- promocja
Cyrk nocy - ebook
Cyrk nocy - ebook
Rozgrywająca się w zaczarowanym cyrku u schyłku dziewiętnastego wieku powieść Erin Morgenstern to magiczna, ponadczasowa historia miłosna.
"Porywający debiut. Cyrk nocy wciąga czytelnika do świata zarazem mrocznego i oszałamiającego,
spójnego i eterycznego".
TÉA OBREHT,
AUTORKA THE TIGER'S WIFE
"Cyrk nocy to baśń podszyta niesamowitą wyobraźnią… Jest kunsztownie napisana i pełna alegorycznych interpretacji, powoli, acz bezlitośnie budowane napięcie dodaje jej nieodpartego uroku. Magiczna lektura".
KATHERINE DUNN,
AUTORKA JARMARKU ODMIEŃCÓW
Witajcie w Le Cirque des Reves: w namiotach w biało-czarne paski czekają was niezwykłe przeżycia, można się tam zgubić w gąszczu chmur, przechadzać po bujnym ogrodzie z lodu i podziwiać, jak wytatuowana kobieta guma wciska się do szklanego pudełka.
W tym świecie iluzji rozgrywa się zaciekła rywalizacja - pojedynek dwojga magików, Celii i Marca, których od dzieciństwa szkolili właśnie w tym celu władczy nauczyciele. Rywale nie wiedzą, że w tej grze może być tylko jeden zwycięzca, a cyrk jest areną niecodziennej bitwy, w której bronią jest wyobraźnia.
Kiedy zaś Celia i Marco dadzą się ponieść uczuciu, ich mistrzowie zdecydują się na bezwzględną interwencję.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-273-0060-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie poprzedzają go żadne zapowiedzi, na słupach i tablicach w mieście nie ma plakatów, w gazetach żadnej wzmianki ani reklamy. Cyrk po prostu jest, podczas gdy wczoraj go nie było.
Wznoszące się namioty są w czarno-białe paski, bez śladu złota czy szkarłatu. W ogóle wszystko jest pozbawione kolorów, z wyjątkiem pobliskich drzew i trawy na okolicznych polach. Czarno-białe paski na tle szarego nieba; niezliczone namioty różnych kształtów i rozmiarów, zamknięte w bezbarwnym świecie za misternym ogrodzeniem z kutego żelaza. Nieliczne dostrzegalne z zewnątrz połacie ziemi są czarne lub białe, pomalowane albo posypane, albo zmienione jakąś magiczną sztuczką.
Jednak do cyrku nie wpuszcza się widzów. Jeszcze nie.
W ciągu kilku godzin wszyscy w mieście się o nim dowiadują. Po południu wieści rozchodzą się po okolicznych miasteczkach. Plotka jest skuteczniejszą reklamą niż słowa i wykrzykniki drukowane na papierowych ulotkach czy plakatach. Niespodziewane pojawienie się tajemniczego cyrku to wiadomość niecodzienna i wywołująca wrażenie. Ludzie nie mogą się nadziwić zdumiewającym rozmiarom najwyższych namiotów. Wpatrują się w umieszczony tuż za bramą zegar, który wymyka się wszelkim opisom.
I w wywieszoną na niej czarną tabliczkę, na której białe litery składają się w napis:
_Otwarcie o zmierzchu_
_Koniec o świcie_
– Jaki cyrk jest otwarty tylko w nocy? – pytają. Choć nikt nie zna odpowiedzi, to kiedy nadciąga zmrok, przed bramą zbiera się spory tłum gapiów.
Wśród nich jesteś też Ty. Twoja ciekawość zwyciężyła, jak zwykle. Stoisz w poświacie zachodzącego słońca – owinięty wokół szyi szal osłania Cię przed chłodnym wieczornym wiatrem – i czekasz, żeby na własne oczy zobaczyć ów cyrk, który otwiera się tylko po zmroku.
Wyraźnie widoczna za bramą budka z biletami jest zamknięta i zaryglowana. W namiotach panuje cisza, płótno drga na wietrze. Porusza się tylko odmierzająca upływ czasu wskazówka zegara, jeżeli można tak nazwać tę niezwykłą konstrukcję.
Z cyrku zionie pustka. Ale wydaje Ci się, że czujesz niesioną wieczornym powiewem woń karmelu podszytą wyraźnym zapachem jesiennych liści. Subtelna słodycz z nutą chłodu.
