu. Może dlatego, że nie obnosili się ze wzrastającym dobrobytem? Może wreszcie mieli szczęście? Jednak rok 1890 nie był dla nich pomyślny. Na nieudanych skokach wpadła trójka z rodzeństwa: najpierw Wicek, uciekając przez okno, przyłapany na gorącym uczynku, zleciał z gzymsu wprost w objęcia stróża. Potem Krystyna została zatrzymana przez subiekta sklepowego ze schowanymi w wewnętrznej kieszeni palta towarami o wartości kilkuset rubli. Wreszcie Bernard, jadąc tramwajem, próbował okraść policjanta w cywilu!

Wszystkie te pechowe przypadki zdarzyły się w jednym kwartale, a każde z trójki sąd skazał na kilka tygodni aresztu. Przy okazji trafili też do policyjnych kartotek. Równocześnie rodzinę poddano dyskretnej obserwacji szpicli i ta kara okazała się najdotkliwsza, bo znacznie utrudniała złodziejski proceder. Ale nie było już odeń odwrotu, ponieważ innego życia Cieślakowie nie znali. Żadne nie chodziło do szkoły i nie miało przyuczenia do jakiegokolwiek zawodu. Praca fizyczna w opowiadaniach ojca jawiła się jako nudna, monotonna i źle płatna, podczas gdy każdy skok dostarczał emocji, środków do życia i okazji, by poświętować.

W końcu trójka aresztantów opuściła więzienie w Arsenale i wróciła do domu. W drugi dzień Zielonych Świątek uczczono to zbiorową wyprawą na odpust parostatkiem do Młocin. Był maj, piękna pogoda i po zakończonej mszy u kamedułów oraz obowiązkowym kuflu piwa u Bochenka siedzieli wszyscy dwanaścioro (bo do rodziny dołączyła żona Zenka, Eliza) na kocach pod drzewami i rozprawiali o tym i owym, przede wszystkim zastanawiając się nad przyszłością.

Eliza nosiła wtedy pod sercem małego Cieślaka i los tegoż właśnie, nienarodzonego jeszcze, ale oczekiwanego przez wszystkich dziecięcia nastroił rodzinę do snucia planów. Zadziwiające, że wszyscy niemal chcieli je posyłać do szkół, a potem na uniwersytet, marząc, aby był lekarzem lub jeszcze lepiej prawnikiem i ich obrońcą, gdyby kiedyś, nie daj Boże, znów komuś z nich miała powinąć się noga.

Gdy los dziecka został obmyślony w najdrobniejszych szczegółach, szukając nowego tematu do równie pasjonującej dyskusji, Zenek chciał pchnąć rodzinę ku nowemu przedsięwzięciu, o którym trochę ostatnio myślał, jednak kątem oka zauważył, że Maryś ma wyjątkowo ponury nastrój. Zapytany o przyczynę, chłopak wykręcał się od odpowiedzi. Gdyby przyjechali tu sami, być może zwierzyłby się bratu, ufał mu przecież bezgranicznie. Szukał od kilku tygodni jakiejś sposobności, ale nie mógł przecież tego zrobić przy wszystkich, sprawa bowiem była osobista, a nawet intymna.

– A cóżeś ty Maryś tak posmutniał? – zapytał Zenek. – Żal ci, że już nie będziesz najmłodszy? Nie cieszysz się, że zostaniesz stryjkiem?

– Cieszę… – padła cicha odpowiedź.

– On jest ostatnio jakiś nieswój. – Pokiwała głową matka.

– Tak, tak! Markotny – zawtórowała jej córka Bogusława. – Możeś ty się zakochał, co? Przyznajże się! – Zmierzwiła mu włosy po przyjacielsku, a on warknął rozeźlony i odszedł gdzieś na bok.

– O, moi państwo, chyba jest coś na rzeczy… – stwierdził Karol, który też ostatnio zaobserwował u brata pogorszenie nastroju.

Chcąc sprawę zbadać dokładniej, Zenek wstał i ruszył za Marianem. Chłopak siedział nieopodal i bezmyślnie dziobał patykiem w ziemię.

– Coś cię trapi?

– Co ma mnie niby trapić? – Marianek odpowiedział w złości. – Alboż to nie jestem zdrowy? Nie mam co na grzbiet narzucić? Albom jest w więzieniu zamknięty, żeby na swój los narzekać?

– To czemuś taki nagle rozsierdzony, jakby cię stado szerszeni pogryzło? Rzucasz się jak ten karp w przeręblu, kto ma ci pomóc, jeśli nie brat rodzony?

– Bo mnie nikt nie może pomóc! – powiedział Marian i ze złością rzucił patyk w krzaki.

– Nie bądźże dzieckiem! Upartyś jak osioł. Rodzina jest od tego, żeby pomagać. Zawsze tak u nas było, żeśmy za sobą stawali murem, to niby dlaczego teraz ma być inaczej?

– Ja muszę sam… Sam.

– Coś mi się widzi, że Karol miał rację, pewnie to jakaś romansowa historia…

– Co? Nie! No, skąd! – Marian kłamał nieumiejętnie, w oczy jednak bratu nie patrzył.

– W tym nic zdrożnego nie ma. Ani złego. Człowiek trochę kołomąta dostaje i tyle, wiem, bom to niedawno sam przeżywał.

Kopiąc butem w kretowisko, Marian zagryzał wargi, jakby rozważał jakąś ważną kwestię.

– Ale ona nie dla mnie! – przyznał się wreszcie po chwili.

– Kto wie, co tam komu pisane! – westchnął Zenek. – Młodyś jeszcze i masz czas, żeby wybadać, czy ona dla ciebie czy nie. A na rodzinę się nie obrażaj. Wracamy?

Zenobia Partyka była jedyną córką właściciela dużego warsztatu odlewniczego, Hieronima Partyki. Zajmowali pierwsze piętro dużej własnej kamienicy przy ulicy Leszno. Większość lokatorów stanowili Żydzi, a ich warsztaty i sklepiki usytuowane na parterze oferowały niemal wszystko, czego dusza zapragnie, od butów po nuty. Marian zaglądał tu czasem do szewca, znał zresztą jak własną kieszeń wszystkie podwórka w tej okolicy, był to bowiem jego rewir, Zenobii jednak nigdy nie spotkał.

Aż pewnego razu prawie się zderzyli, kiedy podczas złodziejskiego rajdu po okolicy próbował wejść do ich mieszkania. Nie zorientowała się w jego zamiarach, bo strój miał porządny, szybko o kogoś zapytał, a dowiedziawszy się, że pomylił numer domu, uderzył się zabawnie w czoło i ukłonił z gracją. Uśmiechnęła się i ten uśmiech go zgubił.

Od tamtej pory, a minęło już parę tygodni, wciąż tak planował swój dzień, aby przechodzić lub przynajmniej przejechać tramwajem w pobliżu i choć spojrzeć w jej okna. Chciał ją zobaczyć. Ciągle myślał tylko o tym uśmiechu i wesołych oczach dziewczyny. To go przygnębiało, bo różnica, jaka ich dzieliła, wydawała się nie do pokonania. Ona – panna z dobrego, zamożnego domu, on – żyjący z dnia na dzień złodziejaszek. Do tej pory dobrze mu z tym było. Nie narzekał ani na swoje pochodzenie, ani na to, że jest analfabetą. Nie miał żadnych aspiracji poza tym, by wieczorem przynieść do domu coś wartościowego, zjeść dobrą kolację i pośmiać się z rodzeństwem nad ludzką naiwnością.

Właśnie zaczynał się rozglądać za jakimś bardziej intratnym zajęciem, ćwicząc wieczorami grę w karty z Bronkiem, który obiecywał wkręcić go do szulerni. I nagle to wszystko stało się kompletnie nieważne, a własne życie zaczęło Marianowi doskwierać. Gdy spojrzał na siebie innymi oczami, oczami tamtej dziewczyny, był tylko pożałowania godnym biedakiem z Powiśla, który utrzymuje się, okradając innych. Trafnie zdiagnozował uczucia, jakie mogłaby do niego żywić taka panienka. Nie miał jednak dość bujnej wyobraźni, bo nie pomyślał o obrzydzeniu, które mógłby wywołać, o lęku, niechęci. Ale z niewiadomego powodu – ponieważ uwznioślił pannę w swych marzeniach czy też dlatego, że rzeczywiście taka ona była – odniósł wrażenie, iż przenika ją dobroć i miłosierdzie. Że jest wcielonym aniołem, który zszedł na ziemię, aby nadać jego życiu sens.

Usilnie szukał sposobu, żeby się do niej zbliżyć, ale na razie tylko obserwował ją z daleka i bardzo dyskretnie, wyobrażając sobie, jak będzie szczęśliwy, gdy uda mu się przybliżyć do tego ideału choćby na krok.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

2 Płaskodenna czworoboczna łódź do przewożenia towarów.

3 Tkaniny.

4 Pasmanteria.

5 Obecnie plac Dąbrowskiego.

6 Bazar między obecną ulicą Kopernika a Oboźną.

7 Zajmujące ponad hektar największe targowisko przedwojennej Warszawy, znajdujące się w dzielnicy Wola. Funkcjonowało od 1867 do 1942 roku.

8 Włamanie do mieszkania przez lufcik podczas snu gospodarzy.

9 Złodziej sklepowy (ang.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: