Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cyrano de Bergerac - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cyrano de Bergerac - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 547 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

O póź­nym wie­czo­rem jed­ne­go z dni paź­dzier­ni­ko­wych ty­siąc sześć­set pięć­dzie­sią­te­go pierw­sze­go roku z bra­my zam­ku Fo­uge­rol­les, w pro­win­cji Pe­ri­gord, wy­mknął się jeź­dziec i po­cwa­ło­wał dro­gą bie­gną­cą wzdłuż rze­ki Do­rdo­gne.

Ostry wiatr za­ci­nał go jak bi­czem po twa­rzy, po­dróż­ny wszak­że nic so­bie z tego nie czy­nił.

Wy­trzy­my­wał od­waż­nie na­tar­cia bu­rzy i krzep­ko a pro­sto usa­do­wio­ny w sio­dle prze­dzie­rał się na­przód, jak błęd­ny ry­cerz unie­ru­cho­mio­ny w swej zbroi.

Nie­je­den, wi­dząc go o tej po­rze i w taką nie­po­go­dę na dro­dze pra­wie nie uczęsz­cza­nej, po­my­ślał­by, że to zbieg ja­kiś i hul­taj, na cu­dzy wo­rek dy­bią­cy.

W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak czło­wiek ten ani ukry­wał się przed ni­kim, ani też na ni­czy­ją krzyw­dę nie czy­hał.

Po go­dzi­nie dro­gi jeź­dziec skrę­cił z go­ściń­ca na dość wą­ską ścież­kę po­mię­dzy dwo­ma wzgó­rza­mi. Po obu jej stro­nach ro­sły gę­ste krza­ki ja­łow­ca i tar­ni­ny, nie bra­kło też drzew, do po­ło­wy z li­ści ogo­ło­co­nych. Jeź­dziec zwol­nił bie­gu i za­ci­na­jąc ba­tem ga­łę­zie zwie­sza­ją­ce mu się nad gło­wą, gło­sem czy­stym, choć nie­mi­ło­sier­nie fał­szy­wym, za­śpie­wał na­stę­pu­ją­cą pio­sen­kę, któ­ra wów­czas była jesz­cze wiel­ką no­wo­ścią.

Opła­ka­na to jest dola nie mieć zdro­wia i pie­nię­dzy, lecz gdy bie­dak zdrów i we­sół, jest bo­ga­czem, mimo nę­dzy…

Za Luwr mi pod­da­sze sta­nie, z płasz­cza mam strój i po­sła­nie.

Nie znam, gar­dząc bo­gactw marą, co to przed zło­dzie­jem trwo­ga;

Pu­łap jest moją ko­ta­rą, a ma­te­ra­cem – pod­ło­ga!

Wy­do­byw­szy się z cia­sne­go prze­smy­ku, śpie­wak zna­lazł się tuż na brze­gu rze­ki, przy dro­dze ho­low­ni­czej, któ­ra za­wieźć go mia­ła pro­sto do prze­wo­zu, na­prze­ciw wio­ski Sa­int-Ser­nin.

Spo­za szań­ca wzgórz wy­su­nął się wła­śnie księ­życ.

Przy nie­pew­nym jego świe­tle po­dróż­ny do­strzegł o kil­ka kro­ków przed sobą sto­ją­ce­go nie­ru­cho­mo czło­wie­ka.

W rę­kach tego czło­wie­ka bły­snę­ła lufa musz­kie­tu.

W chwi­li gdy jeź­dziec, zda­ją­cy się lek­ce­wa­żyć to spo­tka­nie, zna­lazł się o dwa kro­ki od nie­zna­jo­me­go, tam­ten za­gro­dził mu dro­gę.

– Li­to­ści, wspa­nia­ły szlach­ci­cu! – za­wo­łał gło­sem że­brzą­cym.

– Hola! – od­parł jeź­dziec, przed­rwi­wa­jąc. – Zda­je mi się, ko­chan­ku, że coś za cięż­ko ob­ła­do­wa­łeś się jak na że­bra­ka!

I koń­cem bata ude­rzył go po musz­kie­cie.

– Dro­gi nie są te­raz bez­piecz­ne, ja­sny pa­nie! – za­uwa­żył tam­ten tłu­ma­cząc się.

– Ba, toć chy­ba nie masz nic do stra­ce­nia!

– Prze­ciw­nie!

Po tym nie­spo­dzie­wa­nym sło­wie, któ­re jak­by nie­umyśl­nie z ust mu wy­bie­gło, ozwa­ła się po­now­nie proś­ba, ale tym ra­zem utrzy­ma­na w to­nie szy­der­skiej po­gróż­ki.

– Li­to­ści, wspa­nia­ły szlach­ci­cu!

– Do króć­set! Są­dzić by moż­na, że żą­dasz ra­czej kie­ski albo ży­cia!

– Je­śli wać­pan wo­lisz, niech i tak bę­dzie!

I musz­kiet, szyb­kim ru­chem unie­sio­ny, zna­lazł się przy pier­siach po­dróż­ne­go.

– Ha, ha, ar­gu­men­ty two­je są bar­dzo prze­ko­ny­wa­ją­ce! – za­śmiał się ten ostat­ni. – Ale po­cze­kaj co­kol­wiek.

W tej chwi­li od­trą­cił broń, ze­sko­czył z sio­dła i chwy­cił oprysz­ka za gar­dło.

Trzy­mał go tak czas pe­wien, a gdy spo­strzegł, że w tym po­tęż­nym uści­sku du­sić się za­czy­na, i że z bez­wład­nej ręki musz­kiet mu już wy­padł, pu­ścił gar­dło, a ujął ręce i z ca­łej siły jął chło­stać go ba­tem po ple­cach.

Nig­dy jesz­cze naj­le­niw­szy i naj­krnąbr­niej­szy chło­piec z ba­ka­lar­ni nie otrzy­mał tak ener­gicz­ne­go upo­mnie­nia.

Zbój osu­nął się na ko­la­na i bła­gać za­czął zmi­ło­wa­nia.

– Mógł­bym ci łeb roz­trza­skać, gdy­bym był w pa­sji, lub też za­pę­dzić cię do Fo­uge­rol­les, aby cię tam ob­wie­szo­no – mó­wił szlach­cic. – Dzię­kuj dia­błu, swe­mu orę­dow­ni­ko­wi, że cię tym ra­zem pusz­czę na wol­ność. Jed­nak ra­dzę ci, błaź­nie, przy­patrz mi się do­brze, abyś brał nogi za pas, ile razy spo­tkasz mnie i po­znasz. In­a­czej za nic nie rę­czę!

Opry­szek, nie wsta­jąc z ko­lan, pod­niósł na swe­go zwy­cięz­cę czar­ne, prze­ni­kli­we oczy i pło­mień nie­na­wi­ści za­bły­snął w jego źre­ni­cach, gdy przy bla­dym świe­tle księ­ży­ca roz­po­znał szy­dzą­cą twarz po­dróż­ne­go. Po­dróż­ny nie za­nie­dbał ze swej stro­ny za­pi­sać so­bie w pa­mię­ci ohyd­nych ry­sów hul­ta­ja, przez któ­re prze­zie­ra­ła w tej chwi­li tłu­mio­na wście­kłość w po­łą­cze­niu z prze­ma­ga­ją­cym ją bó­lem.

– Po­znam cię, ja­sny pa­nie – mruk­nął wresz­cie dziw­nym gło­sem. – Po­zwól mi te­raz odejść.

Pod­czas gdy fał­szy­wy że­brak dźwi­gał się z zie­mi, roz­cie­ra­jąc obi­te boki, po­dróż­ny pod­niósł upusz­czo­ny musz­kiet, ujął go za ko­niec lufy i wy­krę­ciw­szy nim kil­ka młyń­ców w po­wie­trzu, ci­snął z roz­ma­chem w rze­kę.

Zro­biw­szy to do­siadł ko­nia i od­je­chał ga­lo­pem, po­zo­sta­wia­jąc na­past­ni­ka ogłu­pio­ne­go tą oso­bli­wą przy­go­dą. Sta­nąw­szy u prze­wo­zu, huk­nął na prze­woź­ni­ków i w dzie­sięć mi­nut póź­niej cwa­ło­wał już wzdłuż le­we­go brze­gu rze­ki.

Uniósł się w strze­mio­nach i wy­tę­żył wzrok ku Sa­int-Ser­nin.

W naj­wyż­szym z do­mów sio­ła pło­nę­ło świa­tło, z ko­mi­na zaś bu­chał dym ru­da­wy, dym ku­chen­ny, któ­re­go wi­dok przy­wo­łał na usta jeźdź­ca uśmiech za­do­wo­le­nia.

Był to dom Ja­ku­ba Sza­bli­ste­go. Czło­wiek jed­nak, co no­sił to imię wo­jow­ni­cze, rasę żoł­nier­ską ujaw­nia­ją­ce, ze­rwał z przod­ków swych rze­mio­słem. Sza­bli­sty zaj­mo­wał po­ko­jo­we sta­no­wi­sko pro­bosz­cza.

Atle­tycz­ne człon­ki du­chow­ne­go wy­kre­śla­ły się ener­gicz­nie pod cia­sną su­tan­ną, twarz jego mię­si­stą, czer­stwą, ota­czał wie­niec czar­ne­go, kę­dzie­rza­we­go za­ro­stu, miał on minę pew­ną sie­bie, głos do­no­śny, siłę i zwin­ność lwa, mimo to wszyst­ko było jed­nak wi­docz­ne, że jest ła­god­ny i pro­sty jak dzie­cię.

Pod­czas gdy po­dróż­ny prze­wo­ził się na pro­mie, pro­boszcz wy­szedł­szy do kuch­ni na­pę­dzał do po­śpie­chu swą go­spo­dy­nię uwi­ja­ją­cą się przy garn­kach i ron­dlach.

– Jo­an­no, już ósma! – po­wta­rzał nie­cier­pli­wie. – Jo­an­no, nie zdą­żysz ze szczu­pa­kiem! Sa­wi­niusz za kwa­drans już tu być po­wi­nien.

– Sły­sza­łam już to, sły­sza­łam… Nie ma o co gwał­to­wać… – mam­ro­ta­ła gniew­nie go­spo­dy­ni.

– Szlach­cic może tro­chę po­cze­kać… dziu­ra w nie­bie przez to się nie zro­bi… A w koń­cu – do­da­ła gło­śniej, z ru­chem znie­cier­pli­wie­nia – oświad­czam je­go­mo­ści, że czy tak, czy owak, nie po­dam na stół, do­pó­ki wszyst­ko nie bę­dzie zro­bio­ne jak się pa­trzy…

Iro­nicz­ny ukłon za­koń­czył tę prze­mo­wę, po któ­rej wy­słu­cha­niu ksiądz Ja­kub, prze­świad­czo­ny o swej niż­szo­ści, opu­ścił gło­wę na pier­si i drob­nym krocz­kiem po­drep­tał do ja­dal­ni.

Stół był na­kry­ty. Bu­dzą­cy usza­no­wa­nie rząd bu­te­lek wy­chy­lał omszo­ne głów­ki z kre­den­su.

Aby ba­te­rii tej do­się­gnąć, nie trze­ba było wsta­wać z miej­sca, wy­star­cza­ło rękę za sie­bie wy­cią­gnąć.

Bra­kło je­dy­nie go­ścia.

Ze­gar na wie­ży wiej­skie­go ko­ściół­ka wy­bił kwa­drans na dzie­wią­tą. Jak­by w od­po­wie­dzi za­dźwię­czał szarp­nię­ty sil­nie dzwo­nek u drzwi wej­ścio­wych.

– To on! – wy­krzyk­nął pro­boszcz.

Po­biegł do drzwi, otwo­rzył je na całą sze­ro­kość i rzu­cił się w ob­ję­cia przy­by­łe­go.

– Na mękę i śmierć Zba­wi­cie­la! – za­wo­łał ten ostat­ni, po­zwa­la­jąc oca­ło­wy­wać so­bie po­licz­ki – two­ja wie­cze­rza, mój bra­cie, jest pysz­ną rze­czą na dzi­siej­szą za­wie­ru­chę! Z kuch­ni twej za­la­tu­je za­pa­szek tru­fli i dzi­czy­zny, któ­ry spra­wia praw­dzi­wą osko­mę i daje prze­czu­cie praw­dzi­wie raj­skich roz­ko­szy.

– Sia­daj­my do sto­łu, ko­cha­ny Sa­wi­niu­szu! – od­rzekł la­ko­nicz­nie ksiądz, od­ga­du­jąc stan tego żo­łąd­ka, pod­nie­co­ne­go dłu­gą jaz­dą.

Zdjął z ra­mion go­ścia płaszcz, roz­wie­sił go przed ogniem pło­ną­cym we­so­ło na ko­min­ku i grzmią­cym gło­sem oznaj­mił Jo­an­nie, że tyl­ko na nią ocze­ku­ją.

Szlach­cic za­siadł wów­czas na­prze­ciw pro­bosz­cza i obaj bie­siad­ni­cy za­bra­li się żwa­wo do na­le­ży­te­go uczcze­nia przy­go­to­wa­nych przez go­spo­dy­nię po­traw, nie szczę­dząc so­bie wza­jem przy­ja­ciel­skich wy­nu­rzeń. Sa­wi­niusz i Ja­kub byli brać­mi mlecz­ny­mi, ko­cha­li się jed­nak jak bra­cia ro­dze­ni.

– Po­słu­chaj – ode­zwał się na­gle przy­bysz, za­ta­pia­jąc nóż w pasz­te­cie aż czar­nym od tru­fli pe­ri­gordz­kich. – Nie przy­by­łem do cie­bie wy­łącz­nie na wie­cze­rzę. Mam po­mó­wić z tobą o spra­wach wiel­kiej wagi.

– Je­stem do usług twych – od­rzekł ksiądz. – Od­czy­taw­szy list twój za­raz do­my­śli­łem się, że mu­sia­ło zajść coś waż­ne­go. Mów za­tem. – Odłóż­my to do we­tów, a te­raz, je­śliś ła­skaw, przy­suń mi tego szczu­pa­ka, któ­ry ma po­zór tak czci­god­ny.

– Jest to, mój ko­cha­ny Sa­wi­niu­szu, triumf mo­jej Jo­an­ny. Nie­czę­sto jada się taką rybę.

– Do li­cha! Czyż­by na­le­ża­ła ona do istot ba­jecz­nych?

– By­najm­niej. Jest to szczu­pak jed­no­oki z je­zio­ra Fon­ta, któ­re­go pro­boszcz tam­tej­szy przy­słał mi na uczcze­nie ko­cha­ne­go go­ścia.

– Cu­dow­nie! Jed­no­oki czy dwu­oki, sma­ku­je prze­wy­bor­nie, a te grzy­by z bia­łym wi­nem czy­nią go praw­dzi­wie bo­ską po­tra­wą!

Uczta za­koń­czy­ła się we­so­ło. Ale za­le­d­wie Jo­an­na zdję­ła ob­rus i po­sta­wi­ła na sto­le bu­tel­kę li­kie­ru z Ar­ma­gnac oraz przy­nio­sła na błysz­czą­cej me­ta­lo­wej tac­ce dwa małe kie­lisz­ki, Sa­wi­niusz od razu spo­waż­niał.

Prze­łknął kil­ka kro­pli sta­re­go li­kie­ru, po czym, wspie­ra­jąc się o stół łok­cia­mi i za­ta­pia­jąc prze­ni­kli­we spoj­rze­nie w oczach przy­ja­cie­la, rzekł:

– Czy po­zwo­lisz, Ja­ku­bie, aby­śmy po­mó­wi­li te­raz o spra­wach po­waż­nych?II

Pro­boszcz ski­nął gło­wą na znak przy­zwo­le­nia, a twarz jego przy­bra­ła ten sam wy­raz uro­czy­sty, co twarz go­ścia.

– Przy­sią­głeś mi kie­dyś, Ja­ku­bie – za­czął ten ostat­ni – że bę­dziesz szczę­śli­wy, od­da­jąc w po­trze­bie ży­cie swe na moje usłu­gi.

– Roz­po­rzą­dzaj nim, przy­ja­cie­lu. Każ­dej chwi­li go­tów je­stem do­trzy­mać owej przy­się­gi.

Ręka szlach­ci­ca wy­cią­gnę­ła się w stro­nę księ­dza, któ­ry ści­snął ją tak krzep­ko, że Sa­wi­niusz nie mógł po­wstrzy­mać się od uwa­gi:

– Do li­cha! Oto dłoń, któ­ra nie pu­ści ła­two tego, cze­go strzec się pod­ję­ła!

I ru­chem wy­kwint­nym otrzą­snął bo­lą­ce pal­ce.

– Masz za­tem do po­wie­rze­nia ja­kiś de­po­zyt? – za­py­tał ksiądz Sza­bli­sty.

– De­po­zyt dro­go­cen­ny, któ­re­go w po­trze­bie wy­pad­nie bro­nić z za­cię­to­ścią smo­ka strze­gą­ce­go za­klę­tych skar­bów.

Oczy Ja­ku­ba za­pło­nę­ły. W mil­cze­niu wska­zał mło­dzień­co­wi dłu­gi ra­pier wi­szą­cy w ciem­nym ką­cie izby.

– Ro­dzin­na pa­miąt­ka – rzekł z na­ci­skiem. – Umiem jesz­cze jako tako z nią się ob­cho­dzić.

– Ho, ho, pa­mię­tam do­brze, ja­kie pysz­ne lek­cje szer­mier­ki od­bie­ra­łem od cie­bie, gdy­śmy jesz­cze obaj byli dzie­cia­ka­mi! Ach, jaka szko­da, że i ty rów­nież nie zo­sta­łeś żoł­nie­rzem!

– Bóg po­wo­łał mnie do cze­go in­ne­go – od­rzekł ksiądz, spusz­cza­jąc oczy, w któ­rych za­mi­go­ta­ła bły­ska­wi­ca. – Mów da­lej, Sa­wi­niu­szu. Szlach­cic zda­wał się przez chwi­lę na­my­ślać.

– Wo­lał­bym – pod­jął wresz­cie z wol­na – wo­lał­bym ci oszczę­dzić tru­dów i nie­bez­pie­czeństw przy­wią­za­nych do tego za­da­nia, ale… gdzie znaj­dę du­szę tak dziel­ną i pra­wą jak two­ja? Gdzie znaj­dę ser­ce rów­nie szla­chet­ne i god­ne za­ufa­nia, któ­re by przy­ję­ło po­wie­rzo­ną so­bie ta­jem­ni­cę nie wglą­da­jąc, ja­kie jej źró­dło i co w so­bie za­wie­ra? W po­dob­nej oko­licz­no­ści mo­głem my­śleć tyl­ko o to­bie.

– Je­stem ci za to wdzięcz­ny, Sa­wi­niu­szu.

– Po­słu­chaj za­tem. Zle­ce­nie, któ­rym pra­gnę cię obar­czyć, ja sam otrzy­ma­łem od ko­goś in­ne­go, komu przy­sią­głem, że je prze­pro­wa­dzę po­myśl­nie. Nie­ob­ce ci moje ży­cie, od­da­ne w zu­peł­no­ści bu­rzom lo­so­wym i przy­go­dom. Dziś, ju­tro lub po­ju­trze kula czy­jaś po­ło­żyć mnie może tru­pem albo pchnię­cie czy­jejś szpa­dy za­pła­ci mi od razu za wszyst­kie pchnię­cia, ja­kie inni ode mnie do­sta­li.

– Niech ci je Bóg prze­ba­czy! – szep­nął po­boż­nie pro­boszcz.

– Otóż – cią­gnął Sa­wi­niusz – z moją śmier­cią de­po­zyt, któ­ry przy­ją­łem, wpad­nie w ręce obce, może obo­jęt­ne, a może – co gor­sza – ta­kie, któ­rym za­le­żeć bę­dzie na jego po­sia­da­niu.

Przy­pad­ku tego lę­kam się, a ty je­dy­nie mo­żesz mnie od nie­go za­bez­pie­czyć, wspo­ma­ga­jąc mnie ro­zu­mem swym i siłą. Gdy już co do tego będę upew­nio­ny, niech co chce dzie­je się ze mną, nic mnie już los oso­bi­sty nie ob­cho­dzi. Umrę spo­koj­ny wie­dząc, że ty mnie za­stą­pisz.

– Czy cho­dzi o te­sta­ment? – za­gad­nął pro­boszcz, zdzi­wio­ny wstę­pem tak uro­czy­stym.

Szlach­cic uśmiech­nął się.

– Te­sta­ment! Mój te­sta­ment!… Al­boż my­śli się o te­sta­men­tach, no­sząc całe mie­nie przy so­bie, za przy­kła­dem fi­lo­zo­fa Bia­sa?…

– Cóż to więc ta­kie­go?

– Już ci po­wie­dzia­łem. Speł­niam zle­ce­nie dane mi przez inną oso­bę.

Ja­kub Sza­bli­sty zwró­cił na przy­ja­cie­la wzrok cie­ka­wy i py­ta­ją­cy.

Sa­wi­niusz zro­zu­miał mil­czą­ce żą­da­nie. Z kie­sze­ni ka­fta­na wy­do­stał zło­żo­ny per­ga­min, owi­nię­ty w zie­lo­ny je­dwab, z wiel­ką pie­czę­cią, któ­ra mu­sia­ła być świe­żo od­ci­śnię­ta, za­la­ty­wał bo­wiem od niej jesz­cze ostry za­pach wo­sku. Ar­kusz ten nie no­sił żad­ne­go na­pi­su, pie­częć nie była opa­trzo­na żad­nym her­bem. Wid­nia­ły na niej tyl­ko dwie li­te­ry C i B, dzi­wacz­nie ze sobą sple­cio­ne, na tle po­sia­nym gwiaz­da­mi.

Z pierw­sze­go za­tem wej­rze­nia ta­jem­ni­czy per­ga­min ni­cze­go nie wy­ja­śniał za­cie­ka­wio­ne­mu pro­bosz­czo­wi z Sa­int-Ser­nin.

Sa­wi­niusz pod­su­nął do­ku­ment pod oczy przy­ja­cie­la i do­ty­ka­jąc pal­cem pie­czę­ci, rzekł:

– Ja­ku­bie! W tej ko­per­cie za­my­ka się przy­szłość pew­ne­go czło­wie­ka, los ca­łej ro­dzi­ny, roz­wią­za­nie ta­jem­ni­cy ży­cia lub śmier­ci.

– Daj go – wy­rzekł z mocą pro­boszcz.

Wy­cią­gnął rękę i wziął cen­ny do­ku­ment.

– A te­raz – Sa­wi­niusz przy tych sło­wach po­wstał – po­słu­chaj, dro­gi Ja­ku­bie, cze­go od cie­bie wy­ma­gam. Za­trzy­masz ten pa­kiet u sie­bie aż do dnia, w któ­rym albo ja sam upo­mnę się o nie­go, albo też do­wiesz się na pew­no, że umar­łem.

– A w tym ostat­nim wy­pad­ku? – za­py­tał Sza­bli­sty ze wzru­sze­niem.

– W tym ostat­nim wy­pad­ku zła­miesz pie­częć i znaj­dziesz we­wnątrz skre­ślo­ne moją ręką ob­ja­śnie­nie, co masz uczy­nić z in­nym pi­smem, rów­nież w tej ko­per­cie za­mknię­tym, a opa­trzo­nym od­dziel­ną pie­czę­cią.

– A to ob­ja­śnie­nie?

– To ob­ja­śnie­nie od­czy­tasz z naj­więk­szą uwa­gą, gdyż we­dług nie­go bę­dziesz mógł wy­peł­nić, punkt po punk­cie, moje zo­bo­wią­za­nie. Wi­dzisz stąd, po­czci­wy Ja­ku­bie, że do­pó­ki Bóg trzy­mać mnie tyl­ko ze­chce na tym pa­do­le pła­czu, two­ja rola smo­ka nie bę­dzie zbyt cięż­ką.

– To praw­da.

– Ale za to – uśmiech­nął się szlach­cic, któ­re­mu po­wra­cał zwy­kły do­bry hu­mor – spad­nie na cie­bie kło­po­tów co nie­mia­ra, je­że­li jaki nie­grzecz­ny czło­wiek po­wa­li mnie o zie­mię z sze­ścio­ma ca­la­mi że­la­za w pier­siach.

– Och, ja my­ślę, że ten czło­wiek jesz­cze się nie na­ro­dził! – wtrą­cił pro­boszcz to­nem do­da­ją­cym otu­chy.

– Kto wie! Na wszyst­ko trze­ba być przy­go­to­wa­nym.

Przy tych sło­wach wy­próż­nił kie­lich do dna z miną czło­wie­ka za­do­wo­lo­ne­go z sie­bie.

– Jesz­cze słów­ko – wtrą­cił nie­śmia­ło Ja­kub. – W przed­się­wzię­ciu tak po­waż­nym nig­dy nie bywa się za­nad­to ostroż­nym. Gdy­by kie­dy­kol­wiek zja­wił się kto, żą­da­jąc w two­im imie­niu zwro­tu de­po­zy­tu, jak mam po­stą­pić?

– Choć­by to był król, choć­by to był pa­pież – sły­szysz, Ja­ku­bie? Król lub pa­pież – od­pra­wisz go z kwit­kiem.

– A je­śli ze­chce użyć siły?

– Za­bi­jesz go.

I wy­mow­nym spoj­rze­niem wska­zał ol­brzy­mi miecz za­wie­szo­ny na ścia­nie.

Ani to sło­wo, ani to spoj­rze­nie nie zdzi­wi­ły księ­dza. Były to cza­sy, w któ­rych bre­wiarz i sza­bla do­sko­na­le go­dzi­ły się ze sobą.

Ja­kub po­prze­stał na po­now­nym uści­śnię­ciu ręki swe­go mlecz­ne­go bra­ta. Co się ty­czy szlach­ci­ca, nie wąt­pił on już, że może być o swo­ją spra­wę spo­koj­ny, po­nie­waż zło­żył ją w ręce czło­wie­ka, któ­ry mu nie uczy­ni za­wo­du.

Ze­gar ko­ściel­ny wy­bił go­dzi­nę je­de­na­stą. Sa­wi­niusz odział się płasz­czem i za­bie­rał się do odej­ścia.

– Już mnie opusz­czasz? – spy­tał Ja­kub.

– Tak.

– Do­kąd się uda­jesz?

– Tam.

Sa­wi­niusz wy­su­nął rękę w kie­run­ku okna i po­ka­zał w od­da­le­niu, po dru­giej stro­nie rze­ki, czar­ną syl­wet­kę zam­ku Fo­uge­rol­les, wy­kre­śla­ją­cą się ostro na nie­bie roz­ja­śnio­nym przez księ­życ.

Ja­kub nie py­tał o nic wię­cej. Wie­dział on nie­wąt­pli­wie, ja­kie to spra­wy po­wo­łu­ją przy­ja­cie­la do zam­ku.

Po­prze­stał na za­py­ta­niu:

– Zo­ba­czy­my się jesz­cze?

– Nie­za­wod­nie.

– Kie­dy?

– Przed wy­jaz­dem do Pa­ry­ża raz jesz­cze wpad­nę tu­taj, aby cię uści­snąć.

Już od kil­ku chwil na dzie­dziń­cu ple­ba­nii wierz­cho­wiec szlach­ci­ca nie­cier­pli­wił się i bil w zie­mię ko­py­ta­mi.

Sa­wi­niusz wy­szedł, wsko­czył na sio­dło i raz jesz­cze po­wtó­rzyw­szy przy­ja­cie­lo­wi swe upo­mnie­nie pu­ścił się ga­lo­pem w stro­nę Fo­uge­rol­les.III

Gdy ścichł tę­tent ko­pyt koń­skich na krze­mie­ni­stym go­ściń­cu, pro­boszcz wró­cił do izby i otwo­rzyw­szy sza­fę dę­bo­wą, sto­ją­cą przy łóż­ku, scho­wał do niej sta­ran­nie ta­jem­ni­czy ar­kusz per­ga­mi­nu.

Zro­biw­szy to uklęk­nął i mo­dlił się dłu­go, pro­sząc Boga, aby wspo­ma­gał przy­ja­cie­la w nie­bez­pie­czeń­stwach, któ­re mu za­gra­ża­ją, a któ­re wy­da­wa­ły się do­bre­mu księ­dzu tym strasz­niej­sze, że Sa­wi­niusz po­kry­wał je zu­peł­nym mil­cze­niem.

