Cypryjska ruletka - ebook
Cypryjska ruletka - ebook
Gorąca wyspa Afrodyty staje się tłem dużej, międzynarodowej afery, w którą przypadkowo zostaje zamieszany krakowianin Rafał. Z początku nic nie zapowiada nieoczekiwanych wydarzeń. Ciężko zarabia na swe utrzymanie, pracując dla firmy usuwającej azbestowe elementy z budynków na terenie bazy brytyjskiej armii, a wieczorami sączy drinki w zaprzyjaźnionym lokalu. Wszystko zaczyna się komplikować, gdy któregoś dnia dostrzega w kontenerze z odpadami dziwnie wyglądające pakunki. Od tej pory nic już nie jest sielskie ani spokojne... Ten debiut to wciągająca, trzymająca w napięciu fabuła, zdradzająca dużą znajomość cypryjskich realiów.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-941832-1-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zadzwoniłem po taksówkę. Kris, mój wieloletni znajomy kierowca, odebrał telefon po kilku sygnałach. Już wcześniej byliśmy umówieni na nocny kurs na lotnisko.
– Jednak nas opuszczasz? – usłyszałem w słuchawce jego zaspany głos.
– Niestety – odpowiedziałem krótko, nie chcąc wdawać się w niepotrzebną pogawędkę.
– Już jadę – rozłączył się.
Znałem Kristakisa prawie od samego początku mojego pobytu na Cyprze, odkąd ktoś polecił mi go jako jednego z niewielu uczciwych przedstawicieli tego zawodu w okolicy. Rzeczywiście, przeróżne historie zasłyszane przez lata dowodziły, że cypryjscy taksówkarze nie grzeszą czystością intencji wobec swoich klientów. Oczywiście najczęściej ich ofiarami padali głównie turyści, lecz także wielu znajomym, mieszkającym tu od dawna, zdarzało się mocno przepłacić za kurs, kiedy wracali z nocnych eskapad po pubach Larnaki. Kris jednak postępował inaczej niż jego cypryjscy koledzy po fachu, w odróżnieniu od większości z nich myślał długofalowo. To, niezbyt często spotykane na wyspie, podejście do biznesu dawało mi powód do żartów, gdy sugerowałem, że pewnie zaraz po urodzeniu, ktoś przypadkowo zamienił go w szpitalu z jakimś noworodkiem pochodzącym z innego kraju. Kris śmiał się wtedy twierdząc, że to raczej niemożliwe, ponieważ jego starszy brat i zarazem obecny wspólnik, miał od zawsze identyczny charakter. Pomyłka nie wchodziła w rachubę. Teraz, kiedy poważny kryzys dopadł tę niewielką wyspę, okazało się, że obaj bracia mieli rację, zdobywając swą uczciwością zaufanie stałych klientów.
– Właśnie ubędzie im jeden z nich – pomyślałem o sobie.
Zerknąłem na zegar w kuchni – dochodziła pierwsza w nocy. Jeszcze niecałe trzy godziny do wylotu.
Po raz ostatni wyszedłem na taras i spojrzałem ponad palmy rosnące dookoła domu. Miliardy tajemniczych kreacji migotało jasnym blaskiem na tle przepastnego, czarnego nieba. Bez trudu odszukałem wśród nich moje ulubione – trzy, równo oddalone od siebie gwiazdy, które towarzyszyły mi co noc przez wiele miesięcy w roku.
– Moja trójeczka – pomyślałem patrząc na nie. Wierzyłem od dawna, że czuwały nade mną podczas pobytu na Cyprze. Ponadto są one ponoć symbolem biblijnych Trzech Króli niosących kiedyś dary do niedalekiej krainy. W świetle ostatnich wydarzeń na wyspie zacząłem pojmować ten symbol także w innym kontekście – zarówno wtedy, jak i teraz, królowie z darami wydają się omijać cypryjską ziemię bez najmniejszego zamiaru złożenia tutaj choćby cząstki swych bogactw.
Zbliżające się światła samochodu wyrwały mnie z zamyślenia. Wróciłem do mieszkania i zasunąłem szklane drzwi. Ostatnie spojrzenie na kuchnię, na sofę z wygniecioną, środkową poduszką. Zaciągnięte zasłony w sypialni. Otwarta, pusta szafa. I mała walizka przy drzwiach.
Przed oczami stanęły w jednej chwili wspomnienia lat spędzonych w oazie prywatności, którą zdołałem sobie zbudować.
Pojedynczy dzwonek telefonu – to Kris zasygnalizował w ten sposób swoje przybycie. Nie ponagla, domyślając się pewnie, że niełatwo jest mi opuścić to miejsce. Zresztą, czas na Cyprze ma zupełnie inny wymiar, pośpiech jest rzadkim zjawiskiem. Teraz – jutro – wczoraj, to inaczej pojmowane słowa. To urzekające spokojem życie, płynące nieśpiesznym rytmem, spodobało mi się od pierwszych miesięcy spędzonych na wyspie. Wyjeżdżając, zdałem sobie sprawę, że właśnie tej atmosfery najbardziej będzie mi brakować.
Dźwięk klaksonu.
Cypryjska cierpliwość Krisa ma jednak swoje granice. Poza tym, rozkład lotów z oczywistych powodów nie podlega tutejszym zwyczajom.
– Dobry wieczór. Przepraszam, że czekałeś – powiedziałem, kładąc walizkę na tylnym siedzeniu taksówki.
– Nie ma sprawy. Właściwie to miałem nadzieję, że może się rozmyślisz.
Przemilczałem jego uwagę. Trzask zamykanych drzwi czerwonego Mercedesa zabrzmiał jak zamknięcie twardych okładek, przeczytanej ostatnio, interesującej powieści.
Kris ruszył natychmiast i bez słowa zerknął na mnie w lusterku. W kilka sekund byliśmy na Dhekelia Road. Ostatni raz rozejrzałem się dookoła. Jeszcze gdzieś mignęła mi otwarta restauracja i stojąca przy ulicy grupka podpitych żołnierzy szukających wrażeń. W pobliskim hotelu, wypełnionym niegdyś po brzegi, teraz światło paliło się jedynie w kilku oknach. Zakurzone flagi przed wejściem łopotały na zimnym wietrze.
– Podjedźmy na chwilę do Andreasa – poprosiłem Krisa.
– Nie zdążyłeś się pożegnać? – zdziwił się. – Pub będzie już zamknięty o tej porze.
– Możliwe – przyznałem. – Ale wiesz, że nasz przyjaciel pewnie ogląda jak zwykle jeszcze jakiś mecz.
– Sprawdzimy – Kris skinął głową i skręcił ostro w boczną uliczkę. – Miałeś rację – wskazał ręką w stronę budynku. Zza szyb na piętrze wydobywała się niebieskawa poświata. Po chwili czerwony Mercedes zaparkował tuż przy drzwiach od zaplecza.
– Tylko nie siedź za długo. Nie mamy wiele czasu – postukał palcem w cyfry zegara na desce rozdzielczej.
– Pięć minut – obiecałem, wysiadając z taksówki.
Widząc światło w kuchennych oknach, zapukałem mocno w metalowe drzwi. Czekałem cierpliwie, aż Andreas swoim zwyczajem – nie śpiesząc się – przyjdzie zobaczyć któż to przerwał mu, o tak późnej porze, oglądanie telewizji.
– A… to ty Rafał – uśmiechnął się i pokiwał dłonią w stronę znajomej taksówki. Kris mrugnął światłami. – Wchodź, wchodź… Zapraszam – Andreas ustąpił mi miejsca w wąskim korytarzu. – Napijesz się czegoś? – spytał, podążając za mną.
– Nie, dziękuję – odwróciłem się do niego i zdobyłem się na słaby uśmiech. – Wpadłem tylko się pożegnać.
Usiedliśmy przy barze. Na dużym ekranie w rogu lokalu leciały wiadomości z greckiej telewizji. Znowu mówili o tamtejszym kryzysie. Wiedziałem, że niedługo tutaj może być jeszcze o wiele gorzej. Dlatego też, parę dni wcześniej złamałem obietnicę i udzieliłem Andreasowi kilku rad.
Spojrzałem w głąb pustego pubu.
Pamiętam kiedy w czasach prosperity został rozbudowany, wewnętrzna część sięgała teraz głębiej w stronę ulicy, dając miejsce dla większej liczby gości. Szczególnie sprawdziło się to w zimie, która na Cyprze, wbrew obiegowej opinii, bywa paskudna i absolutnie uniemożliwia siedzenie wieczorem na świeżym powietrzu. Andreas, dzięki tej inwestycji, zyskał nowych klientów, a ja nowych znajomych, z którymi spędzałem w tym miejscu prawie każdy wolny wieczór. Ten okres minął jednak bezpowrotnie.
– Szkoda, że wyjeżdżasz – mój przyjaciel był szczerze zmartwiony. – I zostawiasz mnie samego z Angolami.
– Nie narzekaj, przynajmniej masz jeszcze wielu stałych bywalców. Widzisz, co się dzieje dookoła.
– Fakt – przyznał Andreas. – Tak pusto jeszcze nie było. Co rusz ktoś plajtuje.
– Sam widzisz, że nic tu po mnie. Spróbuję w Polsce jakoś się ogarnąć – powiedziałem, zbierając się do wyjścia. Muszę już iść.
– Powodzenia, Rafał! – uścisnął mnie mocno. – I jeszcze raz dzięki za te informacje o banku.
– Nie ma za co. Wyrzucałbym sobie, że ci nie pomogłem. Zbyt ciężko pracujesz na swoje pieniądze – poklepałem go po ramieniu.
– Jakby co, to wracaj – rzucił jeszcze od drzwi.
– Może kiedyś na wakacje – odpowiedziałem z nadzieją i wsiadłem do taksówki.
Kris pokręcił głową i zacmokał z dezaprobatą.
– Miało być pięć minut – zganił mnie delikatnie.
– Sorry Kris, zżyłem się z tym miejscem – wytłumaczyłem krótko.
– Dobra, dobra. Wiesz, że rozumiem – uśmiechnął się.
Mercedes przyspieszył wyjeżdżając na główną drogę. W milczeniu dojechaliśmy do autostrady. Larnaca Airport – 15 mil, pokazywał napis na zielonej tablicy, rozświetlonej przez chwilę reflektorami taksówki.
– Wrócisz do pracy w ubezpieczeniach? – Kris wyrwał mnie z zamyślenia.
– W banku – sprostowałem.
– Właściwie, to pytam czy w ogóle masz jakiś plan – Kris machnął dłonią.
– Ciężko powiedzieć. Nie było mnie dość długo i potraciłem wszystkie kontakty – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Nie wiedziałem, co zastanę w Krakowie, ale znalezienie pracy mało mnie obchodziło w tym momencie. Kris nie wiedział o jednym. Nie wiedział o czeku, który leżał bezpiecznie w moim portfelu. Widniejąca na nim pokaźna kwota, na długi czas zapewniała mi święty spokój, uwalniając od poszukiwania jakiegoś zajęcia. Niespodziewana współpraca z pewnym Amerykaninem zaowocowała solidną odprawą.
Dojazd do nowego lotniska w Larnace, od strony Dhekelii, wymagał teraz trochę więcej czasu. Usytuowane dużo dalej na zachód od miasta było zdecydowanie spóźnioną inwestycją. Kryzys w branży turystycznej odczuwalny był na Cyprze coraz mocniej od wielu lat. Duży, przeszklony budynek tak długo rodził się w bólach, że kiedy wreszcie został oddany do użytku, od samego początku świecił pustkami. Marzenia o tysiącach turystów, przybywających na wakacje na wyspę Afrodyty, niestety spełzły na niczym. Tak jak wiele innych pomysłów miejscowych władz, ten o budowie nowego lotniska, przyniósł podobnie mierne efekty. Często, z wieloma znajomymi, prowadziliśmy akademickie dyskusje o sposobach ekonomicznego ratunku dla tego malutkiego kraju. Ale mimo prostych i gotowych rozwiązań, które aż prosiły się o realizację, tęgie głowy w Nikozji, jakby na złość podejmowały decyzje sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Chyba że, jak zaczęliśmy domniemywać, prawdziwe powody tej niefrasobliwości leżały zupełnie gdzie indziej.
Kris szybko przejechał przez wiadukt, prowadzący prosto z autostrady na górny terminal i zatrzymał samochód przed szerokim pomostem prowadzącym do hali odlotów. Chciałem zapłacić, ale na widok banknotu, taksówkarz tylko machnął ręką.
– Daj spokój Raf, ten kurs masz gratis. Taki prezent ode mnie na pożegnanie. Jak kiedyś wrócisz, skasuję cię podwójnie.
– Dzięki przyjacielu – schowałem pieniądze. – Będę pamiętał.
Wysiadłem i obchodząc auto podszedłem do Krisa.
– No to idę – powiedziałem bez entuzjazmu i uścisnąłem mu dłoń.
– Spokojnego lotu! – uśmiechnął się. – Coś mam przeczucie, że jeszcze się spotkamy.
– Oby! – wyjąłem walizkę z auta. – Nigdy nie mów nigdy – użyłem ulubionej sentencji.
– Zatem do zobaczenia.
Czerwony Mercedes po chwili zniknął za zakrętem ulicy okrążającej rozległy parking przed lotniskiem.
Miałem jeszcze trochę czasu. Wyjąłem papierosa i rozejrzałem się za popielniczką. Dyskryminacja dopadła nas, palaczy nawet w tak odległym rejonie Europy. Wewnątrz terminalu na próżno było szukać wydzielonego miejsca na tytoniową inhalację.
Zapiąłem kurtkę. Zimny wiatr od okolicznych wzgórz dawał się we znaki. Przypomniałem sobie niedawno przeczytany artykuł w jakiejś polskiej gazecie. Autor wychwalał zalety Cypru, będącego oazą ciepła nawet w zimie. – Jasne! – Chyba zbyt mocno popuścił wodze wyobraźni i inspiracją do napisania tych bzdur była jedynie widokówka od cioci z obrazkiem słonecznej plaży. Tego, że deszcz leje przez blisko trzy miesiące i w górach bywa ponad dwa metry śniegu, jakoś nie raczył zauważyć.
– Dupek! – pomyślałem o dziennikarzu, trzęsąc się z zimna.
Zadzwonił telefon. – Witam Raf, jesteś już na lotnisku? – W słuchawce zabrzmiał amerykański akcent Russella.
– Właśnie przyjechałem. Palę sobie przed odlotem.
– Rzuć to świństwo – poradził mi jak zwykle.
– Wolę papierosy niż te twoje cholerne tabletki. – Pamiętałem jak męczył się, żując okropne, antynikotynowe gumy.
– Okej, wiesz swoje. – Russ zrezygnował z mojego nawrócenia.
– Gotowy do powrotu?
– Tak jakby – odpowiedziałem bez przekonania. – Zaraz się odprawiam.
– No to nie przeszkadzam, chciałem ci tylko życzyć powodzenia.
– Dzięki za wszystko Russ – tym razem jego głos nie dodał mi otuchy.
– Mam nadzieję, że to było interesujące doświadczenie.
– Jedyne w swoim rodzaju – powiedziałem z przekonaniem. Wiedziałem doskonale co ma na myśli.
– Oglądaj wiadomości – przypomniał mi Russell. Właściwie nie musiał tego robić. – Zobaczysz niebawem jaki będzie tu bajzel jak to wszystko wyjdzie – westchnął ciężko.
– Fajnie, że zadzwoniłeś. Odezwę się z Krakowa.
– Goodbye my friend. Take care!
Rozłączył się, a ja wszedłem do hali odlotów.
*
Obserwując z okna samolotu oddalającą się pajęczynę ulicznych świateł osiedli w okolicach Larnaki, pomyślałem o problemach czekających wkrótce ich mieszkańców. Informacje, którymi podzieliłem się jedynie z Andreasem, nie były optymistyczne.
– To się nadaje do telewizji… – przypomniałem sobie cytat ze starego, polskiego serialu.
Rzeczywiście, cała historia, w którą przypadkowo się wplątałem, nadawała się na scenariusz niezłego filmu.
Kilka lat wcześniej…ROZDZIAŁ 1
Wracałem na Cypr z poczuciem ulgi. Kilkumiesięczny pobyt na Węgrzech okazał się kompletnym nieporozumieniem. Anita, którą poznałem podczas pierwszego pobytu w Larnace, okazała się być kolejnym potwierdzeniem mojej – zgubnej w skutkach – zdolności przyciągania kobiet niezwykłych. Nie po raz pierwszy, zbyt szybko uległem nadziei na zbudowanie długotrwałego, udanego związku. Rzeczywistość, jak zwykle, rozminęła się z moimi oczekiwaniami. Sasza – mój najlepszy przyjaciel – odradzał podjęcie pochopnej, jego zdaniem, decyzji o wyjeździe i jego złe przeczucia niestety znalazły potwierdzenie. Jednak nawet w najśmielszych snach, żaden z nas nie był w stanie przewidzieć jakie motywy kierowały młodą prawniczką, która – po zaledwie kilku spotkaniach – zaproponowała mi wspólne życie w stolicy Węgier. Ślub także wydawał się nie być wykluczony.
Samolot z Budapesztu wylądował w Larnace z dwugodzinnym opóźnieniem. Mimo tego, Sasza cierpliwie czekał na mnie w hali przylotów.
Wyszliśmy na zewnątrz.
– D osiem, D osiem… – zamruczał Sasza, szukając właściwego sektora na zatłoczonym parkingu.
Klucząc między autami, trafiliśmy na miejsce.
Za kierownicą samochodu siedziała atrakcyjna dziewczyna.
– Poznaj Rafała – Sasza otworzył drzwiczki.
– Zdrastwuj – spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem.
– To Lena – przedstawił ją Sasza. – Nie zwracaj uwagi na jej podły nastrój – dodał po cichu.
– Dobry wiecier – to jeszcze pamiętałem z lekcji rosyjskiego.
Mój plecak powędrował do bagażnika, a ja z trudem zmieściłem się na tylnym siedzeniu nowego modelu Porsche Carrera.
– Oczywiście! – pomyślałem, podziwiając luksusowe wnętrze. Mój przyjaciel był koneserem pięknych kobiet i szybkich samochodów… i na odwrót.
Zanim ruszyliśmy, Sasza zapalił cienkiego skręta. Zaciągnął się mocno i podał go Lenie. Mimo otwartego okna, auto wypełnił słodki zapach marihuany.
Lena zerknęła na mnie wyciągając rękę z jointem w moim kierunku.
– Spasiba – pokręciłem głową.
Lekceważąco wzruszyła ramionami i uruchomiła silnik.
– Chyba mnie nie polubiła – utwierdziłem się w tym przekonaniu. – I z wzajemnością – kiwnąłem głową na potwierdzenie swych myśli.
Całą drogę z lotniska, Lena i Sasza nie odzywali się do siebie. Ja także dostosowałem się do nich.
Wróciłem wspomnieniami do pierwszego spotkania z Saszą. Znałem go od ponad roku, od mojego pierwszego dnia w Larnace. Po kilkugodzinnym marszu z lotniska, zrzuciłem swój plecak w kafejce obok myjni samochodowej. Musiałem odpocząć, okropny upał i ciężki bagaż na plecach, zrobiły swoje. Popijając wodę w cieniu parasola rozpostartego nad stolikiem, obserwowałem pracowników myjni. Chwilowo nie mieli zajęcia, rozmawiali więc, siedząc pod ścianą przy wyjeździe z budynku. Słyszałem niewyraźnie ich głosy, ale poszczególne słowa brzmiały całkiem znajomo. – Polacy! – Pomyślałem ze zdumieniem i podszedłem do nich. Moje pojawienie się, także na nich zrobiło nie lada wrażenie.
Naszą krótką rozmowę przerwał nowy klient. Równocześnie, w drzwiach myjni stanął krępy, krótko ostrzyżony facet.
– Czo ty, kurwa! – krzyknął do chłopaków i uśmiechnął się do mnie.
– Skąd jesteś? – zapytał po angielsku, podając mi rękę.
– Z Polski. Rafał – z trudem odwzajemniłem żelazny uścisk dłoni.
– Sasza, Serbia – powiedział, z dumą wskazując godło widniejące na białym podkoszulku. – Czo ty, kurwa! – Powtórzył, trochę bez sensu, to niby pytanie, którym przed chwilą pogonił załogę do pracy.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo będzie mi w przyszłości brakować jego ulubionego zawołania…
Ocknąłem się z zamyślenia.
Byliśmy już w centrum Larnaki. Dziewczyna Saszy prowadziła auto bardzo pewnie. Na stare miasto leżące niedaleko plaży, dotarliśmy w niespełna piętnaście minut. Wąskie uliczki i zaparkowane wzdłuż nich samochody, sprawiły, że Lena musiała zwolnić. Pokonaliśmy jeszcze kilka przecznic i po minięciu niewielkiego rondka, Porsche skręciło w lewo, zatrzymując się przed jednym z budynków.
– Wysiadka! – Sasza wygramolił się na chodnik i uchylił mi przedni fotel.
Z trudem wysunąłem się z ciasnego wnętrza, zawadzając o pasy, walnąłem przy tym głową w niski sufit.
– Uważaj! – Sasza zachichotał. – Jeszcze nic nie piliśmy, a ty już się przewracasz?
Zatrzasnąłem drzwi samochodu i schyliłem się do otwartego okna.
– Dobranoc Lena.
– Paka – odpowiedziała obojętnie.
Samochód ruszył z piskiem opon.
– Chodź na górę – Sasza wyjął z kieszeni pęk kluczy.
Mieszkanie na piętrze nie było zbyt duże. Najpotrzebniejsze wyposażenie i typowy dla samotnie żyjącego w nim faceta bałagan.
Rozejrzałem się, szukając miejsca na mój plecak. W końcu oparłem go o ścianę w małym salonie, za drzwiami kuchni.
– Co pijesz? – Sasza otworzył lodówkę.
– Zaczekaj – przypomniałem sobie o prezencie. – Mam coś dla ciebie – zanurzyłem rękę w plecaku. – Taką chciałeś? – szybko odszukałem zamówiony wcześniej podarunek.
– Palinka? – Super! – zatarł ręce i wyjął kieliszki z szafki nad zlewem. – Chodźmy na balkon, duszno dziś jak cholera!
Usiadłem w rogu na drewnianym taborecie.
Parne, wilgotne powietrze pachniało jaśminem. Świerszcze, ukryte w okolicznych zaroślach, kończyły powoli swój nocny koncert. Cisza uśpionej Larnaki mocno kontrastowała ze słyszanym przeze mnie jeszcze wczoraj, wszechobecnym szumem dobiegającym o każdej porze z zatłoczonych ulic Budapesztu. Każda chwila utwierdzała mnie teraz w przekonaniu o słuszności mojej decyzji o powrocie do tej oazy spokoju jaką jawił się Cypr, na tle innych krajów Europy.
– No, to opowiadaj – Sasza otworzył butelkę.
– Cóż, jak zwykle wpakowałem się w niezłą kabałę.
– Widzisz Rafał, trzeba było mnie słuchać. Od początku mówiłem ci, że coś tu nie pasuje. Najważniejsze, że nie zostałeś dłużej – ucieszył się. – Za spotkanie! – podał mi pełny kieliszek.
– Dzięki przyjacielu. Na szczęście miałem gdzie wracać – ledwo przełknąłem mocny, ciepły alkohol. –Ale wpadłbyś na to, że będzie chodzić o jakąś pieprzoną sektę? – dodałem, krztusząc się.
– Fakt. Jak powiedziałeś mi o tych scjentologach, myślałem że żartujesz.
– Wyobraź sobie moją minę, kiedy powiedziała mi o wszystkim – przypomniałem sobie wieczór, gdy Anita przyznała się do przynależności do tego niby-kościoła. Wtedy nagle wszystko stało się jasne. Wielkie tarapaty finansowe mojej nowej partnerki, o których dowiedziałem się dopiero po przylocie do Budapesztu, wprost wynikały z naiwnej wiary w uczciwość ludzi, którzy wepchnęli ją w ramiona tej niebezpiecznej sekty. Nieprawdopodobne bzdury o kolejnych stopniach wtajemniczenia i możliwych do osiągnięcia poziomach świadomości, stanowiły dla kościoła scjentologicznego pretekst do pobierania słonego haraczu od chętnych zgłębienia jego tajemnic.
– Mówiłeś przez telefon, że mieszkacie w jakimś biurze?
–… Bo to prawda. Gnieździliśmy się w jej kancelarii, mieszkanie straciła wcześniej na rzecz tych oszustów. Anita jest kompletnie spłukana i jeszcze sama ma sprawę za defraudację.
– Nieźle! – Sasza potarł się po policzku. – Myślisz, że to przez tych scjento… coś tam?
– Scjentologów – dokończyłem. – Tak, wyssali panią mecenas jak cytrynę! Wmówili jej, że powinna codziennie łykać jakieś pastylki, że bez tego wspomagania niemożliwe jest wejście na wyższy poziom duchowy. Uwierzyła w te banialuki i popłynęła po całości. Nie muszę dodawać, że kiedy spłukała się całkowicie brała dalej to gówno na krechę w ich niby-kościele. Mówię ci Sasza, to niezły przekręt.
– Nadal jednak nie rozumiem, na jaką cholerę cię tam ściągnęła? – Sasza ponownie napełnił kieliszki i oparł się o balustradę balkonu. – Poza tym, jakim cudem pojawiła się tutaj, skoro sama była bez forsy?
– Myślę, że oni sponsorowali tę wycieczkę, w ten sposób próbują pozyskać nowych naiwnych. Anita przyjechała na Cypr jakby na polowanie, starała się trafić kogokolwiek.
– Ale, oczywiście złowiła ciebie. Ty chłopie, naprawdę masz szczęście! – Sasza pokręcił głową z niedowierzaniem. – Ano, przyjacielu – westchnąłem. – Przez takie przygody kroi mi się starokawalerstwo – uśmiechnąłem się kwaśno. – Ale chrzanić to teraz – podsumowałem, widząc jak mój przyjaciel tłumi ziewnięcie. – Czas się położyć mister Sasza, na pewno jesteś zmęczony.
– Masz rację. Lena zabiera mi większość sił – Sasza wszedł do kuchni. – Pogadamy jutro, dobranoc – zniknął w swoim pokoju.
Zostałem sam na balkonie. Niebo, od strony niewidocznej stąd plaży, powoli zaczęło się rozwidniać. Pierwsze ptaki rozpoczynały swoją codzienną krzątaninę. Musiały zdążyć przed upałem, który zapanuje nad miastem za parę godzin. Zapaliłem papierosa z pozostawionej przez Saszę paczki. Rozmowa o Anicie skłoniła mnie do refleksji na temat ludzi wplątanych w kłopoty na własne życzenie. A może właśnie jest na odwrót? Może czasem niekoniecznie mamy wpływ na niespodzianki losu…
Szybko porzuciłem te filozoficzne dywagacje, zmęczenie wzięło górę także nade mną. Wszedłem do salonu i padłem na kanapę. Ciemność sprawiła, że zatraciłem poczucie miejsca, w którym się znalazłem.
Jestem tutaj, w Larnace, na Cyprze. Albo nie, może nadal w Budapeszcie? Noc pachnie jakby podobnie. W powietrzu roznosi się znajomy aromat. Tak, to chyba zapach sosny…
– Jak letnią nocą w górach… – pomyślałem, zapadając w głęboki sen.
… Jestem w restauracji. Usilnie staram się zamówić coś do jedzenia, ale nikt nie rozumie, o co mi chodzi. Wszyscy mówią jakimś dziwnym językiem… W końcu kelner stawia przede mną wielki półmisek wypełniony po brzegi przypalonym bekonem… Chcę odmówić, jednak głos nie może wydobyć się z gardła…
Ocknąłem się gwałtownie.
Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzałem się dookoła. Ostre promienie słońca padające przez okno oświetlały mój plecak, stojący w kącie pokoju. Widok bagażu szybko uświadomił mi gdzie jestem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że zapach smażonego bekonu nadal unosił się w powietrzu.
Przetarłem dłońmi zaspaną twarz i zawlokłem się do kuchni. Sasza stał nad patelnią, wylewając z garnuszka rozbełtane z mlekiem żółtka na skwierczące plastry tłustego boczku.
– Dobre utro – uśmiechnął się znad kuchenki.
– Cześć. Która godzina?
– Będzie koło jedenastej. Dobrze spałeś?
– Trochę krótko.
– Siadaj, musisz coś zjeść – Sasza podzielił pachnącą jajecznicę na równe porcje. – Umówiłem cię z Walterem przed piętnastą, dobrze się składa, bo dziś wieczorem gość wylatuje do Londynu.
– Myślisz, że coś będzie z tej pracy? – spytałem, sięgając po dzbanek z kawą.
– Oczywiście – Sasza nie pozostawił wątpliwości. – Tylko musisz dostać certyfikat ze szkolenia. Takie europejskie pierdoły – machnął ręką. – Ale to formalność, Walter strzeli krótką gadkę o azbeście i tyle. Też tak zaczynałem. Ne ma problema! – uspokoił mnie.
– A ta twoja kolejna narzeczona? – zmieniłem temat.
– Prawda, że fajna? – Sasza mrugnął okiem.
– Szczerze? Na pierwszy rzut oka, nie bardzo – Lena zrobiła na mnie raczej odmienne wrażenie. – Jakaś nieobecna…
– No, bo jara trawę – wyjaśnił krótko Sasza. – I to dużo! – Dodał z troską w głosie. – Ale ogólnie jest okej. Po prostu ma czasami problemy z mężem.
– Pocieszasz ją – stwierdziłem z przekąsem.
Sasza uśmiechnął się szeroko.
– Pod każdym względem się opłaca, samochód już widziałeś – sięgnął do kieszeni. – Patrz na to – wyjął z portfela złotą kartę visa z napisem: Bank of Cyprus.
– Lena Nicolaidis – przeczytałem nazwisko, wytłoczone na plastiku.
– Mogę wypłacać z bankomatu. Bez limitu – oznajmił dumnie.
– Oczywiście w granicach rozsądku – dodał szybko, widząc dezaprobatę na mojej twarzy.
– Ufa ci.
– Raczej to mąż ma do niej zaufanie. Zresztą też pewno nie do końca. Oczywiście Lena nie ma dostępu do jego konta. To typowy Cyper, poznał ją w kabarecie, a że kabaret należał do niego, to było mu łatwiej zagadać. Znasz przecież te wszystkie Ukrainki czy inne Mołdawianki, wszystkie przyjeżdżają po to samo. Jak niektórym trafi się dobra partia, to idą w ciemno. Życie panie Rafał, życie – filozoficznie podsumował Sasza.
Mój przyjaciel miał rację. Znałem wiele historii o bogatych Cypryjczykach, którzy znajdowali swoje partnerki w niezliczonej ilości nocnych klubów działających we wszystkich zakątkach wyspy. Wcześniej, słowo kabaret kojarzyło mi się głównie z Paryżem i jego słynnym Moulin Rouge. To określenie w dzisiejszych czasach straciło całkowicie swój pejoratywny wydźwięk i zmieniło zupełnie kontekst, w którym zaczęło być używane. Jednak tutaj nadal funkcjonowało jego oryginalne znaczenie. Ciekawe było to, co stanowiło istotną różnicę między Cyprem, a innymi państwami Europy, czyli powszechna społeczna akceptacja częstych przypadków rozwodów wynikających z nagłego porywu serc żonatych mieszkańców wyspy do swych nowych wybranek, zatrudnionych w miejscach zwanych dotąd kabaretami. W nocnych klubach roiło się od podstarzałych mężczyzn, chętnych założyć kolejną rodzinę z młodą dziewczyną z innego kraju. Różne, nierzadko podkoloryzowane opowieści o bajkowych małżeństwach, krążyły od dawna po biedniejszych krajach naszego kontynentu. Tabuny kobiet przybywających rokrocznie na Cypr w poszukiwaniu życiowego szczęścia, najczęściej, zamiast spełnienia marzeń stawały się źródłem ogromnych dochodów miejscowej mafii. Przyjaciółce Saszy najwyraźniej wyjątkowo się poszczęściło.
– Dobra! – Sasza uderzył dłońmi w kolana i poderwał się nagle. – Pojadę coś załatwić, a ty się jakoś ogarnij. Wrócę za jakąś godzinkę i pojedziemy do Waltera.
Trzasnęły drzwi i zostałem sam. Wyszedłem na balkon, niemiłosierny żar lał się z błękitnego nieba. Ponad dachami kilkupiętrowych budynków górowała wieża prawosławnej świątyni, niedaleko mogłem dostrzec, także spiczasty, wierzchołek minaretu. Bliskie sąsiedztwo dwóch kultur było widoczne na Cyprze na każdym kroku.
Powietrze wypełniał przedpołudniowy gwar Larnaki. Ruch o tej porze zawsze jest spory. Szczególnie, że w okolicy znajduje się prestiżowy i znany na całej wyspie college o dumnej nazwie: American Academy. Zajęcia kończą się tam zwykle o trzynastej, wtedy właśnie tłum uczniów w szaro-białych strojach wylega przed budynek, czekając na transport do swoich domów. Ulice wypełniają się dziesiątkami szkolnych autobusów, w których szybko zajmują miejsca dzieci, szczęśliwe z końca kolejnego dnia zajęć.
Spojrzałem na termometr za oknem. Wskazywał 35 stopni. Na szczęście nad balkonem wystawał niewielki daszek, który zapewniał schronienie przed dużo wyższą temperaturą w pełnym słońcu.
– Przynajmniej nie palę zbyt dużo w taki upał – pocieszyłem się nieco, sięgając po swój podręczny przyrząd do produkcji papierosów. Na szczęście dla mnie, jakiś nieznany mi dobroczyńca skonstruował sprytną maszynkę, ułatwiającą wielce tę skomplikowaną czynność. Bez niej, dysponując pozostałymi elementami w postaci bibułki, luźnego tytoniu i tylko dwóch rąk, prawidłowe wykonanie skręta graniczyło z cudem.
Miałem jeszcze trochę czasu do powrotu Saszy. Zacząłem myśleć o czekającym mnie spotkaniu w sprawie pracy.
Firma, w której od kilku miesięcy zatrudniony był mój serbski przyjaciel, zajmowała się usuwaniem azbestu ze starych instalacji. Tutaj, na wyspie, azbest był powszechnie wykorzystywany w budownictwie. Stanowił także istotny element krajowego eksportu. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Cypr czerpał pokaźne dochody z wydobycia tego surowca w górach Troodos. Nawet jedna z górniczych osad powstałych w bezpośrednim sąsiedztwie ogromnej kopalni przyjęła nazwę Amiantos – czyli, po grecku – azbest. Dopiero gdy, po wielu latach, wykryto śmiercionośne cechy minerału, dla wielu ludzi było już zdecydowanie za późno. Do dziś, w okolicach ruin opuszczonego zakładu, często odnotowuje się przypadki zachorowań na nowotwory wywołane wdychaniem pyłu azbestowego. Przez długi czas lokalne władze odwlekały, swoim zwyczajem, zajęcie się tym problemem. Wraz z przystąpieniem do Unii, były zmuszone wykazać większą aktywność w jego rozwiązaniu.
W reakcji na cypryjskie potrzeby w tym zakresie, pojawił się Walter ze swoją firmą, usuwającą niebezpieczne pozostałości. Dzięki temu i ja miałem szansę zająć się tą mało ambitną, acz pożyteczną pracą.
– Trzeba się zbierać – zerknąłem na zegar w kuchni. Na spotkanie z przyszłym szefem nie musiałem na szczęście wbijać się w garnitur. – Nie chodzi przecież o posadę w banku – pomyślałem z pewną ulgą. Nowe doświadczenie zawsze mogło się przydać…
Wstałem i zdusiłem tlący się jeszcze niedopałek w metalowej popielniczce. Kiedy zrobiłem pierwszy krok w stronę mieszkania, rozległ się donośny odgłos wybuchu. Natychmiast zadziałały alarmy w samochodach zaparkowanych w okolicy. W następnej sekundzie byłem z powrotem na balkonie. Słup czarnego dymu zaczął unosić się niedaleko kościelnej wieży. W tym samym momencie usłyszałem serię wystrzałów. Dźwięk zabrzmiał podobnie jak uderzenia metalowego pręta o szprychy jadącego roweru.
Nagle zapanowała cisza.
Po chwili rozległy się pojedyncze wystrzały. Znowu cisza, przerywana tylko dźwiękami samochodowych alarmów.
– Co, do cholery? – zaniepokojony wymamrotałem do siebie.
Rozejrzałem się dookoła. Poza rzednącym dymem, nie było widać nic szczególnego, zawyły natomiast syreny wozów policji lub ambulansów zmierzających na miejsce zdarzenia. Właśnie jedna z karetek przemknęła przez widoczny z balkonu fragment głównej ulicy.
Chwyciłem za telefon.
– Volim? – Sasza odezwał się prawie natychmiast.
– Sasza, coś się dzieje! – Powiedziałem podekscytowanym głosem. – Jakiś wybuch gdzieś tu, niedaleko.
– Tak, tak. Poczekaj, zaraz będę – rozłączył się.
Zostałem na zewnątrz, czekając aż jego samochód pojawi się przed domem. Nie minęło dziesięć minut, a biała Mazda zaparkowała przy krawężniku.
Gdy otworzyłem drzwi, Sasza właśnie wbiegał po schodach.
– Cóż to było? Turcy atakują? – zażartowałem.
– Raczej nie tym razem – pokręcił głową. – Kojarzysz nazwisko Sofronis?
– Jasne – przytaknąłem bez wahania.
Wszyscy wiedzieli, że ten jegomość kontroluje większość szemranych interesów w greckiej części Cypru. Widziałem go zresztą nie raz, jeżdżącego ulicami Larnaki swoim najnowszym Rolls‘em w towarzystwie ochrony w dwóch terenowych autach. Jorgos Sofronis robił na mnie sympatyczne wrażenie, poczciwy, starszy pan w nieodłącznym, za ciasnym kapelusiku. Natomiast już jego ochroniarze z pewnością nie byli ludźmi, którym ktokolwiek chciałby wejść w drogę. Cała kolekcja typowych zbirów z Europy wschodniej, nierzadko żołnierzy z ostatniej wojny na Bałkanach. Cypr dla wielu z nich stał się cichą przystanią, gdzie nikt nie zadawał im zbędnych pytań. Względy polityczne i wspólnota religii sprawiły, że szczególnie Serbowie znaleźli tutaj spokojny azyl. Z Saszą włącznie, choć nigdy nie miałem chęci wnikać w jego historię w tym zakresie.
– Co właściwie się stało? – spytałem zaciekawiony.
– Ktoś prawdopodobnie chciał go ustrzelić – Sasza nie miał wątpliwości. – Chyba jednak nieskutecznie, widziałem tylko płonący samochód ochrony. Na moje oko pusty – uściślił. – Rolls-Royce’a ani drugiego wozu obstawy już nie było. Gdy przejeżdżałem obok, policja właśnie zamykała ulicę. Kupa szkła, bałagan jak cholera. Musiało nieźle pierdolnąć! – Sasza wypowiedział te słowa z wyraźnym uznaniem.
– Skoro zwiał, to pewno ktoś się wkurzy – zauważyłem.
– Sam wiesz Raf, że coraz więcej Ruskich kręci się po Larnace. Mister Sofronis raczej nie pomaga im w interesach.
– No, to ma problem – rozłożyłem ręce. – Na jego miejscu, nie wykluczałbym powtórki. Tym bardziej, że cała ta jego ochrona to pic na wodę. Jakby naoglądali się jakichś filmów o gangsterach. Coś mi się wydaje, że jak przychodzi co do czego, to spieprzają w podskokach.
– Pewno Polacy – Sasza uśmiechnął się kwaśno. – Wy tak zawsze – spojrzał na mnie zaczepnie.
– Mój przyjacielu – zacząłem z poważną miną. – Wszyscy wiedzą, że Sofronis zatrudnia głównie jakieś łamagi z Belgradu i okolic – odciąłem się.
– Nie zaczynaj! – rozbawiony odpowiedzią Sasza pogroził mi pięścią.
Często się tak przekomarzaliśmy, chociaż nie zawsze byłem do końca pewny jego reakcji na niektóre żarty. Sasza potrafił być bardzo porywczy. Nigdy nie spotkałem się z jakąkolwiek agresją z jego strony. Lecz niekiedy widok narastającej fali złości na jego twarzy był sygnałem o zbliżającym się ryzyku przekroczenia cienkiej granicy. Nasza przyjaźń, w takiej sytuacji mogła okazać się chwilowo niewystarczająca.
– Ruchy Raf, ruchy. – Sasza przerwał rozmowę. – Jedziemy do Waltera. Musimy przecież zapewnić ci godziwą śmierć w oparach azbestu – wyszczerzył zęby i wybuchnął śmiechem.