Cynowa księga - ebook
Cynowa księga - ebook
Światowy bestseller przetłumaczony na 30 języków.
Opuszczone miasto Anchorage osiedliło się na skraju kontynentu, który niegdyś był Ameryką Północną. Tom i Hester są szczęśliwi w bezpiecznym Anchorage, ale ich córka Wren pragnie przygód. Czarujący pirat z podwodnej łodzi jest gotów jej pomóc, ale chce czegoś w zamian.
Dziewczyna musi wykraść tajemniczy przedmiot, nie wiedząc, że rozpęta konflikt, który może doprowadzić do zagłady całej planety.
PHILIP REEVE, brytyjski autor kilkunastu książek dla młodzieży i ilustrator.
Światową sławę zyskał w 2001 roku dzięki powieści Zabójcze maszyny. Książka zdobyła Złoty Medal prestiżowej nagrody Nestlé Smarties Book Prize. Philip Reeve został uhonorowany również innymi najwyższymi nagrodami gatunku: Carnegie Medal, Guardian Children’s Fiction Prize, Los Angeles Times Book Award.
Zabójcze maszyny zostały sfilmowane przez twórców Władcy Pierścieni i Hobbita.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-8094-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku była nicość. Potem błysnęła iskra; rozległ się syczący dźwięk, który targnął postrzępioną siecią snów i wspomnień. Strzeliły kolejne iskry i z hukiem przewaliła się przez niego niebiesko-biała fala elektryczności, wdzierając się w wyschnięte zatoki mózgu jak przypływ, powracający do morskiej jaskini. Jego ciało napięło się tak mocno, że przez chwilę opierało się tylko na piętach i na opancerzonej potylicy. Krzyknął i obudził się we mgle statycznych wyładowań. Miał wrażenie, że gdzieś spada.
Przypomniał sobie własną śmierć. Przypomniał sobie też pokrytą bliznami twarz dziewczynki, która przyglądała mu się, gdy leżał w mokrej trawie. To był ktoś ważny; ktoś, na kim zależało mu bardziej niż jakiemukolwiek Łowcy powinno zależeć na jakiejkolwiek istocie. Chciał jej coś powiedzieć, ale nie mógł. Po chwili w pamięci został mu tylko powidok jej zmasakrowanej twarzy.
Jak ona miała na imię? Wargi je pamiętały.
– H…
– Ożył! – odezwał się jakiś głos.
– HES…
– Jeszcze raz. Szybko.
– Włączam zasilanie
– HESTER…
– Odsunąć się!
Smagnęło go kolejne wyładowanie elektryczne, wymazując nawet te ostatnie nitki wspomnień. Wiedział jedno: jest Łowcą Shrikiem. Jedno oko zaczęło funkcjonować. Zobaczył niewyraźne kształty poruszające się w śnieżnej zamieci interferencji. Obserwował, jak powoli zestalają się w ludzkie sylwetki, rysujące się na tle rozjaśnionego księżycem nieba, po którym pędziły czarne chmury. Deszcz padał nieprzerwanie.
Śmiertelnicy w goglach, mundurach i płaszczach nieprzemakalnych stali nad jego otwartą mogiłą. Kilku z nich trzymało kwarcowo-jodowe latarnie. Inni obsługiwali maszyny z mnóstwem migocących zaworów i błyszczących przycisków. Z maszyn wychodziły przewody podłączone do jego ciała. Wyczuł, że zdjęto mu stalową osłonę czaszki i otwarto pokrywę głowy, odsłaniając mózg.
– Panie Shrike? Czy pan mnie słyszy?
Patrzyła na niego jakaś bardzo młoda kobieta. Dokuczało mu ulotne wspomnienie dziewczęcej twarzy, więc zaczął się zastanawiać, czy to nie ona. Ale nie: twarz ze snów miała skazę, a ta była idealna: azjatyckie rysy o wysokich policzkach, blada skóra, czarne oczy w okularach o równie czarnych oprawkach i grubych szkłach. Krótkie, ufarbowane na zielono włosy. Pod przezroczystą peleryną miała na sobie czarny mundur. Na wysokim, ciemnym kołnierzu wyszyto srebrną nicią skrzydlate czaszki.
Położyła dłoń na zardzewiałym metalu jego piersi i powiedziała:
– Proszę się nie obawiać, panie Shrike. Wiem, że czuje się pan zagubiony. Przez ponad osiemnaście lat był pan martwy.
– MARTWY – powtórzył.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Jej krzywe, białe zęby wydawały się za duże w tej niewielkiej buzi.
– Może raczej „uśpiony”. Przecież Łowcy z dawnych czasów nigdy nie umierają, panie Shrike…
Nagle rozległ się huk, zbyt głośny jak na grzmot. Po chmurach zaczęły przeskakiwać pulsujące, pomarańczowe błyski. Światło wydobyło z ciemności zarysy skał wznoszących się nad miejscem jego spoczynku. Kilku żołnierzy z niepokojem popatrzyło w niebo.
– Armaty długonosych – mruknął jeden z nich. – Przedarli się przez forty na bagnach. Za godzinę będą tu ich miasteczka-amfibie.
Kobieta spojrzała na niego przez ramię.
– Dziękuję, kapitanie – rzuciła i zajęła się znowu Shrikiem. Jej palce sprawnie pracowały wewnątrz jego czaszki.
– Odniósł pan duże uszkodzenia, więc się pan wyłączył. Ale ja pana naprawię. Nazywam się Oenone Zero, jestem lekarzem w Korpusie Rewitalizacji.
– NIC NIE PAMIĘTAM – powiedział.
– Pana pamięć także uległa zniszczeniu. Przykro mi, ale nie dam rady jej panu przywrócić.
Ogarnął go gniew i coś w rodzaju paniki. Miał poczucie, że ta kobieta coś mu ukradła, ale nie wiedział już co. Próbował wysunąć szpony, ale nie mógł się ruszyć. Kto wie, może był samym okiem, leżącym na mokrej ziemi.
– Proszę się nie przejmować – powiedziała doktor Zero. – Pana przeszłość nie ma znaczenia. Od dzisiaj będzie pan pracował dla Zielonej Burzy. Wkrótce zbierze pan nowe wspomnienia.
Na niebie, będącym tłem dla jej uśmiechniętej twarzy, zaczęły bezgłośnie eksplodować smugi czerwonego i żółtego światła. Jeden z żołnierzy krzyknął:
– Nadchodzą! Dywizja generała Nagi kontratakuje, zrzucając bomby wirówki. Ale nie zatrzyma ich tym na długo…
Doktor Zero skinęła głową i wydostała się z mogiły, otrzepując z dłoni ziemię.
– Musimy natychmiast ewakuować pana Shrike’a.
Znowu spojrzała na niego z góry i uśmiechnęła się miło.
– Proszę się nie martwić, panie Shrike. Czeka na nas sterowiec. Zabierzemy pana do centrum produkcji Łowców w Batmunkh Tsaka. Wkrótce będzie pan znowu na chodzie.
Odsunęła się, przepuszczając dwie zwaliste postaci.
To byli Łowcy. Ich zbroje znaczyły zielone błyskawice – symbole, których Shrike nie rozpoznawał. Mieli puste, stalowe twarze, płaskie jak łyżka łopaty, bez żadnych rysów twarzy za wyjątkiem wąskich szparek na oczy. Lśniły one zielono, gdy podnosili Shrike’a z rozpadliny i kładli na nosze. Ludzie z maszynami pośpiesznie kroczyli obok, osłaniając milczących Łowców. Po chwili znaleźli się w obronnym porcie lotniczym, z którego startowały w mokre niebo niezliczone sterowce. Doktor Zero biegła przodem, wołając:
– Szybciej! Szybciej! Uważajcie! To antyczny artefakt.
Droga stawała się coraz bardziej stroma. Shrike doskonale wiedział, skąd ten pośpiech i niepokój. Między skałami lśniła wielka powierzchnia wody rozświetlana niezliczonymi smugami wystrzałów. Na wodzie, i dalej, na płaskim, mrocznym brzegu, poruszały się gigantyczne kształty. Błyski kanonady ze sterowców, wiszących nad ich głowami gęsto jak gwiazdy, i blade, powoli opadające światło flar na spadochronach, pozwalały dostrzec opancerzone gąsienice, potężne szczęki i wielopiętrowe, osłonięte żelaznymi pancerzami forty i gniazda dział.
Ruchome miasta. Cała armia, powoli przedzierająca się przez mokradła. Ten widok obudził w jego umyśle na wpół zatarte wspomnienia. Przypominał sobie takie miasta. Albo raczej ich ogólne wyobrażenie. Nie pamiętał tylko, czy kiedyś był w takim mieście, i co tam robił.
Gdy pośpiesznie niesiono go do sterowca, przez ułamek sekundy zamajaczyła mu przed oczami okaleczona twarz dziewczynki, która wpatrywała się w niego ufnie, jakby czekała aż spełni to, co jej obiecał.
Ale kim była? I skąd ta twarz w jego myślach? Tego też nie potrafił sobie przypomnieć.2. ANCHORAGE W WINLANDII
Kilka miesięcy później, na drugiej półkuli, Wren Natsworthy leżała w łóżku i patrzyła, jak smuga księżycowego światła wędruje powoli po suficie jej pokoju. Było już po północy. W ciszy słyszała tyko swoje własne ruchy i skrzypnięcia starego domu. Podejrzewała, że na całym świecie nie ma miejsca tak cichego i spokojnego, jak jej rodzinne miasteczko, Anchorage w Winlandii – uszkodzone lodowe miasto wbite w skalisty, południowy brzeg nieznanej wyspy na równie nieznanym jeziorze i na zapomnianym przez wszystkich skrawku Martwego Kontynentu.
Mimo tej ciszy nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok, żeby się wygodnie ułożyć, ale tylko rozkopywała pościel, pod którą było jej coraz cieplej. Przy kolacji znowu pokłóciła się z mamą. Jak zwykle, zaczęło się od drobnej utarczki (tym razem Wren chciała bawić się na dworze z Tildy Smew i chłopakami Sastrugich, zamiast zmywać), która w jednej chwili zmieniła się w zacięty pojedynek ze łzami i wzajemnymi oskarżeniami. Obie zaczęły obrzucać się odwiecznymi pretensjami, jakby to były granaty, a biedny tato dreptał po obrzeżach pola bitwy, bezskutecznie upominając: „Wren, uspokój się” i „Hester, proszę przestań”.
Wren oczywiście przegrała. Pozmywała i poszła do łóżka, tupiąc najgłośniej jak mogła. Jej umysł pracował na najwyższych obrotach, obmyślając zjadliwe riposty. Szkoda, że nie wpadła na nie wcześniej. Mama nie miała pojęcia, co czuje piętnastolatka. Była taka brzydka, że w wieku Wren na sto procent nie miała żadnych kolegów, a już na pewno nie takich jak Nate Sastrugi, za którym przepadały wszystkie dziewczyny w Anchorage, i który niedawno powiedział Tildy, że Wren na serio mu się podoba. Mama pewnie nie podobała się żadnemu chłopakowi, oczywiście z wyjątkiem taty. Tylko co ten tata w niej widział? To była jedna z wielkich, niezbadanych tajemnic Winlandii.
Przewróciła się z boku na bok, spróbowała powstrzymać rozpędzone myśli, poddała się i wstała. Może spacer ją otrzeźwi. W dodatku, jeżeli rodzice się obudzą i pomyślą że jej nie ma, to zaczną się martwić, że się utopiła albo uciekła. Wtedy mama będzie miała za swoje i pożałuje, że potraktowała Wren jak dziecko! Ubrała się, naciągnęła skarpetki i buty i po cichutku przekradła się na dół, w ciszy, którą mąciły tylko oddechy śpiących.
Rodzice wybrali sobie ten dom szesnaście lat temu, kiedy Anchorage jakimś cudem wpełzło na brzeg, a Wren była tylko małym ciałkiem pływającym w brzuchu mamy. Taka była historia jej rodziny. W dzieciństwie opowiadali ją Wren przed zaśnięciem, jak bajkę. Freya Rasmussen pozwoliła rodzicom wybrać sobie jedną z opustoszałych willi na górnym poziomie. Wybrali dom jakiegoś kupca na Skwerze Psiej Gwiazdy, z widokiem na port lotniczy. To był dobry dom, przytulny i solidny, z terakotą na podłogach i dużymi kanałami wentylacyjnymi. Ściany okrywały boazerie z drewna i brązu. Z czasem rodzice wypełnili go meblami przyniesionymi z innych opustoszałych domów, ozdobili obrazami i rzeźbami z drewna, które przyniosło morze, i antykami, które tata wykopywał podczas wypraw w rejon Martwych Wzgórz.
Wren przeszła na paluszkach przez hall, zdjęła kurtkę z wieszaka przy drzwiach i ani jednym spojrzeniem nie zaszczyciła grafik i cennych fragmentów starożytnych mikserów i telefonów wyeksponowanych w szklanej gablotce. Wyrosła wśród tych gratów, które serdecznie ją nudziły. Przez cały ten rok dom wydawał jej się za ciasny, jakby z niego wyrosła. Znajome zapachy kurzu, politury i książek taty były miłe, ale zaczynały ją dusić. Miała piętnaście lat i życie uwierało ją jak za ciasny pantofel.
Zamknęła za sobą drzwi najciszej, jak potrafiła i przebiegła przez skwer. Martwe Wzgórza spowijała mgła; oddech Wren także przypominał małe obłoczki. Był dopiero początek września, ale w nocnym powietrzu czuć już było zimę.
Księżyc wisiał nisko nad horyzontem, ale gwiazdy lśniły jasno, podobnie jak migotliwa zorza nad jej głową. W sercu miasta wznosiły się zardzewiałe, porośnięte bluszczem wieże Pałacu Zimowego. Kiedyś rezydowali w nim władcy Anchorage, ale teraz mieszkała tam tylko panna Freya, ostatnia margrabina miasta, która pracowała jako nauczycielka. Od chwili gdy Wren ukończyła pięć lat, przez całą zimę musiała chodzić do szkoły, oczywiście z wyjątkiem weekendów. W sali mieszczącej się na parterze pałacu panna Freya opowiadała im o geografii, logarytmach, prawach miejskiego darwinizmu i innych rzeczach, które pewnie nigdy się Wren nie przydadzą. Wtedy wydawało jej się to nudne, ale teraz, kiedy jako piętnastolatka skończyła już naukę, okropnie tęskniła za szkołą. Żałowała, że nigdy już nie zajmie miejsca w starej, przyjaznej klasie – chyba że spełni życzenie panny Freyi i zacznie pomagać przy uczeniu młodszych dzieci.
Panna Freya zaproponowała jej to kilka tygodni temu i pewnie trzeba jej będzie szybko odpowiedzieć, bo dzieci z Anchorage wrócą do nauki po żniwach. Tylko że Wren nie była pewna, czy chce zostać pomocnicą nauczycielki. Nie miała ochoty nawet o tym myśleć. A już na pewno nie tej nocy.
Klatka schodowa na końcu Skweru Psiej Gwiazdy prowadziła w dół, na poziom silnikowy. Wren hałaśliwe zeszła po metalowych schodach. Ogarnął ją aromat lata. Płatki rdzy spod jej stóp spadały na dół, na stogi siana. Kiedyś panował tu nieustanny hałas i ruch, gdy silniki popychały miasto po lodzie na kupieckie wyprawy. Ale te wędrówki skończyły się jeszcze przed urodzeniem Wren i poziom techniczny zmienił się w stodołę, gdzie składowano siano i warzywa korzeniowe, a zimą trzymano bydło. W promieniach księżyca wnikających przez świetliki i szpary w pokładzie widać było bele siana poutykane między pustymi zbiornikami paliwa.
Kiedy Wren była mała, opuszczone poziomy miasta były najlepszym placem zabaw dla wszystkich miejscowych dzieciaków. Teraz lubiła tu przychodzić, kiedy ogarniał ją smutek albo nuda. Próbowała sobie wtedy wyobrazić życie w ruchomym mieście. Dorośli ciągle opowiadali o dawnych ciężkich czasach i o tym, jak straszne było życie w ciągłym zagrożeniu, że upoluje ich jakieś większe, szybsze miasto, ale Wren dużo by oddała, żeby zobaczyć potężne konstrukcje na gąsienicach, albo żeby latać z miasta do miasta sterowcem, jak mama i tata w latach młodości. Tata miał na biurku fotografię, na której stali oboje na lądowisku w mieście zwanym San Juan De Los Motores, na tle ślicznego, czerwonego sterowca, który nazywał się „Jenny Haniver”. Szkoda, że nigdy nie opowiadali jej o swoich przygodach. Wiedziała tylko, że w końcu wylądowali w Anchorage i że ten łajdak, profesor Pennyroyal ukradł im sterowiec i odleciał, a oni osiedlili się w mieście, zadowoleni z życia w sennej, bezpiecznej Winlandii.
Jak pech, to pech, pomyślała Wren, wdychając ciepły, kwiatowy zapach siana. A tak fajnie byłoby być córką kupców-pilotów! Prowadziłaby barwne życie o wiele ciekawsze niż tu, na tej samotnej wyspie, między ludźmi, dla których szczytem emocji był wyścig wioślarski albo dobre zbiory jabłek.
Gdzieś w ciemnościach szczęknęły zamykane drzwi. Podskoczyła. Tak się przyzwyczaiła do ciszy i samotności, że niemal przeraziła ją myśl, że ktoś jeszcze tu się kręci. Nagle zorientowała się, gdzie jest. Tak się pogrążyła w myślach, że nogi same zaniosły ją do centrum, gdzie mieszkał samotnie Caul, główny inżynier Anchorage. Jego domem była stara szopa między dwoma filarami podpierającymi pokład. On jeden jedyny wolał zardzewiałe, cieniste dolne poziomy Anchorage. Wszyscy inni przenieśli się do ślicznych willi na nasłonecznionych górnych pokładach. Caul zawsze był ekscentryczny. Nie lubił słońca, bo wychował się w Grimsby, podwodnym gnieździe rabusiów. Nie lubił też towarzystwa. Kiedyś przyjaźnił się z wiekowym panem Scabiousem, który pełnił funkcję inżyniera, a po jego śmierci tkwił samotnie w przepastnych poziomach technicznych miasta.
Tylko dlaczego o tej porze włóczył się między silnikami? Zaintrygowana Wren wspięła się po drabinie na jedną z galeryjek, z której miała dobry widok na bloki silników i szopę Caula. Rzeczywiście, stał przed drzwiami, z elektryczną latarką w ręku. Podniósł ją do góry, żeby przeczytać kartkę papieru, którą trzymał w dłoni. Po krótkiej chwili wsadził kartkę do kieszeni i ruszył do wyjścia.
Zemocjonowana Wren zeszła na dół i poszła za kręgiem światła. Kiedy była mała i entuzjastycznie czytała książki dla dzieci, których niewielki zapas znalazła w bibliotece margrabiny, najbardziej podobały jej się historie o pyzatych uczennicach detektywach, które zawsze trafiały na ślad przemytników i demaskowały siatki szpiegowskie Antymobilistów. Strasznie wtedy żałowała, że w Winlandii nie ma żadnych przestępców. Tylko Caul był kiedyś włamywaczem. Może wrócił do dawnych nawyków?
Ale przecież w Anchorage nie było sensu niczego kraść, bo można było sobie wziąć, co się chciało z opuszczonych sklepów i domów. Gdy brnęła przez stosy na pół rozmontowanych maszyn za szopą Caula, próbowała wymyślić bardziej racjonalny powód jego nocnych wędrówek. Może nie mógł spać, tak jak ona. Może coś go martwiło. Tildy mówiła jej kiedyś, że dawno, dawno temu, kiedy Anchorage dopiero co dotarło do Winlandii, Caul kochał się w pannie Freyi i to z wzajemnością. Tylko że nic z tego nie wyszło, bo Caul był dziwakiem, nawet w tamtych czasach. Może co noc błądził po ulicach między silnikami, płacząc za utraconą miłością? A może zakochał się w kimś innym i właśnie szedł na randkę za miastem, w promieniach księżyca? Wren przyspieszyła kroku, zadowolona, że rano będzie miała nie lada historię do opowiedzenia przyjaciółce.
Kiedy Caul znalazł się na granicy miasta, wcale się nie zatrzymał, tylko pośpiesznie zszedł po schodach na ląd i ruszył na wzgórze, oświetlając sobie drogę latarnią. Wren odczekała chwilę i poszła za nim. Zeskoczyła na sprężyste wrzosowisko i zaczęła się skradać po poboczu drogi prowadzącej do budynku elektrowni wodnej. Z kamiennego budynku postawionego jeszcze przez pana Scabiousa, dochodził cichy pomruk turbin. Caul nie wszedł do środka, tylko ruszył dalej przez sady pełne jabłoni, górne pastwisko, prosto do lasu.
Na szczycie wzgórza, tonącym w aromacie sosnowej żywicy, gdzie z ziemi wychylały się ostre krawędzie ruin jak kolce na grzbiecie smoka, Caul zatrzymał się, zgasił latarnię i rozejrzał się wokół. Wren przypadła do ziemi jakieś piętnaście metrów za nim, kryjąc się wśród cieni. Lekki wiatr wichrzył jej włosy, a nad głową widziała korony drzew, jak dłonie na tle nieba.
Caul popatrzył w dół, na śpiące miasto wtulone w południowy brzeg wyspy. Potem odwrócił się, podniósł latarnię i zapalił ją trzy razy, z przerwami. Chyba zwariował, pomyślała. A potem zrozumiała, że on daje komuś sygnał, jak ten podły dyrektor szkoły w _Milly Crisp i tajemnicy dwunastego poziomu_!
I rzeczywiście: w pustej, skalistej zatoczce na północy błysnęła w odpowiedzi druga latarka.
Caul ruszył w tamtą stronę. Śledząca go Wren zeszła po stromym zboczu na północny, niewidoczny z miasta brzeg wyspy. Może umówił się tam z panną Freyą, bo obawiali się plotek? Na tę romantyczną myśl Wren uśmiechnęła się do siebie, wędrując stromą pasterską ścieżką, przez brzozowy zagajnik, na wąską plażę między dwoma cyplami.
Ale plaży nie było panny Freyi. Czekał tam za to ktoś inny. Na skraju wody stał jakiś mężczyzna, obserwując, jak Caul zsuwa się po stromym zboczu. Nawet z tej odległości, w słabym blasku zorzy widać było, że to ktoś obcy – ktoś, kogo Wren nigdy nie widziała na oczy.
Z początku nie mogła w to uwierzyć. W Winlandii przecież nie było obcych. Mieszkańcy przybyli na pokładzie Anchorage albo urodzili się później, więc znała tu wszystkich. Ale mężczyzna na plaży był obcy. Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał równie obco:
– Caul, stary kumplu z pokładu! Jak dobrze widzieć cię znowu!
– Gargle – odpowiedział Caul z rezerwą. Nie uścisnął dłoni, którą tamten wyciągnął do niego.
Zaczęli rozmowę, ale Wren nie przysłuchiwała się jej, zajęta rozmyślaniem o nieznajomym. Kto to może być? Skąd się tu wziął? Czego chciał?
W końcu znalazła odpowiedź na te pytania, ale wcale jej się nie spodobała.
Zaginieni Chłopcy. Tak nazywał się gang, do którego należał kiedyś Caul. To oni włamali się do Anchorage, kiedy miasto jeszcze wędrowało po lodzie. Mieli jakieś dziwne, pająkowate pojazdy. Caul porzucił ich, żeby zostać z panną Freyą i panem Scabiousem. Ale czy na pewno? A może utrzymywał w tajemnicy kontakty z Zaginionymi Chłopcami, czekając, aż miasto rozwinie się i wzbogaci? A teraz wezwał ich, żeby wszystkich okraść?
Obcy nie był jednak chłopcem, ale dorosłym o długich, ciemnych włosach. Miał na sobie buty z cholewami, jak pirat z książki, i kurtę sięgającą aż do kolan. Odrzucił w tył jej poły i zatknął kciuki za pas. U boku zalśnił pistolet w kaburze.
Wren zrozumiała, że dzieje się coś, z czym sama się nie upora. Miała ochotę pobiec do domu i ostrzec rodziców przed niebezpieczeństwem. Tylko że obaj mężczyźni zbliżyli się do niej i pewnie zaraz by ją złapali, gdyby wybiegła z ukrycia. Ukryła się głębiej w krzakach janowca na skraju plaży, uważając, by poruszać się w takt szmeru fal bijących o brzeg.
Ten cały Gargle zaczął coś mówić niby żartobliwym tonem, ale Caul przerwał mu wpół słowa.
– Po co tu przypłynąłeś, Gargle? Myślałem, że skończyłem z Zaginionymi Chłopcami. Byłem w szoku, kiedy znalazłem pod drzwiami wiadomość od ciebie. Od jak dawna zakradasz się do Anchorage?
– Od wczoraj – odpowiedział Gargle. – Wpadliśmy z krótką wizytą, bo byłem ciekaw, jak się miewasz, przyjacielu.
– To dlaczego nie wszedłeś do miasta otwarcie? Dlaczego nie spotkałeś się ze mną za dnia? Dlaczego podrzuciłeś ten liścik i wyciągnąłeś mnie na to odludzie w środku nocy?
– Caul, daję ci słowo honoru, że chciałem tak zrobić. Chciałem zakotwiczyć na redzie, otwarcie, bez ukrywania się pod wodą, ale najpierw oczywiście wysłałem parę samobieżnych krab-kamerek, tak dla pewności. I dobrze zrobiłem, co nie? Co się tu dzieje, Caul? Myślałem, że będziesz tu grał pierwsze skrzypce! Spójrz na siebie: zatłuszczony kombinezon, włosy w strąkach i tygodniowy zarost. Czy w tym sezonie w Anchorage jest w modzie stylówa na ciecia bez piątej klepki? Myślałem, że ożenisz się z tą ich margrabiną, tą Freyą, jak jej tam…
– Rasmussen – odpowiedział smętnie Caul i odwrócił się od tamtego. – Ja też tak myślałem. Ale nie wyszło, Gargle. To skomplikowane. Nie tak, jak się człowiekowi wydaje zza monitora samobieżnej krab-kamery. Nigdy się do nich nie dostosowałem.
– A ja myślałem, że Jelenie powitają cię z otwartymi ramionami – powiedział Gargle, wyraźnie zszokowany. – Przecież przywiozłeś im tę mapę, i w ogóle.
Caul wzruszył ramionami.
– Wszyscy byli bardzo mili. Ja do nich po prostu nie pasuję. Nie wiem, jak z nimi rozmawiać, a dla Jeleni rozmowy są bardzo ważne. Kiedy żył pan Scabious, wszystko jakoś się układało. Pracowaliśmy razem i nie potrzebowaliśmy gadania. Praca starczała nam za wszystkie rozmowy. Tylko że już go nie ma… Ale co słychać u ciebie? Jak tam Wujek? Jak on się czuje?
– Pytasz, jakby cię to obchodziło!
– Obchodzi mnie. Często o nim myślę. Czy już…
– Staruszek jeszcze jest z nami, Caul – odpowiedział Gargle.
– Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, chciałeś się go pozbyć, przejąć władzę…
– I przejąłem – odpowiedział Gargle z uśmiechem, który Wren widziała jako białą plamę w ciemnościach. – Wujek nie jest już taki bystry jak kiedyś. Nie doszedł do siebie po tej sprawie z Gniazdem Szerszeni. Stracił zbyt wielu najlepszych chłopców, wszystko z własnej winy. Prawie go to zabiło. Teraz polega na mnie prawie we wszystkim. A chłopaki mnie szanują.
– Nie wątpię – odparł Caul. W jego słowach brzmiało coś jeszcze, czego Wren nie rozumiała. Jakby obaj nawiązywali do jakiejś dawnej rozmowy, która toczyła się jeszcze przed jej urodzeniem.
– Napisałeś, że potrzebujesz mojej pomocy – mruknął Caul.
– Pomyślałem sobie, że może się zgodzisz. Przez pamięć dawnych czasów.
– Jaki masz plan?
– Nie mam żadnego. – W głosie Gargle’a zabrzmiała uraza. – Caul, ja tu nie przyjechałem kraść. Nie chcę obrabować twoich przemiłych Jeleni. Chodzi mi tylko o jedną małą rzecz. O drobiazg, którego nikt nawet nie zauważy. Szukałem go krab-kamerami, posłałem najlepszych włamywaczy, ale nigdzie go nie ma. Więc pomyślałem sobie: „potrzebujemy naszego człowieka”. I oto jesteś. Powiedziałem załodze, że na Caulu możemy polegać.
– No i się pomyliłeś – odpowiedział Caul drżącym głosem. – Może do nich nie pasuję, ale nie jestem też już Zaginionym Chłopcem. Te czasy minęły. Nie okradnę Freyi. Zjeżdżajcie stąd. Nie powiem nikomu o waszej wizycie, ale będę miał oczy i uszy otwarte. Jeśli zobaczę myszkującą kamerkę, albo zauważę, że czegoś brakuje, opowiem Jeleniom wszystko, co o was wiem. I upewnię się, że będą na was czekać, kiedy znowu zaczniecie węszyć w Anchorage.
Odwrócił się i ruszył przez plażę, a potem przedarł się przez krzaki janowca dosłownie pół metra od kryjówki Wren. Słyszała, jak się przewrócił, wspinając na urwisko i zaklął szpetnie. Potem jego kroki ucichły.
– Caul! – zawołał Gargle niezbyt głośno, jakby krzyczał i zarazem szeptał. W jego głosie brzmiały uraza i rozczarowanie. – Caul! – powtórzył, a potem dał spokój i pogrążył się w zadumie, przeczesując palcami włosy.
Wren zaczęła się odsuwać, ostrożnie i chicho, czekając, aż mężczyzna się odwróci i będzie mogła przekraść się między drzewami. Ale Gargle tego nie zrobił, tylko uniósł głowę, spojrzał prosto na nią i powiedział:
– Mam lepszy wzrok i słuch niż Caul. Możesz już się pokazać, przyjacielu.3. PAJĄKOMOBIL „AUTOLIK”
Wren rzuciła się do panicznej, niezgrabnej ucieczki, ale zanim zdążyła odbiec trzy kroki, z ciemności po jej lewej stronie wyskoczył ktoś jeszcze, chwycił ją i przewrócił na ziemię.
– Caul! – zaczęła krzyczeć, ale czyjaś zimna dłoń zamknęła jej usta. Napastnik spojrzał na nią. Miał taką samą bladą twarz jak ten pierwszy, ale zasłaniała ją grzywa czarnych włosów. Podbiegł do nich człowiek z plaży. Błysnęła latarka – cienki, niebieski promyk światła, który ją oślepił. Zamrugała.
– Delikatnie – powiedział ten, którego nazywano Garglem. – Nie szarp jej. To kobieta. Młoda kobieta. Tak, jak myślałem.
Skierował światło latarki na siebie, żeby mogła go zobaczyć. Spodziewała się, że będzie w wieku Caula, ale okazał się młodszy.
– Jak masz na imię, młoda damo?
– Wr-Wren – wyjąkała. – Wr-Wren N-N-N-N-Natsworthy.
Kiedy Gargle’owi udało się odsiać nadmiarowe głoski, jego uśmiech stał się jeszcze szerszy i cieplejszy.
– Natsworthy? Nie jesteś chyba dzieckiem Toma Natsworthy’ego?
– To pan zna tatę? – spytała Wren. W głowie miała mętlik. Przez chwilę myślała, że tata też spotykał się po kryjomu z Zaginionymi Chłopcami w tej zatoczce. Dopiero potem zrozumiała, że Gargle znał go z dawnych czasów, przed jej urodzeniem.
– Dobrze go pamiętam – powiedział mężczyzna. – Przez pewien czas gościliśmy go na pokładzie „Dżdżownicy”. To dobry człowiek. Twoja mama to pewnie ta jego dziewczyna, ta z blizną. Jak ona miała na imię… No tak, Hester Shaw. Zawsze uważałem, że Tom musi być wyjątkowo porządny, skoro pokochał kogoś takiego jak ona. Nie dba o wygląd zewnętrzny. Patrzy głębiej. To rzadka cecha wśród Jeleni.
– Co z nią zrobimy, Gar? – spytał chłopiec, który ją schwytał. Miał dziwnie miękki głos. – Nakarmimy rybki?
– Zabierzmy ją na pokład – odpowiedział Gargle. – Chciałbym poznać córkę Toma Natsworthy’ego.
Wren, która zdążyła się nieco uspokoić, znowu wpadła w panikę.
– Muszę wracać do domu! – pisnęła i chciała się odsunąć, ale Gargle wziął ją pod rękę.
– Chodź do nas na chwilę – wyjaśnił z miłym uśmiechem. – Naprawdę chcę z tobą porozmawiać. Wytłumaczę ci, dlaczego ukrywam się w waszym jeziorze jak złodziej. Właściwie to jestem złodziejem, ale chciałbym, żebyś usłyszała, co mam do powiedzenia, zanim podejmiesz decyzję.
– Jaką decyzję?
– Czy powiesz rodzicom i kolegom o tym, co widziałaś dzisiaj w nocy.
Wren pomyślała, że chyba mu wierzy, ale nie do końca. Przedtem nigdy nie musiała się zastanawiać, czy komuś wierzy. Uśmiech Gargle’a zbijał ją z tropu. Spojrzała na plażę. Woda między cyplami lśniła błękitem, jakby rozjaśniało ją potężne światło bijące od dna. Jakiś potężny kształt wynurzył się na powierzchnię kilkanaście metrów od brzegu,
Za szopą Caula na poziomie technicznym od lat rdzewiał pająkomobil, który przywiózł go do do Anchorage. Nazywał się „Śrubodżdżownica”. Często bawiła się z dziećmi w chowanego między jego pajęczymi nogami. Śmieszyły ją płaskie stopy urządzenia i dwa okienka z przodu, które przypominały wyłupiaste oczy. Wtedy nie wiedziała, jak płynnie potrafi się poruszać pająkomobil w wodzie, jaki elegancki jest zarys jego kadłuba, gdy kroczy przez wodę ku plaży, a rozjarzona księżycem woda spływa z jego pancerza.
Ten mobil był mniejszy od „Śrubodżdżownicy”_,_ a jego spłaszczony kadłub bardziej przypominał kleszcza niż pająka. Chyba był pomalowany w ciemne plamy kamuflażu, ale w świetle księżyca nie mogła tego dokładnie dostrzec. Przez wypukłe okienka widać było małego chłopca, który sterował urządzeniem. Jego twarz zniekształcały strumienie wody spływające po szkle. Zatrzymał mobil na skraju wody. Zaszumiała hydraulika, z kadłuba wysunął się pomost i zazgrzytał o kamyki na plaży.
– Pająkomobil zwany „Autolikiem” – powiedział Gargle, zapraszając ją gestem na pokład. – Duma floty Zaginionych Chłopców. Wejdź, proszę. Obiecuję, że nie zanurzymy się pod wodę, zanim wyjdziesz na plażę.
– A jeśli zjawi się tu więcej Jeleni? – spytał drugi z Zaginionych Chłopców, który wcale nie był chłopcem, tylko śliczną dziewczyną o pochmurnej twarzy. – A jeśli Caul podniesie alarm?
– Caul dał słowo, i to mi wystarcza – odpowiedział Gargle.
Dziewczyna, wcale nieprzekonana, spojrzała na Wren. Pod rozchyloną czarną kamizelką widać było kaburę pistoletu. Nie mam wyboru, pomyślała Wren. Muszę zaufać Gargle’owi. Kiedy to zrozumiała, bez oporu ruszyła po pochylni do zimnego, niebieskiego brzucha pająkomobila. Gdyby Gargle chciał ją zabić, zrobiłby to już na plaży.
Zaproszono ją do pomieszczenia, które było chyba prywatną kabiną Gargle’a. Draperie zasłaniały stalowe belki, na stole leżały książki i jakieś drobiazgi. Aromat tlącego się kadzidełka maskował metaliczno-pleśniowy zapach pająkomobila, sprawiając, że myśli Wren powędrowały w stronę eleganckich ludzi i odległych miejsc. Usiadła na krześle, a Gargle usadowił się na koi. W progu stanęła tamta dziewczyna, mierząc ich gniewnym spojrzeniem. Chłopczyk, którego widziała przez okno, stanął za dziewczyną, przyglądając się Wren wielkimi, zdziwionymi oczami, dopóki Gargle go nie upomniał:
– Na posterunek, Pulpet.
– Ale…
– Jazda!
Chłopiec zniknął. Gargle posłał Wren kwaśny uśmiech.
– Przepraszam cię. Pulpet to nowicjusz. Ma dziesięć lat i dopiero co opuścił Kleptorium. Nigdy jeszcze nie widział Jelenia poza ekranami krab-kamer. A ty do tego jesteś bardzo ładna.
Wren zaczerwieniła się i wbiła wzrok w pokład. Błotnista woda z jej butów utworzyła dwie kałuże na isfahańskich dywanach Gargle’a. Kleptorium to złodziejska szkoła Zaginionych Chłopców, przypomniała sobie. Porywano ich z niższych pokładów pływających miast jako maluchy, które niczego jeszcze nie pamiętają, i zabierano do zatopionego miasta Grimsby. Tam szkolili się na złodziejaszków. A krab-kamery były mechanicznymi kamerami, którymi szpiegowano ofiary kradzieży. Panna Freya kazała im kiedyś w szkole zrobić cały projekt o Zaginionych Chłopcach. Wren myślała wtedy, że to bez sensu.
Gargle odezwał się do stojącej w drzwiach dziewczyny:
– Remora, naszemu gościowi jest chyba zimno. Przynieś jej trochę gorącej czekolady, dobrze?
– Nie wiedziałam, że są też Zaginione Dziewczynki – powiedziała Wren, kiedy tamta wyszła.
– W Grimsby zaszło dużo zmian od czasu ostatnich odwiedzin Caula – odpowiedział Gargle. – Mówiąc między nami, Wren, teraz to właściwie ja rządzę tą starą dziurą. Udało mi się pozbyć najgorszych łobuzów, którzy zastraszali młodszych i byli gwardią Wujka. Poza tym w pewnym sensie przekonałem go, żeby przyjmował też dziewczynki. Życie bez nich wcale nie było fajne. Mają na nas doby wpływ. Cywilizują nas.
Wren spojrzała na drzwi. W małej kuchence tuż za nimi Remora hałaśliwie przestawiała naczynia.
– To jest twoja żona? – spytała. A potem, czując, że brzmi to strasznie sztywno, dodała: – Albo dziewczyna, albo coś w tym rodzaju?
Remora przeszyła ją gniewnym spojrzeniem. Gargle odpowiedział:
– Mora? Skądże! Okazało się, że dziewczynki są o wiele lepszymi złodziejami niż chłopcy. Remora jest jednym z naszych najlepszych włamywaczy. Tak jak młody Pulpet jest jednym z najlepszych mechaników, choć taki z niego maluch. Na tę misję zabrałem ze sobą najlepszych, Wren. Widzisz, w Anchorage jest pewna rzecz, która jest mi strasznie potrzebna. Widziałem ją wiele lat temu, kiedy kotwiczyłem pod miastem na „Dżdżownicy” razem z Caulem, ale jej nie ukradłem, bo myślałem że jest nic niewarta.
– Co to takiego? – spytała Wren.
Gargle nie odpowiedział od razu. Odczekał chwilę, obserwując jej twarz, jakby sprawdzał, czy może jej zaufać. Spodobało jej się to. Nie traktował jej jak dziecko, w odróżnieniu od większości dorosłych. Mówił o niej „młoda kobieta” i rzeczywiście traktował ją w ten sposób.
– Nienawidzę robić takich rzeczy – powiedział, wpatrując się w nią z napięciem. – Uwierz mi, naprawdę. Wolałbym otwarcie wpłynąć na „Autoliku” do waszego portu i powiedzieć: „To my, wasi przyjaciele z Grimsby. Potrzebujemy pomocy”. Miałem nadzieję, że Caul stanie się tu kimś ważnym. Gdyby tak się stało, może bym tak postąpił. Ale jest inaczej. Czy ktoś by nam tu zaufał? Jesteśmy Zaginionymi Chłopcami. Włamywaczami. Nigdy w życiu nie uwierzą, że potrzebujemy tylko jednej jedynej książki, która kurzy się w bibliotece waszej margrabiny.
Remora wróciła do kabiny i podała Wren cynowy kubek gorącej, smakowitej czekolady.
– Dziękuję – szepnęła Wren, zadowolona z tego przerywnika, bo nie chciała, żeby Gargle zauważył, jak bardzo wstrząsnęły nią jego słowa. Biblioteka panny Freyi była jednym z jej ulubionych miejsc: skarbcem wypełnionym dziesiątkami tysięcy cudownych, starych ksiąg. Dawno temu mieściła się na górnych piętrach Pałacu Zimowego, ale teraz nikt tam nie mieszkał, więc panna Freya powiedziała, że szkoda marnować ciepło na ogrzewanie tych sal tylko ze względu na książki. Bibliotekę przeniesiono zatem na dół.
– A więc dlatego nie możecie znaleźć tego, co chcecie! – wykrzyknęła. – Książki są teraz zupełnie gdzie indziej niż przedtem!
Gargle skinął głową i obdarzył ją pełnym podziwu uśmiechem.
– Racja – powiedział. – Nasze krab-kamery potrzebowałyby długich tygodni, żeby odnaleźć właściwy tom, a my nie mamy czasu do stracenia. Więc moje pytanie brzmi: Panno Natsworthy, czy zechciałabyś nam pomóc?
Wren właśnie pociągnęła łyk czekolady. W Anchorage zapasy tego napoju skończyły się wiele lat temu. Zdążyła zapomnieć, jak cudownie smakuje, ale gdy Gargle zadał jej pytanie, o mało co się nie zakrztusiła.
– Ja? – wybełkotała. – Przecież ja nie jestem włamywaczką.
– Wcale nie proszę, żebyś nią została – odpowiedział Gargle. – Twój ojciec to mądry człowiek. O ile dobrze pamiętam, jest zaprzyjaźniony z margrabiną. Założę się, że potrafiłabyś od niego wyciągnąć, gdzie jest ta książka. Wtedy powiedziałabyś mi o tym, a ja posłałbym Remorę, żeby zrobiła resztę. Chodzi o Cynową Księgę.
Wren już miała odmówić, ale zawahała się, bo nigdy dotąd nie słyszała o tej książce. Spodziewała się pytania o jeden z bibliotecznych skarbów: o wielki, iluminowany wolumen _Opowieści o Lodowych Bogach,_ albo o dzieło _Historia Anchoragia_ Wormwolda.
– Po co komu cała książka o cynie? – spytała z głupia frant.
Gargle wybuchnął śmiechem, jakby powiedziała dobry dowcip.
– Nie jest o cynie – wyjaśnił. – Cała jest z cyny. Ma metalowe stronice.
Wren potrząsnęła głową. Nigdy nie natrafiła na coś takiego.
– Do czego jej potrzebujecie? – spytała.
– Jesteśmy włamywaczami. Właśnie się dowiedziałem, że jest bardzo cenna – odpowiedział.
– Wyobrażam sobie! Skoro przyjechaliście po nią z tak daleka…
– Są na świecie ludzie, którzy kolekcjonują takie rzeczy: stare książki i przedmioty. Możemy za nią dostać dużo potrzebnych nam rzeczy. – Gargle zawahał się, nie spuszczając z niej wzroku, a potem poprosił:
– Wren, zapytaj o nią swojego ojca. Nic więcej. On ciągle kręci się po muzeach i bibliotekach. Od kiedy go znam. Może wie, gdzie jest ta Księga.
Wren zastanawiała się nad tym, dopijając czekoladę. Gdyby poprosił ją o iluminowane _Opowieści_ albo o jakieś cenne klasyczne dzieło, od razu by odmówiła. Ale jakaś tam książka z metalu, o której nikt nie wspominał, nie może być bardzo ważna, prawda? Pewnie nawet nikt nie zauważy jej zniknięcia. A Gargle’owi bardzo na niej zależało.
– Zapytam – powiedziała z wahaniem.
– Dziękuję! – Gargle ujął jej dłonie w swoje. Były ciepłe, a jego oczy spoglądały serdecznie. Wren pomyślała, jak miło byłoby opowiedzieć Tildy o tym, że nad ranem siedziała i piła czekoladę w kabinie przystojnego podwodnego pirata, a potem przypomniała sobie, że nigdy nie będzie mogła opowiadać o spotkaniu z Garglem i o „Autoliku”. Ani Tildy, ani nikomu innemu. W pewnym sensie było to jeszcze ciekawsze. Nigdy przedtem nie miała własnych tajemnic.
– Spotkamy się w zagajniku na wzgórzu jutro, około szóstej – powiedział Gargle. – Czy to dobra godzina? Uda ci się wymknąć?
– O szóstej jemy kolację. Będą mnie szukać. Moja mama…
– W takim razie w południe. Albo chwilę później.
– Dobrze…
– A teraz… powiedz, czy chcesz, żeby Remora odprowadziła cię do domu?
– Sama trafię – odpowiedziała Wren. – Często chodzę po ciemku.
– Byłaby z ciebie dobra Zaginiona Dziewczynka – powiedział Gargle i zaśmiał się na znak, że to tylko żart. Wstał. Ona też się podniosła i razem wyszli na korytarz, a potem po trapie na plażę. Nowicjusz Pulpet przyglądał im się ze sterówki.
Na dworze było zimno. Świecił księżyc, a fale lizały piasek, jakby nic się nie zdarzyło. Wren pomachała ręką, pożegnała się i szybko przeszła przez plażę ku zaroślom.
Gargle obserwował ją, aż zniknęła z widoku. Remora podeszła i stanęła obok. Wsunęła dłoń w jego rękę.
– Ufasz jej? – spytała.
– Nie wiem. Chyba jednak warto spróbować. Nie mamy czasu na długie poszukiwania, a w tej dziczy krab-kamery na niewiele się zdadzą. Ci Jelenie nas pamiętają. Kiedy usłyszą tupot magnetycznych nóżek w szybach wentylacyjnych, od razu zorientują się, o co chodzi. Ale nie przejmuj się. Powiem Pulpetowi, żeby śledził okolice domu Wren, więc będziemy wiedzieli, czy mała puści komuś farbę.
– A jeśli to zrobi?
– Wtedy zabijemy wszystkich – odparł Gargle. – Pozwolę ci osobiście załatwić Wren tym twoim ślicznym scyzorykiem.
Pocałował ją, odwrócili się i wrócili na pokład. A Wren, nieświadoma niczego, poszła do domu. Od nadmiaru myśli kręciło jej się w głowie. Nie wiedziała, czy to z poczucia winy, czy z zadowolenia. Miała wrażenie, że przez tych kilka godzin dorosła bardziej niż przez ostatnich piętnaście lat.
_Koniec wersji demonstracyjnej._