Tym­cza­sem jeź­dziec szpar­ko po­su­wał się na­przód. Do­cho­dzi­ła pół­noc, gdy za­trzy­mał ko­nia przed fosą zam­ku Fo­uge­rol­les.

Mimo póź­nej pory nikt z lu­dzi zam­ko­wych, jak się zda­wa­ło, nie spo­czy­wał jesz­cze.

Po dłu­gich sie­niach snu­li się pa­choł­ko­wie ze świa­tłem, służ­ba to ku­pi­ła się, roz­ma­wia­jąc przy­ci­szo­nym gło­sem, to znów w smut­nym mil­cze­niu przy­sta­wa­ła u drzwi wio­dą­cych do pań­skich kom­nat.

Sa­wi­niusz wje­chał na dzie­dzi­niec, rzu­cił uzdę jed­ne­mu ze słu­żą­cych i szyb­kim kro­kiem po­biegł na scho­dy wio­dą­ce na pierw­sze pię­tro. Na ostat­nich stop­niach spo­tkał bur­gra­bie­go.

– I cóż tam, mi­strzu Ca­pra­is? – za­py­tał.

– Ach, dro­gi pa­nie! – wes­tchnął ów dziel­ny czło­wiek. – ?le, bar­dzo źle u nas!

Sa­wi­niusz nie słu­chał już wię­cej. Przy­śpie­szył kro­ku i prze­ska­ku­jąc po kil­ka stop­ni na raz, do­stał się za chwi­lę do kom­na­ty prze­peł­nio­nej ludź­mi.

W sa­mym środ­ku kom­na­ty sta­ło wiel­kie, dę­bo­we łóż­ko, osło­nio­ne w po­ło­wie cięż­ką, je­dwab­ną ko­ta­rą, a na łożu tym umie­rał sta­ry hra­bia Raj­mund de Lem­brat, pan na Fo­uge­rol­les i

Gar­dan­nes.

Bez­kr­wi­sta twarz star­ca od­ci­na­ła się żół­ta­wą bar­wą ko­ści sło­nio­wej od ma­to­wej bie­li po­du­szek, ręce, skrzy­żo­wa­ne na pier­siach, zda­wa­ły się już mar­twy­mi, po­si­nia­łe po­wie­ki przy­mknię­te były do po­ło­wy na przy­ga­słych źre­ni­cach. Je­dy­nie lek­kie drże­nie ust wska­zy­wa­ło, że du­sza nie opu­ści­ła jesz­cze w zu­peł­no­ści tego cia­ła, zmo­żo­ne­go wie­kiem i cho­ro­bą.

Ka­pe­lan zam­ko­wy klę­czał w no­gach łoża, od­ma­wia­jąc mo­dli­twy. U wez­gło­wia stał mło­dzie­niec wy­nio­słej po­sta­wy, z miną rów­nież wy­nio­słą.

Mło­dzie­niec był pięk­ny, ale uro­da jego mia­ła w so­bie coś bru­tal­ne­go. Gdy wpa­try­wał się w twarz umie­ra­ją­ce­go, oczy jego na chwi­lę na­wet nie zwil­got­nia­ły; gdy zwra­cał się do służ­by za­peł­nia­ją­cej na klęcz­kach kom­na­tę, spoj­rze­nie jego było zim­ne i prze­ni­kli­we jak stal. Sil­nie za­ry­so­wa­ne ką­ci­ki ust oraz brwi nie­zmier­nie ru­chli­we i nie­ustan­nie ścią­ga­ne ka­za­ły do­my­ślać się w nim sa­mo­wład­ne­go i nie­ubła­ga­ne­go pana. Ża­den z prze­bły­sków do­bro­ci, któ­re błysz­cza­ły w twa­rzy star­ca, przez nad­cho­dzą­cą śmierć nie zga­szo­ne, nie opro­mie­niał ry­sów mło­dzień­ca.

Był to syn hra­bie­go, dzie­dzic ob­szer­nych po­sia­dło­ści Gar­dan­nes, Fo­uge­rol­les i Lem­brat.

Na wi­dok wcho­dzą­ce­go Sa­wi­niu­sza mło­dzie­niec od­szedł od łoża i po­stą­pił kil­ka kro­ków ku drzwiom.

– Oj­ciec – rzekł gło­sem zni­żo­nym – kil­ka­krot­nie przy­zy­wał cię, ko­cha­ny Sa­wi­niu­szu.

– Zmu­szo­ny by­łem opu­ścić Fo­uge­rol­les na kil­ka go­dzin – od­po­wie­dział ów ta­kim­że gło­sem.

– Czy hra­bia jest jesz­cze w sta­nie sły­szeć mnie?

– Spo­dzie­wam się, że tak, jak­kol­wiek cho­ro­ba od chwi­li twe­go wy­jaz­du znacz­ne zro­bi­ła po­stę­py.

– Zbliż się do łoża, Ro­lan­dzie, i oznaj­mij ojcu moje przy­by­cie. Ro­land de Lem­brat po­chy­lił się nad oj­cem i wy­mó­wił imię Sa­wi­niu­sza. Oczy star­ca roz­war­ły się sze­ro­ko, trwoż­nym spoj­rze­niem po­szu­kał przy­by­łe­go, a do­strze­gł­szy dał mu znak, aby przy­stą­pił do łoża.

Sa­wi­niusz po­słu­chał we­zwa­nia. Hra­bia ujął jego rękę i wi­docz­ne było, że wy­tę­ża siły, aby doń prze­mó­wić. W tej­że chwi­li oczy jego spo­tka­ły utkwio­ne weń spoj­rze­nie Ro­lan­da.

– Od­dal się, Ro­lan­dzie – rzekł gło­sem lo­do­wa­tym. – I cie­bie, oj­cze wie­leb­ny, pro­szę, abyś po­zo­sta­wił nas sa­mych.

Sło­wa ostat­nie zwró­co­ne były do ka­pe­la­na.

Ro­land przy­gryzł usta z wi­docz­nym gnie­wem, a czo­ło jego po­kry­ło się czer­wo­no­ścią. Od­szedł jed­nak ra­zem z ka­pła­nem w głę­bię ob­szer­nej kom­na­ty, do­kąd nie mo­gła już dojść przy­ci­szo­na roz­mo­wa Sa­wi­niu­sza z umie­ra­ją­cym hra­bią.

– Słu­chaj uważ­nie, co ci po­wiem – wy­rzekł szep­tem Raj­mund de Lem­brat.

Sa­wi­niusz po­chy­lił się tak ni­sko, że ucho jego do­ty­ka­ło pra­wie ust umie­ra­ją­ce­go.

Ja­kie było to ostat­nie zwie­rze­nie, któ­re wy­szep­ta­ły sty­gną­ce war­gi star­ca – nikt tego nie mógł od­gad­nąć. Kie­dy jed­nak Sa­wi­niusz wy­pro­sto­wał się, wszy­scy mo­gli byli do­strzec, że oczy hra­bie­go na­peł­nio­ne są łza­mi. Dłu­go, z wy­tę­żo­ną uwa­gą, wpa­try­wał się on w swe­go syna, po czym z ust jego wy­bie­gły dla Sa­wi­niu­sza tyl­ko do­sły­szal­ne sło­wa.

– I to on ma być spad­ko­bier­cą Lem­bra­tów?

Sil­niej­sze ści­śnię­cie ręki dało po­znać Sa­wi­niu­szo­wi, że jego sta­ry przy­ja­ciel ma coś wię­cej jesz­cze do po­wie­dze­nia. Hra­bia pró­bo­wał unieść co­kol­wiek cięż­ką jak z ka­mie­nia gło­wę i wska­zu­jąc Ro­lan­da ru­chem nie­do­strze­gal­nym dla tam­tych, szep­nął w samo ucho Sa­wi­niu­sza:

– Nie spusz­czaj uwa­gi z tego, przede wszyst­kim pa­mię­taj o tam­tym!IV

Sze­ro­kie wy­ło­my, któ­rych do­ko­nu­je Pa­ryż współ­cze­sny wśród swych sta­rych dziel­nic, wy­do­by­ły nie­daw­no na ja­śnię pe­wien od­wiecz­ny bu­dy­nek, uwa­ża­ny przez wie­lu za rzecz od daw­na już nie ist­nie­ją­cą, a bar­dzo gło­śny i ob­le­ga­ny przez tłu­my w epo­ce, gdy Cor­ne­il­le i cała ple­ja­da po­mniej­szych, dziś za­po­mnia­nych po­etów, uwa­ża­li za naj­więk­szy za­szczyt wi­dzieć dzie­ła swe w nim wy­sta­wio­ne. Bu­dy­nek ten to sta­ry pa­łac Bur­gundz­ki, w któ­rym ak­to­ro­wie kró­lew­scy da­wa­li przed­sta­wie­nia, ścią­ga­jąc na nie wszyst­kich sma­ko­szów ar­ty­stycz­nych z or­sza­ku pa­nu­ją­cej wów­czas Anny Au­striacz­ki.

W tym zbor­nym punk­cie dwor­skich wy­kwint­ni­siów przed­sta­wia­no owe­go wie­czo­ra Agry­pi­nę, tra­ge­dię bu­dzą­cą wie­le ha­ła­su wśród ów­cze­snych kry­ty­ków, któ­rzy do­pa­try­wa­li się w niej groź­nych na­pa­ści na rząd i re­li­gię.

Wi­dow­nia pa­ła­cu Bur­gundz­kie­go była szczel­nie za­peł­nio­na, tchnie­nie wo­jow­ni­cze prze­bie­ga­ło tłum świet­ny i gwar­ny. W jed­nym z za­kąt­ków par­te­ru dwóch lu­dzi zda­wa­ło się przyj­mo­wać udział wy­jąt­ko­wo żywy w tym waż­nym wy­da­rze­niu li­te­rac­kim. Je­den z nich wy­gwiz­dy­wał ze szcze­gól­ną za­cię­to­ścią wszyst­kie miej­sca tra­ge­dii, któ­re mu nie tra­fia­ły do prze­ko­na­nia. Dru­gi po­prze­sta­wał na pod­kre­śla­niu uśmie­chem miejsc do­brych, wzru­szał zaś ra­mio­na­mi na każ­de gwizd­nię­cie to­wa­rzy­sza.

Przy koń­cu trze­cie­go aktu pierw­szy nie mógł wy­trzy­mać, aby nie po­dzie­lić się z kimś dła­wią­cym go obu­rze­niem.

– Nie­praw­daż, pa­nie – rzekł, zwra­ca­jąc się do mil­czą­ce­go wi­dza – że to bu­dzi śmiech i li­tość.

– Śmiech i li­tość? – po­wtó­rzył tam­ten zim­no. – I dla­cze­góż to, je­śli ła­ska?

– Dla­te­go że, po­dług mnie, nie­po­dob­na w nędz­niej­szych ry­mach wy­ra­zić my­śli bar­dziej prze­wrot­nych.

– Po­czy­tu­jesz pan za­tem au­to­ra za wiel­kie­go wi­no­waj­cę?

– Za he­re­ty­ka, mój pa­nie. Za­słu­żył, aby go wy­klę­to.

– Do­praw­dy?

– Al­boż nie wy­gła­sza rze­czy ubli­ża­ją­cych w naj­wyż­szym stop­niu na­szej świę­tej re­li­gii?

– Mu­sia­łeś pan źle sły­szeć. Oto, co mówi ten au­tor.

I są­siad czło­wie­ka z gwiz­daw­ką jął de­kla­mo­wać całą ty­ra­dę z Agry­pi­ny. Po tej pierw­szej ty­ra­dzie na­stą­pi­ła dru­ga, po dru­giej trze­cia… Co­raz więk­szy za­pał ogar­niał de­kla­ma­to­ra.

– Ależ, pa­nie! – za­wo­łał tam­ten, za­la­ny nie­po­wstrzy­ma­nym po­to­kiem po­ezji – jak mo­głeś za­trzy­mać w pa­mię­ci tak wie­le wier­szy?

– Czy przy­zna­jesz pan, że wier­sze te nie są złe?

– Przy­zna­ję.

– Cze­muż za­tem wy­gwiz­dy­wa­łeś je przed chwi­lą?

– Spoj­rzyj pan na pu­blicz­ność… Bar­dzo wie­le osób po­gląd mój po­dzie­la!

– Bie­da­cy! Gdy je­den osioł ryk­nie, inne mu za­wsze wtó­ru­ją…

– Pa­nie, to wy­glą­da na obe­lgę!

– Tak pan są­dzisz?

– Je­stem tego pew­ny.

– Tym go­rzej dla pana. Ale sza!… Za­czy­na się akt czwar­ty – trze­ba słu­chać z uwa­gą.

– Po­dzie­lam pań­skie zda­nie. Wró­ci­my do na­szej sprzecz­ki za chwi­lę i po­pro­wa­dzi­my ją w inny spo­sób.

– Pan z pro­win­cji? – za­py­tał szy­der­czo de­kla­ma­tor, usły­szaw­szy po­gróż­kę.

– Je­stem mar­gra­bia de Lo­ze­rol­les.

– Sta­ra szlach­ta z Po­itou! Ale prze­pra­szam. Po­zwól mi, mo­ści mar­gra­bio, słu­chać Se­ja­nu­sa.

Na sce­nę wy­szli ak­to­rzy. Star­cie mu­sia­ło się za­trzy­mać na tym punk­cie. Nie wy­nik­nął stąd zresz­tą ża­den skan­dal, gdyż prze­ciw­ni­cy pro­wa­dzi­li spór z wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią, jak przy­sta­ło lu­dziom do­brze wy­cho­wa­nym.

Przy koń­cu sztu­ki prze­ciw­nik mar­gra­bie­go ski­nął na mło­dzień­ca sie­dzą­ce­go o kil­ka miejsc da­lej, któ­ry zbli­żył się doń z po­śpie­chem.

– Hra­bio! – rzekł do mło­dzień­ca. – Czy chcesz być moim se­kun­dan­tem?

– Dla­cze­go?

– Mam się bić.

– Tego wie­czo­ra?

– Za chwi­lę.

– Znów kłót­nia! A nie zdą­ży­łeś pan jesz­cze opu­ścić sali!

– Nie po­trze­bo­wa­łem tego czy­nić, gdyż ten pan tu wła­śnie sie­dział! Mar­gra­bia de Lo­ze­rol­les, w ten spo­sób wy­wo­ła­ny, skło­nił się uprzej­mie.

– Jaki po­wód?

– Nie­zmier­nie pro­sty. Ten pan na­zy­wa Agry­pi­nę szka­rad­ną, dla mnie jest ona pięk­ną. Czyż nie uwa­żasz, hra­bio, po­wód ten za wy­star­cza­ją­cy?

– Naj­zu­peł­niej!

– Chodź­my, pa­no­wie – wtrą­cił mar­gra­bia. – Pil­no mi.

Lo­ze­rol­les wy­na­lazł na­tych­miast dla sie­bie se­kun­dan­ta i czte­rej męż­czyź­ni wy­szli z po­śpie­chem na wą­ską ulicz­kę w są­siedz­twie pa­ła­cu Bur­gundz­kie­go. Za­raz też, nie tra­cąc ani chwi­li, do szpad się wzię­to.

– Do pio­ru­na! – wy­krzyk­nął mar­gra­bia, wy­ma­chu­jąc bez­sku­tecz­nie szpa­dą dla zro­bie­nia so­bie dro­gi do ser­ca prze­ciw­ni­ka. – Tęgi z pana szer­mierz!

– Do­praw­dy? A jed­nak za­ba­wiam pana do­tych­czas tyl­ko pro­win­cjo­nal­ny­mi fi­giel­ka­mi.

– Ech, i z pro­win­cjo­na­li­stów nie mań­ku­ci! – od­parł mar­gra­bia, pła­cąc za drwi­ny szty­chem środ­ko­wym, w samo ser­ce zmie­rza­ją­cym.

– Pa­ry­ża­nie tym bar­dziej! – rzekł tam­ten i od­pa­ro­waw­szy cios, wy­ko­nał w tej­że chwi­li pchnię­cie tak nie­spo­dzia­ne i tak za­ra­zem mi­strzow­skie, że szpa­da prze­szy­ła ra­mię mar­gra­bie­go, za­nim jesz­cze zdą­żył się za­sta­wić.

Wal­ka była skoń­czo­na.

– Win­szu­ję – rzekł ran­ny, pod­czas gdy zwy­cięz­ca naj­spo­koj­niej cho­wał szpa­dę do po­chwy.

– Ale to wszyst­ko jed­no. Wier­sze w Agry­pi­nie nie są przez to ani na jotę lep­sze i - raz jesz­cze za­py­tać mu­szę pana, ja­kim spo­so­bem umiesz ich tyle na pa­mięć?

– Bo je­stem ich au­to­rem, pa­nie mar­gra­bio!

I po­zo­sta­wia­jąc mar­gra­bie­go oszo­ło­mio­ne­go tym oświad­cze­niem, po­eta, umie­ją­cy bro­nić ho­no­ru swych wier­szy ostrzem szpa­dy, od­da­lił się, wspar­ty na ra­mie­niu se­kun­dan­ta.

Ten po­eta nie jest dla nas obcy. Wi­dzie­li­śmy go już przy sto­le pro­bosz­cza w Sa­int-Ser­nin oraz u śmier­tel­ne­go łoża hra­bie­go de Lem­brat.

Po­sia­dał on – o czym trze­ba po­wie­dzieć za­wcza­su, gdyż sta­no­wi­ło to zna­mię ty­po­we tej peł­nej cha­rak­te­ru fi­zjo­no­mii – po­sia­dał nos roz­mia­rów nie­zwy­kłych, nos ostro ścię­ty, rzu­ca­ją­cy cień na usta, sło­wem "nos bo­ha­ter­ski", jak się wy­ra­ził je­den z jego bio­gra­fów. Ten nos wy­dat­ny kró­lo­wał na twa­rzy o ry­sach pra­wi­dło­wych i mi­łych, któ­rą oświe­tla­ła para oczu czar­nych i peł­nych ognia. Brwi były za­kre­ślo­ne de­li­kat­nie, wąs, nie­zbyt gę­sty, od­sła­niał usta;

wło­sy spa­da­ły czar­ną masą z obu stron wy­nio­słe­go, ro­zum­ne­go czo­ła. Ra­zem wziąw­szy, był to wca­le uro­dzi­wy mło­dzian, któ­re­mu w tej epo­ce sza­leństw w do­brym sma­ku przy­zna­no jed­no z miejsc ho­no­ro­wych w gro­nie wy­kwint­ni­siów i uczo­nych.

Ro­do­we jego na­zwi­sko brzmia­ło: Sa­wi­niusz de Cy­ra­no. Zna­ny był wszak­że le­piej pod imie­niem Cy­ra­no de Ber­ge­rac, któ­re przy­brał dla od­róż­nie­nia się od bra­ta i krew­nia­ków.

Był au­to­rem Po­dró­ży na księ­życ. Roz­mów uszczy­pli­wych i Agry­pi­ny, twór­cą ca­łej se­ci­ny żar­to­bli­wych wier­szy i po­ema­tów, śmia­łym i za­ufa­nym w so­bie fi­lo­zo­fem; był tak­że słyn­nym i nie­ustra­szo­nym po­je­dyn­ka­rzem oraz bo­ha­te­rem ty­sią­ca przy­gód. No­sił ze dwa­dzie­ścia za­szczyt­nych prze­zwisk, mię­dzy in­ny­mi: "Nie­ustra­szo­ny", "De­mon bra­wu­ry", "Ka­pi­tan Czart"

– lud za­cho­wał zwłasz­cza w pa­mię­ci to ostat­nie prze­zwi­sko, wie­lu też lu­dziom pod nim tyl­ko po­eta był zna­ny.

Przy tym wszyst­kim: zło­te ser­ce, umysł w naj­wyż­szym stop­niu nie­za­leż­ny, po­gar­da dla głup­ców i dow­cip iskrzą­cy. Ko­cha­no go za ten dow­cip, wy­bor­nie przy­sto­so­wa­ny do du­cha epo­ki, za wy­bor­ny hu­mor, za mło­dość peł­ną ognia i za­pa­łu. Po­zo­sta­ło po nim – rzecz rzad­ka w tym ży­ciu – wspo­mnie­nie trwa­łych przy­jaź­ni i po­świę­ce­nia bez gra­nic.

Skło­niw­szy się mar­gra­bie­mu, Cy­ra­no od­da­lił się, wspar­ty na ra­mie­niu swe­go se­kun­dan­ta.

Ty­tuł hra­biow­ski, któ­rym ob­da­rzył po­eta tego ostat­nie­go, spadł nań po śmier­ci sta­re­go hra­bie­go de Lem­brat. Był to nowy dzie­dzic Fo­uge­rol­les, był to ów Ro­land o mi­nie wy­nio­słej, któ­re­go wi­dzie­li­śmy, jak stał bez śla­du wzru­sze­nia przy łożu umie­ra­ją­ce­go ojca.

Hra­bia Raj­mund de Lem­brat już od roku spo­czy­wał w gro­bie, a syn ry­chło go opła­kał.

Ro­land miał lat dwa­dzie­ścia pięć i był bar­dzo bo­ga­ty. Pa­li­ła go żą­dza na­sy­ce­nia się go­rącz­ko­wym ży­ciem sto­li­cy, od któ­re­go sta­rzec trzy­mał go roz­myśl­nie z da­le­ka.

Cy­ra­no de Ber­ge­rac, star­szy i do­świad­czeń­szy, był jego wzo­rem i jak­kol­wiek nie ży­wił wiel­kiej przy­jaź­ni do po­ety – za­pew­ne przez wro­dzo­ną mu sprzecz­ność z uczu­cia­mi ojca – pro­sił, aby Cy­ra­no pod­jął się roli jego prze­wod­ni­ka i ojca chrzest­ne­go w od­mę­cie tego błysz­czą­ce­go świa­ta, któ­ry go tak bar­dzo po­cią­gał.

"Była to epo­ka owych pięk­nych awan­tur­nic, Hisz­pa­nek i Wło­szek, istot dum­nych a za­ra­zem lu­bież­nych, któ­re mi­ło­wa­ły jed­na­ką mi­ło­ścią zło­to, krew i pach­ni­dła; była to epo­ka ma­ska­rad, za­lo­tów hisz­pań­skich, uro­czy­stych za­ra­zem i roz­pa­sa­nych, mi­ło­stek na­mięt­nych aż do po­ni­że­nia się, gwał­tow­nych aż do okru­cień­stwa, so­ne­tów i ulot­nych wier­szy­ków, wiel­kiej pi­ja­ty­ki, wiel­kiej za­bi­ja­ty­ki i wiel­kie­go ko­ster­stwa…"

W taki wir rzu­cił Cy­ra­no swe­go mło­de­go przy­ja­cie­la.

W tym upa­ja­ją­cym i odu­rza­ją­cym za­mę­cie Sa­wi­niusz wiódł ży­wot po­ety i fi­lo­zo­fa, Ro­land za­nu­rzył się weń z gło­wą, pa­lo­ny go­rącz­ką kosz­to­wa­nia wszyst­kich po­nęt­nych owo­ców i ma­cza­nia ust we wszyst­kich cza­rach ze słod­ką tru­ci­zną. Rok nie upły­nął, a już po­tra­fił so­bie zdo­być imię w świe­cie sto­łecz­nych wy­twor­ni­siów i sza­ła­pu­tów. Roz­sie­wał gar­ścia­mi zło­to, wy­pra­wiał uczty po ucztach, olśnie­wał ko­bie­ty zbyt­kiem, po­ry­wał męż­czyzn od­wa­gą. Rzecz pro­sta, że się wkrót­ce ży­ciem tym upił.

Po oszo­ło­mie­niu na­stą­pił nie­smak. Ro­land uczuł po­trze­bę okieł­zna­nia na­mięt­no­ści i wy­po­czę­cia.

I w tym Cy­ra­no uka­zał się dlań uży­tecz­ny. W licz­bie przy­ja­ciół po­ety znaj­do­wał się mar­gra­bia de Fa­ven­ti­nes, miesz­ka­ją­cy w sta­rym pa­ła­cu na Wy­spie św. Lu­dwi­ka i wio­dą­cy ży­cie na­der skrom­ne, gdyż prze­gra­ny nie­daw­no pro­ces sil­nie nad­szarp­nął jego for­tu­nę. Sa­wi­niusz zna­lazł spo­sob­ność za­le­ce­nia mar­gra­bie­mu hra­bie­go Ro­lan­da, któ­ry nie­ba­wem też zo­stał tam wpro­wa­dzo­ny i zna­lazł w sta­rym pa­ła­cu ci­chą przy­stań, tak bar­dzo prze­zeń po­żą­da­ną.

W pa­ła­cu, prócz mar­gra­bie­go, znaj­do­wa­ła się mło­da pan­na, je­dy­na jego cór­ka. Na imię jej było Gil­ber­ta; li­czy­ła lat dzie­więt­na­ście. Ro­land za­ko­chał się w mar­gra­bian­ce i jako mło­dzian roz­trop­ny, po­wier­ni­kiem swych uczuć uczy­nił sa­me­go mar­gra­bie­go.

W owym cza­sie, tak samo jak i dziś, nie że­nio­no się z pan­na­mi bez po­sa­gu. Zięć, nie wy­ma­ga­ją­cy do cór­ki do­pła­ty, był dla mar­gra­bie­go praw­dzi­wą opatrz­no­ścią, to­też przy­jął go z otwar­ty­mi rę­ko­ma i już w dwa mie­sią­ce po za­po­zna­niu się tak zwa­ne szczę­ście Gil­ber­ty zo­sta­ło za­pew­nio­ne.

Co się ty­czy pan­ny, za­py­ta­na dla for­my o zda­nie, od­po­wie­dzia­ła bez wzdry­gnię­cia się

"tak", ser­ce jej bo­wiem było praw­do­po­dob­nie wol­ne, umysł zaś dość prak­tycz­ny, aby oce­nić ko­rzy­ści tak świet­ne­go pod wzglę­dem ma­jąt­ko­wym związ­ku. Opar­te na tym grun­cie ukła­dy pręd­ko do­pro­wa­dzi­ły do celu i hra­bia de Lem­brat zo­stał uro­czy­ście przy­ję­ty w pa­ła­cu na Wy­spie św. Lu­dwi­ka w cha­rak­te­rze na­rze­czo­ne­go pięk­nej Gil­ber­ty de Fa­ven­ti­nes.

W zu­peł­nym spo­ko­ju ko­rzy­sta­ła ona z przy­wi­le­jów tej god­nej za­zdro­ści roli na wio­snę 1653 roku.

W cią­gu dwóch mie­się­cy Gil­ber­ta mia­ła czas oswo­ić się z my­ślą, że zo­sta­nie hra­bi­ną.

Ocze­ki­wa­ła na ten wy­pa­dek, zby­tecz­nie go nie po­żą­da­jąc. Po­wiedz­my wię­cej, chęt­nie by­ła­by cof­nę­ła dane sło­wo, gdy­by jej nie po­wstrzy­my­wa­ły sza­cu­nek i po­słu­szeń­stwo win­ne ro­dzi­com.V

Pa­łac mar­gra­bie­go de Fa­ven­ti­nes wzno­sił się w głę­bi ogro­du, któ­re­go bra­ma wy­cho­dzi­ła na na­brze­że Se­kwa­ny. Roz­ta­czał się stam­tąd wi­dok prze­ślicz­ny i Gil­ber­ta lu­bi­ła sia­dać na ta­ra­sie, gó­ru­ją­cym nad rze­ką. Spę­dza­ła tam dłu­gie chwi­le na ma­rze­niu, czy­ta­niu lub roz­mo­wie z Pa­ke­tą, mło­dą dziew­czy­ną speł­nia­ją­cą dwie role, po­ko­jo­wej i po­wier­ni­cy.

Pew­ne­go ran­ka pani i słu­żeb­na za­ję­ły swe ulu­bio­ne miej­sce, chro­niąc się przed słoń­cem w cień roz­ło­ży­ste­go ja­wo­ru, któ­re­go dłu­gie ga­łę­zie wy­bie­ga­ły za kra­tę i się­ga­ły na­brze­ża. Roz­ma­wia­ły gło­sem przy­ci­szo­nym, a mu­sia­ła to być roz­mo­wa wiel­ce zaj­mu­ją­ca i wiel­ce po­waż­na, gdyż głów­ki dziew­cząt tak bar­dzo zbli­ży­ły się do sie­bie, że czar­na kosa Gil­ber­ty mu­ska­ła zło­ci­ste kę­dzior­ki Pa­ke­ty.

Po­licz­ki mar­gra­bian­ki były ró­żo­we jak kwiat brzo­skwi­ni w kwiet­niu. A ró­żo­wość ta wzma­ga­ła się w mia­rę prze­cią­ga­ją­cej się roz­mo­wy.

– I trwa to już daw­no, pro­szę pa­nien­ki? – za­py­ta­ła Pa­ke­tą, wy­słu­chaw­szy dłu­gie­go opo­wia­da­nia

Gil­ber­ty.

– Od trzech ty­go­dni.

– Czy po­dob­na?

– Od trzech ty­go­dni znaj­du­ję co­dzien­nie na swo­im bal­ko­nie bu­kiet, a w bu­kie­cie – wier­sze.

– Ofia­ro­wy­wać co­dzien­nie bu­kiet, nic to trud­ne­go – ale wier­sze! Albo nie­zna­jo­my wiel­bi­ciel po­sia­da ta­lent więk­szy niż nasi mod­ni po­eci – albo też… za­opa­trzył się za­wcza­su w za­pas wier­szy mi­ło­snych, za­sto­so­wa­nych do każ­dej oko­licz­no­ści.

– Je­steś zło­śli­wa, Pa­ke­to.

– Czy po­zwo­li mi pa­nien­ka być tak­że… cie­ka­wą?

– W ja­kim celu?

– Chcia­ła­bym za­dać pa­nien­ce jed­no py­ta­nie.

– Mów.

– A więc – z ręką na ser­cu – z ja­kim uczu­ciem przy­ję­ła pa­nien­ka te bu­kie­ty i te wier­sze?

– Być może, Pa­ke­to, że je­stem tro­chę pło­cha.

– To nie od­po­wiedź.

– Niech i tak bę­dzie. Do­wiedz się za­tem, że śmia­łość nie­zna­jo­me­go moc­no mnie roz­gnie­wa­ła.

– To na­tu­ral­ne. Ale… po­tem?

– Po­tem przy­wy­kłam do niej.

– Tak da­le­ce, że dziś…

– Dziś, jak są­dzę, nie mo­gła­bym już gnie­wać się nań za rzecz, któ­rą przyj­mo­wa­łam z po­bła­ża­niem.

– I na­praw­dę pa­nien­ka go nie zna?

– Przy­się­gam ci, że na­praw­dę.

– Nie po­dej­rze­wa pa­nien­ka ni­ko­go?

– Ni­ko­go.

– Na­wet hra­bie­go de Lem­brat, swe­go na­rze­czo­ne­go?

– Jego! Skąd ci to mo­gło przyjść do gło­wy! Wszak­że wi­du­je mnie co­dzien­nie i w każ­dej chwi­li może do woli ze mną roz­ma­wiać. W ja­kim­że celu miał­by ofia­ro­wy­wać mi w ta­jem­ni­cy wier­sze i kwia­ty?

– Może to de­li­kat­na for­ma pa­mię­ci i hoł­du?

– Nie.

– A może – pró­ba?

– Hra­bia nie ma po­trze­by mi cią­gle nad­ska­ki­wać ani mnie do­świad­czać. Pew­ny jest za­rów­no mo­jej pra­wo­ści, jak i sło­wa da­ne­go mu przez ojca.

– W ta­kim ra­zie, wszyst­ko to nie do­pro­wa­dzi pa­nien­ki do ni­cze­go.

– Do­brześ rze­kła, do ni­cze­go. W cią­gu mie­sią­ca będę za­męż­ną. Wspo­mnie­nie tej dziw­nej przy­go­dy po­zo­sta­wi tyl­ko w mym ser­cu jed­ną jesz­cze ża­łość…

– Jesz­cze jed­ną ża­łość? A wi­dzi pa­nien­ka, że pa­nien­ka pana de Lem­brat nie ko­cha. Pa­nien­ka go nie ko­cha, a jed­nak wy­cho­dzi za nie­go.

– Cóż chcia­ła­byś, że­bym uczy­ni­ła?

– Chcia­ła­bym – rze­kła Pa­ke­tą, po­trzą­sa­jąc re­zo­lut­nie kształt­ną głów­ką – chcia­ła­bym, żeby pa­nien­ka zbun­to­wa­ła się i po­wie­dzia­ła – "nie!" Ja, na miej­scu pa­nien­ki, nie na­my­śla­ła­bym się ani chwi­li!

– Ty, moja ko­cha­na, je­steś wol­na. Na to­bie nie cią­ży obo­wią­zek oszczę­dza­nia dumy ro­do­wej, oca­le­nia ro­do­we­go klej­no­tu…

– To praw­da, jed­nak­że…

– Gdy­bym na­wet po­wie­dzia­ła: "nie!" – cią­gnę­ła smęt­nie Gil­ber­ta – wola ojca prze­mo­gła­by moje po­sta­no­wie­nie. Ach, tyś szczę­śli­wa, Pa­ke­to! Ty mo­żesz ko­chać – mnie tego za­bro­nio­no!

W ogro­dzie dały się sły­szeć gło­sy. Gil­ber­ta pod­nio­sła się zmie­sza­na. Pra­wie w tej­że sa­mej chwi­li zja­wił się hra­bia, na któ­re­go ra­mie­niu wspie­ra­ła się mar­gra­bi­na de Fa­ven­ti­nes. Na wi­dok mat­ki Gil­ber­ta nie mo­gła po­wstrzy­mać lek­kie­go okrzy­ku.

– Prze­stra­szy­łem pa­nią? – za­py­tał Ro­land.

– Ech, nie! Wzru­szy­łeś mnie pan tyl­ko swym nie­spo­dzia­nym zja­wie­niem się – od­rze­kła

Gil­ber­ta, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu.

Uca­ło­waw­szy rącz­kę na­rze­czo­nej, hra­bia de Lem­brat usiadł obok mar­gra­bi­ny na ław­ce, któ­ra ota­cza­ła pier­ście­niem gru­by pień ja­wo­ru.

Na znak dany przez mat­kę Gil­ber­ta za­ję­ła miej­sce obok na­rze­czo­ne­go. Ale za­miast śle­dzić z uwa­gą, co się dzie­je do­ko­ła niej, wy­bie­gła wzro­kiem i my­ślą da­le­ko i za­to­nę­ła w głę­bo­kiej za­du­mie. Ro­land ba­dał ją przez chwi­lę w mil­cze­niu z in­kwi­zy­tor­ską prze­ni­kli­wo­ścią.

– Wy­da­jesz się pani smut­ną – wy­rzekł wresz­cie. – Na Boga, cóż tu za­szło ta­kie­go?

– Nic nie za­szło, pa­nie hra­bio – od­par­ła Gil­ber­ta. – Wy­bacz mi pan ła­ska­wie moje roz­tar­gnie­nie.

– Dziw­ne to wszyst­ko! – szep­nął do sie­bie Ro­land, brwi ścią­ga­jąc.

Za­czę­ta w tak oschłym to­nie roz­mo­wa rwa­ła się co chwi­la. Hra­bia czu­jąc, że trze­ba wyjść jak naj­prę­dzej z za­klę­te­go koła czczych i nud­nych ogól­ni­ków, nic nie od­po­wie­dział na ostat­nie sło­wa Gil­ber­ty, na­to­miast wy­do­był z kie­sze­ni ma­leń­kie pu­de­łecz­ko do klej­no­tów, ozdo­bio­ne her­bem ro­dzi­ny de Fa­ven­ti­nes i otwo­rzyw­szy pod­su­nął je przed oczy na­rze­czo­nej.

– Pani – od­wa­żył się prze­mó­wić po kil­ku chwi­lach mil­cze­nia – wiem, że dzie­ła sztu­ki bu­dzą w to­bie za­ję­cie. Racz przy­jąć ten klej­no­cik, któ­ry z my­ślą o to­bie ka­za­łem przy­go­to­wać flo­renc­kie­mu mi­strzo­wi sztu­ki złot­ni­czej.

Gil­ber­ta rzu­ci­ła na prze­ślicz­ne cac­ko ła­ska­wie grzecz­ne spoj­rze­nie.

– W isto­cie, jest to bar­dzo bo­ga­te! – za­uwa­ży­ła to­nem naj­zu­peł­niej obo­jęt­nym.

– Gil­ber­to! – za­wo­ła­ła mar­gra­bi­na – czyż nie mo­żesz zdo­być się na uprzej­miej­sze po­dzię­ko­wa­nie!

– Och, pani! – prze­rwał Ro­land z od­cie­niem go­ry­czy w gło­sie – nie li­czy­łem by­najm­niej na po­dzię­ko­wa­nie.

– Uwa­ga mamy była słusz­na. Za­po­mnia­łam, gdzie je­stem i do kogo prze­ma­wiam. Pa­nie, bar­dzom panu za jego uprzej­mość obo­wią­za­na!

"Zim­na jak mar­mur – prze­mknę­ło przez gło­wę Ro­lan­do­wi. – Był­że­bym okła­my­wa­ny?…"

Na­stą­pi­ła chwi­la przy­kre­go dla wszyst­kich mil­cze­nia. Na szczę­ście zja­wił się mar­gra­bia.

Przy­by­wał on w porę, aby wy­pro­wa­dzić z kło­po­tu tro­je osób nie wie­dzą­cych, co po­cząć z sobą. Mar­gra­bia nie przy­by­wał sam. To­wa­rzy­szył mu Sa­wi­niusz de Cy­ra­no.

Szlach­cic zbli­żył się do dam kro­kiem po­su­wi­stym i zło­żył ukłon tak ni­ski, że aż pió­ro jego wiel­kie­go ka­pe­lu­sza mu­snę­ło żwir alei. Moda ów­cze­sna in­a­czej kła­niać się nie po­zwa­la­ła.

– Wi­taj, pa­nie de Ber­ge­rac! – za­wo­ła­ła żywo mar­gra­bi­na, rada przy­by­wa­ją­cym – jak­żem szczę­śli­wa, że pana oglą­dam! Przez dłu­gie dwa ty­go­dnie ską­pi­łeś nam swej obec­no­ści! Czyś cho­ro­wał?

– Tak, mar­gra­bi­no! – od­rzekł we­so­ło Cy­ra­no i pod­chwy­tu­jąc spo­sob­ność po­pi­sa­nia się grą słów, w któ­rej za­wsze ce­lo­wał, do­dał: – Tra­pi­ła mnie troj­niacz­ka i czwar­tacz­ka – To zna­czy – po­śpie­szył wy­tłu­ma­czyć Ro­land – żeś się znów po­je­dyn­ko­wał!

– O, pra­wie mimo woli! Przy­ja­cie­le moi nie­słusz­nie na­zy­wa­ją mnie "pry­mu­sem" to­wa­rzy­stwa sto­łecz­ne­go, od ty­go­dnia już bo­wiem nie upły­nął dzień je­den, abym nie był czy­imś se­kun­dan­tem.

Po­ma­ga­łem bić się ko­cha­ne­mu de Bri­sa­il­les, któ­ry po­je­dyn­ko­wał się, nie wiem, da­li­bóg, o co; po­tem pod­trzy­my­wa­łem dro­gie­go Ca­nil­la­ca; sam zaś wy­nio­słem z tych utar­czek kre­sę przez nos, do­tąd jesz­cze wi­docz­ną.

– To są drob­ne awan­tur­ki! – wtrą­cił mar­gra­bia. – Mó­wią, że spo­tka­ło cię coś po­waż­niej­sze­go…

– Nie wiem, o czym chcesz mó­wić, mar­gra­bio?

– Al­boż nie po­kłó­ci­łeś się z Po­qu­eli­niem, któ­ry tak nie­grzecz­nie ścią­gnął jed­ną sce­nę z twe­go Pe­dan­ta, aby ją na­stęp­nie przy­cze­pić do tej far­sy, któ­ra ma ty­tuł Szel­mo­stwa Ska­pe­na?

– A, już wiem, o co ci idzie.

– Wi­dzę, że dość obo­jęt­nie spra­wę tę trak­tu­jesz.

– Po cóż mam ją trak­to­wać in­a­czej! – rzekł po­eta, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Je­że­li Mo­lier wy­sku­bu­je piór­ka z mo­ich dzieł, aby się w nie przy­stro­ić, lu­dzie o tym wie­dzą i mó­wią, je­stem już prze­to do­sta­tecz­nie po­msz­czo­ny. Zresz­tą, je­śli krad­nie moje my­śli, do­wo­dzi tym, że je ceni; nie tknął­by ich, gdy­by są­dził, że nic nie są war­te.

– Bez wąt­pie­nia.

– Chcesz jed­nak wie­dzieć, mar­gra­bio, co mnie ob­ra­ża? Oto zu­chwal­stwo Mo­lie­ra, któ­ry przy­pi­su­je wła­snej twór­czo­ści my­śli pod­su­wa­ne mu je­dy­nie przez do­brą pa­mięć i uwa­ża się za ojca ta­kich dzie­ci, przy któ­rych uro­dze­niu peł­nił je­dy­nie rolę – aku­szer­ki.

Wy­bu­chem śmie­chu przy­ję­to ten żar­cik. Znik­nął przy­mus krę­pu­ją­cy do­tąd to­wa­rzy­stwo.

Do­bry hu­mor Cy­ra­na roz­po­go­dził wszyst­kie twa­rze.

– Przy­ja­cie­lu Ber­ge­ra­ku! – ode­zwał się na­gle mar­gra­bia. – Wart je­steś wię­cej niż opi­nia o to­bie.

– Nie mów­my o mo­jej opi­nii. Je­że­li zła, to dla­te­go, żem wro­gom moim po­zo­sta­wił dość cza­su do jej sfa­bry­ko­wa­nia. Mów­my ra­czej o two­im szczę­ściu, ko­cha­ny Ro­lan­dzie, o ucie­chach ży­cia ro­dzin­ne­go, o twym oj­cow­skim za­do­wo­le­niu, mar­gra­bio. Nie­jed­no za­pew­ne mie­li­by­ście mi o tym do po­wie­dze­nia.

– Owszem, jed­no tyl­ko – wy­rwał się Ro­land – ale któ­re dla mnie wszyst­ko za­stą­pi. Za mie­siąc pan­na Gil­ber­ta bę­dzie moją żoną.

– God­ny za­zdro­ści śmier­tel­ni­ku, co znasz z góry do­kład­ną datę swo­je­go szczę­ścia!

W tej­że chwi­li za­uwa­żył, że sło­wa hra­bie­go w szcze­gól­ny spo­sób zmie­sza­ły Gil­ber­tę.

"Aj! – szep­nął do sie­bie – pa­nien­ka zda­je się bez wiel­kie­go za­chwy­tu przyj­mo­wać los, któ­ry ją cze­ka!"

Zro­biw­szy tę uwa­gę, za­bie­rał się do odej­ścia.

Mar­gra­bia za­trzy­mał go.

– Zjesz z nami obiad, pa­nie de Ber­ge­rac?

– Nie. Ulat­niam się!

– Tak pręd­ko?

– Cze­ka­ją na mnie w pa­ła­cu Bur­gundz­kim.

– Przy­siągł­bym, że to tyl­ko wy­mów­ka.

– Wy­mów­ka ta ma cia­ło i ko­ści. Jest nią Sul­pi­cjusz Ca­stil­lan, dziel­ny chło­piec, któ­ry prze­pi­su­je moje wier­sze i roz­no­si li­sty.

– A więc Sul­pi­cjusz Ca­stil­lan po­cze­ka na cie­bie…

– Zo­stań pan, pro­szę! – przy­by­ła na po­moc ojcu Gil­ber­ta. – Po obie­dzie ura­czysz nas kil­ko­ma roz­dzia­ła­mi swo­jej ostat­niej pra­cy.

– Tam, gdzie pani roz­ka­zu­jesz – od­rzekł dwor­nie po­eta – wola moja kru­szy się na ato­my.

Po­zo­sta­ję za­tem. Czy zga­dza­cie się, pa­nie, aby­śmy przed obia­dem prze­szli się po No­wym

Mo­ście? Po­dob­no Brio­ché po­ka­zu­je tam far­sę, w któ­rej wy­sta­wia moją oso­bę w spo­sób wiel­ce zło­śli­wy, ku nie­zmier­nej ucie­sze ga­piów i włó­czę­gów.

Cy­ra­no wy­li­czał w dal­szym cią­gu ucie­chy, ja­kie moż­na było owe­go ran­ka zna­leźć na No­wym

Mo­ście, gdy na­gle na­der żywo za­ję­ło go co in­ne­go.

Na na­brze­żu roz­le­gły się dźwię­ki mu­zy­ki.

Nie­spo­dzie­wa­ny ten kon­cert wy­pra­wia­ła trój­ka wę­drow­nych graj­ków, zło­żo­na z dwóch męż­czyzn i jed­nej ko­bie­ty. Wszy­scy oni przy­bra­ni byli w odzież ma­low­ni­czą, o bar­wach ja­skra­wych.

Sa­wi­niusz, prze­gię­ty przez ba­lu­stra­dę, jął przy­pa­try­wać się tej gru­pie z za­cie­ka­wie­niem ar­ty­sty.

Wy­glą­da­ła ona w isto­cie nie­po­wsze­dnio.

Róż­no­barw­ny strój pod­no­sił pięk­ność ko­bie­ty, któ­ra i bez tego była uro­dzi­wa. To­wa­rzy­sze jej trzy­ma­li się pro­sto i dum­nie, jak­by szych i blasz­ki na ich odzie­ży były praw­dzi­wym zło­tem i klej­no­ta­mi.

Za­po­mi­na­jąc w jed­nej chwi­li o No­wym Mo­ście, o Brio­chém i o far­sie prze­ciw so­bie skie­ro­wa­nej,

Cy­ra­no zwró­cił się do mar­gra­bie­go mó­wiąc:

– Ależ, pa­nie Fa­ven­ti­nes, jak mo­żesz tak obo­jęt­nie przy­glą­dać się tej trój­ce ar­ty­stycz­nej i po­zwa­lać, aby po­nie­wie­ra­ła swe ta­len­ta na uli­cy. Czyż nie le­piej tu ją we­zwać? Je­stem pew­ny, że ci wę­drow­ni wir­tu­ozi nic nie stra­cą na bliż­szym po­zna­niu.

– I owszem; zga­dzam się na to jak naj­chęt­niej – przy­tak­nął mar­gra­bia. – A ty, Gil­ber­to?

– Za­sto­su­ję się do two­jej woli, oj­cze. Przy­wo­łaj ich, pa­nie Cy­ra­no.

– Hej, wy tam! – krzyk­nął na cały głos po­eta. – Chodź­cie no tu nie zwle­ka­jąc i po­każ­cie, co umie­cie!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: