Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Ćwierć Wieku Pokoju. Jak Polska uniknęła klęski w historii alternatywnej 1935-1960 - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
17 września 2025
49,90
4990 pkt
punktów Virtualo

Ćwierć Wieku Pokoju. Jak Polska uniknęła klęski w historii alternatywnej 1935-1960 - ebook

Ćwierć Wieku Pokoju to historia alternatywna – fabularyzowana symulacja dziejów II Rzeczypospolitej, która prowadzi aż do zupełnie innej rzeczywistości w kwietniu 1960 roku. Autor łączy analizę geostrategiczną, planowanie scenariuszowe, teorię gier i modele sztucznej inteligencji, by przeprowadzić „crash test” historii: co musiał zrobić polski rząd, by ocalić naród, zachować dorobek i oddalić widmo sowietyzacji? To opowieść pisana z gabinetu premiera. Polska przestaje być pionkiem w rękach wrogich mocarstw i zawodnych sojuszników – zaczyna grać w myśl zasady egoizmu narodowego. Ćwierć Wieku Pokoju to thriller geopolityczny, literacka gra strategiczna i eksperyment z wyobraźnią. Książka, która stawia najważniejsze pytanie: czy Polska musiała upaść, czy raczej zabrakło jej odwagi, wyobraźni i elit zdolnych podjąć decyzje, które mogły odmienić los narodu w XX wieku?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397741713
Rozmiar pliku: 587 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

ĆWIERĆ WIEKU POKOJU

JAK POLSKA UNIKNĘŁA KLĘSKI W ALTERNATYWNEJ HISTORII 1935–1960

Maciej Pichlak

ĆWIERĆ WIEKU POKOJU

JAK POLSKA UNIKNĘŁA KLĘSKI W ALTERNATYWNEJ HISTORII 1935–1960

© 2025 WYDAWNICTWO METASCOPE CREATIVE

OŚWIADCZENIA:

Ta publikacja jest fikcją literacką z gatunku historii alternatywnej.

Wszystkie dialogi, wydarzenia i decyzje przypisane postaciom historycznym są kreacją autora.

Książka nie stanowi pracy naukowej ani źródła historycznego.

Nazwiska postaci historycznych użyto wyłącznie w ramach literackiej symulacji alternatywnych, hipotetycznych okoliczności i zdarzeń.

Wszelkie podobieństwa do osób żyjących są przypadkowe i niezamierzone.

Nazwy firm, instytucji i znaki towarowe pojawiają się wyłącznie w celu odtworzenia realiów; ich użycie nie oznacza jakiegokolwiek związku, sponsorowania, rekomendacji ani aprobaty.

Poglądy i wypowiedzi, przypisywane w książce bohaterom, nie odzwierciedlają poglądów autora ani wydawcy.

Autor i wydawca jednoznacznie potępiają wszelkie formy antysemityzmu, dyskryminacji, mowy nienawiści i przemocy oraz jakiekolwiek ustroje totalitarne lub autorytarne.

Obecność takich motywów służy wyłącznie wiarygodności obrazu epoki i rozwinięciu fabuły; nie stanowi propagowania, pochwały ani zachęty do naśladowania.

Publikacja nie stanowi wezwania do działań sprzecznych z prawem (w tym do przemocy politycznej, przewrotów czy naruszania praw i wolności innych osób).

Tę książkę dedykuję pamięci mojej Cioci, Janiny Grabowskiej-Chałki (1945–2004) – autorce książek, historyczce, muzealniczce i działaczce kultury, w latach 1977–2004 dyrektorce Państwowego Muzeum Stutthof w Sztutowie

(Niemiecki Nazistowski Obóz Koncentracyjny i Zagłady 1939–1945).

Za swoją pracę na rzecz pamięci historycznej i kultury Janina Grabowska-Chałka uhonorowana została Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2002).

To Jej pasja do historii nauczyła mnie, że przeszłość jest kompasem dla przyszłości. To Ona pokazała mi, jak słuchać przeszłości bez uprzedzeń, szukać sensu w ciszy źródeł i odróżniać patos od odpowiedzialności.

— Maciej Pichlak, siostrzeniec

WARSZAWA, 17 WRZEŚNIA 2025PROLOG – BELWEDER (WARSZAWA), NOC Z 12 NA 13 MAJA 1935

Późna noc. W pałacu Belwederskim unosi się gęsta, duszna cisza. Kilka godzin temu zmarł Marszałek Józef Piłsudski, a wraz z jego odejściem coś pęka w fundamentach II Rzeczypospolitej. W gabinecie na piętrze, pogrążonym w półmroku, dwie postaci trwają w milczeniu. Prezydent Ignacy Mościcki siedzi za masywnym biurkiem, dłonie splecione pod brodą, wzrok utkwiony w jednym punkcie. Naprzeciwko, w cieniu stojącej lampy, minister spraw zagranicznych Józef Beck opiera się o poręcz fotela. Żółtawe światło przygasającej żarówki drży na ścianach, wydłużając cienie mężczyzn.

Na blacie biurka leży nieruchomo koperta opatrzona pieczęcią Belwederu. W środku znajduje się ostatnia wola zmarłego – notatka z nazwiskiem następcy na stanowisku Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Mościcki wodzi palcami po zamkniętej kopercie, lecz nie otwiera jej, jakby sama pieczęć parzyła jego skórę. Beck wpatruje się w ciemne okno, za którym majowa noc wstrzymuje oddech. Przez uchylone skrzydło wpada słodkawy zapach kwitnących bzów, ale nie koi nerwów ministra.

— Jeszcze nie teraz, Józef – odzywa się cicho Mościcki, przerywając ciszę. — Ogłosimy to nad ranem. Ciągłość dowództwa musi zostać zachowana, ale nie będziemy rozbudzać plotek w środku nocy.

Beck przytakuje, prostując się nieco. W półmroku błyszczy pot na jego skroni. Wraz ze śmiercią Marszałka prysła bańka iluzji, w której żyła sanacja; rzeczywistość napiera na mury Belwederu: pełna niepewności, tarć i ambicji czekających w ukryciu.

— Czy my nad tym zapanujemy? – pyta w końcu szeptem. — Ludzie zbierają się na ulicach, słuchałem radia – podano komunikat o śmierci Marszałka.

Prezydent milczy. Z oddali dobiega głuchy odgłos – może późny samochód na ulicy, może wystrzał. Beck odwraca głowę, serce podchodzi mu do gardła. Mościcki czuje, że wraz z tą śmiercią ruszy lawina – muszą ją okiełznać, nim pogrzeb przerodzi się w kryzys państwa.

— Musimy zachować spokój – mówi wreszcie Mościcki, powoli i dobitnie. — Do rana zostało kilka godzin. Porządek zostanie utrzymany. Słowo „porządek” zawisa w powietrzu. Beck próbuje wyczytać z profilu prezydenta choć cień pewności. Mościcki ociera czoło, sięga po szklankę wody, po czym dodaje ciszej:

— Rano spotkam się z Rydzem-Śmigłym i Walerym Sławkiem. Ustalimy dalsze kroki. Ty, Józefie, przygotuj komunikat do ambasad – niech świat dowie się o naszej stracie, ale zapewnij ich, że państwo trwa stabilnie. Żadnych oznak paniki.

— Oczywiście, panie prezydencie. Zadbam o to, by uspokoić sojuszników i sąsiadów – odpowiada Beck, odzyskując rezon.

Obaj wiedzą, że Berlin ani Moskwa nie mogą dostrzec cienia słabości w Warszawie. Gdzieś w korytarzu odzywa się stary zegar wybijający północ. Dwanaście uderzeń niesie się echem po pustych salach Belwederu – mechaniczny, równy rytm w kraju, który właśnie traci dawny porządek. Kiedy milknie ostatni ton, Mościcki spuszcza wzrok na kopertę z nazwiskiem Rydza-Śmigłego. Zaciska szczęki.

— Jutro zacznie się nowy dzień – mówi cicho, niemal do siebie. — Byle do rana…

Beck odwraca się w stronę okna. W ciemności majaczy zarys ogrodów. Na żwirowej ścieżce cienie układają się nieregularnie, jak widma dawnych bohaterów krążące wokół pałacu. Minister myśli, że gdzieś tam, za drzewami, czai się już nowy porządek, gotowy zapukać do bram ich świata.

MOKOTÓW (WARSZAWA), OKOŁO PÓŁNOCY 12/13 MAJA 1935

Kilka kilometrów dalej, w dużym salonie prywatnej willi, za szczelnie zasłoniętymi zasłonami pali się pojedyncza lampa naftowa. Jej przyćmione światło kołysze cienie na twarzach kilku mężczyzn pochylonych nad stołem. W powietrzu krąży dym papierosów i ta osobliwa cisza, w której słychać nawet przesunięcie szklanki.

Przy dębowym blacie zasiada elita, jakiej II RP nie widziała przy jednym stole od lat: Roman Dmowski – siwowłosy przywódca obozu narodowego – trzyma dłonie na lasce i przenikliwie lustruje zebranych; obok Władysław Studnicki, ideolog Realpolitik, nerwowo stuka piórem o krawędź notatnika; naprzeciw Wincenty Witos, chłopski lider i były premier, z zatroskaną miną; obok niego Wojciech Korfanty, śląski trybun o surowych rysach. Z boku stoi Jan Wedel, przemysłowiec, zwykle daleki od polityki – dziś gotów ryzykować finansowanie spisku. W cieniu, z rękami skrzyżowanymi na piersi, trwa generał Kazimierz Sosnkowski – niegdyś najbliższy druh Piłsudskiego, teraz z zaciśniętą szczęką, świadom niezwykłości chwili, w której siada z Dmowskim po jednej stronie stołu. Nad rozłożoną mapą Warszawy pochyla się generał Tadeusz Kutrzeba, kreśląc ołówkiem ostatnie poprawki, a lampę nad mapą przybliża Witold Pilecki, młody oficer o bystrym spojrzeniu.

Choć na co dzień dzielą ich ideologie i ambicje, tej nocy łączy ich wspólna misja: ocalić Rzeczpospolitą przed chaosem. Wczoraj byli wrogami, dziś wspólnikami – na moment powraca duch narodowej jedności z czasów największych zagrożeń.

Drzwi uchylają się bezszelestnie. W progu staje Pilecki.

— Wszyscy już są, panie premierze.

Skinienie. W tym momencie zaczyna się nasza gra. Pozwól, że przedstawię zasady. Ja – premier i zarazem narrator tej opowieści – wiem, że w tej książce to ty, czytelniku, obejmiesz ster rządów. To ciebie historia uczyni teraz premierem Polski, liderem strategicznej rozgrywki, której stawką jest przetrwanie i suwerenność państwa. Będziesz podejmował decyzje, które odmienią bieg dziejów, mając na uwadze trzy nadrzędne cele:

• Zachować tkankę biologiczną narodu – każdy bezsensownie stracony żołnierz, robotnik, nauczyciel czy dziecko to cios, który będzie boleć jeszcze dekady. W grze oznacza to wybieranie takich ścieżek, które minimalizują straty ludzkie w wojnie, okupacji, represjach.

• Uchronić dorobek materialny i dobra kultury – ziemię, fabryki, biblioteki, porty, zabytki. W realnej historii wiele z tego legło w gruzach; w tej symulacji celem jest tak prowadzić politykę i wojnę, by nie zamienić kraju w ruinę.

• Oddalić ryzyko sowietyzacji – i stworzyć fundamenty pod szybki start do gospodarki rynkowej. Stalin nie może wejść nad Wisłę, a nasz system gospodarczy nie może zostać rozjechany planem pięcioletnim z Moskwy.

Nasza taktyka wymaga zimnej kalkulacji, nie legend. Będę dla ciebie przewodnikiem i komentatorem. Jako narrator będę aktualizował kluczowe wskaźniki gry – swoisty panel kontrolny w grze strategicznej – oraz przedstawiał możliwe scenariusze wskazywane przez sztuczną inteligencję (AI). Dzięki temu w każdej chwili zobaczysz, jak twoje decyzje wpływają na kondycję państwa i jakie drogi stoją przed tobą otworem.

Oto co i dlaczego będzie analizował silnik naszej strategicznej gry (więcej w aneksie A książki):

RAP – Ryzyko Paktu Berlin–Moskwa

Cień Rapallo, czyli porozumienia Niemiec i Rosji ponad głowami innych narodów. To dla Polski scenariusz najgorszy – koniec gry. Naszym zadaniem jest podsycać ich nieufność, tak by Berlin i Moskwa patrzyły na siebie jak na wrogów, a nie partnerów.

WDR – Western Delivery Readiness

Barometr wiarygodności Zachodu. Nie liczą się słowa, lecz dostawy: kredyt zamieniony w transport, statek w porcie, wagon na torach. Każda obietnica musi być realna – inaczej WDR spada i zostajemy z fikcją bezpieczeństwa.

GEONET – przepustowość i spójność sieci

Krwiobieg państwa: kolej, energia, porty, technologia. Wysoki GEONET to sprawna mobilizacja i gospodarka, niski – zaproszenie dla agresora.

OODA_PL – szybkość decyzji Observe–Orient–Decide–Act.

Krótka pętla oznacza refleks i sterowność państwa, długa – reakcję spóźnioną na fakty dokonane.

CSI – spójność społeczna i integralność państwa

Czy kraj trzyma się razem, czy pęka od środka. Filary: prawo, udział, wspólna kultura, rozliczone krzywdy. Wysoki CSI to pancerz, niski – grunt nasiąknięty frustracją.

Gra się rozpoczęła. Pierwszym ruchem na tej szachownicy będzie Operacja „Porządek”.ROZDZIAŁ 1 – OPERACJA „PORZĄDEK”

WARSZAWA, 12 MAJA 1935, 23:15

Telefon rozdarł noc.

— Słucham.

Krótki komunikat, bez ozdobników:

— Marszałek nie żyje.

Odstawiłem słuchawkę. Uderzenie przyszło, choć czekaliśmy na nie od tygodni. Nie było czasu na żałobę. Płaszcz, kapelusz, schody, wilgotny zapach ulicy.

— Na miejsce – rzuciłem, siadając do czekającego auta.

Silnik warknął i wziął nas w noc, na południe, ku mokotowskim alejom. Śródmieście mijało w czarnych prostokątach okien. Aleje Ujazdowskie spały. A jeśli plan zawiedzie? Stryczek albo kula. Odpędziłem czarne myśli. Nie ma odwrotu. Musi się udać.

Minęliśmy Belweder – w jego ciemnych oknach zgasło o 20:45 życie Piłsudskiego. Dokładnie dziewięć lat po maju. Historia zataczała koło, tym razem to my mieliśmy przejąć ster.

WARSZAWA (MOKOTÓW), 23:47

Niska willa na Mokotowie. Zasłony zasunięte. Drzwi uchyliły się bezszelestnie.

— Wszyscy już są, panie premierze – szepnął Witold Pilecki.

Skinąłem głową i wszedłem.

W salonie panował półmrok, powietrze ciężkie było od dymu papierosowego. Przy jednym stole zasiedli ludzie o skrajnie różnych życiorysach i poglądach – niegdyś zaciekli oponenci, dziś sprzymierzeńcy. Endecy, piłsudczycy, ludowcy, chadecy – wszyscy porzucili dawne urazy w imię nadrzędnego celu. To, co jeszcze rok temu wydawało się niemożliwe, teraz stawało się faktem.

Pierwszy odezwał się generał Sosnkowski, dawny towarzysz broni Piłsudskiego, dziś nasz wojskowy sprzymierzeniec.

— Wojsko jest w znacznej części z nami – zaczął stanowczo. — Mamy poparcie dowódców kluczowych jednostek w stolicy i okolicach. Pułk Szwoleżerów obstawi Belweder, ich oficerowie to moi starzy legioniści. Batalion ze szkoły podchorążych czeka w odwodzie, gdyby trzeba było zabezpieczyć miasto. Oddziały Polskiej Organizacji Wojskowej także pozostają w pogotowiu.

Kiwnąłem głową. Sosnkowski wziął na siebie najtrudniejsze zadanie: zapewnić, że armia nie wystąpi przeciw nam. Wiedzieliśmy, że wielu oficerów nadal jest lojalnych wobec sanacji, ale zaufanie, którym darzyli Sosnkowskiego jako legionowego generała, miało tutaj zaważyć.

Głos zabrał Tadeusz Kutrzeba, pochylony nad rozłożoną mapą Warszawy.

— Nasze patrole zajmą najważniejsze punkty miasta przed świtem – meldował spokojnym, rzeczowym tonem. — Mosty na Wiśle, Dworzec Główny, centrale telefoniczne na Polnej i gmach Polskiego Radia przy Zielnej będą pod kontrolą naszych ludzi. Odciąłem już łączność radiową jednostek wojskowych z zewnątrz – tej nocy nikt nie wyda rozkazu spoza Warszawy. Generał Edward Rydz-Śmigły nie ma jak skontaktować się z garnizonami.

Usłyszałem w głosie Kutrzeby tłumioną satysfakcję. Plan wojskowy, który opracował, wchodził właśnie w życie. Rydz-Śmigły – naturalny następca Piłsudskiego – został przezornie odcięty od możliwości działania. Jeszcze dziś w nocy miał się przekonać, że losy armii nie leżą już wyłącznie w jego rękach.

— Podporuczniku Pilecki – zwróciłem się do młodego oficera, który stał pod ścianą jak cień. — Pan zajmuje radiostację.

Witold Pilecki wyprostował się i skinął energicznie.

— Tak jest. Moi ludzie są już w środku – odpowiedział cicho. — Technicy z naszej siatki odcięli centralę od niepożądanych komunikatów. Gdy padnie sygnał, przejmujemy rozgłośnię i nadajemy nasz komunikat do narodu.

To była kluczowa część planu – informacja. Głos radia miał obwieścić Polakom zmianę władzy i uspokoić nastroje, zanim ktokolwiek zdąży sięgnąć po broń.

— A prowincja? – odezwał się tubalnym głosem Roman Dmowski, który dotąd przysłuchiwał się uważnie kolejnym raportom. — Wojciechu?

Wojciech Korfanty odchrząknął. Na jego pociągłej, zmęczonej twarzy malował się cień dawnych cierpień – sanacja wtrąciła go niegdyś do więzienia, musiał emigrować. Teraz wrócił w konspiracji, by dokończyć swoją misję.

— Górny Śląsk i Wielkopolska są spokojne – oznajmił. — Moi zaufani ludzie w Poznaniu, Katowicach i na Pomorzu wiedzą, co robić. Lokalne komórki naszych partii utrzymają porządek na czas przejściowy. Starostowie i komendanci policji już otrzymali ode mnie ostrzeżenie, by nie podejmowali żadnych pochopnych działań.

— Ludowcy też nie zawiodą – dołączył się Wincenty Witos, dotąd milczący. Siwe włosy nad pociągłą twarzą dodawały mu godności. — Na wsi będzie spokój. Daliśmy znać naszym działaczom, że szykuje się porozumienie narodowe. Jak naród usłyszy w radiu mój głos w nowym rządzie, uspokoi się. Ludzie mają dość kłótni – chcą zgody i bezpieczeństwa.

Pokiwałem głową, czując przypływ ulgi. Obawialiśmy się odruchu strachu lub gniewu wśród mas – że ludzie ruszą na ulice w obronie Piłsudskiego lub przeciw zamachowi.

— Jeśli mogę coś wtrącić… – zaczął cicho Jan Wedel, dotąd przysłuchujący się dyskusji z boku stołu. Spojrzeliśmy na niego – elegancki przemysłowiec w nienagannie skrojonym garniturze nie pasował wyglądem do konspiracyjnej narady, ale to on od miesięcy wspierał nas finansowo. — Panowie, zadbajmy również o ciągłość gospodarki. Jutro rano banki i giełda muszą normalnie otworzyć pod nowym nadzorem. Nie możemy dopuścić do paniki wśród przedsiębiorców ani do wycofywania depozytów z banków. Przygotowałem komunikat do prasy ekonomicznej: obiecujemy stabilizację i poszanowanie własności prywatnej. Polska Konfederacja Pracodawców musi wiedzieć, że nie grozi im żadna bolszewicka rewolucja, a raczej uzdrowienie sytuacji. Współpracują z nami cicho, ale efektywnie.

— Doskonale – pochwaliłem go.

Obawialiśmy się również paniki gospodarczej – gwałtownego spadku złotego czy masowego wykupu towarów. Zapewnienie, że nowy rząd nie wprowadzi gospodarczego chaosu, było absolutnie kluczowe. Zarówno krajowi fabrykanci, jak i zagraniczni kredytodawcy musieli zobaczyć w nas gwarantów stabilności.

— Wszystko zgodnie z planem – odezwał się znów Roman Dmowski, splatając dłonie na blacie stołu. Jego głęboko osadzone oczy przesuwały się po nas z wolna. — Panowie, wykonaliście ogromną pracę. Zbliżamy się do decydującego momentu. Teraz najważniejsze: żadnego rozlewu krwi. Polska nie może obudzić się do bratobójczych scen. Dlatego działamy zdecydowanie, ale bez zbędnej brutalności. Liczymy, że przeciwnik ustąpi, gdy zobaczy naszą determinację.

— A jeśli któryś nie ustąpi? – padło pytanie z końca stołu. Spojrzałem w tamtą stronę i dostrzegłem lekko zarysowaną sylwetkę generała Władysława Sikorskiego, który dotąd stał w cieniu pokoju. Generał Sikorski, bohater wojny polsko-bolszewickiej, również dołączył do naszego spisku – choć miał odegrać większą rolę dopiero później, tej nocy chciał być obecny. — Co, jeśli Rydz albo inni postanowią stawić zbrojny opór? Czy jesteśmy gotowi użyć siły?

Pytanie zawisło w powietrzu. Wszyscy wiedzieliśmy, że choć plan zakłada bezkrwawy przebieg, może nadejść chwila, gdy broń wypali.

— Jesteśmy gotowi – odparł twardo Sosnkowski. — Ale do samego końca będziemy próbowali przekonać ich słowem, nie kulą. Rydz-Śmigły otrzyma szansę honorowego wycofania się. Beck, Sławek, wszyscy oni – nie chcemy ich głów, tylko odsunięcia od władzy. Zrzekną się stanowisk i tyle. Jeśli jednak któryś sięgnie po broń… – tu spojrzał znacząco na każdego z nas – wtedy nie będziemy się wahać. Jeden strzał teraz może zaoszczędzić tysiące później.

W ciszy, jaka zapadła, wszyscy przyjęli do wiadomości te słowa. Nikt ich głośno nie pochwalał, lecz nikt też nie zaprotestował. Byliśmy zdeterminowani. Wiedzieliśmy, że ryzykujemy własne – i cudze życie. Każdy z nas miał świadomość, że jeśli ta noc się nie powiedzie, los Polski będzie przypieczętowany.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy.

— Czas – powiedziałem cicho, lecz stanowczo. — Zaczynamy.

Wszyscy po kolei wstaliśmy od stołu, odrzucając na bok papiery i mapy. Uścisnęliśmy sobie dłonie na znak jedności.

— Niech Bóg prowadzi – szepnął Wincenty Witos, na co pozostali skinęli głowami. Sam również w duchu zmówiłem krótką modlitwę, prosząc Opatrzność o wsparcie w tej misji.

Chwilę później w willi zrobiło się pusto – konspiratorzy rozpłynęli się w ciemnościach nocy, każdy ruszając do swojego zadania. Ja również zaczerpnąłem jeszcze raz zimnego nocnego powietrza, po czym wsiadłem do czekającego samochodu. Najważniejsza noc w naszym życiu właśnie się zaczynała.

Kwadrans po pierwszej w nocy nasz plan przeszedł w fazę realizacji. Ze schowka samochodu wyjmuję polowy telefon, połączony kablem z ręczną centralką. Nawiązujemy krótkie połączenie z operatorem czekającym na hasło.

— Czas na porządek – wypowiadam wyraźnie do słuchawki, przekazując umówiony sygnał.

Wiem, że w tym momencie w eter idą szyfrowane depesze do naszych ludzi w całym kraju. W Warszawie zaś poszczególne grupy zaczynają działanie równocześnie: oddziały wojskowe zajmują pozycje, a nasz komunikat szykuje się do emisji w radiu.

Niespełna godzinę później szeptany plan staje się rzeczywistością.

Pod osłoną nocy moja czarna limuzyna, prowadzona pewną ręką przez kierowcę, wtacza się wolno na teren Łazienek od strony ul. Belwederskiej. Za nami jadą dwa wojskowe wozy ciężarowe bez świateł. Wewnątrz siedzą uzbrojeni żołnierze w płaszczach – ludzie Sosnkowskiego i Kutrzeby.

Wartownik w budce wychyla się z widocznym zdziwieniem – o tej porze spodziewał się raczej nielicznych gości.

— Stać! Kto idzie?! – rozlega się jego okrzyk, w którym pobrzmiewa napięcie. Za plecami strażnika widzę sylwetki kolejnych żołnierzy. Na piersi wartownika połyskuje orzełek Pułku Szwoleżerów.

— Generał Kazimierz Sosnkowski, minister spraw wojskowych – odzywa się donośnie mój towarzysz, wysuwając się o krok do przodu. — Przyjechaliśmy na pilne spotkanie z panem prezydentem. Otwierać bramę, żołnierzu.

W mroku nocy dostrzegam, jak wartownik marszczy brwi, niepewny, co czynić. Czuję, że za sekundę może wszcząć alarm. Spoglądam szybko na generała. Ten jednak zachowuje zimną krew.

— Rozkaz Marszałka Piłsudskiego, chłopcze – dodaje cicho Sosnkowski, zniżając ton głosu do poufałego szeptu. — Sam Marszałek polecił mi, by natychmiast po jego śmierci zjawić się u prezydenta Mościckiego.

Na dźwięk słowa „Marszałek” twarz młodego szwoleżera tężeje, a potem łagodnieje. W jego oczach dostrzegam mieszankę żalu i zaufania. Śmierć Piłsudskiego musiała już dotrzeć do świadomości żołnierzy pełniących tu służbę – i wstrząsnąć nimi. Nazwisko Sosnkowskiego kojarzy się z dawnym towarzyszem broni ich ukochanego wodza. W końcu wartownik salutuje i kiwa ręką na podkomendnych, by otworzyli bramę.

— Proszę, panie generale… – mówi tylko, odsuwając się.

Wchodzimy szybkim krokiem na dziedziniec Belwederu. Za nami wjeżdżają cicho ciężarówki, które zatrzymują się przy bocznej oficynie. Z pojazdów wyskakują nasi ludzie – oficerowie i żołnierze, którzy natychmiast zajmują wyznaczone pozycje: przy wyjściach z pałacu, u wylotu alei, obok wartowni. Cała operacja przebiega bez zbędnego hałasu. Nim ktokolwiek wewnątrz zdąży się zorientować, Belweder jest pod naszą kontrolą.

Wkraczamy do środka głównym wejściem. W holu pojawia się półprzytomny adiutant dyżurny w rozpiętym mundurze.

— Co tu się dzieje…? – zaczyna, ale urywa, widząc groźne spojrzenie Sosnkowskiego i lufy dwóch Visów, dyskretnie wymierzone w jego stronę.

— Panie poruczniku, proszę raczej zaprowadzić nas do gabinetu pana prezydenta – mówi lodowatym tonem generał.

Adiutant blednie, po czym automatycznie staje na baczność.

— Tak jest, panie generale… – odpowiada i potykając się, rusza korytarzem. Idziemy za nim.

Na pierwszym piętrze, w reprezentacyjnym gabinecie Belwederu, zastajemy prezydenta Ignacego Mościckiego i ministra Józefa Becka. Pokój tonie w półmroku – pali się tylko jedna lampa na biurku. Mościcki zrywa się z siedzenia na nasz widok. Beck również podnosi się gwałtownie z fotela przy oknie.

— Co to ma znaczyć?! — Beck cedzi słowa przez zęby, wpatrując się w nas z niedowierzaniem. — Kim są ci ludzie? Poruczniku, co tu się wyprawia?!

Prezydent Mościcki jest wyraźnie zdezorientowany, ale zachowuje milczenie. To uczony chemik, człowiek o spokojnym usposobieniu – w tej chwili jego twarz jest blada jak papier.

— Panie prezydencie, panie ministrze – zaczynam spokojnie, ale stanowczo. — Proszę zachować spokój. Nie chcemy rozlewu krwi ani zamieszania. Przychodzimy z wiadomością i propozycją.

— Propozycją?! — Beck wybucha gorzkim śmiechem. — To wygląda raczej na groźbę. Panowie sądzicie, że… — Robi krok w naszą stronę, ale wtedy Wincenty Witos wstępuje naprzód ze złością malującą się na twarzy.

— Proszę się opanować, panie ministrze – przerywa mu ostro Witos. — Mamy poparcie wojska i większości sił politycznych. Nie przyszliśmy tu dyskutować, tylko ratować Rzeczpospolitą. Sanacja utraciła mandat do rządzenia.

Beck mierzy go wzrokiem pełnym nienawiści. Ci dwaj mężczyźni nigdy nie stanęli dotąd twarzą w twarz – Beck, ulubieniec Piłsudskiego i Witos, chłopski przywódca poniżony procesem brzeskim.