Słońce znika za horyzontem i ostatnie promienie światła sycą półmrok. Ludzie dokoła zaczynają się niecierpliwić: wiercą się i grożą pod nosem, że dadzą sobie spokój, że wolą spędzić wieczór w cieplejszym miejscu. Rozważasz, czy nie pójść w ich ślady, kiedy się zaczyna.
Najpierw dobiega trzask. Ledwie słyszalny w szumie rozmów i wiatru. Cichy hałas, jak imbryk z gotującą się herbatą. Potem pojawia się światło.
Na wszystkich namiotach zaczynają migotać światełka, jakby cały cyrk pokryły wyjątkowo jaskrawe robaczki świętojańskie. Gapie uciszają się zapatrzeni w świetlisty pokaz. Ktoś nieopodal Ciebie oniemiały wciąga powietrze. Małe dziecko klaszcze rozpromienione.
Kiedy wszystkie namioty skrzą się na tle nocnego nieba, pojawia się znak.
Rozpostarte nad bramą, skryte w żelaznych zawijasach, ożywają kolejne świetliki. Rozbłyskują z trzaskiem, niekiedy towarzyszą im fontanny iskier i smużki dymu. Ludzie stojący przy samej bramie robią kilka kroków do tyłu.
Na początku światła tworzą przypadkowe wzory. Ale w miarę, jak zapalają się następne, wyraźnie układają się w litery. Pierwsze wyłania się C, potem inne. Jest wśród nich, o dziwo, q, i kilka e. Kiedy ostatnia żarówka zapala się z trzaskiem, a dym i iskry się rozpraszają, ten misterny, lśniący napis nabiera sensu. Wychylasz się w lewo, żeby lepiej się przyjrzeć, i czytasz:
_Le Cirque des Rêves_
Ktoś z gapiów uśmiecha się ze zrozumieniem, inni marszczą brwi i spoglądają z pytaniem w oczach na sąsiadów. Jakieś dziecko nieopodal Ciebie pociąga matkę za rękaw, dopytując o znaczenie napisu.
– Cyrk Snów – brzmi odpowiedź. Dziewczynka uśmiecha się uradowana.
Wtedy żelazna brama drży i się otwiera, jakby wiedziona własną wolą. Wrota rozwierają się zapraszająco.
Cyrk jest otwarty.
Możesz wejść.Le Cirque des Rêves składa się z serii kręgów. Być może to nawiązanie do etymologii wyrazu „cyrk”, który wywodzi się z greckiego _kirkos_, czyli koła, albo okręgu. Mamy tu wiele odniesień do koncepcji cyrku w sensie historycznym, choć ten bynajmniej nie jest klasyczny. Zamiast jednego namiotu zawierającego koncentryczne kręgi są tu skupiska namiotów niczym piramid, niektórych dużych, innych niewielkich. Wiodą między nimi koliste ścieżki otoczone ogrodzeniem w kształcie okręgu. Zapętlają się w nieskończoność.
FRIEDRICK THIESSEN, 1892
Bo marzycielem jest ten, kto odnajduje drogę jedynie przy świetle księżyca, a jego karą jest to, że widzi brzask dnia, zanim reszta świata go dostrzeże.
OSCAR WILDE, 1888
------------------------------------------------------------------------
_Primordium_ – w botanice: grupa komórek, która daje początek organowi, zawiązek; w prawie: _primordium litis_ – część pierwsza, wstępna postępowania przed sądem (przyp. red.).
_Twarz, co widziała wszystkie końce świata_, przeł. Cecylia Wojewoda, PIW, Warszawa 2011 (przyp. tłum.)._NOWY JORK, LUTY 1873_
Mężczyzna znany jako Czarodziej Prospero otrzymuje z biura teatru pokaźną korespondencję, a w niej zarówno pierwszą zaadresowaną do niego kopertę, w której jest pożegnalny list samobójczyni, jak również pierwszą, jaka dociera do niego skrupulatnie przypięta do palta pięcioletniej dziewczynki.
Prawnik, który przyprowadza ją do teatru, nie reaguje na pytania dyrektora, wzrusza ramionami, uchyla kapelusza i szybko zostawia małą.
Dyrektor bez czytania awersu koperty wie, do kogo przyszła dziewczynka. Błyszczące oczy, które spoglądają spod burzy niesfornych kasztanowych loków, są bardzo podobne do oczu magika, tylko mniejsze.
Bierze ją za rękę; jej małe palce wiszą bezwładnie w jego dłoni. Dziewczynka nie chce zdjąć palta, choć w teatrze jest ciepło; kiedy pyta ją dlaczego, kręci tylko stanowczo główką.
Nie wiedząc, co z nią zrobić, dyrektor prowadzi ją do gabinetu. Dziewczynka siada po cichu na niewygodnym krześle pod rzędem oprawionych plakatów reklamujących dawne przedstawienia, otoczona pudłami biletów i rachunków. Dyrektor przynosi jej filiżankę herbaty z dodatkową kostką cukru, ale poczęstunek stygnie nietknięty na blacie biurka.
Dziewczynka nie rusza się, nie wierci na krześle. Siedzi w idealnym bezruchu z dłońmi złożonymi na kolanach. Wbija wzrok w swoje buty, które prawie dotykają podłogi. Czubek jednego z nich jest porysowany, ale sznurówki są zawiązane w doskonałe kokardy.
Do przyjścia Prospera zaklejona koperta wisi przyczepiona do drugiego od góry guzika jej płaszcza.
Dziewczynka słyszy go, zanim jeszcze otworzą się drzwi, jego ciężkie tupanie rozchodzi się echem po korytarzu w odróżnieniu od miarowych kroków dyrektora, który kilka razy wchodził i wychodził, bezgłośnie niczym kot.
– Jest też dla pana... pakunek – mówi dyrektor, otwierając drzwi i wprowadzając magika do zagraconego gabinetu, po czym znika, aby zająć się innymi sprawami teatru; nie ma ochoty być świadkiem przebiegu tego spotkania.
Magik rozgląda się po pokoju; w dłoni trzyma plik listów, za nim ciągnie się płaszcz z czarnego aksamitu z podszewką z jaskrawobiałego jedwabiu. Mężczyzna spodziewa się zapakowanego w papier pudełka albo skrzyni, dopiero kiedy dziewczynka spogląda na niego jego własnymi oczami, dociera do niego, co miał na myśli dyrektor.
Na widok córki Czarodziej Prospero po prostu oznajmia:
– Kurwa.
Dziewczynka skupia się na butach.
Magik zamyka za sobą drzwi, rzuca stertę listów na biurko obok filiżanki herbaty i patrzy na dziecko.
Odrywa kopertę od płaszcza małej; agrafka nadal trzyma się zawzięcie guzika.
Na awersie znajdują się pseudonim sceniczny magika i adres teatru, ale w nagłówku listu widnieje jego prawdziwe imię i nazwisko: Hector Bowen.
Przebiega oczami treść; wszelkie próby autorki odwołania się do jego emocji ponoszą sromotną klęskę. Zatrzymuje się na jedynym, jego zdaniem, fakcie godnym uwagi: że dziewczynka przekazana mu pod opiekę jest, co oczywiste, jego córką i że ma na imię Celia.
– Powinna była dać ci na imię Miranda – mówi do małej mężczyzna znany jako Czarodziej Prospero i chichocze. – Pewnie była za głupia, żeby na to wpaść.
Dziewczynka znowu na niego spogląda. Ciemne oczy zwężają się pod lokami.
Filiżanka na biurku zaczyna się trząść. Na gładkiej tafli płynu pojawiają się zmarszczki, po drżącym szkliwie rozchodzą się rysy i naczynie rozpada się na kawałeczki porcelany z kwiatowym wzorem. Zimna herbata zbiera się na spodku i skapuje na podłogę, zostawiając na wypolerowanym drewnie lepkie ślady.
Magik przestaje się uśmiechać. Spogląda spod zmarszczonych brwi na biurko i rozlana herbata sączy się z powrotem do góry. Kawałki porcelany składają się w całość wokół płynu, po czym filiżanka znowu stoi nietknięta, a nad nią unoszą się ledwo widoczne zawijasy pary.
Dziewczynka wpatruje się w filiżankę wielkimi oczami.
Hector Bowen ujmuje twarz córki dłonią w rękawiczce i ją podnosi, przez chwilę przygląda się uważnie minie dziecka, po czym zwalnia uścisk, zostawiając długie czerwone ślady palców na policzkach.
– Może coś z ciebie będzie – oznajmia.
Dziewczynka nie odpowiada.
Przez następne kilka tygodni próbuje inaczej ją nazywać, ale jedyne imię, na które reaguje córka, to Celia.
*
Kilka miesięcy później, uznawszy, że jest gotowa, magik pisze list. Choć nie zamieszcza adresu, przesyłka trafia do miejsca, w które miała trafić, po drugiej stronie oceanu._LONDYN, PAŹDZIERNIK 1873_
Dziś wieczorem ostatni raz można zobaczyć unikatowe przedstawienie. Niewystępującego od dłuższego czasu na londyńskich scenach Czarodzieja Prospera zakontraktowano na tydzień występów, bez popołudniówek.
Choć bilety osiągnęły astronomiczne ceny, wyprzedano je dość szybko, a w teatrze jest taki tłok, że wiele kobiet chłodzi się wachlarzami, broniąc się w ten sposób przed upałem zalegającym w budynku pomimo jesiennego chłodu na dworze.
W pewnej chwili wachlarze zamieniają się nagle w małe ptaki; krążące po teatrze ptasie stado nagradzają gromkie brawa. Kiedy każdy z ptaków powraca i znów staje się wachlarzem z piór i koronki złożonym na podołku swojej właścicielki, brawa nasilają się, choć część kobiet, zbyt oszołomiona, żeby klaskać, z podziwem obraca je w dłoniach, zapomniawszy o upale.
Siedzący w loży po lewej stronie sceny mężczyzna w szarym garniturze nie oklaskuje tego wieczoru ani tej, ani żadnej innej sztuczki. Przygląda się magikowi na scenie opanowanym, przenikliwym wzrokiem, nawet na chwilę nie spuszczając go w czasie przedstawienia. Nie unosi dłoni w rękawiczkach podczas sztuczek nagradzanych brawami ani brwi przy tych zapierających dech w piersiach czy wywołujących wręcz okrzyk zdziwienia któregoś z urzeczonych widzów.
Po zakończeniu występu mężczyzna w szarym garniturze bez trudu kluczy między stłoczonymi w foyer widzami. Niezauważony przemyka zasłoniętym kotarą przejściem do pomieszczeń dla artystów. Maszyniści i garderobiani nie zwracają na niego uwagi.
Puka srebrnym zwieńczeniem laski do drzwi na końcu korytarza.
Te otwierają się same, ukazując zagraconą garderobę o ścianach wyłożonych lustrami; Prospero odbija się w każdym z nich pod innym kątem.
Frak leży przerzucony niedbale na aksamitnym fotelu, kamizelka wisi rozpięta na wykończonej koronką koszuli. Odgrywający tak ważną rolę w przedstawieniu cylinder zajmuje miejsce na pobliskim wieszaku na kapelusze.
Na scenie magik wydawał się młodszy, jego wiek maskowały światła i warstwy makijażu. Twarz w lustrach jest pomarszczona, włosy są siwe. Jednak w uśmiechu, który pojawia się na widok mężczyzny w drzwiach, jest coś młodzieńczego.
– Nie podobało ci się, prawda? – pyta, nie odwracając się. Ściera z twarzy grubą warstwę pudru chusteczką, która kiedyś była biała.
– Mnie również miło cię widzieć, Hectorze – odpowiada mężczyzna w szarym garniturze, zamykając za sobą cicho drzwi.
– Wiem, że każda minuta doprowadzała cię do szału – mówi Hector Bowen z uśmiechem. – Przyglądałem ci się, możesz nie zaprzeczać.
Odwraca się i wyciąga dłoń w powitalnym geście, który mężczyzna w szarym garniturze ignoruje. Hector wzrusza ramionami i macha teatralnie palcami ku przeciwległej ścianie. Z kąta pełnego kufrów i szali przesuwa się do przodu aksamitny fotel, a z niego jak cień unosi się frak i wiesza posłusznie w szafie.
– Usiądź, proszę – proponuje Hector. – Obawiam się, że nie jest tak wygodny jak te na górze.
– Nie mogę powiedzieć, żebym popierał podobne popisy – mówi mężczyzna w szarym garniturze, kiedy siada w fotelu, otrzepawszy go zdjętymi rękawiczkami. – Wmawiać ludziom, że transformacje to zwykłe sztuczki i złudzenia. I pobierać opłaty za wstęp.
Hector rzuca pobrudzoną pudrem chustkę na stół pełen pędzelków i pojemników ze szminkami.
– Nikt z widowni nawet przez sekundę nie uwierzył, że to, co robię, dzieje się naprawdę – odpowiada, pokazując w stronę sceny. – To jest w tym wszystkim najlepsze. Widziałeś może maszynerię, jaką konstruują ci prestidigitatorzy, żeby wykonywać te swoje sztuczyny? Są jak nieopierzone ryby usiłujące wmówić publice, że potrafią latać, a ja jestem po prostu prawdziwym ptakiem. Publiczność nie dostrzega różnicy, widzi tylko, że jestem od tamtych lepszy.
– Co w najmniejszym stopniu nie dodaje powagi temu przedsięwzięciu.
– Ci ludzie ustawiają się w kolejce, żeby ktoś ich zadziwił – ciągnie Hector. – A mnie wychodzi to lepiej niż innym. Aż żal nie skorzystać z okazji. Poza tym to doskonały zarobek. Napijesz się czegoś? Gdzieś tu są pochowane butelki, choć nie bardzo wiem, co się stało z kieliszkami. – Rozgląda się po blacie, przesuwając sterty gazet i pustą ptasią klatkę.
– Nie, dziękuję – odpowiada mężczyzna w szarym garniturze, poprawiając się w fotelu i opierając dłonie na rączce laski. – Twój występ mnie zaintrygował, a reakcja widzów wydała mi się cokolwiek kuriozalna. Brakowało ci precyzji.
– Musiałem być niechlujny, żeby myśleli, że jestem oszustem, tak jak reszta – wyjaśnia z uśmiechem Hector. – Dziękuję, że przyszedłeś i wytrwałeś podczas mojego występu. Zdziwiło mnie, że w ogóle się pojawiłeś, zaczynałem już tracić nadzieję. Loża czekała na ciebie zarezerwowana od tygodnia.
– Rzadko zdarza mi się nie przyjmować zaproszeń. W liście pisałeś, że masz dla mnie propozycję.
– W rzeczy samej, mam! – klaszcze w dłonie Hector. – Miałem nadzieję, że podejmiesz wyzwanie. Za dużo już czasu upłynęło, od kiedy ostatni raz graliśmy. Choć najpierw musisz się zapoznać z moim nowym projektem.
– Odniosłem wrażenie, że przestałeś nauczać.
– Przestałem, ale to była wyjątkowa okazja i nie mogłem się oprzeć pokusie. – Hector podchodzi do drzwi ukrytych za wysokim stojącym lustrem. – Celio, kochanie! – woła.
Za chwilę w drzwiach pojawia się dziewczynka wyróżniająca się na tle panującego w pomieszczeniu chaosu porządnym ubiorem. Cała we wstążkach i koronkach, idealnie piękna, niczym lalka na wystawie, pomijając kilka niesfornych loków, które wymknęły się jej z warkoczyków. Waha się i zatrzymuje na progu, kiedy widzi, że jej ojciec nie jest sam.
– Wszystko w porządku, kochanie. Wejdź, wejdź – zachęca ją skinieniem dłoni Hector. – Ten pan to mój współpracownik, nie musisz się krępować.
Dziewczynka podchodzi bliżej i składa głęboki ukłon, szurając wykończonym koronką rąbkiem sukienki po wytartych deskach podłogi.
– To moja córka, Celia – wyjaśnia Hector, kładąc dłoń na głowie dziewczynki. – Celio, to Alexander.
– Miło mi pana poznać – prawie szepcze; jej głos jest niższy, niż można by się spodziewać u dziewczynki w tym wieku.
Mężczyzna w szarym garniturze wita się z nią kurtuazyjnym skinieniem.
– Chciałbym zaprezentować temu panu, co potrafisz – mówi Hector. Wyciąga z kieszeni kamizelki i kładzie na stole srebrny zegarek na długim łańcuszku. – Proszę bardzo.
Dziewczynka robi wielkie oczy.
– Mówiłeś, że mam tego przy nikim nie robić – oponuje. – Kazałeś mi obiecać.
– Ten pan nie jest byle kim – odpowiada Hector z uśmiechem.
– Powiedziałeś, że nie ma żadnych wyjątków – protestuje Celia.
Uśmiech jej ojca blednie. Mężczyzna bierze ją za ramiona i spogląda jej surowo w oczy.
– To bardzo szczególna sytuacja – wyjaśnia. – Proszę pokazać temu panu, co umiesz, tak jak na lekcjach. – Popycha ją w stronę stołu.
Dziewczynka przytakuje poważnie i, z dłońmi założonymi za plecami, koncentruje się na zegarku.
Po chwili ten zaczyna się powoli obracać, zakreśla kręgi na blacie stołu, ciągnąc za sobą po spirali łańcuszek.
Potem zegarek unosi się w powietrze, lewituje nad stołem jak zanurzony w wodzie.
Hector spogląda na mężczyznę w szarym garniturze, czekając na jego reakcję.
– Robi wrażenie – mówi mężczyzna. – Choć to elementarz.
Dziewczynka marszczy brwi nad ciemnymi oczami i zegarek się rozpada, sprężyny rozsypują się w powietrzu.
– Celio – upomina ją ojciec.
Dziewczynka, skarcona, pąsowieje i mamrocze przeprosiny. Sprężyny lecą do lewitującego zegarka i wracają na swoje miejsce, urządzenie jest z powrotem całe i sprawne, wskazówki odmierzają sekundy, jakby nic się nie stało.
– To już robi większe wrażenie – przyznaje mężczyzna w szarym garniturze. – Złośnica z niej.
– Jest jeszcze mała – odpowiada Hector i klepie Celię po głowie, nie zwracając uwagi na jej gniewne spojrzenie. – Nie minął jeszcze rok, od kiedy podjęła naukę. Gdy dorośnie, będzie niedościgniona.
– Mógłbym wziąć pierwsze dziecko z ulicy i tyle je nauczyć. Twierdzenie, jakoby miała być „niedościgniona”, opiera się na twojej prywatnej opinii, której fałszu dowiodę bez trudu.
– Ha! – wykrzykuje Hector. – Czyli podejmujesz wyzwanie.
Mężczyzna w szarym garniturze waha się tylko chwilę.
– Przewyższa poprzednie pod względem złożoności i, owszem, powiedzmy, że jestem zainteresowany – potwierdza. – Potencjalnie.
– Oczywiście, że będzie bardziej złożone! – mówi Hector. – To wrodzony dar. Nie wprowadzałbym jej do gry, gdyby ta miała być prosta.
– Wrodzony dar to kontrowersyjne pojęcie. Może być uzdolniona, ale naturalny dar jest niezwykłą rzadkością.
– To moje rodzone dziecko, oczywiście, że ma wrodzony talent.
– Przyznajesz, że pobierała lekcje – zauważa mężczyzna w szarym garniturze. – Więc skąd ta pewność?
– Celio, kiedy zaczęłaś się uczyć? – pyta Hector, nie patrząc na nią.
– W marcu – odpowiada dziewczynka.
– Którego roku, najdroższa? – dopytuje Hector.
– Tego – odpowiada córka, jakby pytanie było szczególnie idiotyczne.
– Ośmiomiesięczny instruktaż – precyzuje Hector. – W wieku niecałych sześciu lat. Jeżeli pamięć mnie nie myli, zdarza ci się zaczynać ze swoimi uczniami wcześniej. Celia jest bez wątpienia bardziej zaawansowana, niż byłaby, gdyby nie posiadała wrodzonych zdolności. Już przy pierwszej próbie udało jej się unieść zegarek w powietrze.
Mężczyzna w szarym garniturze spogląda na dziewczynkę.
– Rozpadł się niechcący, nieprawdaż? – pyta, wskazując leżący na stole zegarek.
Celia marszczy brwi i nieznacznie przytakuje.
– Jak na swój wiek dobrze panuje nad darem – mówi mężczyzna do Hectora. – Jednak trudny charakter to, jak zwykle, niefortunny czynnik. Może prowadzić do wybuchów emocji.
– Albo z tego wyrośnie, albo nad tym zapanuje. To drugorzędna kwestia.
Mężczyzna w szarym garniturze nie spuszcza wzroku z małej, ale kiedy się odzywa, zwraca się do Hectora. Dźwięki w umyśle Celii nie składają się w słowa i dziewczynka marszczy czoło, gdy odpowiedzi ojca stają się równie enigmatyczne.
– Wystawiłbyś własne dziecko?
– Ona nie przegra – zapewnia Hector. – Proponuję, żebyś wybrał ucznia, za którym nie będziesz tęsknił, chyba że już masz kogoś na podorędziu.
– Mniemam, że jej matka nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia?
– Mniemasz słusznie.
Mężczyzna w szarym garniturze przez chwilę mierzy dziewczynkę wzrokiem, po czym znów zabiera głos, ale ona nadal nie pojmuje sensu jego słów.
– Rozumiem, że pokładasz ufność w jej zdolnościach, choć nie powinieneś wykluczać możliwości przegranej, gdyby pojedynek nie potoczył się po twojej myśli. Wyszukam jej godnego oponenta. W przeciwnym wypadku mój udział nie ma sensu. Jej zwycięstwo nie może być gwarantowane.
– To ryzyko, które jestem skłonny podjąć – mówi Hector, nie zerkając nawet na córkę. – Jeżeli chcesz sformalizować nasz układ tu i teraz, to się nie krępuj.
Mężczyzna w szarym garniturze spogląda na Celię, a gdy się odzywa, dziewczynka znów zaczyna rozumieć, o czym mowa.
– Niech tak będzie – oznajmia ze skinieniem.
– Sprawił, że nie słyszałam – szepcze Celia, kiedy ojciec się do niej zwraca.
– Wiem, najdroższa, i nie było to zbyt grzeczne – mówi Hector, prowadząc córkę do fotela, skąd mierzy ją wzrokiem mężczyzna, którego oczy są prawie tak jasnoszare jak jego garnitur.
– Zawsze umiałaś robić takie rzeczy? – pyta ją, spoglądając ponownie na zegarek.
Celia przytakuje.
– Moja... moja mama mówiła, że jestem dzieckiem diabła – wyjaśnia cicho.
Mężczyzna w szarym garniturze pochyla się i szepcze jej coś na ucho, za cicho, żeby jej ojciec to usłyszał. Twarz małej rozświetla uśmiech.
– Wyciągnij prawą dłoń – poleca mężczyzna. Celia natychmiast wystawia dłoń, wewnętrzną stroną do góry; nie wie, czego się spodziewać. Jednak mężczyzna w szarym garniturze nic na niej nie kładzie, tylko ją odwraca i zdejmuje ze swojego małego palca srebrny pierścień. Wsuwa go na jej palec serdeczny, mimo że pierścień jest za duży na cienkie paluszki dziewczynki, drugą dłonią przytrzymując nadgarstek.
Celia otwiera usta, żeby stwierdzić oczywistość: że pierścień, choć bardzo ładny, jest za wielki, kiedy uzmysławia sobie, że przedmiot się kurczy.
Chwilową radość dziewczynki z dopasowania zagłusza ból, gdy czuje, jak pierścień zaciska się na jej palcu, a metal piecze skórę. Usiłuje wyrwać dłoń, ale mężczyzna w szarym garniturze mocno trzyma ją za nadgarstek.
Pierścień kurczy się i znika; na palcu Celii zostaje tylko jaskrawoczerwona blizna.
Mężczyzna w szarym garniturze puszcza jej rękę i mała wycofuje się do kąta, oglądając sobie dłoń.
– Grzeczna dziewczynka – odzywa się ojciec.
– Będę potrzebował czasu, żeby przygotować mojego zawodnika – uprzedza mężczyzna w szarym garniturze.
– Oczywiście – mówi Hector. – Nie śpiesz się. – Zdejmuje z palca złotą obrączkę i kładzie ją na stole. – To na wtedy, kiedy już go znajdziesz.
– Nie chcesz zachować dla siebie tego honoru?
– Ufam ci.
Mężczyzna w szarym garniturze przytakuje i wyciąga z płaszcza chustkę, podnosi przez nią obrączkę i umieszcza ją w kieszeni.
– Mam nadzieję, że nie kieruje tobą chęć odwetu za zwycięstwo mojego zawodnika poprzednim razem.
– Oczywiście, że nie – mówi Hector. – Robię to tylko dlatego, że mam kogoś, kto pokona każdego przeciwnika, i dlatego że czasy zmieniły się na tyle, iż pojedynek będzie ciekawy. Poza tym uważam, że w ogólnym rozrachunku jestem górą.
Mężczyzna w szarym garniturze nie oponuje, mierzy tylko Celię tym samym przenikliwym wzrokiem. Dziewczynka chciałaby usunąć się z jego pola widzenia, ale pokój jest za mały.
– Podejrzewam, że wybrałeś arenę pojedynku?
– Niezupełnie – przyznaje Hector. – Myślałem, że w kwestii pola bitwy ciekawie byłoby pójść na żywioł. Wprowadzić element zaskoczenia, że się tak wyrażę. Mam znajomego dyrektora teatru tu, w Londynie, który chętnie podjąłby się organizacji niecodziennego przedstawienia. We właściwym czasie nie omieszkam o tym napomknąć i jestem pewien, że przyjdzie mu do głowy coś odpowiedniego. Lepiej rozegrać potyczkę na neutralnym terenie, choć przypuszczam, że nie miałbyś nic przeciwko temu, by rozpocząć pojedynek po swojej stronie Atlantyku.
– Jak nazywa się ów dżentelmen?
– Chandresh. Chandresh Christophe Lefèvre. Chodzą słuchy, że to nieślubny syn indyjskiego księcia. Matką była balerina, obieżyświat. Gdzieś w tym bałaganie mam jego wizytówkę. Spodoba ci się, ma nowoczesne poglądy. Jest zamożny, ekscentryczny. Nieco neurotyczny, trochę nieprzewidywalny, ale podejrzewam, że to nieodzowna część natury artysty. – Sterta papierów na biurku przesuwa się i sama sortuje, po czym wydobywa się z nich wizytówka, która lewituje po pokoju. Hector ją łapie i czyta, a następnie wręcza mężczyźnie w szarym garniturze. – Wyprawia wspaniałe przyjęcia.
Mężczyzna w szarym garniturze wkłada wizytówkę do kieszeni, nawet na nią nie spojrzawszy.
– Nie słyszałem o nim – wyjaśnia. – I nie jestem zwolennikiem rozgrywek z udziałem publiczności. Będę musiał to rozważyć.
– Bzdura, bez publiki nie ma frajdy. To właśnie ona wprowadza tyle ograniczeń, tyle ekscytujących czynników, które trzeba wziąć pod uwagę.
Mężczyzna w szarym garniturze myśli przez chwilę, potem przytakuje.
– Czy obowiązuje klauzula jawności? Byłoby to uczciwe, skoro ja wiem, kogo wybrałeś.
– Nie nakładajmy na siebie żadnych klauzul, oprócz podstawowego zakazu ingerencji, i zobaczmy, jak się sprawy potoczą – proponuje Hector. – Chcę tym razem poeksperymentować. I bez limitu czasowego. Dam ci nawet pierwszy ruch.
– Dobrze. Więc układ zawarty. Będziemy w kontakcie. – Mężczyzna w szarym garniturze wstaje, otrzepuje niewidzialny kurz z rękawa. – Miło mi było pannę poznać, Celio.
Celia kłania się elegancko, przyglądając mu się podejrzliwie.
Mężczyzna w szarym garniturze żegna się z Prosperem, uchylając kapelusza, kieruje się do drzwi, potem wychodzi z teatru i jak cień wymyka się na zatłoczoną ulicę.
*
W swojej garderobie Hector Bowen chichocze pod nosem, podczas gdy córka stoi bez słowa w kącie i ogląda bliznę na palcu. Ból zniknął tak szybko jak sam pierścień, ale czerwony ślad pozostaje.
Hector bierze ze stołu srebrny zegarek, sprawdza czas z zegarem ściennym. Powoli nakręca mechanizm, przyglądając się w skupieniu wskazówkom zakreślającym kręgi na tarczy.
– Celio – mówi, nie patrząc na nią. – Dlaczego nakręcamy zegarek?
– Bo wszystko potrzebuje energii – recytuje posłusznie dziewczynka ze wzrokiem utkwionym w dłoni. – Musimy włożyć wysiłek i pracę we wszystko, co chcemy zmienić.
– Bardzo dobrze. – Hector potrząsa delikatnie zegarkiem i chowa go do kieszeni.
– Dlaczego mówiłeś na tego mężczyznę Alexander? – pyta Celia.
– To głupie pytanie.
– To nie jest jego imię.
– A ty skąd to wiesz? – Hector unosi jej podbródek i wbija wzrok w ciemne oczy.
Celia odwzajemnia spojrzenie; nie wie, jak to wyjaśnić. Odtwarza w myślach wspomnienie mężczyzny w szarym garniturze o jasnych oczach i twardych rysach, usiłując dociec, dlaczego imię do niego nie pasuje.
– Nie jest prawdziwe – podsumowuje. – Nie to, które zawsze nosił. To imię wkłada jak kapelusz. Może je zdjąć, kiedy ma ochotę. Tak jak w twoim przypadku: Prospero.
_Ciąg dalszy w wersji pełnej_