Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Ćwiczenia z dysonansu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
20 listopada 2025
4249 pkt
punktów Virtualo

Ćwiczenia z dysonansu - ebook

90 lekcji krytycznego myślenia, które czerpią z codzienności

Dlaczego tak fascynują nas Niezidentyfikowane Obiekty Latające i teorie spiskowe?

Skąd rosnąca popularność charyzmatycznych wizjonerów i szarlatanów?

Czy w imię słusznych idei wolno usprawiedliwiać przemoc?

Co „Indiana Jones” mówi o potrzebie wtajemniczenia a „Terminator” o realnych i fikcyjnych zagrożeniach związanych ze sztuczną inteligencją?

Najnowsza książka Tomasza Stawiszyńskiego – filozofa i eseisty, autora m.in. „Ucieczki od bezradności”, „Reguł na czas chaosu” i „Powrotu fatum” – to wybór 90 najciekawszych felietonów, które przez kilka ostatnich lat ukazywały się na łamach „Tygodnika Powszechnego”.Zbiór wieńczy niepublikowany wcześniej esej „Ćwiczenia z dysonansu”.

Przyczynkiem do refleksji są tu nie tylko mądre księgi i sprawy światowej wagi, ale też rzeczy z pozoru błahe, rzadko trafiające na pierwsze strony gazet. Autor nie przepuszcza żadnej okazji, by postawić pytania o ludzką kondycję, przyszłość naszej cywilizacji czy granice poznania.

W świecie, który dąży do niwelowania dysonansu, przypomina nam, że nie wszystko jest tak oczywiste, jak sugerują algorytmy mediów społecznościowych, prasowe nagłówki i plemienne narracje.

I że narzędziem, które pomoże nam ustrzec się uproszczeń, może być właśnie filozofia.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8427-193-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję wszystkim, bez których tej książki by nie było.

Piotrowi Mucharskiemu i Michałowi Okońskiemu za to, że w 2021 roku zaprosili mnie na łamy „Tygodnika Powszechnego” i zaproponowali pisanie felietonów. Liczę, że nie żałują tej decyzji.

Moim redaktorkom Dominice Kardaś i Bognie Rosińskiej, mojej promotorce Zosi Koteckiej i autorce moich okładek Magdzie Kuc – najwspanialszej drużynie, z którą szczęśliwie znowu mogłem pracować. I mam nadzieję, że będę mógł jeszcze nie raz, jest to bowiem przede wszystkim wielka przyjemność (o sprawach profesjonalnych już nawet nie wspominając).

Moim przyjaciołom i znajomym, z którymi roz­mowy, dyskusje i polemiki mają swój niebagatelny udział w powsta­niu zgromadzonych w tej książce tekstów (choć za wszelkie w nich niedociągnięcia wyłączną odpowiedzialność ponosi oczywiście autor).

Mojej żonie, Cvecie Dimitrovej, jak zawsze – za wszystko.

Bertiemu, tradycyjnie, za międzygatunkową przyjaźń i lekcje afirmacji istnienia.WSTĘP

Kiedy jesienią 2021 roku Michał Okoński złożył mi w imieniu redakcji propozycję regularnego publi­kowania felietonów w „Tygodniku Powszechnym”, nawet przez chwilę się nie wahałem. Od wielu lat uważałem „Tygodnik” za miejsce na medialnej – i intelektualnej – mapie Polski zupełnie niezwykłe. Sprawnie omijające różne rafy, o które zdążyło się już rozbić niemało czasopism i środowisk. Odporne na mody i trendy, choć zarazem świadome zmian i potrafiące mądrze się do nich przystosować. Wolne od plemienności i polaryzacji, niepodatne na tożsamościowe uwiedzenia. Nie znaczy to jednak, że letnie, mdłe czy usadowione okrakiem na barykadzie. Przeciwnie – wyraziste, aktywnie uczestniczące w debacie, prezentujące jasne i zdecydowane opinie. A przy tym otwarte na różnorodność, gotowe do dyskusji, świadomie odmawiające wpisywania się w rozszalałe dookoła antagonizmy.

Powitałem więc tę propozycję z radością, ale i obawą, że niełatwo będzie jej sprostać. Mieć coś do powiedzenia co tydzień, tak, żeby czytających nie znużyć, lecz zaciekawić, ewentualnie twórczo zdenerwować, poruszyć albo zainspirować – to jest nie lada wyzwanie. Całe życie uwielbiałem czytać felietony (i zbiory tychże), ale żeby je z taką regularnością pisać? I jeszcze na tak zasłużonych łamach? Owszem, miałem za sobą kilka lat wygłaszania radiowych felietonów w audycji _Kwadrans_ _filozofa_ na falach TOK FM (ich wybór złożył się ongiś na książkę _Co robić przed końcem świata_), ale forma mówiona, nawet jeśli jej podstawą jest tekst, to jednak zupełnie coś innego.

Z drugiej strony – przecież nie mogłem odmówić Michałowi, Piotrowi i redakcji. Postanowiłem więc po prostu zacząć pisać. Jak wiadomo, nie ma lepszego sposobu na pisanie niż jego natychmiastowe rozpoczęcie. Jest to jedyna naprawdę skuteczna metoda w tym fachu, cała reszta to zwykłe mydlenie oczu, nie dajcie się nabrać.

***

Niniejsza książka zawiera wybór felietonów publikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego” w latach 2021–2025 (pomiędzy tekstami w książce a tymi opublikowanymi w czasopiśmie mogą występować niewielkie różnice w związku z redakcyjnymi zmianami, poprawkami i uzupełnieniami). Wyboru dokonała – przy moim skromnym udziale – wspaniała redaktorka Domini­ka Kardaś, która uważnie przeczytała prawie sto pięćdziesiąt kawałków, a następnie wytypowała z nich szczęśliwą dziewięćdziesiątkę. Od razu zastrzegam, składające się na nią teksty nie do końca wpisują się w ramy gatunku, do którego teoretycznie przynależą. Felieton to z definicji rzecz osobista i bardzo subiektywna, autor w zasadzie powinien być tu na pierwszym miejscu. W moich felietonach proporcje rozkładają się nieco inaczej. Staram się w nich zanadto nie bywać, nie odsłaniać się, nie stawiać siebie na widoku. Bardziej interesują mnie kwestie społeczne, religijne, filozoficzne, kulturowe, metafizyczne. Oczywiście, są to bez wyjątku teksty pisane z mojej własnej perspektywy, mojego indywidual­nego punktu widzenia. Często nacechowane emocjo­nalnie, często oparte na prywatnych doświadczeniach czy wspomnieniach. Przede wszystkim jednak zwrócone ku rzeczywistości. Doraźne, jak to z felietonami bywa, nierzadko notowane pod wpływem impulsu, ale szukające w tej doraźności czegoś uniwersalnego. To, mam nadzieję, sprawia, że czas powstania tych tekstów oraz ich „zahaczenie” w konkretnych zdarzeniach nie wpływają zbytnio na ich aktualność. No i oczywiście na przyjemność płynącą z lektury.

Przyjemność, ale i dysonans, ostatecznie _noblesse oblige_. O wartości i istotności dysonansu poznawczego, a także szkodliwości jego odruchowego redukowania przeczytacie sporo zwłaszcza w ostatnim szkicu, znacznie dłuższym niż pozostałe. Napisanym specjalnie na potrzeby tej książki, nigdzie wcześniej – w odróżnieniu od poprzednich – niepublikowanym. Być może jest to, paradoksalnie, najbardziej osobisty jej fragment, choć gabaryty nie pozwalają nazwać go felietonem.

Cóż poradzić, znowu dysonans.

***

No właśnie, w tych próbach oraz impresjach starałem się sam aktywnie ćwiczyć w dysonansie i do podobnych ćwiczeń zachęcać. Sądzę, że tylko wychodzenie poza utarte ścieżki przynosi w myśleniu realne pożytki. Ale pomieszczone w tej książce teksty nie two­rzą integralnej, zorganizowanej całości. Nie ukła­dają się w monolityczną opowieść czy wizję świata. Gdyby tak było, nie byłyby felietonami. Bez wątpienia posiadają jednak pewne cechy wspólne. Na przykład założenie, że rozum jest podstawowym (choć niejedynym) narzędziem orientacji w świecie; świadomość, że ma on również nieprzekraczalne granice; poczucie tajemnicy tkwiącej w tym wszystkim; radykalną nieufność wobec obietnic przekroczenia uwarunkowań ludzkiej natury; przekonanie, że fantazje o wszechmocy wiodą na manowce, a człowiek ma wrodzoną tendencję do wikłania się w iluzje i wpadania w pułapki, które sam na siebie zastawia; wiarę, że można się przed tymi pokusami, iluzjami, fanta­zjami i pułapkami jakoś ubezpieczyć, choć wymaga to od­powiedniego wysiłku, samo­zaparcia i go­towości do postę­powania wbrew swoim odruchom i emocjo­nalnej potrzebie komfortu.

Nadto niektóre wątki się w tej książce powtarzają, a poszczególne spostrzeżenia czy tezy mogą się czasem wydawać sprzeczne z innymi. I bardzo dobrze. Żywa myśl ujęta w formę felietonu – jestem pewien – tym się dokładnie powinna charakteryzować. Meandrować, nawracać i zawracać, wciąż trwać w pytaniu i poszukiwaniu, nie zaś ciążyć ku spójności, zastygać w dogmatyzmie. W tym tkwi także specyficzny urok tego gatunku. Ulotność, impresyjność są weń wpisane z natury. Podobnie jak pragnienie dostrzeżenia w tym, co chwilowe, czegoś ponadczasowego.

W świecie, w którym z jednej strony królują teorie spiskowe i najdziwaczniejsza pseudonauka czy duchowość, z drugiej natomiast panuje kult empirii, badań i statystyki, coraz mniej jest przestrzeni na perspektywę, która lokuje się gdzieś pomiędzy poznawczą anarchią a rygorystyczną dosłownością. Felieton, odpowiednio zrobiony, powinien taką przestrzeń zgrabnie i dyskretnie anektować. Tak mi się przynajmniej wydaje. I dlatego wedle tej receptury staram się każdy felieton przyrządzać.

Z jakim skutkiem, to już za chwilę sami będziecie mogli ocenić.

Warszawa, 7 lipca 2025NIEDŹWIEDŹ, CZŁOWIEK, NATURA

„Cóż za nieubłagana logika” – mówi Akkad, charyzmatyczny kapłan osobliwego gnostyckiego kultu, w którego wizję świata wtajemniczył chwilę wcześniej trójkę młodych ludzi, Piersa, Bruce’a i Sylvie. A potem zapada milczenie. „Długie milczenie. Bardzo długie milczenie”¹.

Ta scena rozgrywa się wprawdzie wyłącznie na kartach powieści _Monsieur albo Książę Ciemności_ autorstwa wielkiego Lawrence’a Durrella, niemniej sformuło­wanie „nieubłagana logika” odnosi się do rzeczywistości pozapowieściowej. A dokładniej do królestwa natury, którego mechanizmy pracują, wedle Durrella, w oparciu o dwie fundamentalne zasady: agresji i prokreacji. Rozległy wykład, który na egipskiej pustyni daje Akkad kandydatom do inicjacji w misteria, precyzyjnie odmalowuje wyuzdane okrucieństwo charakteryzujące poszczególne gatunki owadów i zwierząt. „Modliszka, która pożera swego samca, jeszcze w trakcie zapłodnienia, pająk usidlający muchę, żądłówka _Pompilus_, która zakłuwa pająka na śmierć, _Ceceris_, który trzema ciosami swego miecza niszczy metodycznie trzy ośrodki systemu nerwowego bogatka (…)”².

Ten bezlitosny wywód przypomina mi się za każdym razem, kiedy czytam albo słyszę o „naturze”, zwłaszcza dzikiej, nieskażonej ludzką ręką, niedotkniętej niszczącą siłą cywilizacji. Niedawno w mediach społecznościowych rozgorzała na ten temat kolejna dyskusja, niesłychanie emocjonalna. Pełna – jak większość wirtualnych wymian – wzajemnych oskarżeń i pretensji. Oto jej rdzeń: czy leśnicy powinni byli ratować odnalezionego w okolicach Teleśnicy w powiecie bieszczadzkim małego niedźwiadka, najprawdopodobniej porzuconego przez matkę, chorego, słabego i głodnego, a na dodatek tropionego przez wilki? Czy powinni byli przewozić go do Ośrodka Rehabilitacji Zwierząt Chronionych w Przemyślu? Czy też może – jak twierdzi część ekodziałaczy oraz ekspertów i ekspertek specjalizujących się w temacie – należało pozostawić go tam, gdzie został znaleziony? I pozwolić mu umrzeć z głodu i chłodu albo od wilczych zębów i pazurów, bo dzika przyroda naprawdę jest dzika i nie wolno ingerować w jej prawa?

Zwolennicy ratowania niedźwiadka zarzucają obrońcom dzikości bezduszność. Obrońcy dzikości zarzucają zwolennikom ratowania „bambizację” (czyli romantyzację) niedźwiedzi. Podkreślają także, że wyzwolone spod władzy natury zwierzę na zawsze skazane już będzie na ludzką niewolę, co ostatecznie oznacza dlań jeszcze większe, bo rozciągnięte w czasie cierpienie. Stawiają również tezę, że człowiek nie powinien w żadnym razie włączać się w dynamikę obowiązującą w dzikim uniwersum, panują tam bowiem w pełni koherentne zasady podtrzymujące stan homeostazy. Być może sprzeczne z naszymi intuicjami moralnymi – zwłaszcza ukształtowanymi przez „bambizm” – ale swoiste i mające własną (nieubłaganą) logikę.

Kto ma w tym sporze rację? Nie jestem w stanie tego stwierdzić, to jest zadanie dla przyrodników. Choć z drugiej strony, wśród przyrodników zdania również są podzie­lone, co może świadczyć o tym, że spór sięga głębiej aniżeli to, co empiryczne. Wydaje mi się w każdym razie, że dystans należy zachować zarówno wobec antropomorfizujących odruchów traktowania niedźwiedzi niczym _homo sapiens_, jak i wobec tej z pozoru realistycznej i trzeźwej opowieści o nienaruszalnej dzikości świata natury.

Gdzie on się bowiem rozpościera – ów dziki świat? Czy dzisiaj nie jest już przypadkiem wyłącznie fantazją albo intelektualnym konstruktem? Ostatecznie niemal każdy ekosystem, a już z pewnością ten, który przeni­ka się z polem ludzkiej aktywności, jest mieszaniną nie­-ludzkiej i ludzkiej rzeczywistości. A poza tym, czy posługując się takimi kategoriami, nie proklamujemy w istocie radykalnej ontologicznej różnicy pomiędzy człowiekiem i resztą zwierząt? Różnicy, którą skądinąd piewcy dzikości starają się w innych pasmach i obszarach kwestionować, wskazując, że człowiek jest integralną częścią przyrody, nie zaś jakościowym i meta­fizycznym w niej wyłomem?

No ale jeśli człowiek jest częścią przyrody i miał taką sposobność – dlaczego nie powinien był ratować niedźwiadka? Dlaczego nie powinien przełamywać tej świetnie scharakteryzowanej przez Akkada (nieubłaganej) logiki nie-ludzkiego świata, skoro w odniesieniu do siebie – także z etycznych pobudek – skutecznie ją przełamuje? Na przykład ratując słabo rokujące ludzkie niemowlęta albo starców – wbrew zbiorowemu interesowi ewolucyjnemu własnego gatunku. Jeśli jednak człowiekowi nie wolno pod żadnym pozorem ratować zwierzęcia od śmierci i cierpienia – to w imię jakich reguł miałby się sam od zadawania zwierzętom śmierci i cierpienia powstrzymywać?

Takie pytania można by długo mnożyć. Powtórzę: nic nie rozstrzygam. Zwracam tylko uwagę na nieoczywistości i paradoksy, które w mediach społecznościowych staramy się jak zawsze kompulsywnie sprowadzać do jednego, pozornie oczywistego rozwiązania.ZŁOTO PRZECIW ŚMIERCI

Starożytni chińscy alchemicy uważnie studiujący wiecznie zmienną naturę świata byli szczerze przeko­nani, że złoto przyjmowane w odpowiednich dawkach zapewnia nieśmiertelność. „Jeśli artysta (alchemik) włączy je do swojej diety, trwanie jego życia będzie wieczne” – pisał w II wieku naszej ery Wei Boyang, jeden z niekwestionowanych mistrzów szlachetnej sztuki transmutacji³. Oczywiście, nie nadaje się do tego celu pierwsze lepsze złoto. Sprawa byłaby wówczas – przyznajmy – zbyt prosta. Bazą efektywnego eliksiru nieśmiertelności może się stać wyłącznie złoto pozyskane w żmudnym procesie alchemicznej sublimacji.

Starożytni (nowożytni zresztą też) alchemicy, wszystko na to wskazuje, pojmowali swoją dyscyplinę w sposób dosłowny. Współczesne interpretacje alchemii – wyłączając scjentystyczną jej redukcję do niewydarzonej poprzedniczki chemii – starają się jednak akcentować metaforyczny wymiar _magnum opus_. Nie o procesy materialne tu – w myśl tych interpretacji – chodzi, ale o symboliczne ujęcie zjawisk zachodzących tak naprawdę w sferze ducha, a raczej psychiki.

Czy tego rodzaju metaforyczną wykładnię dałoby się zastosować także wobec tych trzech miliardów dolarów, które Jeff Bezos, twórca imperium Amazon oraz jeden z najbogatszych ludzi na świecie, zainwestował właśnie w Altos Labs, startup mający jeden fundamentalny cel: nieśmiertelność? Czy pieniądze pochodzące z biznesu, w którym warunki zatrudnienia są – delikatnie mówiąc – kontrowersyjne, przemienią się ostatecznie w życiodajny eliksir, substancję będącą przedmiotem odwiecznych ludzkich pragnień?

Nie znamy na to pytanie odpowiedzi. Nie jest bowiem wcale powiedziane, że śmierć w najbliższym czasie uda się wyeliminować, ba, nie jest nawet powiedziane, że uda się ją wyeliminować kiedykolwiek. Wbrew dominującej w późnym kapitalizmie narracji, że wszystko jest możliwe, natura, by tak rzec, ma swoje nietrywialne limity. I pewnych jej inherentnych ograniczeń – istnieje takie prawdopodobieństwo – nie przekroczy nawet Jeff Bezos.

Jeśli jednak jakimś cudem mu się ten zamiar powiedzie, zasadna stanie się wątpliwość, kto wtedy w pierwszej kolejności powinien otrzymać szansę na wieczno­trwałość. Już dzisiaj tak znienawidzona przez Bezosa starość („to choroba” – ogłosił przy okazji powołania Altos Labs) u bogatych i biednych przebiega inaczej. Bogaci mają przecież do dyspozycji nie­zliczoną ilość środków uśmierza­jących oraz – _last but not_ _least_ – maskujących bolesne konsekwencje przemijania. Ale z milionami na koncie czy bez – ono wciąż i tak się dokonuje. Jak na razie nawet najbardziej gładkie oblicze, starannie pozbawione wszelkich znamion upływu czasu, skrywa organizm zasadniczo nieodporny na mechanizmy entropii. Co więc jeśli za jakiś czas i tutaj utworzy się radykalna dystynkcja pomiędzy ścisłą finansową elitą a całą resztą? Czy współcześni bogowie zamieszkujący niedostępne i starannie strzeżone pałace staną się kiedyś bogami w stu procentach? Dzięki skutecznemu wykorzystaniu złota wymkną się (w sensie tylko trochę metaforycznym) tej jedynej instancji, wobec której wszyscy, bez względu na status społeczny i stan posiadania, wciąż jeszcze jesteśmy równi?

Powtórzę, to kwestia techniczna. Teoretycznie nie jest wykluczone, że zatrudnionym w Altos Labs naukowcom albo raczej kolejnym pokoleniom, które przyjdą po nich, wreszcie uda się wyeliminować śmierć. Wówczas z pewnością ta postać świata, którą znamy, ulegnie jakiejś kardynalnej przemianie, wszystko bowiem, co widzimy dookoła, jest takie, a nie inne dlatego, że ludzie rodzą się, dorastają i umierają. Nawet najbardziej utalentowani pisarze science-fiction – choć przecież nie raz podejmowali ten temat – nie są dziś w stanie wyobrazić sobie, co by się w takim przypadku mogło wydarzyć.

Niemniej, znacznie bardziej niż skrajnie odległy horyzont takiej egzystencjalnej i kulturowej rewolucji zajmuje mnie myśl o tym, jak Jeff Bezos przyjmie wiadomość, że mu się mimo wszystko nie udało. Że nawet tak gigantyczne pieniądze, za które można kupić, co się tylko chce, a nawet polecieć w kosmos, nie gwarantują niekończącej się ciągłości istnienia. Czy twórca Amazona zechce wówczas popatrzeć na swoje pragnienie jako na głęboką metaforę? A może przypadkiem trafi na pis­ma Wei Boyan­­ga i zrozumie, że proces wytwarzania drogo­cennego kruszcu dla takich celów wymaga zupełnie innej metodologii? I czy ta konstatacja przyjdzie doń w czasie na tyle odpowiednim, żeby jeszcze udało mu się zmienić warunki pracy w niezliczonej ilości magazynów, w których wytapia się złoto z gigantycznego wysiłku zwykłych śmiertelników?SPISKOWA ŻARLIWOŚĆ

Kentroversy – czyli Kent Daniel Bentkowski, zmarły w 2008 roku wyznawca teorii spiskowych pochodzący z Buffalo w stanie Nowy York – przeprowadził naprawdę rozległą i głębinową analizę. Wynikło z niej jednoznacz­nie, że Stanley Kubrick nie bez powodu zmarł dokładnie 7 marca 1999 roku, nie zaś, dajmy na to, 28 października 2003 albo i 5 maja 1997. Żeby to stwierdzić, przekonywał Kentroversy, wystarczy elementarna matematyka. Otóż, od dnia 1 stycznia 2001 – a zatem momentu, w którym rozpoczyna się tytułowy rok jego najsłynniejszego dzieła _2001: Odyseja kosmiczna_ – dzieli śmierć Kubricka dokładnie… 666 dni. Przypadek? Od biedy, naciągając sprawę do granic możliwości, można by tę wersję przyjąć. Można by – gdyby nie jedna fundamentalna okoliczność. A mianowicie: w filmie _Oczy szeroko zamknięte_ ujawnił Kubrick cały szereg tajemnic od lat skrzętnie ukrywanych przez zarządzają­cy światem zza kulis zakon Iluminatów. I właśnie dlatego musiał zginąć, iluminaci wszak zazdrośnie strzegą swoich sekretów. Zakamuflowane w tej operacji trzy szóstki to przesłanie dla tych, którzy mają oczy i widzą, to znaczy wiedzą, gdzie i jak należy patrzeć. O jakie zaś tajemnice chodzi? Temu właśnie poświęcona jest wspomniana analiza, wciąż – po niemal dwudziestu latach od publikacji na niszowym blogu⁴ – będąca istotnym punktem odniesienia dla wielu innych teoriospiskowych interpretacji ostatniego dzieła Kubricka. Mnóstwo w niej hermeneutycznych akrobacji doszukujących się ukrytych znaczeń nawet w sposobie, w jaki zafrasowany Tom Cruise w jednej ze scen ukrywa twarz w dłoniach (nie żartuję).

Oczywiście, najłatwiej jest uznać, że wszystko o czym była mowa powyżej – czyli narracja Kentroversy’ego oraz jego licznych poprzedników i równie licznych następców rozsiewających dziś teorie spiskowe po bezkresach internetu – to po prostu efekt zaburzonych procesów poznawczych. Psychologia zna niejedną diagnozę, którą chciałoby się tu zaaplikować. Najbardziej bodaj adek­watną wydaje się apofenia – kondycja mentalna polegająca na permanentnym dostrzeganiu powiązań i sensów tam, gdzie ich z definicji nie ma, a nawet być nie może. Tyle że tego rodzaju psychologizacja czy raczej psychiatryzacja zawsze natrafia na zasadniczą trudność. Doszukiwanie się powiązań i sensów tam, gdzie ich z definicji nie ma, a nawet być nie może, to przecież _spécialité de la maison_ każdej religii. A czym istotowo różni się ekstrahowanie tajemnych przesłań z filmowego dzieła od, dajmy na to, kabalistycznej lektury Pisma albo teologicznej interpretacji jakiejś życiowej tragedii? Żeby była jasność, nie stawiam znaku równości pomiędzy tymi aktywnościami, zwracam jedynie uwagę, że coś je głęboko łączy. Co takiego? Wiara, że istnieje jeszcze jakieś inne semantyczne wiązanie świata niż to dostępne na pierwszy rzut oka. Niejawna płaszczyzna sensu przenikająca całą rzeczywistość niczym rozrastające się wiele metrów pod ziemią korzenie. Płaszczyzna możliwa do wydobycia na jaw, jeśli tylko dysponuje się odpowiednim instrumentarium.

Przyznajmy – jest to perspektywa co najmniej ekscytująca. Zwłaszcza w epoce, w której dominujący obraz świata to konglomerat materializmu i ewolucjonizmu: jesteśmy formą istnienia białka, którą rządzą niepodzielnie ślepy przypadek oraz bezlitosne prawa doboru naturalnego. Ale to nie wszystko. Lektura twórczości Kentroversy’ego – oraz jego licznych poprzedników oraz następców – także ujawnia coś na pierwszy rzut oka niewidocznego (choć nie tam, gdzie się auto­rom tej twórczości wydaje). A mianowicie: specyficzną… żarliwość. Pragnienie dotarcia dalej i głębiej, za zasłonę percepcji, za mistyfikację rozciągającą się dookoła, za koszmar materializmu i ewolucjonizmu. Pragnienie tak radykalne, że całkowicie niezainteresowane autentycznością własnego obiektu. Z góry naiwnie zakładające, że jest właśnie taki, jakim się jawi, choć przecież samo wyrosłe z przekonania, że świat jest inny, niż to widać gołym okiem.

Owszem, każda teoria spiskowa jest mniej lub bardziej religią, ale nie każda religia jest teorią spiskową. Religie tradycyjne wytwarzają jednak twardą strukturę, w ramach której różnica pomiędzy światem widzialnym i niewidzialnym zostaje wyraźnie ustanowiona. Teorie spiskowe natomiast tej strukturalizacji nie znają. Jest tam wyłącznie żywioł, czysta żarliwość. I to właśnie ten żywioł pozwala na niekończące się hermeneutyczne akrobacje, na formułowanie dowolnych wniosków w dowolny sposób, z głębokim wszakże przekonaniem, że się znalazło dostęp do prawd tyleż niejawnych, co drogocennych.

W tym kontekście nie dziwią mnie wcale wyniki realizowanych w 26 krajach badań, które opublikowano niedawno na łamach „_Nature Human Behaviour_”⁵. Okazuje się, że skłonność do myślenia spiskowego wykazują głównie… radykałowie. Wszystkich politycznych opcji i światopoglądów. Nie wiemy wprawdzie – i już się nie dowiemy – do jakich wniosków doszedłby Kentroversy, gdyby dysponował dokładną datą tej publikacji, niemniej na pewno zabrałby się do rozwikłania tej zagadki z charakterystyczną dla siebie radykalną żarliwością.ODMOWA UZNANIA

Z rwącego nurtu informacyjnej rzeki, która dzień w dzień wylewa się ze smartfonów, laptopów, odbiorników radio­wych i telewizorów, można oczywiście wystąpić, ale nie jest to wcale takie proste. Nie od dzisiaj wiadomo, że lśniące elektroniczne ekrany, a dokładniej rzecz biorąc mknące przez nie treści, oddziałują na ludzki organizm z siłą porównywalną do najbardziej uzależniających substancji. Poczucie specyficznego pobudzenia, jakie wyzwala się podczas obcowania z kolejnymi doniesieniami, działa w sensie dosłownym jak narkotyk. Nieprzypadkowo język współczesnej psychologii popularnej zdążył się w ostatniej dekadzie wzboga­cić o takie pojęcia jak na przykład FOMO, czyli _fear of missing out_ – lęk przed tym, że nas coś ominie, że coś ważnego, ba, fundamentalnego przemknie nam niezauważone przed oczami, jeśli tylko odłączymy się choć na chwilę od tętniących źródeł wiadomości. Ten permanentny, tak bardzo charakterystyczny dla współczesności „stres informacyjny” ma oczywiście rozmaite konsekwencje. Najczęściej opisy­wane i przeanalizowane już na wiele sposobów to zobo­jęt­nie­­nie i znudzenie. Czyli habituacja, zjawisko znane z biologii: po osiągnięciu określonej liczby powtórzeń danego bodźca, reakcja nań zaczyna zanikać, aż do zera.

Czy przez ten właśnie pryzmat da się spojrzeć na zyskujący obecnie coraz większe zasięgi negacjonizm? Fenomen niegdyś marginalny, dziś natomiast funkcjonujący już w przestrzeni medialnej nieomal na prawach jednego z licznie reprezentowanych światopoglądów. Najkrócej rzecz ujmując, negacjonizm to – jak sama nazwa wskazuje – negowanie zjawisk, co do których istnienia panuje nie tylko naukowy konsensus. Do szerokiej i wielopokoleniowej rodziny negacjonistów na­leżą między innymi zwolennicy poglądu, że Ziemia jest płaska; ludzie przekonani, że nie było Holocaustu; propagatorzy teorii, w myśl której wirus HIV jest zupełnie nieszkodliwy; entuzjaści hipotez o nieistnieniu pandemii oraz koronawirusa; ostatnio zaś ci – a wśród nich są przecież także politycy zasiadający w parlamencie RP – którzy z ogromną pewnością siebie twierdzą, że rosyjskie zbrodnie w Ukrainie, łącznie ze zniszczeniem Mariupola i z morderstwami w Buczy, są jedną wielką (ukraińską) inscenizacją.

Czy zatem faktycznie ta odmowa uznania tego, co rzeczywiste, ma źródła w ogólnym przebodźcowaniu? Zmęczeniu natłokiem coraz straszniejszych doniesień, których od pewnego momentu – na mocy ewolucyjnie wytworzonych praw rządzących naszymi organizmami – po prostu nie jesteśmy już w stanie zasymilować?

Cóż, być może jest to jedna z przyczyn, ale zdecydowanie niejedyna. Jest bowiem jeszcze coś więcej w tym geście negacji realnego, w tym „nie” rzucanym wiedzy pochodzącej z autoryzowanych źródeł, z instytucji wypraco­wanych i podtrzymywanych właśnie po to, żeby dbały o adekwatność naszego obrazu świata. Więcej aniżeli tylko znudzenie, zmęczenie i niezdolność do przyswojenia kolej­nej porcji niezbyt optymistycznie nastrajającej prawdy.

Cóż to takiego? Powiedziałbym, że… osobliwe poczucie władzy. A dokładniej, jej szczególnej odmiany, trudnej do dostrzeżenia z zewnątrz i na pierwszy rzut oka, na swój sposób jednocześnie subtelnej i brutalnej, wyrafinowanej, a zarazem głuchej na niuanse i zróżnicowania. W świecie szczelnie oplecionym informacyjnymi sieciami, sfilmowanym, sfotografowanym, opisanym i przeana­lizowanym na setki tysięcy sposobów, jednostkowe poczucie sprawstwa siłą rzeczy musi być raczej skromne. Wpływ wielkich podmiotów gospodarczych i politycznych zwłaszcza w czasie globalnych kryzysów staje się jaskrawo widoczny. Na tym tle zaś jeszcze intensywniej wyraźna okazuje się nasza – pojedynczych ludzi – zależność od machinacji tych wielkich graczy.

Okazuje się jednak, że – niczym kopista Bart­leby – nawet wobec tej przytłaczającej nierównowagi sił mamy do dyspozycji narzędzie, które daje złudne poczucie autonomii, sprawstwa, a może i osobliwej przyjemności. Tym narzędziem jest… „nie”. Nie wierzę, nie uznaję, odmawiam akceptacji dla wszyst­kiego, co przychodzi z zewnątrz. I co składa się na obraz świata, w którym jestem tylko cząsteczką nieprzewidywalnej całości poruszanej przez siły pozostające całkowicie poza moim zasięgiem.

Cóż, psychologicznie jest to mechanizm zrozumiały, jego przewrotność tkwi jednak w fakcie, że – paradoksalnie – właśnie odmawiając uznania rzeczywistości, stajemy się nieskończenie podatni na manipulację. Kto bowiem odmawia uznania rzeczywistości, ten łatwo uzna za rzeczywistość wszystko, co nią nie jest. I wtedy naprawdę może się stać narzędziem w rękach potężnych i mrocznych sił.

Z czego najwyraźniej nie zdają sobie sprawy nie tylko liczni konsumenci rosyjskiej propagandy, ale i niektórzy polscy politycy bezrefleksyjnie (miejmy nadzieję) powielający jej negacjonistyczne fantazmaty.WIELKA WIZJA

„Było mnóstwo znaków ostrzegawczych, po prostu nie przyjmowaliśmy ich do wiadomości. Przecież on miał swoją wielką wizję”. Coś takiego mówi Thomas Djursing, biograf Petera Madsena, człowieka, który w 2017 roku, na pokładzie zbudowanej własnoręcznie łodzi pod­wodnej Nautilus, brutalnie zamordował młodą szwedzką dziennikarkę Kim Wall. Słowa te padają w dokumencie _Kim Wall, zaginiona na_ _morzu_, który w 2022 roku miał swoją premierę na platformie HBO Max. Djursing jest wyraźnie poruszony. Ewidentnie nie może sobie wybaczyć, że dopiero _post factum_ wszystkie rozsia­ne elementy psycho­logicznej układanki uformo­wały się w jego umyśle w tyleż logiczną, co przerażającą całość. Jak to w ogóle możliwe? Chary­zmatyczny wynalazca i konstruktor, „duński Elon Musk” regularnie zadziwiający opinię publiczną kolejnymi ekscentrycznymi pomysłami, innowator otaczany powszechnym podziwem i szacunkiem okazał się bezwzględnym oprawcą? Co więcej, tragedia na pokładzie Nautilusa była – na to wygląda – niekonieczna. Być może dałoby się jej uniknąć, gdyby nie ten właśnie mechanizm redukowania dysonansów, ignorowania niepokojących sygnałów, marginalizowania mniejszych lub większych zakłóceń w idealnym wizerunku wielkiego wizjonera.

Nie jest to oczywiście nic odosobnionego, to raczej, można powiedzieć, przygnębiająca swoją powtarzalnością klasyka. Ten motyw – odwracania wzroku, ignorowania oczywistości, niedopuszczania do siebie kontrastującej z obowiązującym wyobrażeniem prawdy – przewija się bodaj we wszystkich opowieściach o wpływowych, sławnych, dysponujących ogromną władzą ludziach, którzy okazali się seksualnymi drapieżnikami albo psychopatycznymi mordercami. Czy będzie to Marcial Maciel Degollado, czy Ted Bundy, Jimmy Savile, Jeffrey Epstein, Harvey Weinstein, Władimir Putin, czy też dziesiątki, setki, tysiące innych podobnych im drapieżników – zawsze to samo. Otoczenie lekceważy oczywiste symptomy patologii, bo wysoka pozycja społeczna, zręcznie konstruowana narracja, nimb wybitności, a nawet geniuszu, wpływy i pieniądze działają niczym najskuteczniejszy anestetyk. Dopiero, kiedy suma wyrządzonego zła przekracza jakąś masę krytyczną albo kiedy zupełnie przypadkiem coś wychodzi na jaw – wszyscy budzą się niby z sennego koszmaru.

I mówią to samo, co Djursing: widzieliśmy, ale nie wierzyliśmy.

Jakie są źródła tej niewiary? Z pewnością można przytoczyć cały szereg psychologicznych mechanizmów zakrzywiania percepcji i stabilizowania raz już powziętych przekonań, które doskonale ten proces wytłumaczą. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nawet te najbardziej wysublimowane i przenikliwe analizy z pogranicza kognitywistyki, neuronauk i ewolucjonizmu coś istotnego pomijają. Innymi słowy – same poniekąd wpadają w pułapkę, której przemyślną konstrukcję starają się naświetlić i wytłumaczyć. Nie oznacza to oczywiście, że musimy w związku z tym sięgać po metafizykę. Wystarczy dość prosta, a zarazem – być może – dla niektórych obrazoburcza konstatacja.

A mianowicie: żyjemy w kulturze, która promuje drapieżnictwo. Nieprzypadkowo jeszcze w latach 70. ubiegłego stulecia tacy autorzy, jak Robert D. Hare czy Christopher Lasch zwracali uwagę, że współcześnie osobnicy o cechach psychopatycznych i narcystycznych okazują się często najskuteczniejszymi uczestnikami gry społecznej. Pomimo deklarowanych wartości głęboko przeciwnych darwinistycznemu współzawodnictwu, w wielu obszarach dzisiejszego świata realia przypominają w gruncie rzeczy Hobbesowski stan natury. Przekonanie, że ktoś, kto znajduje się na szczycie jakiejś hierarchii – z powodu swojej pozycji, talentu, pieniędzy, a także, _last but not least_ „wielkiej wizji”, – nie podlega regułom obowiązującym zwykłych śmiertelników, wciąż jest niezwykle głęboko zakorzenione. Podobnie jak przekonanie, że ekspansja, czyli droga na szczyt, jest jedynym kierunkiem nadającym życiu wartość. I że wymaga ona bezwzględności oraz braku skrupułów.

No dobrze, ale czy suma tych wszystkich akceptacji, a nawet gloryfikacji zachowań noszących ewidentne znamiona przemocy, tych wszystkich zaniechań, zaślepień i przemilczeń, rzeczywiście daje w efekcie figury w rodzaju Madsena, Epsteina czy Putina? Czy – innymi słowy – tego rodzaju postacie są produktem specyficznego kulturowego kontinuum, w którym na początku mamy kult siły i pieniędzy, na końcu zaś gwałt i morderstwo jako najpełniejszą realizację chorej fantazji o potędze?

Historia opowiedziana w serialu poświęconym tragicznym losom Kim Wall zdaje się potwierdzać tego rodzaju diagnozę. Wzięcie jej na poważnie oznaczało­by jednak konieczność głębokiej rewizji tego, co dziś wciąż jeszcze powszechnie akceptowane, ba, niekiedy wy­noszone na piedestał. Tymczasem o wiele łatwiej jest uznać, że świat dzieli się na „normalnych ludzi” oraz krwiożercze „potwory”, które zjawiają się nie wiadomo skąd, i które z naszym, „normalnym” światem i z nami, „normalnymi”, nie mają absolutnie nic wspólnego.

_Dalsza część w wersji pełnej_PRZYPISY

1.

1 L. Durrell, _Monsieur albo Książę Ciemności_, przeł. A. Kołyszko, Noir sur Blanc, Warszawa 2001, s. 116.

2.

2 Tamże.

3.

3 Mircea Eliade, _Alchemia azjatycka_, przeł. Ireneusz Kania, KR, Warszawa 2000, s. 14.

4.

4 Kentroversy, _Eyes_ _Wide Shut: Occult Symbolism_, The Kentro­versy Papers, 19 marca 2006, web.archive.org/web/20060425054747/http://kentroversypapers.net/, dostęp: 21.06.2025.

5.

5 R. Imhoff i in., _Conspiracy mentality and political orientation across 26 countries_, „Nature Human Behaviour” 2022, vol. 6, iss. 3, s. 392–403.

6.

6 E. de Martino _Świat magiczny. Prolegomena do historii magizmu_, przeł. B. Nuzzo, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2011.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij