Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cukiernia Pod Amorem. Hryciowie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cukiernia Pod Amorem. Hryciowie - ebook

Fascynująca historia rozkwitu i upadku bogatego mazowieckiego rodu. Podczas wykopalisk na rynku w Gutowie archeolodzy dokonują niezwykłego odkrycia. Wzbudza ono zainteresowanie córki właściciela cukierni Pod Amorem. Iga próbuje rozwikłać dawną rodzinną tajemnicę. Poznajemy burzliwe wojenne losy Giny Weylen i jej dramatyczną podróż po okupowanej Europie, koniec rodziny Zajezierskich, historię Celiny i jej małżeństwa, a także okoliczności, w jakich Hryciowie stali się właścicielami cukierni Pod Amorem.

Małgorzata Gutowska-Adamczyk

– jedna z najbardziej rozpoznawanych polskich autorek, z wykształcenia historyk teatru, scenarzystka kultowego serialu Tata, a Marcin powiedział…, autorka kilkunastu poczytnych powieści dla dorosłych i kilku dla młodzieży. Cukiernią Pod Amorem, przedstawiającą losy Polski i Polaków na przestrzeni ponad stu lat, podbiła serca czytelników i rankingi sprzedaży.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-518-3
Rozmiar pliku: 615 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Jest rok 1995. Studentka zarządzania Iga Hryć wraca na wakacje do Gutowa, aby pomagać ojcu w prowadzeniu rodzinnej cukierni. Zamierza zapobiec jego ewentualnemu związkowi z kobietą o złej reputacji, zwłaszcza że ta prawdopodobnie ma romans z jej stryjem. Matka obu mężczyzn, Celina Hryć, współwłaścicielka interesu, niedawno przeszła udar. Trwa cicha wojna o ewentualną schedę, co może zagrażać stabilności firmy.

Na dodatek w życiu dziewczyny nastąpiła dramatyczna zmiana – z powodu różnic w podejściu do przyszłości rozstała się z dotychczasowym partnerem. Podczas gdy ona chciałaby po studiach wrócić do miasteczka, on zamierza rozwijać swą karierę w Warszawie.

Trwające w pobliżu cukierni wykopaliska archeologiczne skłaniają Igę do zgłębienia historii rodziny. Fama głosi, że jej dziadek był nieślubnym synem dziedzica pobliskiego majątku, Tomasza Zajezierskiego. Co prawda urodził się w Ameryce jako Paul Connor, ale na potwierdzenie pokrewieństwa miał rodowy klejnot Zajezierskich – złoty sygnet z trzema gwiazadami.

Po pierwszej wojnie światowej, w której uczestniczył jako żołnierz amerykański, ożenił się i zamieszkał na Śląsku. Wkrótce owdowiał, a przypadek sprawił, iż osiadł w Warszawie. Dostał interesującą pracę, ożenił się z córką swojego pryncypała i przyjął nazwisko drugiej żony. Już jako Paweł Cieślak na krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej zbudował w Gutowie dom, aby zamieszkać w nim razem z rodziną.

Teraz, ponad pięćdziesiąt lat po śmierci obu mężczyzn – Zajezierskiego oraz Connora vel Cieślaka – archeolodzy odnaleźli zaginiony dawno temu pierścień na palcu niezidentyfikowanej kobiety zasypanej w podziemnym korytarzu pod rynkiem.

Rozplątując skomplikowane wątki rodzinnej historii, Iga poznaje losy swojego pradziadka Tomasza, jego dziadków, rodziców oraz żony i jej siostry. Dowiaduje się także o istnieniu syna Zajezierskiego, który został księdzem, siostrzenicy hrabiego – gwieździe kina i kabaretu, jej mężczyznach oraz synu przygotowywanym na właściciela Zajezierzyc.

Okazuje się, że ów młodzieniec, którego w dzieciństwie wychowywała szwagierka hrabiego, Kinga Pawlak, był pierwszą wielką miłością babki Igi – Celiny Cieślak, obecnie Hryć.

Ten mężczyzna, Adam Toroszyn, obecnie siedemdziesięciolatek, na stałe zamieszkały w Anglii, przyjeżdża do Gutowa jesienią 1995 roku, aby wziąć udział w uroczystym otwarciu reaktywowanej właśnie szkoły prowadzonej przez siostry zakonne jako syn najsławniejszej absolwentki.

W ten sposób historia rodzinna zatacza koło. Dla Igi jest w niej jednak wiele białych plam, a najważniejsza tajemnica dotyczy tożsamości kobiety z pierścieniem. Kim była? W jaki sposób weszła w posiadanie pilnie strzeżonego klejnotu?1995

Pod koniec sierpnia kilka deszczowych dni znienacka zakończyło lato. Z trawników spłynął kurz, w powietrzu zawisł aromat dojrzewających owoców, a wschodni wiatr przywiał od strony lasu zapach butwiejącego igliwia, jałowców i grzybów. Choć za dnia bywało jeszcze ciepło, a nawet upalnie, wieczorami znad jeziora Nyć napływała do miasta fala chłodu.

W ogrodach zakwitły astry, dalie, marcinki i chryzantemy. Na wystawie księgarni pojawiły się plecaki, zeszyty w kolorowych okładkach, farby, kredki i podręczniki szkolne. Z wystaw eleganckich butików przy Szewskiej zniknęły kostiumy kąpielowe, a w ich miejsce wywieszono swetry, płaszcze i wełniane garsonki. Uliczne stragany nie oferowały już wachlarzy, piłek ani akcesoriów plażowych, tylko szaliki, parasole i plastikowe peleryny.

Iga lubiła tę wczesną jesień, która objęła we władanie również miejski targ. Obfitość warzyw na straganach, ich kolory i zapachy przypominały jej zakupy z matką, która zawsze przygotowywała wiele przetworów na zimę. Obecnie dziewczyna nie miała na to ani czasu, ani ochoty, toteż poprzestawała na oglądaniu. Hurtowo zamawiała natomiast owoce do firmy, na przykład korzenne węgierki u jedynego gospodarza, który miał jeszcze kilka drzew tej starej odmiany. Sprawdzała też pilnie, czy w okolicznych sadach zaczęły już dojrzewać pierwsze antonówki, twarde, żółtawe i kwaśne, świetnie nadające się do szarlotki i innych ciast, oraz interesowała się, w jakiej cenie sprzedają je zaprzyjaźnieni z cukiernią kupcy.

Rokrocznie z początkiem września w cukierni Pod Amorem pojawiał się bowiem klasyczny wypiek z ciasta francuskiego, rożek królewski. Wypełniony zazwyczaj prażoną antonówką, z leciutką nutą cynamonu, po wierzchu glazurowany lukrem, podobnie jak babie lato stanowił jedną z oznak zbliżającej się złotej polskiej jesieni.

Pierwszy dzień sprzedaży rożka obwieszczała wystawiana przed cukiernię tablica reklamowa. Chwilę później zjawiali się klienci. Nadchodzili z różnych stron rynku, a także od Szewskiej, Parkowej, Owsianej i Farnej. Przez minione słotne dni spoglądali tęsknie ku Amorowi, czekając z nadzieją, że smakowite ciastko zrekompensuje im smutek i żal za odchodzącym latem.

Choć niektórzy chętnie kupiliby go wcześniej, Hryć nie piekł rożków, nim dojrzały jabłka. Z jakiegoś powodu nie komponowały mu się z upałami. W cukierni nie robiono też dużych zapasów antonówek. Kiedy ich zimowa odmiana znikała ze straganów, rożki ustępowały miejsca lżejszym łakociom, takim jak owocowe torciki na biszkoptowym spodzie i jagodzianki.

W niektórych rodzajach wypieków, na przykład w placku drożdżowym, kilka ambitnych gospodyń mogłoby konkurować z Waldemarem Hryciem. Gutowianki piekły też niezłe babki piaskowe, sprawdzały się w faworkach i roladach, udawały im się pierniki i torty. Jednak nawet mając przed oczyma dokładny przepis na ciasto francuskie z najlepszej książki kucharskiej i stosując się doń literalnie, nigdy nie zdołały uzyskać efektu „tej niebiańskiej kruchości”, jak mawiał ksiądz prałat. A przecież gospodyni proboszcza celowała w kruchym cieście, a jej placek ze śliwkami i kruszonką zająłby pewnie miejsce na podium, gdyby w Gutowie urządzano zawody cukiernicze dla amatorów.

Jednak przygotowując francuskie, nie można się było obyć bez znajomości niektórych tajników zawodu. Albowiem w tym cieście proporcje miały znaczenie tak samo istotne, jak technika wykonania.

Rożek powstawał zazwyczaj z kwadratu o boku dziesięciu centymetrów, na który kładziono grudkę prażonego jabłka, smarowano brzegi roztrzepanym jajem i zlepiano po przekątnej, aby uzyskać kształt trójkąta. Upieczony miał grubość około trzech centymetrów, jasnozłoty kolor i słynne dwieście pięćdziesiąt sześć warstw, które powstawały podczas wielokrotnego składania płata surowego ciasta „w kopertę” i ponownego wałkowania. W dodatku, jak pouczali autorzy podręcznika technologii ciastkarstwa, podczas wałkowania: „grubość warstwy ciasta na środku »gwiazdy« powinna być o połowę mniejsza od grubości warstwy tłuszczu, natomiast ramiona »gwiazdy« winny mieć grubość czterokrotnie mniejszą niż jej środek”1.

O tym wszystkim gospodyni proboszcza nie mogła wiedzieć, jako że szczegóły produkcji skrywała tajemnica, a dopiero tę ilość warstw, wydawałoby się nieskończoną w tak małym wypieku, uznawano za optymalną. Mniejsza ich liczba nie tylko nie dałaby efektu „niebiańskiej kruchości”, ale także nie zatrzymałaby ogromnej ilości tłuszczu, który gotowy produkt musiał zawierać.

Kolejny znany jedynie zawodowcom sekret polegał na umiejętnym wałkowaniu, najlepiej na schłodzonym blacie. W razie braku takowego po każdym złożeniu ciasta „w kopertę” należało je schłodzić w lodówce. Waldemar Hryć najchętniej wszystko wykonywał osobiście. Jeśli jednak z jakiegoś powodu nie mógł tego zrobić, powierzał te odpowiedzialne czynności najbardziej doświadczonemu pracownikowi, na ogół szefowi zmiany.

Szczegóły techniczne i tajemnice warsztatu interesowały być może gospodynię proboszcza, która niejedną kostkę masła i niejedną torbę mąki zmarnowała, wciąż na nowo próbując dojść do efektu wielu cudownie łuszczących się warstw, pięknie wyrośniętych, niezbyt suchych i w żadnym wypadku twardych, szklistych czy gumowatych. Ale zwykły smakosz kompletnie nie zaprzątał sobie tym głowy. Dla niego liczyć się mogło co najwyżej eleganckie zjedzenie ciastka.

Gdy klienci wychodzili z cukierni ze sporymi paczuszkami, zazwyczaj jednego rożka trzymali w papierowej serwetce, tuż za drzwiami zatapiając zęby w smakołyku. Dobry obyczaj nakazywał konsumować go za pomocą dwóch dłoni. Podczas gdy prawa manipulowała ciastkiem, lewa, podstawiona pod brodę, wychwytywała najmniejsze okruszki, które były ostatnim pocieszeniem łakomczucha, potem zaś zdejmowała z twarzy przylepione płatki lukru.

Kiedy jednak druga ręka była czymś zajęta, choćby niesieniem dziesięciu rożków dla rodziny, tego i owego widziano na ulicy, jak skrycie wycierał usta rękawem lub szedł dumnie z zapomnianymi kawałkami lukru przyklejonymi do brody albo nad górną wargą. Dla wszystkich był to nieomylny znak, że Pod Amorem rozpoczął się właśnie sezon jesienny.

Gutowskie kwietanki, organizując wielkie otwarcie swojej szkoły dla dziewcząt reaktywowanej po ponad pięćdziesięciu latach, zamierzały pochwalić się miejscowymi wypiekami przed oczekiwanymi z niecierpliwością krajowymi i zagranicznymi gośćmi. Zamówiły więc u Hrycia wykonywane wyłącznie na specjalne okazje minirożki, które praktycznie dawało się zjeść na jeden–dwa kęsy. Siostry wiedziały doskonale, że świeżo dostarczone z cukierni jeszcze ciepłe ciastka sprawią, iż spotkanie wszystkim zapadnie w pamięć.

I tak też się stało, choć nie wiadomo, czy to z powodu smakowitych słodkości, czy też jakiegoś zrządzenia losu. A może nie było w tym niczego nadprzyrodzonego? Historia banalna zgoła, ot, pewien starzec odwiedził krainę swojego dzieciństwa. Kiedy jednak Iga w zastępstwie za chorą babkę usiadła wraz z zaproszonymi do skromnego obiadu serwowanego w szkolnej stołówce, miała wrażenie, że nie jest to zwyczajny posiłek. Niezwyczajni byli bowiem najważniejsi goście: trzej przystojni mężczyźni przybyli z Wielkiej Brytanii.

Tylko najstarszy z nich, Adam Toroszyn, miał związki z Polską. Z matki pół Rosjanki i ojca spolszczonego Niemca, choć nosił rosyjskie nazwisko, przez całe życie czuł się rodowitym Polakiem. Jego biografię naznaczyło piętno tragizmu, ponieważ należał do pokolenia gotowego zginąć za kraj, nawet w walce o sprawę z góry przegraną. Zmuszony do emigracji całe dorosłe życie spędził na obczyźnie. Utraciwszy wraz ze zmianą ustroju nie tylko dobra materialne, ale i bezpieczeństwo osobiste, od sześciu lat przyglądał się tej nowej, rzekomo wolnej Polsce z pełną nadziei ciekawością, aż wreszcie, poparty przez syna i wnuka, zdecydował, że jeśli chce po raz ostatni odetchnąć powietrzem ojczyzny, przyszła pora na podróż.

Zaproszenie od kwietanek stanowiło dla Adama Toroszyna jedynie pretekst, bo od dawna planował ten wyjazd. Jego syn Maurice i wnuk Xavier czuli się Anglikami. Po polsku mówili słabo, w dodatku z silnym angielskim akcentem, historię rodzinną znali pobieżnie i nie zaprzątali sobie nią głowy. Żyli dniem dzisiejszym, podczas gdy on coraz częściej sięgał pamięcią w przeszłość.

Teraz zaś siedział naprzeciwko Igi Hryć, reprezentującej nieobecną babkę, sponsorkę oraz byłą uczennicę szkoły. Uderzające podobieństwo do Celiny sprawiło, iż raz po raz rzucał Idze ukradkowe spojrzenia. Gdyby tylko nie poczytano mu tego za afront, najchętniej nie odrywałby od niej wzroku.

Początkowo pomyślał nawet, że młoda kobieta musi być projekcją jego wyobraźni. Ujrzawszy podczas części oficjalnej Igę, żywą kopię babki, siedzącą w pierwszym rzędzie, przejęty do głębi, ze zdumienia i wzruszenia zapomniał wyuczonego na pamięć tekstu. Wydał mu się banalny wobec faktu spotkania, o którym tak wiele myślał. Czekał na sposobność, aby porozmawiać z dziewczyną w cztery oczy i zagadnąć o Celinę.

Iga również z trudem zachowywała spokój – oto miała przed sobą dawnego ukochanego babki, w dodatku człowieka, który, gdyby nie wojna, zostałby pewnie dziedzicem Zajezierzyc! Jego zdjęcia z młodości oglądała jakiś czas temu wśród pałacowych archiwaliów. Opowiadał jej o nim dawny dyrektor hotelu, historyk amator Igor Wolski, oraz przyjaciółka babki, Lucyna Wyrwał. Ten piękny chłopiec o wspaniałych perspektywach zaginął jednak w wojennej zawierusze, pozostając dla Celiny niespełnionym marzeniem.

Iga zastanawiała się, czy gdyby nie wyemigrował, miłość doprowadziłaby tych dwoje przed ołtarz? A może na ich drodze do szczęścia stanęłoby chłopskie pochodzenie ojca panny młodej? W tej chwili zrozumiała, jak niewiele wie o swoim pradziadku, Pawle Cieślaku. Czy kiedykolwiek spotkał się z Zajezierskim? Czy wyjawił mu prawdę o tym, skąd się wywodzi? Przecież rodzina nie przypadkiem osiedliła się właśnie w Gutowie!

Cieślak, biologiczny syn Zajezierskiego, urodził się jako Amerykanin Paul Connor, a nazwisko zmienił po usilnych namowach przyszłej drugiej żony i teścia. Tuż przed wyjazdem na front pierwszej wojny światowej dostał od matki przechowywany przez nią z pietyzmem rodowy klejnot Zajezierskich. I jeśli nawet kiedykolwiek doszło do spotkania między nim a hrabią, Cieślak Zajezierskiemu pierścienia nie oddał. Umierając, przekazał go dwójce najstarszych dzieci. Co by się stało, gdyby Adam, prosząc hrabiego o błogosławieństwo dla swej miłości, poparł prośbę przekazaniem mu sygnetu otrzymanego od Celiny?

W głowie Igi kłębiły się setki myśli. Oto miała przed sobą żywego świadka wydarzeń, kogoś, kto nie tylko znał całą historię od drugiej strony – Adam Toroszyn jako przyjaciel Zygmunta Cieślaka mógł również pomóc w ustaleniu tożsamości nieznajomej kobiety, której zmumifikowane od czasów minionej wojny ciało z pierścieniem Zajezierskich na palcu archeolodzy niedawno odnaleźli przysypane w korytarzach pod rynkiem.

Ale starszy pan, jakkolwiek interesujący, a nawet fascynujący, był tymczasem dla Igi zaledwie jednym z rozmówców. Ponieważ nieźle znała angielski, pomagała porozumieć się gościom z władzami miasta i przedstawicielami kuratorium oświaty, jako że szkolna angielszczyzna urzędników miejskich wystarczała zaledwie na dość poprawne powitanie, ale o jakiejkolwiek konwersacji nie było mowy. Zajęta tłumaczeniem zauważyła jednak, że jest przedmiotem bystrej, niemal nietajonej obserwacji jeszcze jednego mężczyzny.

1 C. Dojutrek, A. Pietrzyk, Ciastkarstwo. Podręcznik dla ZSZ, WSiP.1939

Ewa Radziewicz, najstarsza pośród czworga dzieci Edwarda i Marii z Łąckich, nie zdążyła jeszcze wyrosnąć z zabawy lalkami, gdy rodzina obarczyła ją misją. Otóż niechcący podsłuchała, iż jej dziadek Joachim, przyjaciel Tomasza Zajezierskiego, na łożu śmierci cztery lata wcześniej, wyraził życzenie, aby oba rody połączyły się poprzez związek małżeński. Mimo dobrosąsiedzkich stosunków trwających od ponad stulecia dotychczas się to bowiem nie udało.

W kolejnym pokoleniu sprawa również nie wyglądała na prostą. Parantele Adama Toroszyna, jedynego kandydata na męża Ewy, prezentowały się dość dziwacznie. Jeden z jego dziadków był Rosjaninem, ojciec, który mu zresztą nie dał nazwiska, spolszczonym Niemcem, matka zaś artystką podkasanej muzy! W dodatku chłopaka łączyło z Zajezierskimi zaledwie powinowactwo, nie pokrewieństwo!

Jednakowoż Radziewiczowie, których Cieciórka sąsiadowała z Zajezierzycami, znali go od urodzenia. Wiedzieli także, że ksiądz Paweł Zajezierski nie zamierzał wracać do kraju po studiach teologicznych w Rzymie i pobłogosławił Adama na przyszłego właściciela majątku. W braku następcy oraz przez wielki sentyment, jaki doń żywił wuj, hrabia Tomasz, wydawało się oczywiste, że usynowi on chłopaka, czyniąc go dziedzicem ogromnych włości. Zresztą i teraz Adam nie był byle hetką-pętelką2. Ojciec zostawił mu bowiem w spadku wiele akcji, które chłopak miał objąć już za osiem lat, to jest z chwilą osiągnięcia dwudziestego piątego roku życia.

Radziewiczowie nie wątpili, iż Adama Toroszyna czeka piękna przyszłość, a co ważniejsze, patrzyli nań przychylnym wzrokiem. Choć nie stronił od rozrywek, był młodzieńcem nad wiek poważnym i statecznym. Dobrze wychowany przez babkę, Kingę Pawlak, i ciotkę, hrabinę Adriannę Zajezierską, które opiekowały się nim w latach dziecięctwa, znał języki i po zdaniu matury planował studiowanie rolnictwa lub weterynarii.

Radziewiczom bardzo by odpowiadał taki zięć, ale z powodu wieku dzieci nikt na razie nie myślał poważnie o ich małżeństwie. Zresztą czasy się zmieniły i zdanie młodych również musiało być brane pod uwagę. Mogli się przecież zwyczajnie sobie nie spodobać. Pokolenie wcześniej tak się właśnie stało. Grażyna Toroszyn stanowczo odmówiła oddania swojej ręki ojcu Ewy. Parsknęła matce i ciotce prosto w twarz, wyśmiewając Edusia. A przecież to on jej wtedy wyświadczał zaszczyt! Może zresztą dobrze się stało, bo hardości i ekstrawagancji Giny starczyłoby dla kilku innych dziewcząt. Kto wie, jaką byłaby panią na Cieciórce? Czy z czasem zyskałaby na stateczności, rozwadze, gospodarności, niezmiennie najbardziej cenionych przez rodzinę?

Z charakteru Adam chyba bardziej przypominał ojca, toteż mimo poplątanych korzeni, mimo faktu, że Grażyna nie poślubiła ojca chłopaka, Radziewiczowie całkiem poważnie rozważali spełnienie prośby dziadka Joachima. Dzieciaki zresztą się polubiły. Ewa, jedenastolatka z długim popielatym warkoczem i poczuciem misji, chętnie przyjeżdżała do pałacu.

Trzej młodsi bracia: Jan, Jerzy i Zbigniew, zostawali przy rodzicach, plącząc się wokół stołu lub oddani pod opiekę służby, dlatego tylko ona mogła stanowić towarzystwo dla starszego o sześć lat Adama. Wybierali się czasem konno do lasu, on z wielką cierpliwością uczył ją grać w tenisa, pływali też łódką po jeziorze. Hrabia pozwalał nawet, aby woził dziewczynkę do bramy pałacowej jego autem.

W oczach Ewy siedemnastolatek był już dorosły. Imponowało jej, że jest traktowana z szacunkiem, niczym rówieśnica. Podczas tych wizyt spacerowała pałacowymi korytarzami wyprostowana niczym księżna, gotowa zostać jego żoną choćby dziś. Uwielbiała starego hrabiego, który nazywał ją królewną i w tajemnicy częstował łakociami, specjalnie dla niej zamawianymi Pod Aniołem.

W chwili, która wydała jej się najodpowiedniejsza, podczas przejażdżki samochodem wuja Tomasza dookoła klombu, Ewa westchnęła i wyznała Adamowi z głębi serca:

– Jeśli tylko zechcesz, wyjdę za ciebie za mąż!

– Naprawdę? – zapytał rozbawiony. Nawet do głowy mu nie przyszło, aby brać serio tę deklarację. – Nie jestem dla ciebie za stary?

– Jeśli się pokochamy, różnica wieku będzie bez znaczenia – odparła poważnie, cytując fragment zasłyszanej wcześniej rozmowy rodziców.

– A jeśli nie?

Pytanie Adama zaskoczyło ją, dlatego musiała się przez moment zastanowić.

– Ja będę cię kochała zawsze! – oświadczyła z namaszczeniem, a on uśmiechnął się i po chwili nie pamiętał już tej rozmowy.

Kilka dni później w cukierni Pod Aniołem lody z niesionego przez Celinę Cieślak pucharka spadły na jego plecy. Od tej chwili Ewa Radziewicz miała konkurentkę.

W drugiej połowie upalnego sierpnia 1939 roku zrobiło się bardzo gorąco również w polityce. Rosnące z dnia na dzień nierealne żądania i prowokacje niemieckie zaogniły stosunki międzynarodowe, wskazując wyraźnie na niebezpieczeństwo wybuchu wojny. Realiści mówili zresztą o niej od dawna. Optymiści łudzili się jeszcze, ale i dla nich stawało się jasne, że pokój zawisł na włosku.

Hrabia i jego rządca oraz szwagier w jednej osobie, Zdzisław Pawlak, przybrany dziadek Adama, zastanawiali się z niepokojem, czy w tak niepewnym czasie nie nakazać chłopcu, aby pozostał na wsi. W Warszawie nie było bowiem jego matki, która ze swoim aktualnym mężem, Janem Bergerem, wojażowała po krajach Lewantu3.

Od kilku lat Adam sam odbywał podróż na trasie Warszawa–Zajezierzyce, od wczesnej wiosny do późnej jesieni statkiem do Płocka, zimą zaś, gdy Wisłę skuł lód, najczęściej koleją. W umówionym miejscu odbierał go kierowca hrabiego albo sam Pawlak, powożący bryczką lub saniami. Młodzieniec wracał w podobny sposób: żegnany na dworcu w Gutowie lub na płockiej przystani. W podróży świetnie sobie radził sam, teraz jednak wszystko mogło się wydarzyć i Pawlak oraz hrabia jako jego opiekunowie, obawiając się wojny, woleli mieć na chłopca baczenie.

Adamowi zresztą wcale tak bardzo nie śpieszyło się z powrotem. Od chwili, gdy przy okazji niefortunnego wypadku z lodami poznał rodzinę Cieślaków, a zwłaszcza Zygmunta i Celinę, pobyt na wsi odpowiadał mu jeszcze bardziej. Kiedy tylko mógł, pędził do Gutowa, dokąd wiodła go przyjaźń i pierwsze porywy serca, których zresztą na razie nie tylko nie rozumiał, ale nawet nie rozpoznawał.

Po tych wizytach pani Cieślak naiwnie spodziewała się zaproszenia do pałacu celem złożenia rewizyty, bo jakkolwiek hrabia jej nie zaszczycił, ona była gotowa zaszczycić jego. Zadzwoniła nawet do męża, który wciąż przebywał w Warszawie, mówiąc mu, że poznała Zajezierskiego. Paweł, jak zwykle zaabsorbowany pracą, zapytał tylko:

– Tak? I co?

W sumie nie zdarzyło się nic wielkiego, bo na kupieniu koszuli i kilku wizytach młodego Toroszyna u nich w domu sprawa się na razie zakończyła. Najwyraźniej hrabia nie przejawiał ochoty na zacieśnianie nowej znajomości.

Zycie Cieślak nie przyszło do głowy, że jej mężem, pozornie tak niezainteresowanym, targały sprzeczne emocje. Chociaż rzadko tracił nad sobą panowanie, usłyszawszy nowinę, poczuł falę gorąca. Zdawał sobie sprawę, że to się może kiedyś zdarzyć, właściwie nawet oczekiwał tej chwili. Kilka razy widział hrabiego w Gutowie, ale zawsze z daleka. Na razie nie umiał się zdobyć na pierwszy krok. Nie prowokował spotkania, bo wciąż bardziej bał się stracić nadzieję na przychylność Zajezierskiego, niż nadal oczekiwać stanięcia z nim twarzą w twarz i powiedzenia tego, co od tak dawna leżało mu na sercu.

Z tego właśnie powodu cieszył się, że żona nie zadzierzgnęła bliższych kontaktów z hrabią. Za wszelką cenę chciał bowiem uniknąć posądzenia, że wysłał kobiety, aby załatwiły za niego sprawę. Wyszedłby na tchórza, a wszystko – od lodów na koszuli chłopaka po ostatnie, najbardziej intymne wyznanie – mogłoby zostać uznane za jakąś niecną, z góry ukartowaną grę.

Oczywiście Cieślak niczego od Zajezierskiego nie chciał, nie oczekiwał i nie spodziewał się dostać. Pragnął jedynie zaleczyć ranę. Pokazać pierścień i spojrzeć hrabiemu w oczy. Zaciągnął w mieście języka i dowiedział się, że starszy pan to osobowość kostyczna, daleka od sentymentów, arystokrata z krwi i kości, patrzący na wszystkich dookoła z wyższością godną człowieka jego urodzenia. Cieślak nie żądał odeń czułości, co więcej, bał się jej. Liczył na męską rozmowę, na szansę opowiedzenia, jak świetnie sobie radzi tylko i wyłącznie dzięki własnym talentom i pracy.

Chciał też uświadomić hrabiemu, że unieszczęśliwił Mariannę. Obiecał to sobie po otrzymaniu wiadomości o jej śmierci, cierpiąc w gorączce podczas niekończących się szpitalnych dni i nocy we Francji, kiedy zdał sobie sprawę, że sama nie upomni się o swą krzywdę. Nade wszystko jednak pragnął zobaczyć w oczach Zajezierskiego podziw. Chęć udowodnienia własnej wartości nigdy niewidzianemu ojcu stanowiła bowiem siłę napędową wszystkich działań Pawła Cieślaka. Dlatego ciągle mu było mało sukcesów i pieniędzy, nowych wyzwań i powoływanych do życia firm. Z tego powodu nie ustawał w wysiłkach, aby firma Cieślak&Cieślak rosła i potężniała.

Paweł Cieślak nie szukał ojca, bo go w istocie już miał. Marian Cieślak, drobny złodziejaszek z Powiśla i przedsiębiorca pełną gębą, najukochańszy i jedyny dziadek jego dzieci, był dlań nie tylko teściem, ale również ojcem i przyjacielem. Z tego też powodu Paweł trzymał na wodzy swe synowskie zapędy. Tych dwóch: Marian Cieślak i Tomasz Zajezierski pochodziło z różnych światów, on sam zaś w jakimś dziwnym rozdarciu nie umiał się zdobyć na radykalny krok i wybrać jednego lub drugiego. Dlatego tłumił odżywającą raz po raz chęć, aby pojechać do pałacu pod jakimkolwiek pretekstem. Zresztą wymyślona naprędce przyczyna nie wystarczyłaby do spotkania z hrabią. Powód musiał być mocny, solidny, aby wymagał zaangażowania samego jaśnie pana, a nie rządcy czy któregoś z lokajów. Do byle kogo hrabia nawet by nie wyszedł.

Cieślak najchętniej wyobrażał sobie, że stoi przed Zajezierskim, a on poznaje go po rysach twarzy i niczego nie muszą mówić, niczego wyjaśniać, sama krew za nich przemawia. To jedno spojrzenie nosił w duszy od dawna, od dnia, kiedy matka wyznała mu prawdę, którą jedynie mgliście podejrzewał. Ale dalej nigdy nie udało się mu myślą wybiec, bo nie potrafił wyobrazić sobie niczego, co miałoby nastąpić potem. Przewidywał różne reakcje Zajezierskiego, wiele słów wkładał w jego usta, lecz żadne nie było tym właściwym, bo nie wierzył, że hrabia chociaż raz powie doń: „Synu!”.

By wyrzekł to słowo, musiałaby się zdarzyć jakaś straszliwa, tragiczna sytuacja, w której znaleźliby się obaj, zbratani w nieszczęściu, a Zajezierski, zdany na jego łaskę i niełaskę, przełamałby wreszcie swoją hardość. Ale nawet w takich okolicznościach wyobraźnia Pawła Cieślaka wzbraniała się przed włożeniem w usta hrabiego jedynego słowa, które mogłoby ich po­jednać.

To wszystko wróciło, gdy Zyta relacjonowała mu świeżo zawartą znajomość. Jak niewielkie miał zaufanie do żony, skoro nie tylko nie znała prawdy, ale nawet się jej nie domyślała! Nikt zresztą nie wiedział. Marian Cieślak również, bo wszak poznał swojego przyszłego zięcia jako obywatela amerykańskiego, syna irlandzkiego emigranta Iry Connora, boksera i łowcy talentów sportowych.

Nawet po rozpoczęciu umizgów do Paula, którego widział u boku swojej córki, Cieślak nie drążył, nie sprawdzał dat i faktów, bo i po co? Po pierwsze, sam miał wiele na sumieniu. Po drugie, nie spodziewał się żadnych rewelacji. Wreszcie lubił chłopaka i cenił bez względu na to, kto był jego ojcem. Ostatecznie ujął go tym, że Paweł tak mocno stanął po jego stronie, kiedy kilka lat po tragicznej śmierci żony zachciało mu się poślubić młódkę. To on przekonał wtedy Zytę, że Marian Cieślak nie jest za stary na powtórne małżeństwo.

Gdyby więc teraz choć przez chwilę przypuszczał, że Paweł ciągle gryzie się tą niezałatwioną sprawą, że wciąż czuje się bękartem pozbawionym korzeni, może i sam by pojechał do hrabiego, żeby wszystko wyjaśnić, naturę bowiem miał szczerą, a charakter popędliwy. Na szczęście on też nie wiedział.

Relacjonując mężowi wydarzenia minionych dni, Zyta Cieślak nie przyznała się do tego, jak bardzo zabiegała o kolejne wizyty młodego Toroszyna, jak budowała w marzeniach swoją znajomość z jego matką, słynną gwiazdą Giną Weylen.

Doskonale pamiętała występy artystki w Czarnym Kocie, na które chadzali całą rodziną. A ostatnio, nim wynieśli się z Warszawy, nowy program w teatrzyku rewiowym, nazwanym jej imieniem. Wszyscy Cieślakowie podziwiali Ginę w niezliczonych rolach filmowych, słuchali jej piosenek nadawanych w radiu, podśpiewując wspólnie łzawe refreny. Dla poznania takiej znakomitości warto było znosić prowincjonalną nudę.

Czujnemu oku pani Cieślak nie uszło, że Adam wodzi za Celiną maślanym wzrokiem, toteż jak umiała, podsycała ten ogień, zapraszała chłopaka, odwracała się lub wychodziła z pokoju w chwili, kiedy powinna była to zrobić, aby młodzi mogli czuć się swobodnie. Na kim jej właściwie bardziej zależało, na młodzieńcu, jego matce czy hrabi, w zasadzie nie potrafiła powiedzieć. Ale nagle poczuła, jakby wciąż mieszkała w Warszawie otoczona interesującymi ludźmi, którzy znajdowali się na wyciągnięcie ręki. I choć perspektywa zbliżenia z hrabią Tomaszem czy Giną Weylen była w Gutowie równie odległa jak w stolicy, Zyta Cieślak dziękowała Bogu za owo zrządzenie losu i za lody, które wypadły z pucharka Celiny prosto na plecy Adama. Ani przez chwilę nie dopuściła do siebie myśli, że to mógł nie być przypadek.

Celina sama zresztą dziwiła się swojej śmiałości. Może się wtedy naprawdę potknęła? Nikt tego nie kwestionował. Zobaczyła Adama lekko zgarbionego przy stoliku i poczuła, jakby ktoś podstawił jej nogę, pociągnął za rękę i popchnął wprost na niego. Nigdy by przecież nie wykalkulowała takiego przedsięwzięcia. Nigdy, przenigdy z własnej woli nie zaczepiłaby chłopaka w obecności jego wuja, hrabiego! Zresztą kto to widział, żeby w ten sposób zawierać znajomość?! Powinna była poczekać na jakiś wieczorek taneczny w jednym z zaprzyjaźnionych domów, miejscowy bal debiutantek, na który poszłaby z ojcem, matką i bratem, albo na bal karnawałowy w Resursie Kupieckiej, jak się to zazwyczaj odbywało.

Ale przecież Adam nie mieszkał w Gutowie! Im dłużej o tym myślała, tym bardziej gotowa była wierzyć, że coś nią kierowało, jakaś pomocna dłoń opatrzności. Dlatego nawet nie złościła się za bardzo, kiedy młodsze rodzeństwo żartowało z jej potknięcia:

„Ojej! Bardzo przepraszam! Naprawdę! Ja to zaraz wytrę, niech się kawaler nie gniewa…” – wołali, chcąc zrobić siostrze na złość.

Ale ona wiedziała swoje, czekała na to od dawna.

Słońce przechyliło się już na zachodnią stronę jeziora Nyć i zbliżała się pora podwieczorku. Adam pędził konno od strony mostu na Rudawce w kierunku Zajezierzyc. Przed chwilą pożegnał Celinę tuż przed Gutowem, odprowadzając ją najbliżej, jak się dało, i teraz leciał na złamanie karku, bo wiedział, że wuj Tomasz nie zacznie posiłku bez niego.

Z przykrością i bólem rozstawał się z dziewczyną, która wiele ryzykując, wyrwała się z domu i pod pretekstem wycieczki rowerowej przyjechała aż tutaj. Most znajdował się mniej więcej w pół drogi między Gutowem a wsią i oboje mieli do pokonania kilka kilometrów. A teraz będzie musiała wrócić w taki sposób, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Czy jej się to uda?

Kiedy zaproponował spotkanie, był pewien, że się nie zgodzi. Miała dopiero czternaście lat, musiała wcześniej przygotować matkę, uknuć intrygę, skłamać, że jedzie do Lucyny albo innej przyjaciółki, bo przecież nie mogła powiedzieć prawdy! Pani Hryć stanowczo zakazałaby córce spotykania się z mężczyzną na takim odludziu! To było nie tylko niestosowne, ale wręcz niebezpieczne! Sześć kilometrów od miasta, z czego cztery wiodły przez las. A jednak przyjechała. Mimo wszelkich niebezpieczeństw, mimo faktu, że narażała swoją reputację dziewczyny z dobrego domu, odważyła się na tę samotną podmiejską eskapadę.

Drżała przez cały dzień z obawy, aby w ostatniej chwili nie stało się coś, co uniemożliwiłoby jej spo­tkanie: żeby nie spadł deszcz albo nie rozszalała się burza, bo piorunów lękała się okrutnie, bardziej jeszcze niż złych ludzi, których mogła spotkać w lesie. Ale pogoda była piękna, słoneczna, późne popołudnie, ruch na drodze niewielki.

Adam przyjechał przed czasem. Luźno uwiązał konia do olchy rosnącej na łące poniżej mostu. Podczas gdy gniadosz leniwie skubał trawę, chłopak, opierając się o drewnianą poręcz, patrzył w kierunku Gutowa i czekał. Już z daleka zobaczył czerwony rower Celiny. Lekko pochylona nad kierownicą dzielnie naciskała pedały, pędząc, ile tchu w piersi. Gdy zsiadła, wziął od niej rower i oparł o most. Spojrzała na niego z nieśmiałym, pytającym uśmiechem.

– Przepraszam – powiedział najgłupiej na świecie, ale właśnie uświadomił sobie, jak samolubna była prośba, żeby spotkali się właśnie tu.

Trochę zawiedziona odparła tylko:

– Nie ma za co.

Oboje szukali słów, chcąc nazwać to, co czuli, ale oszołomieni sytuacją i swoją bliskością, skrępowani i przerażeni, na razie nie potrafili ich znaleźć. Tyle szczęścia schwytali nagle w ramiona, że żadne okreś­lenie znane z piosenek czy wierszy nie było dość piękne ani wyraziste.

Stojąc na moście, obserwowali taflę wody, w której odbijały się korony drzew i majestatyczne chmury, wolno sunące przez nieboskłon.

– Chciałem cię zobaczyć.

– Aha.

– Niedługo wyjeżdżam.

– Wiem.

Za kilka dni kończyły się wakacje i ludzie ciągle mówili o wojnie. Celinie z niczym się to nie kojarzyło. Uczyła się na lekcjach historii o różnych konfliktach zbrojnych, ale one toczyły się tak dawno, jeszcze przed jej narodzinami. Ojciec opowiadał też czasem straszne rzeczy o minionej wielkiej wojnie, o zabitych ludziach i zniszczonych miastach, o tym, jak przemoczony, głodny i zziębnięty całymi dniami wyczekiwał w okopach zmiany, aby choć trochę odpocząć. Jak popadał w krótką drzemkę z głową na karabinie, jak w końcu zobojętniał na widok krwi i trupów. W końcu przeprowadzili się w te okolice właśnie ze względu na przepowiadaną przez Ossowieckiego kolejną zawieruchę.

Ale ona traktowała te wszystkie opowieści tylko jak przykre przypadki z życia innych ludzi. Adam zamierzał niedługo wyjechać do Warszawy, co było gorszym od wszystkich wojen, potwornym okrucieństwem losu, bo ledwie go poznawszy, będzie musiała być może przez długie miesiące cierpieć z powodu rozłąki.

– Chciałbym ci coś ofiarować – stwierdził chłopak, wyciągając z kieszeni małe pudełeczko. W środku znajdował się odpustowy pierścionek z czerwonym szklanym oczkiem.

Celinę oblał rumieniec wstydu i dumy. Oto tu, na tym mostku, w obliczu nieba, ziemi i płynącej Rudawki, ona, Celina Cieślak, zaręczała się z tym mężczyzną, Adamem Toroszynem!

Przyrzekła sobie w duchu, że będzie go kochała zawsze, nie miała jednak dość odwagi, aby to powiedzieć, wyszeptała więc tylko:

– Prześliczny!

– Nie jest ze złota – wyznał przepraszająco, ale ona i tak patrzyła nań niczym na swój własny, oprawiony w platynę Koh-i-Noor4.

– Założysz?

Podała mu dłoń, a on wsunął jej pierścionek na serdeczny palec lewej ręki.

„Tak blisko serca!” – pomyślała i ze wzruszenia pociągnęła nosem.

Adam przeniósł wzrok na podmokłe łąki rozpościerające się po obu brzegach rzeki i powiedział jakby do siebie:

– Niedługo koniec wakacji…

– Myślisz, że będzie wojna? – zapytała z lękiem.

– Wuj i dziadek twierdzą, że to tylko kwestia czasu.

– Mój tata też tak mówi – wyszeptała cicho. – Spotkamy się jeszcze? – dodała jeszcze ciszej, patrząc w wodę.

– Jeśli tylko zechcesz… – odrzekł Adam i leciutko dotknął jej dłoni.

Gdy potem pędził na skróty polami, uśmiechał się do siebie w poczuciu męskiej dumy i czułości, która zalewała mu serce. Dotarł na miejsce nie wiadomo kiedy. Zeskoczył z konia i stukając butami na kamiennej posadzce, przebiegł pałacowe korytarze.

Wuj Tomasz już na niego czekał. Siedząc w plecionym fotelu na tarasie palił cygaro i w zadumie spoglądał ku zachodzącemu słońcu oraz błękitnej tafli jeziora Nyć, przezierającego zza drzew. Adam z westchnieniem usiadł w drugim fotelu. Na paterze pyszniły się piękne gruszki magdalenki. Sięgnął po jedną, a w tej samej chwili wuj, wciąż zapatrzony w dal, zaczął znienacka:

– Adamie…

– Tak, wuju?

– Chyba będzie burza.

Chłopak chciał się roześmiać, zaprzeczyć, bo wszak nic na to nie wskazywało: ani rześkie powietrze, ani niemal bezchmurne niebo, ani czerwieniejące słońce, zwiastun dobrej pogody. Rzucił okiem na zasmucone oblicze starca i zrozumiał, że patrzy on dalej, niż sięga horyzont. Ponieważ kochał wuja i wierzył w jego mądrość, a serce wciąż przepełniało mu tkliwe wspomnienie odkrytej dopiero co pierwszej miłości, odpowiedział tylko:

– Nawet jeśli, wuju… Nawet jeśli, to jakoś ją przecież przetrwamy…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

2 Człowiek mało znaczący, chłystek.

3 Bliski Wschód, kraje wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego.

4 Jeden z największych (105 karatów) i najcenniejszych brylantów świata, obecnie zdobi koronę brytyjskiej królowej matki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: