-
nowość
-
promocja
Cynamonowe święta - ebook
Cynamonowe święta - ebook
Święta pachnące piernikami, nowym początkiem i odrobiną szczęścia.
Zawsze warto dać sobie kolejną szansę na szczęście.
Joanna – młoda właścicielka cukierni – jest w separacji z toksycznym mężem, o krok od rozwodu. Z pomocą rodziców wychowuje siedmioletniego syna. W wyniku anonimowego donosu spada na nią kontrola z sanepidu, która kończy się dosyć niespodziewanym wypadkiem z deskorolką, mąką i przystojnym inspektorem w roli ratownika. Tak zaczyna się znajomość, która obojgu da nadzieję na szczęście, choć nie obędzie się bez komplikacji. Szczególnie mieszać będzie były mąż Asi. A wszystko to w atmosferze zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68560-80-0 |
| Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Często chodzi z głową w chmurach, prowadzi mentalne dysputy z bohaterami własnych opowieści i nieustannie goni się z czasem – jest przekonana, że ten notorycznie kantuje. Uwielbia ludzi, choć czasem potrzebuje fotela w zacisznym kącie i chwili z książką lub szydełkiem. W życiowym cyrku zajmuje się żonglerką – manewruje życiem zawodowym, rodzinnym i pasją, jaką jest pisanie. Zazwyczaj obywa się bez większych katastrof, choć i one nie są jej obce. Prowadzi bloga o książkach i przygodzie zwanej byciem mamą – www.milosniczkaslow.pl
Jest związana z Towarzystwem Galeria Literacka w Częstochowie oraz grupą poetycką „Wena” w Kaletach.2
Biała zjawa na deskorolce
Marek
Kiedy przyszedłem do biura, okazało się, że ten dzień będzie urozmaicony kontrolą w terenie. Niezapowiedzianą i nieprzewidzianą. Majka podsunęła mi pod nos dokument ze zgłoszeniem. Cukiernia w Kaletach, grzyb na ścianach i jakieś robactwo błąkające się po podłodze. Proszę, brud, smród i ubóstwo. Wyciągnąłem raport z odbioru lokalu. Robił go Tadziu, który dwa tygodnie wcześniej przeszedł na emeryturę. Wszystko było w porządku. Zarówno badanie pracownika i właścicielki, jak i stan lokalu. Kontrola wypadła wręcz wzorowo. Zerknąłem na datę. Miesiąc wcześniej. Spojrzałem na Majkę.
– Czyli co? Albo Tadziu zmiękł przed emeryturą i puszczał najgorsze meliny, albo ktoś zadzwonił ze złośliwym donosem.
Majka zabujała się na krześle biurowym i uśmiechnęła krzywo. Tak jak ja wiedziała, że Tadek nikomu nie przepuszczał. Nigdy. Był postrachem lokali gastronomicznych w całym powiecie tarnogórskim, a właściwie ich właścicieli.
– Jakby nie było, musimy się przekonać.
Przytaknąłem.
– Wiesz, nawet się cieszę, że będziemy mieli wycieczkę. Kto wie? Jeśli to tylko fake, chętnie przekąszę coś słodkiego. Może mają jakieś eklerki czy coś podobnego?
– Ja to bym zjadła amerykana! Mam do nich słabość. Dobra, nie róbmy sobie smaku, tylko bierzmy się do pracy. Zbieraj tyłek, ja prowadzę.
– Chyba śnisz.
Majka niczym polująca kocica pochyliła się nad biurkiem i złapała kluczyki, o ułamek sekundy uprzedzając moją dłoń. Zamachała mi nimi przed nosem z satysfakcją wypisaną na twarzy.
– Czy to ci wygląda na sen?
Westchnąłem na pokaz. Wiedziałem, że przegrałem. Po części specjalnie, choć tego nie zamierzałem przyznawać. Zdawałem sobie sprawę, że Majka uwielbia nasz służbowy samochód, a sprawianie jej przyjemności było po prostu miłe.
Znaliśmy się od pięciu lat i od razu zapałaliśmy do siebie sympatią. Doceniałem to, wiedząc, że nie każda znajomość w pracy musi rozwinąć się do rangi przyjaźni. Przynajmniej z przyjemnością spędzałem osiem godzin w biurze. Choć niektórzy współpracownicy szeptali o nas po kątach, nie łączyło nas żadne romantyczne uczucie. Po pierwsze, Maja była dla mnie bardziej jak siostra, po drugie, miała męża, a ja traktowałem wierność jeszcze poważniej niż swoją pracę, choć swoją zaciętością aspirowałem na godnego zastępcę Tadka. Nie mógłbym mieć innego podejścia po tym, co mnie spotkało. Uważałem, że tylko osoba zdradzona jest w stanie w pełni pojąć, jak bardzo paskudne jest to zagranie i jak bardzo boli.
Droga do Kalet przebiegła bez problemu. Zazwyczaj ruchliwa trasa przez las z małą przerwą na Miasteczko Śląskie nie sprawiała problemów. Ot, godzina nam dopisywała. Wszyscy, którzy mieli dojechać do miejsc pracy, już to zrobili.
W Kaletach przywitała nas tablica z hasłem: „Zielony Zakątek Śląska”. Nie mogli wymyślić nic bardziej trafnego. Większość powierzchni miasteczka zajmowały właśnie lasy. Żeby do niego wjechać, trzeba było przebrnąć przez ich odcinek. Był to swoisty raj dla grzybiarzy i jagodziarzy, a także fanów pieszych wędrówek w otoczeniu natury. Znałem tę miejscowość od małego. Z Kalet pochodziła moja mama, a do tej pory mieszkała tu ciocia, która została w rodzinnym domu po śmierci dziadków.
Minęliśmy przejazd kolejowy i skręciliśmy na parking pod małym marketem. Zgodnie z adresem tuż obok miała znajdować się cukiernia, którą czekała kontrola.
Wyszedłem z samochodu i przeciągnąłem się. Owiał mnie chłód. Późny listopad niósł ze sobą przedsmak prawdziwej zimy.
– Idziemy? – zapytała Majka, sugestywnie klepiąc teczkę z protokołem i naszymi legitymacjami przypiętymi do okładki.
– Pewnie, ale skryj to na razie. Przynajmniej tak, żeby nie było widać logo. Jeszcze nam obsługa za kasą zemdleje z wrażenia. – Zaśmiałem się z własnego żartu. Chciałem najpierw się rozejrzeć. Na spokojnie. Na oficjalną część przyjdzie czas.
– „Słodkie marzenie” – Maja odczytała szyld i wciągnęła powietrze nosem.
Tak, też czułem kuszący zapach unoszący się wokół cukierni.
– Brzmi i pachnie całkiem apetycznie – stwierdziłem, po czym otworzyłem drzwi przed koleżanką.
Weszła do środka, uważnie lustrując wszystko wzrokiem. Niby podziwiała wystrój, ale ja wiedziałem, że tak naprawdę szuka wspomnianego w donosie grzyba i robactwa. Robiłem to samo, jednocześnie witając się z wysoką kobietą o słusznych kształtach, która uśmiechała się do nas zza kontuaru.
Musiałem przyznać, że wystrój mi się spodobał. Może nie byłem specjalistą, ale ciepły odcień ścian, zapach kawy i kwiaty dawały jakieś poczucie domowej atmosfery, tak sielskiej, że chciało się usiąść przy stoliku i chwilę tutaj zostać. Uniosłem brwi na widok regału z książkami. Cóż, widać nawet mole książkowe mogły spokojnie spędzić tutaj czas i pozwolić sobie na chwilę relaksu.
W tym czasie Maja już podziwiała słodkości za szybami, jednocześnie sprawdzając, czy lodówki i witryny są czyste, a produkty mają odpowiednie oznaczenia i ceny.
– Przepraszam, czy mogłabym prosić o podanie składu tego ciasta? – Wskazała na któryś z wypieków i uśmiechnęła się uprzejmie do kobiety za ladą.
– Oczywiście. Chwileczkę. Podam pani pełny spis składników. – Sprzedawczyni pomyszkowała pod kasą i wyciągnęła segregator, z którego wyjęła zalaminowaną kartkę ze składem.
Maja studiowała ją uważnie, a ja zawisłem nad jej ramieniem. Byłem ciekawy, co też tam ujęto. Prócz spisu składników widniała rozpiska potencjalnych alergenów oraz zestawienie wartości odżywczych i kalorii rozpisane na jeden kilogram i sto gram. Pokiwałem głową z uznaniem.
– Rzadko kto pyta o skład. Jakieś alergie? A może szuka pani czegoś bez glutenu albo bez laktozy? Chętnie doradzę – zagadnęła kobieta.
Przyjrzałem się uważnie jej rudym włosom i krągłej sylwetce. Mogła być świeżo po trzydziestce. Sprawiała wrażenie miłej i serdecznej. Ciekawe, komu się naraziła…?
– Jest pani właścicielką? – zapytała Maja, wyjmując mi to pytanie z ust.
– Nie. – Kobieta pokręciła głową, aż rudy lok wypadł jej z uczesania. – Ja tylko pomagam. Właścicielka jest w kuchni. Dopieka ciasto na popołudnie.
– Aha. Może ją pani zawołać? – Maja podsunęła rudej pod nos nasze legitymacje, tłumacząc, kim jesteśmy.
Kobieta lekko poczerwieniała, ale skinęła głową bez protestów. Już odwróciła się w kierunku drzwi na zaplecze, kiedy dobiegł nas czyjś krzyk, a później głośny łoskot. Ruda rzuciła się w tamtą stronę. Z Mają ruszyliśmy za nią. Deptałem kobiecie po piętach i wpadłem na nią, gdy gwałtownie się zatrzymała. Szeroko otworzyłem oczy.
Kuchnia wyglądała jak pobojowisko. W powietrzu unosił się obłok mąki, który powolutku opadał na każdą wolną powierzchnię. Ktoś stęknął boleśnie. Odgłos dochodził z podłogi. Minąłem rudą i podszedłem do miejsca, które zasłaniał mi blat roboczy. Wtedy ją zobaczyłem.
Kobieta leżała na plecach. Była obsypana grubą warstwą mąki, której większa część skupiła się na twarzy i klatce piersiowej. Poza tym była wszędzie wokół. Spod białej warstwy przebijały się złote włosy, różowy fartuch i czepek w tym samym kolorze. Uklęknąłem przy niej. Kobieta miała zamknięte oczy, ale oddychała. Było to wyraźnie widać po unoszącym się i opadającym biuście. No i charczeniu.
– Halo, co się pani stało? – Potrząsnąłem lekko jej ramieniem.
Kobieta zakaszlała i zamrugała powiekami, które niemal natychmiast ciasno zacisnęła. Pewnie mąka wleciała jej pod powieki. Przetarła oczy dłonią i spróbowała spojrzeć na mnie ponownie. Miała zaczerwienione białka i tęczówki w kolorze głębokiej zieleni. Mimowolnie pomyślałem, że są piękne.
– Jest pani cała? Coś panią boli?
– Hmmm? – wydusiła z siebie zdezorientowana i próbowała się podnieść.
– Proszę na razie nie wstawać. – Przytrzymałem ją delikatnie za ramiona. – Niech pani powoli poruszy rękami.
Sprawdziłem, czy daje sobie radę z zadaniem. Krzywiła się przy tym, ale raczej nie doznała żadnego złamania.
– Dobrze. Teraz spróbujemy usiąść, tylko powoli. Proszę się mnie przytrzymać.
Złapała mnie za ramię, brudząc mąką moją kurtkę. Kiedy już się podciągnęła, potarła tył głowy i cicho przeklęła pod nosem.
– Zabiję gada! – rzuciła na koniec, posyłając mściwe spojrzenie deskorolce, która leżała po drugiej stronie kuchni, a do mnie powoli docierał prawdopodobny przebieg zdarzeń.
– Jeździ pani po kuchni na deskorolce? – zapytałem niewinnie, czym zasłużyłem sobie na pełne złości spojrzenie zielonych oczu.
– Chyba pan oszalał! Jej tu w ogóle nie powinno być! – krzyknęła i zaraz skrzywiła się z bólu. – Pana zresztą też. Kim pan właściwie jest?
– Cóż, inspektorem z sanepidu. A pani jest właścicielką tego przemiłego miejsca, jak mniemam?
Zamrugała i mógłbym przysiąc, że pod warstwą mąki lekko pobladła. Następnie rozejrzała się dookoła, po czym wydała z siebie jęk. Znowu skupiła się na mnie. Zapewne właśnie w tej chwili zdała sobie sprawę, że prawie siedzi mi na kolanach, bo odsunęła się na bezpieczną odległość.
– Przepraszam. Przysięgam, że to na co dzień tak nie wygląda. To był wypadek… Zaraz posprzątam… – zaczęła się plątać.
Musiałem przygryźć wargę, żeby się nie roześmiać. Trudno, żeby codziennie jeździła po kuchni na deskorolce, by ostatecznie zakończyć dzień mąkowym tornado. Pokiwałem głową.
– Mnie i mojej koleżance też się tak wydaje.
Blond włosa zjawa odnalazła wzrokiem Maję i swoją przerażoną pracownicę. Mogło mi się wydawać, ale chyba przeklęła pod nosem.
Dobiegł nas cichy odgłos wesołego ćwierkania.
– Ja… ja… – odezwała się skołowana ruda.
– Idź, ja tu ogarnę – odpowiedziała właścicielka cukierni.
Nie byłem pewien, czy miała na myśli cały ten bałagan, czy nas. Ruda zniknęła, a cukierniczka zaczęła się podnosić. Podałem jej pomocną dłoń. Bałem się, że zaraz się zachwieje i ponownie upadnie.
– Dziękuję – szepnęła i ponownie się cofnęła, gdy moja pomoc przestała być niezbędna. Jej biała twarz pozostawała wykrzywiona.
– Co panią boli? – zapytałem czujnie.
– Głowa i ty… znaczy… cóż… – Wzięła głęboki oddech. Pomasowała się po lędźwiach. – Tył, że tak powiem. Poza tym wszystko w porządku. Kości całe. Może siądą sobie państwo przy stoliku na froncie, a ja doprowadzę się do porządku? Chociaż trochę?
Zrobiła dwa kroki i lekko się zachwiała. Zerknąłem na Majkę. Zrozumiała bez słów. Zdecydowanym krokiem ruszyła za właścicielką do pomieszczenia, które okazało się miniaturową łazienką. Nie było opcji, żeby zmieściły się tam obie, więc Maja musiała czekać przed otwartymi drzwiami. Bez słowa otrzepałem ubranie i wycofałem się, by zapewnić im nieco prywatności.
Tak naprawdę miałem ochotę zadzwonić po pogotowie. Kobieta ewidentnie uderzyła się w tył głowy podczas upadku, a to mogło skutkować wstrząśnieniem mózgu. Moje podejrzenia popierały zawroty głowy. Choć nie powinno mnie to interesować, byłem ciekaw, czy po pracy będzie miała kogoś, kto będzie jej pilnować i zareaguje, gdyby jej stan nagle się pogorszył. Chłopak, narzeczony, a może nawet mąż?
Usiadłem przy stoliku i poprosiłem o kawę. Przeczuwałem, że kobiety spędzą w łazience dobrą chwilę.
– Pójdę na zaplecze i zacznę już sprzątać, dobrze? – poinformowała mnie ruda, gdy podała mi pękatą filiżankę czarnego napoju.
Skinąłem jej głową. Musiałem przyznać, że kobiety miały szczęście w nieszczęściu. Gdybym był z inspekcji pracy, miałyby niezłe kłopoty. Tymczasem sanepid czuwał nad innymi kwestiami. Jeśli o nie chodziło, cukiernia wydawała się prowadzona wzorowo. Oczywiście wykluczając kuchnię, która wyglądała, jakby wybuchła w niej biała bomba. Niemniej miałem przeczucie, że gdyby nie mąka, panowałby w niej wręcz idealny porządek. Skąd więc wziął się ten niepochlebny donos?
Ciąg dalszy w wersji pełnej