— Zdrajcy… – syczy Beck, zaciskając pięści. — Zamach stanu w chwili żałoby narodowej… Tego wam naród nie wybaczy.

Czuję, że atmosfera gęstnieje. Kątem oka widzę, że adiutant dyskretnie osuwa się pod ścianę – stamtąd jednym skokiem mógłby rzucić się do telefonu alarmowego. Nie można do tego dopuścić. Wyczuwając zagrożenie, daję dłonią nieznaczny znak jednemu z naszych oficerów. Natychmiast podchodzi on bliżej biurka, kładąc dłoń na aparacie telefonicznym w jednoznacznym geście. Adiutant zamiera i nawet nie próbuje sięgnąć po słuchawkę.

— Panie prezydencie – zwracam się wprost do Mościckiego, starając się ignorować Becka. — Nadszedł moment próby dla naszej ojczyzny. Marszałek Piłsudski nie żyje, a wraz z nim skończyła się pewna epoka. Potrzeba nam jedności i zdecydowania, by stawić czoło wyzwaniom. Polska stoi samotnie między dwoma potęgami – Hitlerem i Stalinem. Czas gierek balansujących dobiegł końca. Jeśli teraz nie przejmiemy steru i nie wprowadzimy porządku, czeka nas zagłada.

Mościcki patrzy na mnie z szeroko otwartymi oczami. Milczy, więc ciągnę dalej.

— Pan, panie prezydencie, pozostanie głową państwa – kontynuuję. — Uchwyci pan w swoje ręce ster władzy, ale wsparty przez Radę Obrony Państwa – nadzwyczajny organ, który pomoże przeprowadzić kraj przez burzę. Tworzą go przedstawiciele wszystkich głównych stronnictw, także pańscy dotychczasowi oponenci, zjednoczeni dla ratowania Polski. Ja jako premier wezmę na siebie ciężar rządzenia na co dzień, zgodnie z pańskimi dekretami. Wojsko poprze te działania – generał Sosnkowski jest tego gwarantem. Obiecujemy panu: porządek, jedność, bezpieczeństwo. Bez kolejnych rozłamów, bez walk między sobą. Tego chciałby sam Marszałek, prawda?

Ignacy Mościcki stoi jak wryty, słuchając moich słów. Widzę, że drżą mu dłonie wsparte o blat biurka. Spogląda na Witosa – dawnego premiera sprzed lat, z którym niegdyś współpracował, zanim sanacja odsunęła tamtych ludzi od władzy. Spogląda na generała Sosnkowskiego – przyjaciela Piłsudskiego z czasów legionowych. Na koniec przenosi wzrok na mnie. Nie znamy się bliżej; jestem dla niego zapewne młodszym politykiem, trybikiem w maszynerii obozu narodowego. Ale wie jedno: jestem tu teraz i kontroluję sytuację.

— A jeśli odmówię? – pyta cicho prezydent.

Cisza. Wymieniamy krótkie spojrzenie z Sosnkowskim. To moment, który zadecyduje o wszystkim.

— Proszę nie odmawiać, panie prezydencie – odzywa się Wincenty Witos pojednawczym tonem. — Naród pana potrzebuje. Niech pan spojrzy prawdzie w oczy: pańscy dotychczasowi doradcy prowadzili nas ku katastrofie. Czas na nowe rozdanie. Niech pan stanie na czele tego porozumienia, zamiast trwać przy bankrutach.

Beck prycha z pogardą, ale Mościcki unosi rękę, uciszając go. Widzę, że w oczach prezydenta błyska coś na kształt ulgi – jakby słowa Witosa zdejmowały z niego ciężar odpowiedzialności.

— Jaką mam gwarancję… – zaczyna Mościcki, cedząc powoli – że to się nie skończy chaosem? Że jutro nie obudzimy się w ogniu walk wewnętrznych?

— Gwarancją jest nasza determinacja i plan – wchodzę mu w słowo. — W ciągu najbliższych godzin obejmiemy kontrolę nad kluczowymi instytucjami państwa. Przez radio ogłosimy powstanie Rady Obrony Państwa i nowego rządu. Pański podpis, panie prezydencie, będzie dla wszystkich sygnałem, że to nie bunt, ale odgórna sanacja sanacji. Ludzie pragną porządku, nie zamętu. My ten porządek im damy. Jest gotowa lista stu trzydziestu czterech ludzi, którzy wejdą do resortów, armii, gospodarki, urzędów.

Mościcki opuszcza głowę i przeciera dłonią czoło. Milczy dłuższą chwilę. Bierze listę, którą położyłem mu na biurko i przegląda nazwiska, ludzi tak pieczołowicie zrekrutowanych i dobranych przez nas, wedle kompetencji nie partyjniactwa. W pokoju słychać tylko nasze ciche oddechy. W końcu prezydent spogląda na nas i kiwa wolno głową.

— Zgoda – mówi szeptem, lecz w cichej sali brzmi to jak uderzenie gromu. — Dla dobra państwa… zgoda.

Józef Beck osuwa się na fotel, jakby ktoś wypuścił z niego powietrze. Przez twarz Wincentego Witosa przebiega cień ulgi. Sosnkowski oddycha głęboko, ale jego dłoń wciąż spoczywa na rękojeści pistoletu u pasa.

— Panie ministrze, proszę złożyć broń – zwracam się do Becka, który siedzi bez słowa, wpatrując się w przestrzeń.

Cichy stukot odkładanej na stół broni sygnalizuje jego kapitulację.

— Proszę odprowadzić pana ministra do osobnego pomieszczenia i zapewnić mu ochronę – polecam jednemu z naszych oficerów.

Dwaj żołnierze delikatnie, choć stanowczo podnoszą Becka spod ramion i wyprowadzają z gabinetu. Były szef dyplomacji nie stawia oporu; mamrocze jedynie coś o hańbie.

Kiedy drzwi się za nim zamykają, dociera do mnie, że najtrudniejszy etap mamy za sobą. Prezydent Rzeczypospolitej zgodził się firmować nasze działania. Pałac Belwederski jest w naszych rękach, a wraz z nim – symboliczna władza.

Generał Sosnkowski wyjmuje z neseseru plik papierów opatrzonych państwowymi pieczęciami.

— Panie prezydencie, tu jest dekret o powołaniu Rady Obrony Państwa i nadaniu jej nadzwyczajnych pełnomocnictw – tłumaczę, podsuwając pierwszy dokument. — A tu drugi: o mianowaniu nowego Prezesa Rady Ministrów i przyjęciu dymisji dotychczasowego gabinetu.

Mościcki czyta pośpiesznie, marszcząc brwi. Wincenty Witos staje mu za ramieniem i wskazuje palcem najważniejsze fragmenty.

— Tu, panie prezydencie, zapisaliśmy, że ROP działa pod pańskim przewodnictwem – szepcze uspokajająco. — Nie umniejszamy pańskiej roli.

Mościcki unosi dłoń, dając znak, by pozwolono mu w spokoju czytać. Po minucie kiwa głową i sięga po pióro leżące na biurku.

— Niech i tak będzie – mówi cicho.

Zanurza stalówkę w kałamarzu i drżącym, lecz stanowczym ruchem składa podpisy we wskazanych miejscach. Na naszych oczach rodzi się nowy ład – czarno na białym.

— Proszę zawiadomić generała Rydza-Śmigłego, że oczekuję go niezwłocznie w Belwederze – zwraca się Mościcki do adiutanta, gdy tylko odsuwa od siebie podpisane arkusze.

— Panie prezydencie… – młody oficer przez chwilę się waha, spoglądając pytająco na nas. — Nie obawia się pan? – rzuca niepewnie, a w jego głosie słychać, że jest już świadom zmiany układu sił.

Mościcki wymienia spojrzenie ze mną. W jego oczach dostrzegam determinację pomieszaną z goryczą.

— Proszę wykonać polecenie – mówi twardo. — Generał Rydz-Śmigły ma natychmiast stawić się u mnie. Użyjcie rządowej linii telefonicznej, powiedzcie, że sprawa nie cierpi zwłoki.

Adiutant kłania się i wychodzi szybko. Czuję, jak napięcie powoli opada. Mam w dłoniach dokumenty zmieniające bieg historii – oficjalny glejt naszej akcji. Na zewnątrz pierwsze brzaski poranka zaczynają rozświetlać niebo. Nie ma jednak czasu na wytchnienie. Trzeba zamknąć sprawę z Rydzem-Śmigłym, nim budząca się Warszawa w pełni pojmie, co zaszło.

— Będzie wściekły, jeśli nie wpadnie w destrukcyjną furię wariata – rzuca do mnie półszeptem Sosnkowski, rozumiejąc, o kim myślę.

Pół godziny później słyszymy na podjeździe warkot silnika. Przez okno gabinetu dostrzegam nadjeżdżający wojskowy samochód osobowy z biało-czerwoną chorągiewką. To limuzyna generała Rydza. Po kilku minutach w drzwiach gabinetu staje wysoki mężczyzna w mundurze generalskim. Edward Rydz-Śmigły ma na sobie długi płaszcz przerzucony niedbale na ramiona i czapkę maciejówkę zsuniętą na tył głowy. Widać, że był w pośpiechu – policzki zaróżowione od chłodnego powietrza, w oczach gniewne błyski.

— Panie Prezydencie, melduję się na rozkaz… – zaczyna donośnie, ale urywa, gdy zauważa naszą trójkę stojącą obok biurka. Marszczy brwi. — Co tu robi generał Sosnkowski? I pan… – mierzy wzrokiem mnie, a potem dostrzega podpisane dokumenty na biurku. Nagle blednie. — Co to ma znaczyć?

Ignacy Mościcki podchodzi o krok do przodu.

— Spokojnie, generale – mówi, starając się zachować oficjalny ton. — Doszło do pewnych zmian. Proszę wysłuchać.

Rydz-Śmigły zaciska pięści.

— Jakich zmian?! Co to za… — Urywa, widząc, że do gabinetu wszedł jeszcze ktoś: to generał Kutrzeba, który dyskretnie zajął miejsce przy drzwiach, blokując wyjście. Rydz rozumie już, że znalazł się w potrzasku.

— Zamach… – syczy przez zęby. — Tchórze! Robicie to, gdy Marszałek umarł…

— Kazimierz i ty przeciwko mnie? — Rydz patrzy z wściekłością na Sosnkowskiego. Zwraca się do niego po imieniu – poufałość, która w tej chwili brzmi jak wyrzut. — Przecież Komendant wyznaczył mnie na swojego następcę!

— Edwardzie, uspokój się – odzywa się generał Sosnkowski stłumionym głosem. — Nikt tu nie zamierza podważać twojej odwagi ani zasług. Ale sytuacja wymaga nowego układu sił.

— Coście zrobili?! — Rydz przerywa, wskazując na papiery. — Co mi powiecie? Że Mościcki oddał władzę endekom? Że poszliście pod rękę z tymi, którzy latami pluli na pamięć 1920 roku?!

Czuję, że to przytyk pod adresem Dmowskiego i jego obozu, choć nazwisko nie pada. Robię krok naprzód.

— Panie generale – mówię stanowczo – Prezydent RP podjął decyzję o powołaniu Rady Obrony Państwa i rządu jedności narodowej. Ja zostałem mianowany premierem. To wszystko stało się tej nocy zgodnie z prawem, dekrety są podpisane. Wojsko pozostaje pod pańskim nominalnym dowództwem jako Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych – tego nikt panu nie odbiera. Ale kierunek polityki i strategii państwa wyznacza teraz rząd i ROP.

Rydz-Śmigły patrzy na mnie, jakby chciał zmiażdżyć wzrokiem.

— Jak śmiecie… – cedzi. — Generałowie podlegli mi przysięgali na wierność Marszałkowi i mnie jako jego następcy. — Podnosi głos i odruchowo sięga do kieszeni, zapewne po swój pistolet.

W tym momencie czuję napięcie wszystkich mięśni. Kutrzeba robi krok w jego stronę, a Sosnkowski jednym susem znajduje się przy dawnym koledze.

— Spokojnie, Śmigły – syczy Sosnkowski, chwytając go za przegub, nim tamten zdoła dobyć broni. — Nic ci to nie da. Twoi adiutanci zostali zatrzymani przy bramie. Łączność z jednostkami odcięta. Nikt tu nie wpadnie z odsieczą.

Rydz zamiera, zdając sobie sprawę, że jest sam. Nadal jednak kipi złością.

— To się nie uda – rzuca. — Wojsko wierne Piłsudskiemu tego nie zaakceptuje.

— Wojsko jest wierne Polsce – odpowiada ostro Sosnkowski. — Opanuj się! Nie chcemy rozlewu krwi. Zostaniesz na swoim stanowisku, nikt nie kwestionuje twojego bohaterstwa. Ale teraz musisz podporządkować się decyzjom prezydenta i rządu.

— Panie generale – wtrącam pojednawczo – obejmie pan honorowo funkcję Generalnego Inspektora. Nikt lepiej od pana nie utrzyma wojska w ryzach w okresie tej transformacji. Liczymy na pański autorytet. Sam pan wie, w jakim stanie jest armia – potrzebujemy ją unowocześnić, wzmocnić. Razem to zrobimy, wspólnie, zamiast walczyć ze sobą.

Rydz oddycha ciężko. Widzę, że bije się z myślami. Jest w pułapce – może albo spróbować heroicznego, ale samobójczego zrywu, albo zachować twarz i przyjąć warunki.

— Jaki Inspektor, co ty bredzisz endeku! Chcecie ze mnie zrobić marionetkę! To niesłychane… – mamrocze. — Taki spisek… wszyscy…

Odwraca się do Mościckiego.

— Pan się na to zgodził, panie prezydencie?

Mościcki prostuje się.

— Tak, generale – mówi chłodno. — Uczyniłem to, co uznałem za konieczne dla dobra państwa. Pan również może się przysłużyć ojczyźnie, jeśli zachowa pan spokój.

Rydz opuszcza głowę. Zapada długa cisza. Nikt z nas się nie odzywa – czekamy. W końcu Śmigły podnosi wzrok. Jego oczy są czerwone ze wściekłości lub może od powstrzymywanych łez furii.

— Dobrze więc – cedzi. — Nie będę bił się z Polakami. Zabieracie mi faktyczne dowództwo? Cóż… bawcie się w rządzenie. Ja umywam ręce. Historia was osądzi.

— Zapewniamy, że odegra pan jeszcze ważną rolę, panie marszałku – mówi cicho Sosnkowski, świadomie używając tytułu „marszałka”, łechcząc jego i wiedząc jednocześnie, że my nigdy do tego nie dopuścimy.

— Odprowadzicie generała do jego kwatery – polecam stojącym przy drzwiach żołnierzom. Podchodzą do Rydza-Śmigłego, gotowi mu towarzyszyć. — Proszę potraktować to jako eskortę honorową – dodaję pojednawczo. — Pański samochód czeka przed pałacem.

Rydz kiwa głową sztywno. Wiem, że w środku się gotuje, lecz zewnętrznie zachowuje wojskową dyscyplinę. Zanim wyjdzie, spogląda jeszcze na portret Piłsudskiego wiszący na ścianie gabinetu.

— Śpij spokojnie, Komendancie… – szepcze pod nosem. — Niech Bóg ma Polskę w opiece.

Patrzymy, jak wraz z eskortą znika w korytarzu. Drzwi zamykają się cicho.

Przez chwilę nikt się nie odzywa. Wreszcie Ignacy Mościcki wzdycha ciężko.

— Stało się – mówi, zniżając głos. — Obyście panowie wiedzieli, co czynicie.

— Zrobimy wszystko, by Polska na tym zyskała, panie prezydencie – odpowiadam. — Historia pokaże, że to była dobra decyzja.

Mościcki tylko kręci głową, jakby nadal nie dowierzał, dokąd poniosły go wydarzenia tej nocy.

Kilka minut po odejściu Rydza, o godzinie szóstej rano, eter wypełnia pierwszy komunikat. W gabinecie prezydenta włączamy odbiornik radiowy stojący na półce. Po chwili rozbrzmiewa znajomy sygnał Polskiego Radia i podniosły głos spikera:

„Halo, halo, Polskie Radio Warszawa. Nadajemy komunikat specjalny. Dziś, 13 maja 1935 roku, w obliczu śmierci Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Ignacy Mościcki podjął decyzję o utworzeniu Rady Obrony Państwa, która przejmuje odpowiedzialność za bezpieczeństwo, porządek publiczny i ciągłość władzy w kraju. Prezydent Mościcki powołał jednocześnie rząd jedności narodowej pod kierownictwem nowego premiera. W skład rządu wchodzą przedstawiciele różnych stronnictw politycznych, zjednoczeni w trosce o dobro państwa. Wojsko Polskie, na czele z Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych, stoi na straży porządku i granic Rzeczypospolitej. Prezydent RP apeluje do wszystkich obywateli o zachowanie spokoju i jedności narodowej. Polska była, jest i będzie jedna – silna, zjednoczona i zdolna stawić czoło każdemu zagrożeniu. Ogłasza się żałobę narodową po śmierci Marszałka Piłsudskiego. Cześć Jego pamięci.”

Głos spikera cichnie. Przez moment wszyscy stoimy wsłuchani w brzmienie ostatnich słów. Nad Warszawą wstaje nowy dzień – dzień żałoby i jednocześnie nadziei. W okolicznych kamienicach budzący się mieszkańcy podkręcają odbiorniki, by słyszeć historyczną nowinę. Słychać szlochanie po stracie ojca niepodległości. Ulice są spokojne, tramwaje ruszają w trasy jak co dzień, choć w powietrzu czuć atmosferę czegoś niezwykłego. Na przystankach tramwajowych ludzie szeptem wymieniają się wieściami – zaskoczeni, lecz i jakby pełni ulgi, że nie doszło do rozlewu krwi. Sprzedawcy porannych gazet nie nadążają z rozkładaniem nowych wydań, rozchwytanych przez spragnionych informacji przechodniów.

W centrum miasta pojawiają się pierwsze afisze z odezwą Prezydenta i Rady Obrony Państwa. Gazety szykują specjalne wydania. Polska dowiaduje się o naszej nocy. Walery Sławek, dotychczasowy premier i najbliższy współpracownik Piłsudskiego, jeszcze o świcie przesłał na ręce prezydenta Mościckiego swoją dymisję. Bez próby walki uznał nowy porządek – jakby wraz ze śmiercią Marszałka stracił wolę stawiania oporu. Tym samym poprzedni rząd przestał istnieć.

Rano zaczęły spływać meldunki z całego kraju. W większych miastach nasze działania przebiegły spokojnie – komendanci garnizonów, poinformowani o dekretach prezydenta, podporządkowali się nowemu rządowi. W Poznaniu pułkownik dowodzący Okręgiem Korpusu bez wahania uznał władzę Rady Obrony Państwa, zwłaszcza gdy osobiście przekonał go do tego obecny na miejscu emisariusz Korfantego. We Lwowie początkowo dowództwo garnizonu wahało się, ale list Wincentego Witosa, odczytany przez lokalne radio, uspokoił nastroje. Jedynie w Krakowie doszło do drobnego incydentu – generał dowodzący tamtejszym okręgiem próbował protestować, lecz po rozmowie telefonicznej z ministrem Sosnkowskim także on zgodził się podporządkować. Polska nie zapłonęła buntem – nasz plan zadziałał w całym kraju niczym precyzyjny mechanizm.

Tego samego dnia w południe zwołujemy konferencję prasową, by przedstawić szczegóły nowego rządu. W południe salon Belwederu zapełnia się dziennikarzami z krajowych i zagranicznych mediów. Stojąc na podwyższeniu przed zgromadzonymi reporterami, czuję, jak światła magnezjowych lamp oświetlają mi twarz. Błyskają aparaty fotograficzne. Rozpoczynam przemówienie.

— Proszę państwa – mówię donośnie.

Na sali zapada cisza, przerywana tylko skrobaniem piór po papierze.

— Dziś rano rozpoczął działalność nowy rząd Rzeczypospolitej. To rząd jedności i odpowiedzialności, powołany w obliczu dziejowej próby. Naszym pierwszym aktem było uczczenie pamięci zmarłego Marszałka Józefa Piłsudskiego – bohatera walk o niepodległość. Jednocześnie jednak musimy patrzeć w przyszłość. Polska potrzebuje teraz jedności ponad podziałami i zdecydowanych działań. Dlatego utworzyliśmy Radę Obrony Państwa – organ, który przy pełnym wsparciu Pana Prezydenta będzie kierował obroną narodowych interesów. Stanąłem na czele rządu, w którym zasiedli obok siebie dotychczasowi przeciwnicy polityczni: narodowcy, ludowcy, chadecy, a także wybitni bezpartyjni specjaliści. Połączyło nas jedno hasło: Najpierw Polska. Koniec z waśniami partyjnymi, koniec z polityką prowizorki. Nasz cel jest jasny: ocalić Rzeczpospolitą i uczynić ją silną.

Robię krótką pauzę, a w sali słychać szmer emocji. Kontynuuję mocnym głosem:

— Stoimy między dwiema potęgami, które rzucają długi cień na naszą przyszłość. Ten rząd zrobi wszystko, by uchronić Polskę przed losem, jaki spotyka słabe i skłócone narody. Nie dopuścimy, by nasz kraj został kiedykolwiek zmiażdżony na dwóch frontach. Zbroimy się i negocjujemy równocześnie – z zimną krwią i rozwagą, bez pustych gestów. Chcemy pokoju, ale gotowi będziemy na wojnę, jeśli zajdzie taka konieczność. Musimy mieć pewność, że jeśli wojna nadejdzie, Polska nie będzie łatwym celem, a już na pewno nie stanie samotnie przeciwko dwóm wrogom jednocześnie.

Spoglądam po twarzach dziennikarzy. Widzę wpatrzone we mnie oczy – niektórzy wydają się poruszeni, inni sceptyczni. Kontynuuję spokojniej:

— Podejmiemy trudne decyzje, by zapewnić narodowi przetrwanie. Naszym priorytetem jest zachowanie życia i mienia obywateli, wzmocnienie obronności oraz niezależności gospodarczej kraju. Każdy nasz krok będzie podporządkowany temu, by Polacy byli bezpieczni, a Rzeczpospolita wyszła z nadchodzących lat silniejsza i większa.

Kończę przemówienie, a na sali rozlegają się oklaski – najpierw nieśmiałe, potem coraz głośniejsze. Dziennikarze wymieniają spojrzenia. Zgłaszają się pierwsze pytania.

— Czy mamy rozumieć, że to zamach stanu? – pyta jeden z reporterów z zagranicy, wstając. — Jak to się ma do konstytucji kwietniowej?

Biorę oddech.

— Proszę pana, to nie zamach, lecz akcja ratunkowa – odpowiadam stanowczo. — W ramach prerogatyw konstytucyjnych prezydent Mościcki powołał Radę Obrony Państwa, by uniknąć próżni władzy i chaosu. Działamy legalnie, w imię wyższej konieczności. Polska demokracja nie zostaje obalona – ona dojrzewa do trudnych decyzji, które pozwolą jej przetrwać. Żadna ustawa zasadnicza nie przewiduje wszystkiego, co niesie życie. Historia nas rozliczy z rezultatów.

— Jakie będą pierwsze posunięcia nowego rządu? – pada kolejne pytanie. — Co zamierzacie zrobić, by zrealizować tak ambitne cele?

— W najbliższych dniach dokonamy przeglądu stanu armii i skarbu państwa – odpowiadam. — Zaprosimy do współpracy najwybitniejszych ekspertów. Już teraz mogę zapowiedzieć kontynuację najważniejszych inwestycji, jak Centralny Okręg Przemysłowy, pod kierunkiem inżyniera Eugeniusza Kwiatkowskiego. W sprawach zagranicznych dołożymy starań, by zapewnić sobie życzliwą neutralność sąsiadów. Naszym celem strategicznym jest niedopuszczenie do izolacji Polski na arenie międzynarodowej. Szanowni państwo, tekę ministra spraw zagranicznych obejmuje Marian Seyda, doświadczony dyplomata. Wkrótce ogłosimy bardziej szczegółowy program – proszę o odrobinę cierpliwości.

Z sali pada jeszcze pytanie o rolę generała Rydza-Śmigłego w nowym układzie.

— Co z panem generałem Rydzem? – dopytuje korespondent francuski.

— Czy armia pozostaje zjednoczona?

— Generał Rydz-Śmigły w pełni popiera działania Rady Obrony Państwa – odpowiadam bez wahania, utrzymując spokojny ton. — Pozostaje on na stanowisku Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych i wspólnie dbamy o ciągłość dowodzenia w wojsku. Jedność armii i narodu jest niezachwiana. Zapewniam, że żaden żołnierz nie musi wybierać między dowódcami – bo w gronie najwyższych dowodzących armią zasiądzie generał Sosnkowski i generał Kutrzeba. Kontakt operacyjny z generałem Władysławem Sikorskim utrzymaliśmy. Po uspokojeniu stolicy obejmie on Biuro Studiów Strategicznych przy Prezesie RM (koordynacja mobilizacji, łączność, rezerwa kadrowa).

— Panie premierze, co z dziedzictwem Marszałka Piłsudskiego? – pyta starszy dziennikarz z gazety endeckiej. — Czy zamierzacie państwo odciąć się od jego polityki?

Kręcę głową.

— Marszałek Piłsudski pozostanie na zawsze bohaterem naszej niepodległości – mówię z naciskiem. — Oddajemy mu należną cześć. Ale nawet on nie chciałby, byśmy teraz pogrążyli się w stagnacji i bezwładzie. Najlepszym uhonorowaniem jego pamięci będzie uczynienie Polski silnej i nowoczesnej – zdolnej odeprzeć każde zagrożenie. Z pewnością zgodziłby się, że tego właśnie potrzebuje dziś ojczyzna.

Więcej pytań nie pada. Kończę konferencję krótkim apelem o zaufanie i współpracę wszystkich obywateli.

Gdy opuszczam mównicę, czuję mieszaninę ulgi i ogromu odpowiedzialności. Tak, trzeba się odciąć od tego co sanacja robiła w ostatnich latach. Kilka niedomówień i półprawd to zawsze domena takich kurtuazyjnych przemówień. Pierwszy akt naszej wielkiej gry został rozegrany – i wygrany. Ale prawdziwe wyzwania dopiero przed nami.

Gdy konferencja dobiega końca, wychodzę na moment do holu. Za oknami widać grupkę warszawiaków zgromadzonych pod bramą Belwederu. Czytają wywieszone obwieszczenia i dzielą się szeptem uwagami. Nie dostrzegam paniki – raczej ostrożną ciekawość i ulgę, że wszystko odbyło się spokojnie. Ktoś z tłumu zauważa mnie w oknie i zdejmuje kapelusz w geście szacunku. Odwzajemniam skinienie głowy.

Późnym wieczorem, gdy miasto za oknami tonie w morzu świateł, wychodzę na taras Belwederu zaczerpnąć świeżego powietrza. Noc jest chłodna i pogodna. W oddali widać spokojne światła Warszawy – miasta, które przetrwało tę niezwykłą noc bez jednego wystrzału.

Słyszę ciche kroki. Odwracam się – to Roman Dmowski. Porusza się powoli, wspierając na laseczce. Zaprosiłem go do Belwederu po południu, gdy sytuacja była już opanowana, ale dopiero teraz znalazł się moment na spokojną rozmowę. Starszy mężczyzna podchodzi do balustrady i przez chwilę patrzy na panoramę stolicy.

— Udało się coś więcej niż przejęcie władzy – odzywa się w końcu cicho, z namysłem. — Pokazaliśmy, że polska polityka może być zorganizowana i chłodna, a nie oparta na kulcie jednostki i emocjach. Jeśli to przetrwa… będziemy mieli Polskę, o jakiej marzyliśmy.

Wpatruję się w migoczące światła ulic. Dmowski wypowiada na głos moje własne myśli.

— Tak – przytakuję. — Ale to dopiero początek, panie Romanie. Najtrudniejsze przed nami.

Dmowski przygląda mi się przenikliwie w blasku lamp tarasowych. Na jego pomarszczonej twarzy pojawia się cień uśmiechu.

— Wiem – mówi, kładąc mi rękę na ramieniu. — Dlatego cieszę się, że to pan, panie premierze, dźwiga ten ciężar. Razem damy radę. Musimy.

Słucham go w milczeniu. Doskonale wiem, o czym mówi – i wiem, co ma na myśli. W myślach widzę już mapy, na których będziemy zmuszeni przesuwać granice, by ocalić całość. Przez chwilę obaj milczymy. W oddali słychać warkot samochodu jadącego ulicą. Myślę o dniach, które nadejdą. O decyzjach, które będą wymagały stalowych nerwów i chłodnej kalkulacji. Oddanie Gdańska? Sojusze z wczorajszymi wrogami? Wojna, której być może nie zdołamy uniknąć, ale do której możemy się lepiej przygotować… Wiem jedno: nie możemy zmarnować ani chwili z tego czasu, który kupiliśmy dla Polski tej nocy.

— Już? – pyta cicho Dmowski, spoglądając w gwiazdy nad nami. — To koniec?

Kręcę głową.

— Skądże. Dopiero zaczynamy – odpowiadam z przekonaniem.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij