- promocja
- W empik go
Cukiernia Pod Amorem. Dziedzictwo Hryciów - ebook
Cukiernia Pod Amorem. Dziedzictwo Hryciów - ebook
Druga część kolejnej serii "Cukierni Pod Amorem".
Każdy dzień przynosi bohaterom nowe zawirowania, a historie sprzed czterdziestu lat ciążą do dziś.
Sierpień 2016 roku. Cukiernia Pod Amorem znów zwycięża w dorocznym konkursie na Ciastko Roku. Wokół imprezy robi się duże zamieszanie, które powoduje, że największy beneficjent staje się jej największym przegranym. Waldemara Hrycia drogo kosztują wątpliwości związane z kwestią prawidłowego wyłonienia zwycięzcy. Okazuje się, że za jego plecami knuje bliska mu kiedyś osoba. Ta zapomniana już prawie historia wraca teraz, wpływając na losy całej rodziny oraz miasteczka.
Burmistrz Gutowa, jako organizator konkursu, czuje się odpowiedzialny za jego konsekwencje, plecie więc misterną polityczną intrygę, aby załagodzić ewentualne roszczenia Hryciów, a zwłaszcza swego największego oponenta - byłego burmistrza, obecnie posła Grzegorza Hrycia.
Zbyszek Hryć, chociaż zdążył się już zaręczyć, nabrał poważnych wątpliwości co do swego związku z dziewczyną z Płocka, Martyną Nowak.
Na to wszystko nieco z boku, patrzą nadal przebywające w okolicy dawne mieszkanki Zajezierzyc: Monika Grochowska-Adams oraz Tessa Steinmeyer. Z bohaterami współczesnych wydarzeń wiąże je niemal pięćdziesięcioletnia więź, która okazuje się na tyle silna, że obie panie angażują się w rozgrywające się w Gutowie wypadki.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk, jedna z najbardziej rozpoznawanych polskich autorek, z wykształcenia historyk teatru, zadebiutowała jako scenarzystka serialu "Tata, a Marcin powiedział…" Jest autorką kilkunastu poczytnych powieści dla młodzieży i dorosłych, spośród których "13 Poprzeczna" zdobyła tytuł Książki Roku 2008. "Cukiernią Pod Amorem", przedstawiającą losy Polski i Polaków na przestrzeni ponad stu lat, podbiła serca czytelników i rankingi sprzedaży. W dwóch planach czasowych, historycznym i współczesnym, będziemy śledzić losy znanych już i nowych bohaterów od 1945 roku do współczesności.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-506-0 |
Rozmiar pliku: | 656 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sierpień 2016 roku. Trwają Dni Gutowa. W konkursie na Ciastko Roku jak zwykle bierze udział również cukiernia Pod Amorem. Tym razem receptury nie wymyślił Waldemar Hryć, lecz jego syn, Zbyszek, który właśnie ukończył szkołę i rozpoczął pracę w rodzinnej firmie. Mimo wahań i oporów ze strony ojca to właśnie ciastko z wróżbą zaproponowane przez Zbyszka zostanie wystawione do konkursu i ostatecznie zwycięży.
Troska związana ze startem syna w dorosłe życie zawodowe nie jest jednak największym zmartwieniem Waldemara i Heleny, którzy przypadkiem odkrywają, że chłopak uwikłał się w związek z obarczoną potomstwem dziewczyną o złej sławie. Przewidując opór rodziców, postawił ich przed faktem dokonanym, oświadczył się i został przyjęty. Hryciowie są wstrząśnięci. Sądzą, że Zbyszek jest zbyt młody na poważny związek, zresztą do niedawna spotykał się z miłą córką sąsiadów, która bardzo przeżywa rozstanie. Iga broni młodszego brata, twierdząc, że jest dorosły i ma prawo do samodzielnych decyzji, a jako cukiernik bez problemu zdoła utrzymać przyszłą rodzinę. Waldemar uważa jednak, że syn zbytnio się pośpieszył z oświadczynami.
Kolejny problem Hryciów to zapowiedziana wizyta przybyłej z Nowego Jorku prawniczki – Moniki Grochowskiej-Adams, rodowitej gutowianki, autorki powieści o miasteczku, w której sportretowała również członków ich rodziny. Monika jest wysłanniczką spadkobierców przedwojennych właścicieli cukierni Pod Aniołem, Cukiermanów. Mimo że kwestia praw do kamienicy została już dawno prawnie uregulowana, Hryciowie są pełni złych przeczuć.
Podczas Dni Gutowa Monika Grochowska-Adams nieoczekiwanie spotyka dawną przyjaciółkę, Teresę Kuszel, obecnie Tessę Steinmeyer. Obie kobiety, dziś już pod siedemdziesiątkę, przyjeżdżają do miasteczka, gdzie upłynęło ich dzieciństwo. To nieprzypadkowe spotkanie. Tessa, poważnie chora na raka, pojawia się tu, aby załatwić niedokończone przed laty sprawy…Gutowo, niedziela 28 sierpnia 2016, 21:50
Zza uchylonego okna dobiegały głośne dźwięki kończącego się powoli weekendowego święta. Pod wieczór skwar na szczęście zelżał, firanka w salonie Hryciów lekko falowała. Helena upiła łyk wina i odstawiła kieliszek.
– Jesteś głodny? – spytała Zbyszka.
Zaprzeczył szybkim potrząśnięciem głowy. Nie myślał o jedzeniu. W domu było mu duszno. Podejrzewał, że starzy zaraz zaczną wypytywać o Martynę, a na razie nie miał im nic więcej do powiedzenia. Przynajmniej nic takiego, co by wspólnie ustalili, więc uznał, że lepiej wyjść i nie wracać, póki w sypialni rodziców będzie paliło się światło. Odstawił nietknięty kieliszek i poszedł do łazienki.
– Nie wypijesz za własny sukces? – zdziwił się Waldemar.
Zbyszek wrócił i posłusznie, szybkimi haustami, wypił wino. Teraz już przynajmniej wiedzieli, że nie siądzie za kierownicą.
– Muszę jeszcze wyskoczyć – powiedział, sondując nastrój rodziców.
Nie chciał sprawiać im zawodu, ale wysłuchiwanie morałów i rozmowa o przyszłości, na którą się zanosiło, zwyczajnie by go teraz nudziły. Zresztą sam nie wiedział, jak miałaby ona wyglądać. Pragnął tylko już nie rozstawać się z Martyną. Wydarzenia kilku ostatnich dni oszołomiły go. Nigdy nie przypuszczał, że zainteresuje się nim taka dziewczyna, że wybierze właśnie jego, że przyjmie jego oświadczyny. To było cudowne i nieoczekiwane, a jej ochota na seks wreszcie uczyniła z niego mężczyznę. Miał już swoją kobietę i za to, co dla niego zrobiła, gotów był oddać jej cały swój świat: samochód, dom przy rynku, który, teraz wynajmowany, miał być jego prezentem ślubnym, a kiedyś w przyszłości również cukiernię. Jednak szybkiej realizacji tego celu rodzice mogli się sprzeciwić. Zbyszek był tego niemal pewien, bo oboje wciąż uważali go za dziecko.
– Dokąd? – w głosie matki usłyszał nieprzyjemne zdziwienie.
– O dziesiątej będzie pokaz sztucznych ogni – wyjaśnił.
– Nie wiem, czy dotrwam – ciężko westchnął Waldemar. – Obawiam się, że jeśli usiądę na kanapie, to tak zostanę do jutra.
– To idź się połóż! – zakomenderowała Helena, zbyt rozemocjonowana kolejnym zwycięstwem ich firmy w konkursie, aby natychmiast usnąć. – Ja chyba zaczekam na ten pokaz. Ciekawe, czy będzie coś widać przez okno?
– Jak chcesz… – Hryć wzruszył ramionami i poszedł do łazienki, a Zbyszek, wykorzystując sytuację, zbiegał po schodach. Helena usłyszała tylko pełne ulgi „Siema!” i trzaśnięcie drzwiami, oznaczające, że syn znów wyrwał się na wolność.
– Korzystaj, póki możesz… – westchnęła, nalała sobie pół kieliszka wina i zapadła się w fotel.
Nieuważnie patrząc w telewizor, przeskakiwała z kanału na kanał. Żałowała już chyba bezpowrotnie minionego życia we troje, nasłuchując odgłosów muzyki i krzyków rozbawionych ludzi. Kolejne Dni Gutowa i znowu sukces! Spojrzała na trzymany w dłoni kieliszek. Uniosła go lekko, jakby wznosiła toast, i wypiła łyk za pomyślność rodziny.
Zbyszek rozejrzał się po rynku. Chciałby ten wieczór spędzić z Martyną, ale ona nawet dzwonić mu zabroniła.
– Muszę matce pokazać pierścionek – powiedziała, sugerując w związku z tym jakieś nieokreślone kłopoty.
Rozumiał to i postanowił zostawić jej wolną rękę. Przekonany, że sama najlepiej będzie wiedziała, jak wszystko rozegrać, czekał. Nie znał zbyt dobrze sytuacji, nie znał jej matki. Może wymarzyła sobie zięcia inżyniera albo lekarza? A tu trafił się cukiernik. Do tej pory Zbyszek był zadowolony ze swojego zawodu. W pracowni czuł się spełniony. Nigdy nie myślał, że cokolwiek stracił, nie zostając pilotem lub archeologiem. Zresztą i tak za bardzo nie miał głowy do nauki. Jedyne, co go kręciło, to wymyślanie nowych receptur. I teraz to mógł być problem. Nie ma nawet matury… Zresztą po co mu matura? Byt rodzinie i tak zapewni, ale może dla tej kobiety to za mało? Jak ją przekonać? Co zrobić, żeby go polubiła?
Z rękoma w kieszeniach przepychał się przez tłum, mimo późnej pory wciąż kłębiący się na rynku. Nie zamierzał brać udziału w zabawie. W tej chwili nie obchodziło go nic, co nie było związane z Martyną. Niecierpliwie czekał na jakiś znak, na SMS choćby, w którym by napisała, że wszystko już załatwione. Gdyby miał kumpla, może byłoby mu łatwiej. Z Igą nie chciał poruszać takich tematów. Ona i tak zaraz zaczęłaby te swoje morały. Nie rozumiała go, zawsze brała stronę starych. Żeby choć raz powiedziała: „Spoko, chłopie, to, co czujesz, jest dla mnie ważne!”. Może zresztą kiedyś coś takiego usłyszał, ale to w końcu starsza siostra. Z babami nie da się tak wprost o dupach gadać. Strasznie mu dziś tego brakowało. Nagle poczuł się mężczyzną i bardzo potrzebował wsparcia. Wypiłby ze trzy piwa, popluł trochę na chodnik, porechotał, słysząc świńskie dowcipy, ale nie miał z kim.
Odruchowo skierował się ku Szewskiej. Może ten barman? Chociaż on zbyt zalatywał studentem. Inteligencik. Pewnie zawsze wiedział, co czuje i jak to wyrazić. Zbyszek pociągnął nosem i pchnął drzwi do winiarni. Chyba nigdzie nie było wolnego miejsca, ludzie tłoczyli się nawet na ulicy. Wszyscy spragnieni wina i rozrywki, wszyscy w towarzystwie. Stali tu grupkami po kilka osób. Niektórych znał, ale wielu było zamiejscowych. Poczuł się głupio, bo jak samemu żartować, śmiać się, wykrzykiwać. Rozejrzał się po wnętrzu i już zamierzał wyjść, kiedy usłyszał przeszywające gwizdnięcie. Szukając wzrokiem źródła dźwięku, zauważył barmana, który patrzył w jego kierunku i życzliwie machał dłonią. W końcu udało się dopchnąć do baru.
– Samotni mężczyźni mają dziś rabat! – usłyszał. – Jakiś problem? – dopytywał się tamten.
– Matka… – westchnął Zbyszek. – Jej matka – dodał tytułem wyjaśnienia.
– Słabo. – Maciek się uśmiechnął. Był w doskonałym nastroju, prawdopodobnie dlatego, że naprzeciwko niego popijała wino ta ładna blondynka. – Siadaj. Godzina jest młoda, jeszcze dużo przed nami – rzucił do Zbyszka.
– Przed tobą to głównie robota! – warknęła gdzieś z tyłu właścicielka winiarni, rozzłoszczona widokiem Mii, która niedawno zasiadła przy barze, leniwie sączyła białe wino i zdecydowanie psuła jej plany na dzisiejszą noc. Agata była wściekła. Jedyne pocieszenie stanowił ruch w firmie. I – co dziwne – do tej pory nie wydarzyła się jeszcze ani jedna bójka.
Zbyszek usiadł na stołku wystawionym zza lady. Maciek bez pytania nalał mu czerwonego wina, które wciąż nie wzbudzało w Zbyszku entuzjazmu.
– Czerwony to kolor miłości! – usłyszał, sięgając po kieliszek, jakby to była część przykrego obowiązku. Tamten to zauważył. – Satysfakcja przychodzi z czasem. Gdzieś po setnej butelce.
– Z piwem też tak miałem – Zbyszek odważył się na szczerość, usiłując ukryć beknięcie.
– Do wszystkiego trzeba przywyknąć.
– Fakt.
Nagle rozległ się huk wybuchających fajerwerków i towarzyszące im okrzyki zachwytu. Klienci wylegli przed lokal i zadarli głowy. Niektórzy biegli na deptak, wiedząc, że pokaz odbywa się nad jeziorem. Różnokolorowe kształty: wielkich bąbli, gwiazd rozpryskujących się na małe ogniki, wznosiły się w niebo i gasły, natychmiast zastępowane przez kolejne. Wszyscy stali jak urzeczeni, oszołomione winem dziewczyny piszczały. Martyna też pewnie by piszczała i zachwycała się fajerwerkami. A potem poszliby gdzieś daleko i całowali się na odległej ławce albo kochali ukryci w krzakach. Zbyszek wyjął telefon, ale po krótkim wahaniu wsunął go z powrotem do kieszeni.
Grzegorz Hryć kręcił się wśród gości burmistrza i udawał, że pokaz sztucznych ogni go zachwyca. Na wieży zamkowej panowała radosna atmosfera, kelner roznosił napoje chłodzące i Hryć też popijał colę z lodem i odrobiną czystej, uśmiechał się i żartował, ale jednocześnie czuł jakąś nie do końca uświadomioną gorycz. Coś ugniatało go w środku i psuło humor. Burmistrz Walczak, młody, szczupły i modnie ubrany, mimo zmęczenia wyraźnie promieniał. Cały czas w centrum uwagi, poklepywał rozmówców i kiwał głową, wysłuchując pochwał. Udawanie skromnego wychodziło mu nad podziw dobrze. Po kilku miesiącach przygotowań i dwóch ostatnich tygodniach, kiedy musiał być praktycznie wszędzie, nadal tryskał energią, gotów każdemu usłużyć i każdego wysłuchać. Grał swoją rolę bardzo przekonująco, toteż garnęli się ku niemu, jakby był Świętym Mikołajem. Ale on, poseł Hryć, stary polityczny wyjadacz, nie dał się zwieść. To tylko poza, miły obrazek na zakończenie Dni Gutowa. W gruncie rzeczy Walczak z pewnością gardzi wszystkimi, tak jak i on nimi gardził, kiedy jeszcze sam był burmistrzem.
Nie dało się nie zauważyć, że Walczaka nie odstępuje największy konkurent Amora, właściciel cukierni Jaga, Krzysztof Zagańczyk. Wyglądali na mocno zaprzyjaźnionych. Hryć przyglądał się im przez dłuższą chwilę.
A tego idioty oczywiście nie zaprosili… Nigdy nie umiał się ustawić! Jakim cudem on wygrywa te wszystkie konkursy?! Westchnął niechętnie, myśląc o młodszym bracie, który nigdy nawet nie spróbował wejść w jakieś układy.
To jeszcze bardziej rozdrażniło Hrycia. Mógł już tylko udawać sam przed sobą, że świetnie się bawi. Owszem, był tu kimś. Pierwszy poseł z Gutowa, w dodatku członek partii, która właśnie robiła w kraju od dawna oczekiwany porządek! I on był częścią tej zmiany! Ale tu, w tym mieście, na tej wieży, dla tych ludzi to przede wszystkim Walczak się liczył. On ściągał wszystkie spojrzenia, a dwóch poprzednich burmistrzów, ale też starosta, urzędnicy miejscy i inni goście, znajdowało się tu tylko po to, aby potwierdzić jego sukces.
Od chwili, gdy zdał sobie sprawę, że również pełni funkcję ozdobnika, Grzegorz Hryć pożałował, że w ogóle przyszedł. Trzeba było raczej zostać na kanapie przed telewizorem, jak radziła żona, która ostro zaprotestowała, kiedy stwierdził, że powinna się pokazać w towarzystwie.
– Po trzech dniach przygotowań i dwóch dniach harówy ty mi każesz teraz błyszczeć?! A widzisz moje stopy?! – warknęła, unosząc spuchniętą lewą nogę moczoną właśnie w miednicy.
Nie odpowiedział, bo i co tu gadać? Anita nie lubiła błyszczeć w towarzystwie. Pod tym względem się nie dopasowali. Ale jak to się działo, że zawsze stawiała na swoim?! Jeszcze teraz psuło mu to humor. No i ten Walczak… Hryć zaczął się zastanawiać, co mógłby zrobić, żeby zetrzeć burmistrzowi z twarzy ten głupawy uśmieszek, żeby się biedaczyna trochę ugiął pod ciężarem władzy. Może jakąś kontrolę życzliwie zasugerować? Na przykład dotyczącą reprywatyzacji albo rozliczeń funduszy unijnych? W końcu były burmistrz nadal szczerze troszczy się o sprawy miasta.
Ta myśl na krótką chwilę poprawiła mu humor, ale kiedy już niemal podjął decyzję i wybiegł w wyobraźni ku przyszłemu tygodniowi, znów ze złością przygryzł wargę. Choć otoczenie sądziło, że jest inaczej, to jego pozycja w Warszawie nie była aż tak godna pozazdroszczenia, jak mogłoby się z perspektywy prowincji wydawać. Kiedy już policzono głosy i okazało się, że zdobył upragniony mandat, w marzeniach snuł wielkie plany. Teraz, po niemal roku, z trudem odganiał natrętne spostrzeżenie, że służy partii wyłącznie jako chłopiec na posyłki. W sejmie, na sali obrad plenarnych, siedział w odległych ławach i nigdy nie było go widać podczas transmisji telewizyjnej. Jako nowicjusza i świeżaka nie wybrano go do żadnej prestiżowej komisji, nie mówiąc już o powierzeniu jakiegoś odpowiedzialnego stanowiska rządowego. Nie zapraszali go ani Pospieszalski, ani Morozowski, ani Olejnik. Młodzi dziennikarze nie dopytywali się o jego opinie, a na korytarzach sejmowych zawsze patrzyli gdzieś za plecy Hrycia. W Gutowie znali go wszyscy, w Warszawie był nikim. Poświęcił czas i poszedł parę razy na miesięcznicę smoleńską, ale do prezesa nie dawało się nijak dopchnąć, więc szybko sobie odpuścił. Nowogrodzka to już w ogóle były za wysokie progi! Z partyjnego okólnika dowiadywał się, jak ma głosować, i nikogo nie interesowało, że mógłby mieć odmienne zdanie. Wychodził ze skóry, ale nie znajdował sposobu, aby się jakoś mocniej zaznaczyć w świadomości kolegów. Zresztą wokół każdego z prominentnych posłów, co to z łatwością znajdowali drogę do ucha prezesa, kłębiły się tłumy. A on nawet nie bardzo wiedział, komu się podlizać.
Nienawidził takich sytuacji i natychmiast szukał rekompensaty. Pewnie dlatego tyle czasu poświęcał na sprawy drugorzędne. I chyba to nie jego wina, że wciąż mógł się podobać kobietom? Gdyby miał wybierać, bez żalu przerwałby ten romans z Renatą za jakąś funkcję państwową. Czuł się na siłach i na pewno podołałby trudom rządzenia oświatą czy kulturą, mógłby też zostać ambasadorem w jakimś mniejszym kraju. Jednak na widoku nie było żadnego stanowiska, a jego pozycja w Warszawie wydawała się bardziej niż skromna. Żyjąc w dziwnym rozdwojeniu między udawanym sukcesem a rzeczywistym poczuciem beznadziei, nie potrafił się niczym cieszyć i wszędzie wietrzył wrogów.
– Panie pośle… – Burmistrz Walczak spojrzał na niego pytającym wzrokiem. – Jutro o dwunastej będziemy wręczali nagrody zwycięzcom konkursów. Czy uświetni pan uroczystość?
– Przykro mi bardzo, ale akurat jutro mam ważne spotkanie w Warszawie – odparł Hryć z niepocieszoną miną i stanowczym postanowieniem, że nie da się już wmanewrować w żadne uświetniania.
Tessa Steinmeyer odłożyła na chwilę pierwszy tom powieści Moniki i zamyśliła się, próbując znaleźć odpowiedź na liczne pytania, które zrodziła w niej ta lektura. Ochłodziło się, gdzieś z daleka dobiegło ciche dudnienie, jakby nadciągającej burzy. Starsza pani wstała, aby zamknąć okno.
– Pogoda się psuje, szkoda – westchnęła. – Ale przynajmniej będzie czym oddychać.
Wtedy ponad linią drzew jeden po drugim zaczęły wybuchać sztuczne ognie.
– Biedne ptaki…
Tessa nie lubiła fajerwerków. Nie zachwycała się pokazami organizowanymi w sylwestra. Nie lubiła huku i żal jej było przerażonych zwierząt. Spojrzała na zegarek. Dwadzieścia po dziesiątej. Ciekawe, czy Mia już wróciła? Nagle ktoś zapukał, drzwi się otworzyły i stanęła w nich Elena.
– Dobrze się czujesz, mamo?
– Zupełnie znośnie.
– Gdybym wiedziała o tym pokazie, oddałabym ci mój pokój.
– To nie ma znaczenia, zaraz skończą.
– Widziałyście? – Do pokoju weszła Monika.
– I słyszałyśmy! – odparła Tessa. – Niech się bawią. A skoro przyszłyście mimo późnej pory, to może usiądziecie? Mia już jest? – zapytała córkę.
Elena roześmiała się kwaśno.
– Nie, i chyba nie będę na nią czekać.
– Bardzo rozsądnie. Ale jak zaśniesz z otwartymi drzwiami?
– Zamknę drzwi. W końcu obie mamy komórki.
– Napijemy się jeszcze wina? – znienacka zaproponowała Monika.
– Ja chętnie! – skwapliwie podchwyciła Tessa. – Ale w minibarku są tylko dwie maciupeńkie buteleczki. Może zamówmy coś większego?
– Mamo… – nieśmiało wtrąciła Elena.
– „W twoim stanie powinnaś się chyba trochę oszczędzać…” – przedrzeźniając ton córki, Tessa weszła jej w słowo. – Nigdy nie szalałam – zwróciła się do Moniki. – Ani razu nie postąpiłam wbrew rozsądkowi czy zasadom. Chyba że nieświadomie. A ten cerber kochany stoi nade mną i nawet mi nie pozwala poczuć szumu w głowie. Sama powiedz, co mi teraz może zaszkodzić? Dobrze! – spojrzała z wyrzutem na córkę. – Zaparz herbaty! Najlepiej rumiankowej. Samo zdrowie.
– Przepraszam – bąknęła nieco zawstydzona Elena. – Pij, co chcesz.
– O! Wreszcie właściwa postawa! To co? Dzwonię do restauracji po wino?Gutowo, czerwiec 1967
Pozornie zajęta lizaniem lodów, Monika czuła się głupio. Nie szczęśliwa, nie wniebowzięta, nie triumfująca, bo Grzesiek wrócił, i to wrócił do niej! Tylko dlaczego w ogóle pozwoliła mu się zaprosić na ten spacer? Przecież zostawił ją na cały rok i przepadł! Nie dawał znaku życia. Ani razu nie napisał, nie pojawił się nawet na święta! Owszem, studiował. Pierwszy rok jest zawsze najtrudniejszy, ale był studentem, nie więźniem! Miała mu teraz tak po prostu wybaczyć, że ją porzucił bez jednego słowa, i o wszystkim zapomnieć? Co prawda, cierpiąc jak potępieniec, uczyła się gorliwie do matury, więc gdyby nawet Grzesiek wpadał czasem do miasta, pewnie i tak niewiele by z tego wyszło. Zresztą musiał przyjeżdżać, choćby po pieniądze, tylko starannie omijał jej okolicę! Rok! Cały rok! Trudno uwierzyć, że to wytrzymała! Ale paradoksalnie dzięki jego nieobecności mogła się skupić na tym, co najważniejsze. I choć jeszcze wczoraj nie wiedziała, czy go kiedykolwiek zobaczy, to właśnie jemu przede wszystkim chciała pokazać, że nie jest gorsza, że stać ją na wiele. Tylko to jej pozostało.
Czasem zastanawiała się, co on robi w tej Warszawie. Jakoś trudno było uwierzyć, że nie korzysta z uroków życia studenckiego. Zdążyła go już trochę poznać. Lubił wywierać wrażenie, na dziewczynach zwłaszcza, a w Warszawie na uniwerku było ich przecież pod dostatkiem. Więc dlaczego wrócił? Dlaczego przyszedł pod szkołę? Ta myśl nurtowała ją, od kiedy go zobaczyła.
– Coś taka odęta? – Grzesiek przerwał milczenie.
– Nie chcę, żeby mi się lody rozpuściły – bąknęła bez sensu.
– Przyjechałem, żeby spłacić dług wdzięczności – powiedział, a jej serce stanęło.
A więc o to chodzi?! Tylko o to? Przecież to niemożliwe! Od kiedy Grzesiek tak bardzo przejmuje się długami wdzięczności?
– I spłaciłeś? – zapytała naiwnie.
– A co? Nie dostałaś mojej ściągi? – udał zdziwienie, bo żadnej ściągi nie było.
Monika domyślała się, że on blefuje. Zawsze był kiepski z matmy, zawsze myślał tylko o sobie. Pewnie przyjechał do matki po pieniądze, tak się złożyło, że dziś był pisemny z matmy, więc przyszedł pod szkołę trochę poszpanować. Nie była nawet pewna, czy gdyby się przypadkiem nie napatoczyła, w ogóle starałby się ją odnaleźć. Teraz miała dwa wyjścia: udawać słodką idiotkę i zatrzymać na jakiś czas jego zainteresowanie lub powiedzieć wprost, żeby spadał.
– Na długo przyjechałeś? – zapytała, chcąc zyskać na czasie.
– Jutro wracam, mam w czerwcu kupę egzaminów.
– To tak jak ja…
– No właśnie. Na co zdajesz?
– Na prawo. Nie wiem, czy się dostanę… – dodała, jakby prosiła o wsparcie.
Od dawna zaklinała w ten sposób rzeczywistość. Wiedziała, że ma braki, ciągle coś nadrabiała. Nie była pewna swojej wiedzy, a raczej była przekonana, że gdzieś ją uwalą. Bardzo potrzebowała kogoś, kto by w nią wierzył, kto by jej powtarzał, że da sobie radę, że jej się uda. Na matkę nie mogła liczyć. Stefanii nie mieściło się w głowie, że mogąc iść do pracy, którą Kazimierz pewnie by jej załatwił w jakimś urzędzie, Monika wybiera się na studia. Z radością przyjęłaby porażkę córki, sto razy powtarzając: „A nie mówiłam?! Po co żeś się tam pchała?!”, a potem natychmiast zażądałaby pieniędzy na utrzymanie. Grzesiek wiedział, że życie studenta, a zwłaszcza egzaminy wstępne, to nie jest bajka, liczyła więc na kilka ciepłych słów.
– Ty, córka pierwszego sekretarza, masz się nie dostać?! – roześmiał się z niedowierzaniem.
– Nie jestem jego córką. Zresztą nie chcę, żeby mnie protegował – zaprotestowała żywiołowo.
Kłamała, z ulgą przyjęłaby wiadomość, że Kazimierz załatwił jej wstęp na studia. Wiedziała jednak, że nie może tak powiedzieć. Sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać.
– Boże, aleś ty nieżyciowa! I co ci po tej ambicji?
– Nie uznaję dróg na skróty! – odparła wyniośle. Żeby mu się przypodobać, postanowiła grać nieugiętą. Egzaminów bała się strasznie, ale chyba jeszcze bardziej obawiała się kompromitacji, gdyby przyszło wrócić do miasta i stanąć przed matką.
– To piękne, ale potwornie naiwne, a już zwłaszcza w Polsce. – Grzesiek westchnął teatralnie. – Zresztą nie moja sprawa. „Ucz się, dziecię, ucz, bo nauka to potęgi klucz!” – wyrecytował.
– Po co właściwie przyjechałeś? – zapytała znienacka.
– Stęskniłem się.
– Za kim?
Irytowała go jej postawa. Dlaczego była taka twarda? Dlaczego się nie cieszyła, nie rzuciła mu w ramiona? Dlaczego wszystko utrudniała?
– Masz kogoś? – zapytał nieoczekiwanie, a Monika spojrzała na niego z politowaniem.
Nie, nie miała nikogo. Czasem marzyła o jakimś idealnym chłopaku, ale zaraz potem przeganiała tę myśl jako całkiem nierealną. Nikt jej nigdy nie mówił, że jest ładna, a ona nie zdawała sobie sprawy, że onieśmiela kolegów. Grzesiek był jedynym, który się jej nie bał, ale przepadł, utknął gdzieś w Warszawie.
– Chłopaki organizują wieczorem na zamku ognisko. Poszłabyś?
Początkowo chciała mu powiedzieć: „Nie!”. Odmówić stanowczo i nieodwołalnie. A potem pomyślała, że spędzi ten wieczór, oglądając z matką i Kazimierzem „Kobrę” albo słuchając Trójki, zamknięta w swoim pokoju, więc odparła może trochę nazbyt szybko:
– Pewnie! Ale nie licz, że pójdę z tobą w krzaki! – dodała, chcąc zgasić jego przedwczesny triumf.
– Ciągle te same surowe zasady? Nie wiesz, ile tracisz. – Zachichotał.
– Być może. – Wzruszyła ramionami. – To o której?
Grzesiek nigdy nawet przed samym sobą nie przyznawał się do porażek. Jeśli coś poszło wbrew jego oczekiwaniom, stawał się bardziej aktywny na innym polu. Monika nie domyślała się prawdy, ale słusznie podejrzewała, że nie przyjechał do niej. Uciekł z Warszawy po okrutnym policzku, jaki wymierzyła mu jedna z koleżanek. Początkowo szło całkiem dobrze, umówili się raz czy dwa do kina, potem na jazz do Hybryd, było wesoło i nawet trochę popijali. Nie grzeszyła bystrością, ale miała inne atuty. Dość szybko poszła z nim nawet do łóżka, nie bardzo się certoląc, co początkowo go zdumiało, bo nie wyglądała na taką. Ale musiał w końcu przyznać, że doświadczeniem znacznie go przewyższała.
Ilona Suchar była świetną partią. Lodówka w jej domu zawsze pękała w szwach i nęciła prawie tak samo jak wiecznie rozgrzebane łóżko dziewczyny. Jej ojciec, wysoki urzędnik w KC, o czym nie lubiła mówić, a co było tajemnicą poliszynela, mógłby spełnić nadzieję przyszłego zięcia na szybką karierę. Wszystko szło świetnie aż do koncertu Rolling Stonesów. Załatwienie biletów graniczyło z cudem, ale dla Ilony ceną cudu był zaledwie jeden uśmiech do tatusia i jakieś bąknięte półgębkiem ni to pytanie, ni to rozkaz: „Załatwisz mi bilety na Stonesów?!”.
Właściwie to nawet nie był uśmiech, bo traktowała go dość parszywie. Pyskowała tak, że gdyby była córką Grześka, niczego by nie dostała, ani kasy na ciuchy z Rembertowa, ani adaptera, ani tych biletów na koncert. Ale, nie wiadomo dlaczego, jej stary wszystko znosił w pokorze. I bilety załatwił.
Grzesiek by się może nawet o tym nie dowiedział, tylko Ilona komuś wypaplała i się rozniosło. Z całego roku tylko ona jedna miała pewność, że wejdzie na koncert. Wszyscy jej zazdrościli. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Grzesiek też lubił być obiektem zazdrości, ale na dwa czy trzy dni przed koncertem ona jeszcze wciąż mu ani słówkiem o tym nie wspomniała! Wreszcie nie wytrzymał i zapytał wprost:
– Co z tym koncertem Stonesów? Masz dla mnie bilet?
– Jasne. O szóstej przed wejściem do Kongresowej – odparła, jakby to było oczywiste.
Nienawidził, kiedy go lekceważyła, ale przełykał to w imię przyszłości. W gruncie rzeczy mógł znieść jeszcze więcej. To była transakcja wiązana. Skoro dawała mu wstęp do wielkiego świata, nie bardzo mógł się boczyć na jej wybryki. Doskonale wiedział, że dobra posada, mieszkanie, a w przyszłości samochód, mają swoją cenę. I nawet czasem myślał, że jest w Ilonie zakochany.
Gdy w dniu koncertu dotarł przed Salę Kongresową, nie od razu zaczął podejrzewać, że z niego zakpiła. Na każdym skrawku ulicy falował tłum. Ludzie wchodzili na nieliczne drzewa, próbowali się wspinać na latarnie. Narażając się na poszturchiwania, popchnięcia i wyzwiska, brnął mozolnie w kierunku wejścia. Raz po raz powtarzał głośno: „Mam bilet, mam bilet!”. Prowadziły go nienawistne spojrzenia, ktoś podstawił mu nogę. I gdy stanął już wreszcie pod drzwiami, przez które wpuszczano do środka, zaświtało mu, że został nabrany! Ilona nie powiedziała, przy którym wejściu się spotkają. Ponad godzinę czekał, przepychając się od jednych drzwi wejściowych do drugich z nadzieją, że ją wreszcie spotka. Nie spotkał. Najpierw myślał, że to zwyczajny pech, nieporozumienie, brak precyzji. Nie wierząc w to, co się zdarzyło, kręcił się w tłumie, póki nie uznał, że ma dość. Nie podzielał ekscytacji gawiedzi. Był zły. Został wystrychnięty na dudka. I tak jak ponad godzinę temu przepychał się znowu, tylko w przeciwnym kierunku. Szedł wzdłuż Dworca Śródmieście, a potem Alejami Jerozolimskimi i zagryzając wargi, walczył z nieoczekiwanym upokorzeniem. Wreszcie kupił marne wino w jakimś sklepie spożywczym i raz po raz wyjmując je z kieszeni płaszcza, popijał, aby zapomnieć o wstydzie.
O dziewiątej wieczorem już zmierzchało, ale na górnym zamku było jeszcze dość widno. Zresztą chłopaki już rozpalili ogień. Grzesiek niósł siatkę z sześcioma butelkami wina i trzema oranżady. Monika zabrała z domu dwa pęta kiełbasy, czekoladę, chleb i słoik musztardy. Pod pachę wzięła też koc, żeby można było wygodnie usiąść. Matka kazała jej wrócić o dziesiątej, ale stojący za plecami Stefanii Kazimierz porozumiewawczo pokręcił głową.
– Wrócę przed północą. Chyba że będzie drętwo – odparła, jakby nie usłyszała matki, która fuknęła pod nosem i ostentacyjnie poszła oglądać telewizję. – Będzie kilka osób z osiedla, nic mi się nie stanie.
W tej chwili do drzwi zapukał Grzesiek. Stefania nawet nie wyjrzała. Grzesiek wymienił z Kazimierzem uścisk dłoni, ale nie rozmawiali, ponieważ Monika była już gotowa. Humor jej dopisywał. Nie robiła sobie wielkich nadziei, niczego nie planowała, chciała się tylko dobrze bawić.
Wokół ogniska siedziało ze dwadzieścia osób. Przeważnie pary, choć było też kilkoro samotnych. Ktoś przyniósł radio tranzystorowe, bez przerwy leciały więc modne przeboje. Grzesiek usiadł obok Moniki. Opowiadał niesamowite rzeczy o Warszawie, uniwerku, Hybrydach, a wreszcie ni stąd, ni zowąd rzucił obojętnym tonem:
– Byłem na koncercie Stonesów.
Wszyscy na chwilę zamilkli. Przejęci, wstrzymali oddech.
– Opowiadaj! – zapiszczały dziewczyny, a on się tylko skrzywił.
– Koncert jak koncert.
– No, ale tłumy były! Widzieliśmy w kronice filmowej.
– Nawet tam gdzieś miga moja głowa. I marynarka, bo w końcu wszyscy nimi wywijaliśmy – brnął Grzesiek.
– Boże… – westchnęła Alina. – Znam kogoś, kto był na koncercie Stonesów! – Poderwała się i pociągnęła Grześka za rękę, a potem wpiła mu się w usta namiętnym, soczystym pocałunkiem, aż w końcu wrzasnęła: – Ludzie! Słuchajcie, a ktoś ma w ogóle płytę Stonesów?
Monika, zapatrzona w ogień, pomyślała o swoim skromnym zbiorze płyt. Miała zaledwie trzy longplaye: Filipinek, Czerwonych Gitar i Anny German, resztę stanowiły plastikowe pocztówki dźwiękowe. W radiu leciała właśnie Matura Czerwonych Gitar, więc Monika przeżegnała się ukradkiem, bo przecież to piosenka o zawalonym egzaminie, który trzeba za rok powtarzać, a ona wciąż miała przed sobą ogłoszenie wyników pisemnych i ustne.
Zajęta opiekaniem kiełbasy, nie śledziła, co robi Grzesiek. Nie był jej chłopakiem, mógł robić, co mu się podoba. Ale on, o dziwo, zaraz wrócił. Usiadł jak gdyby nigdy nic i wyjął z siatki wino. Po kolei odbijał korki i podawał butelki kolegom. Monika urwała kawałek chleba i ze smakiem jadła kiełbasę. Kiedy już skończyła, popiła oranżadą. Było naprawdę wesoło. Podobnie jak w poprzednim roku pary raz po raz opuszczały krąg światła i oddalały się w ciemność. Ale Grzesiek, uprzedzony zawczasu, nie nalegał. Tylko objął ją wpół i przytulił. Kiedy w radiu zaczął się jakiś wolny numer, zapytał, czy z nim zatańczy. Wstała, ujęta jego elegancją. Tańczyli, nie patrząc sobie w oczy, ale coraz bliżej, wreszcie musnął wargami jej włosy, potem szyję.
Monice zrobiło się gorąco.
– Tak bardzo za tobą tęskniłem! – usłyszała.
Tym razem jednak postanowiła być ostrożna.Płock, niedziela 28 sierpnia 2016, 22:00
Gdzieś w torebce telefon zadźwięczał sygnałem przychodzącego SMS-a, ale Martyna nie dała rady odebrać.
– Puść, debilu! – syknęła.
– Dobrze się bawiłaś, dziwko?!
Pierścionek zaręczynowy, którego nie zdążyła zdjąć, chcąc się nim nacieszyć, pod zaciskającymi się palcami Daniela uwierał boleśnie. Żałowała, że dała mu się przyłapać i nie zdjęła pierścionka w autobusie.
– Lepiej niż z tobą! – rzuciła wściekle. Miała w nosie, że go jeszcze bardziej wkurzy.
– Już ci pierścionki kupuje?! – prychnął. Nie dał się sprowokować, bo nadal się nie domyślał albo nie chciał domyślić się prawdy.
– Sama sobie kupiłam! – skłamała, przeczuwając kłopoty.
– Zdejmuj to badziewie! – zażądał.
– Ani mi się śni!
– Zdejmuj! – warknął groźnie.
Martyna się wyrywała, więc znów zaczął ją szarpać. Wreszcie udało mu się unieruchomić jej rękę, wsunąwszy ją sobie pod pachę, i teraz przyglądał się pierścionkowi z udawanym znawstwem.
– Niezła podróba. Ile dał?
– Czterdzieści dziewięć. – Martyna wiedziała, że nie ma co udawać głupiej.
– Pięć dych?! Za taki badziew? Dobra, spoko, co się rzucasz! Zdejmuj, pójdę po piwo. Ze trzy dychy może dadzą w lombardzie. Gościu wie, że zawsze przychodzisz po swoje fanty.
– Niedoczekanie! Chcesz chlać, to sam sobie stawiaj.
– Nie bądź sztywna, przecież razem się napijemy. Za zdrowie tego Misia. Swoją drogą sknera z niego, mógł ci coś porządnego kupić! – marudził, przyglądając się pierścionkowi.
– Przecież mówię, że sama sobie kupiłam! Oddawaj to! – krzyknęła Martyna, przerażona, bo Daniel jakimś cudem ściągnął jej pierścionek z palca.
– Tak za free się przejechałaś do Gutowa i z powrotem? I to dwa razy? Ty go chyba rzeczywiście lubisz? – zakpił.
– Obiad mi postawił. W pałacu. I lody.
– A ty co mu postawiłaś? – zarechotał.
Rozwścieczona, złapała go za rękę, chcąc wyrwać swoją własność, ale on bez zastanowienia zamachnął się i wyrzucił pierścionek przez otwarte okno. Usłyszeli jeszcze metaliczne uderzenie o dach i pierścionek bezszelestnie spadł gdzieś w ogrodzie.
– Ups! – Robiąc minę niewiniątka, rozłożył ręce i spojrzał na nią.
– Ty cholerny popaprańcu! Wynoś się! Raz na zawsze stąd spieprzaj, rozumiesz?! – darła się zrozpaczona, jednocześnie próbując znaleźć latarkę.
Chwycił ją, pociągnął za rękę i objął.
– Zostaw ten złom – wyszeptał, wsuwając dłoń pod jej bluzkę. – Na drugi raz powiedz mu, że nie masz na czynsz… – doradził i nie pytając o zgodę, pocałował ją w usta.
Osunęli się na podłogę. Niedługo to trwało. Zawsze trwało niedługo. Daniel błyskawicznie dochodził. Zresztą w każdej chwili mogła wrócić matka, a dzieci też miały lekki sen. Więc Martyna uklękła i pozwoliła mu zrobić to, na co miał ochotę. Raz-dwa i po bólu. Jeszcze tylko zapali papierosa, stały rytuał, i pójdzie w diabły. Krzyżyk na drogę.
Siedział teraz na krześle i wyjmował papierosa, a ona podawała mu ogień. Zaciągnął się głęboko, mocno odchylając głowę.
– Dlaczego ciągle mi się podobasz? – westchnął, ale ona wiedziała, że w gruncie rzeczy ma ją gdzieś. Była dla niego nikim, bo się nie opierała, i dziś Daniel przeleci przynajmniej jeszcze jedną, swoją obecną dziewczynę, Andżelę.
Martyna przywykła już do tych napadów czułości. Myślał może, że w ten sposób utrzyma ją przy sobie, że ma ją w garści. Dla świętego spokoju w końcu zawsze ulegała, bo kiedy raz ośmieliła się postawić, długo pod okularami słonecznymi musiała ukrywać wielki siniak. Taki już był, kiedy coś mu się nie podobało. Zupełnie jak z tym pierścionkiem. Potem nawet czasem przepraszał i chyba naprawdę było mu przykro. Albo robił to dla świętego spokoju. Zresztą nigdy się nie przeliczył, nie poszła zrobić obdukcji i nie złożyła zeznań na policji. Co by to zresztą dało? Jeszcze musiałaby go odwiedzać w więzieniu, a o kasie na małego mogłaby zupełnie zapomnieć. Sądził, że tak będzie zawsze? Dlaczego wciąż mu na to pozwalała? Dlaczego dzisiaj go nie wygoniła, jeszcze zanim złapał ją wpół i wsadził dłoń w majtki? Może ze względu na syna, który zawsze tak bardzo się cieszył, kiedy widział tatę, chociaż ten notorycznie zapominał o alimentach. I mimo że czuła się przy nim jak dziwka, coś ją w tym cholernym draniu nadal kręciło.
– Daj mi dwie dychy – powiedział niewinnie Daniel, gasząc papierosa w szklance z wystygłą herbatą.
– Zapomnij. Jesteś mi już winien dwie stówy, nie licząc alimentów.
– Nie bądź sknerą, noc jeszcze młoda. Mam siedzieć w pubie o suchym pysku?
– Popróbuj tych swoich numerów, może ktoś ci postawi? Na przykład Andżela…
– Nie bądź zazdrosna!
– Ja?! O nią?! Widziałeś ją za dnia?!
– Zresztą to już nieaktualne.
– Co za ulga! No, chyba się poryczę ze szczęścia! – ironizowała.
– Ma na imię Klaudia.
– Kolejna głupia! – Martyna pokręciła głową. – Przynajmniej skończyła gimnazjum?
– A co, ty jej matka jesteś? Albo moja?!
– W sumie to nie, tylko nie przyłaź potem po kasę na skrobankę, okej? Spadaj już, muszę się przygotować do roboty – warknęła, zdejmując bluzkę.
– Misio wie, że ciągle dupcią kręcisz przed obcymi facetami? – nie pozostał jej dłużny.
Wyprostowała się i spojrzała na niego z pogardą.
– Tobie to jakoś nigdy nie przeszkadzało.
Usłyszeli ciężkie stąpanie po schodach, a chwilę później przez niewielki przedpokój do kuchni weszła matka Martyny. Skrzywiła się na widok Daniela.
– No, jestem, możesz lecieć.
Martyna nalała wody do miski stojącej na szafce, pochyliła się, umyła pod pachami i odświeżyła dezodorantem. Potem szybko poprawiła makijaż i założyła obcisłe, podziurawione dżinsy, krótki T-shirt i szpilki. Daniel zauważył nowy tatuaż nisko na plecach.
– Dzieci śpią. Będę jak zwykle – Martyna rzuciła w kierunku matki.
Wychodząc, zabrała małą torebkę, przewiesiła ją sobie przez ramię i zbiegła ze schodów. Daniel zszedł pierwszy. Czekał na dole.
– To jak będzie z tą kasą? – podlizywał się niczym dzieciak.
– Odwal się, dobra?
Myślała, że poklnie trochę i da spokój, ale złapał ją za nadgarstek i z całej siły ścisnął.
– Proszę! – powiedział nieprzyjemnie i wolną ręką ściągnął jej z ramienia torebkę.
Muszę się wreszcie od niego uwolnić! – pomyślała, dała mu banknot i rzuciła okiem na ogród skąpo oświetlony przez latarnię uliczną. Westchnęła głęboko, żałując utraconego pierścionka.