Cyrograf na własnej skórze i inne opowiadania - ebook
Cyrograf na własnej skórze i inne opowiadania - ebook
Niniejsza książka zawiera siedem nigdy i nigdzie przedtem niepublikowanych opowiadań Przybyszewskiej, wydanych z rękopisów i powstałych za życia pisarki maszynopisów zachowanych w Archiwum Polskiej Akademii Nauk. Skrzące się erudycją i niezwykle wnikliwe psychologicznie, poświęcone są zarówno historii, jak i czasom współczesnym pisarce. Wielokrotnie powraca w nich motyw uzdolnionej intelektualnie, ambitnej kobiety, usiłującej znaleźć dla siebie miejsce w międzywojennej rzeczywistości. Osiemdziesiąt lat po swojej śmierci Stanisława Przybyszewska wychodzi z cienia sławnego ojca, przemawiając własnym głosem literackim i dowodząc, jak niesłusznie skazano ją na zapomnienie.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7908-035-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ogólnie biorąc, wieczór pożegnalny wypadł nienajgorzej – przynajmniej z punktu widzenia pani domu. W tej chwili leżała na otomanie o surowych kształtach i smukłych nóżkach, leżała zmęczona nieco, z rękami pod drogocenną swą głową – z stopami o kostkach przedziwnie cienkich dziewiczo skrzyżowanymi. Prawda, że uczta o mały włos nie przeobraziła się w orgię, prawda, że należało było właściwie wybierać zaproszonych z większą jeszcze ostrożnością; lecz ostatecznie – sytuacja wszystkich tych mężczyzn usprawiedliwia wiele; zostanie im przynajmniej miłe wspomnienie.
Jenny przymknęła oczy. Była śpiąca. – Skończył się jeden okres życia, krótki, lecz bogaty; skończył się – więc trudno. Zresztą – o Boże! Czyż to po raz pierwszy?
W zakończeniu tak nieodwołalnym a tak – przedwczesnym – jest przecie silny urok. Ból rozstania ścina miłość w kryształ świetlisty, nieskazitelny – szczęście musi polec krwawą śmiercią, by zdobyć miłości tę postać promienną i może – może nieśmiertelną.
Nieśmiertelną – Jenny ziewnęła przeciągle.
Jutro i ja do boju idę. Trzeba będzie rozpocząć atak na serio; okazuje się, że nie ma na świecie miejsca na nas dwie – Ester i Jenny. Wszechmocny Boże, czyż nie mogłeś nawiedzić tamtą plagą Berlina, Londynu, lub chociażby Petersburga? Czyż doprawdy musiałeś wypuścić nas obie na Paryż? Sam sobie zawdzięczasz, że dziś jedna z nas zginąć musi – straciłam czasu wiele w rozwiązłej Kapui i nie żałuję tego; od jutra za to pancerz jedwabie zastąpi. Dobrze, iż nic mi już przeszkadzać nie będzie w krwawej tej guerilli², dobrze, iż od jutra dusza i ciało, myśli i wola należą już tylko do mnie.
Usypiała. Mroczny, lecz przejrzysty kryształ lustra odbijał skrzącymi snopami delikatne płomyki wonnych świec. Jenny oddychała miarowo, w śnie i samotności jeszcze opancerzona szczelnie artyzmem. Ani jeden fałd sukni nie kaził harmonii kształtów; ani jeden rys pięknej twarzy nie zdradzał zmęczenia głębokiego lub myśli zbrodniczych, wśród których wszakże zapadła się na dno spokoju.
Stała naprzeciw Ester, grając duo Andromache–Hermiona³. W tej chwili wysiłek twórczy, naprężenie nerwowe, wreszcie konieczność bystrej a nieustannej obserwacji – neutralizowały w niej nienawiść do rywalki. Stanowisko widowni wobec jej sztuki doprowadzało ją za to do pasji. Tu na scenie rozgrywa się walka o coś daleko ważniejszego niż życie – psom rzuciłoby się je na pożarcie za jakiś dowód zwycięstwa nad tą wdzięczącą się pokojówką, która śmie grać role tragiczne – i popełnia to bezkarnie! Ale jedyny sędzia w tych zapasach troszczy się o wszystko – poza sztuką wszakże. Jeśli się pragnie palmy pierwszeństwa lub – przynajmniej jakiegoś rozsądzenia konfliktu, to trzeba toczyć walkę na zupełnie innym terenie. Gdybyśmy tak stanęły nago obok siebie, i zamiast natężać głos deklamacją męczących aleksandrynów⁴, – poczęły się obracać w kółko niby dwa rotacyjne słupy – o, wtedy nie byłoby powodu do skargi o obojętność publiczności! Wtedy nie trzeba by czekać długo na decyzję!
Och, te bydlęta – te bydlęta!! Trząść się to powinno, osłupieć, siedzieć jak bożki kamienne – zamiast lornetować dwie aktorki na scetem⁵ samym spojrzeniem oceniającego rzeźnika, jakim – bezpośrednio potem – będą obmacywać samice po lożach.
Tylko na co ja właściwie czekam –? Jak to uczucie przeszkadza! Wiersz się przerywa, traci swą ciągłość – na co…? Aha, przecie cesarz wyjeżdża ku wschodowi – więc będą zapewne strzelać –? Oczywiście, oto wtaczają armatki do loż – mieszczaneczki piszczą z zachwytu: co za śliczne pieski! Teraz przecie moda piesków w kształcie armat. Arystokratki z faubourg St. Germain⁶ obejrzały się unicestwiającym wzrokiem; widać drzewo genealogiczne armat pozostawiało wiele do życzenia – ponadto wtoczono je bez przedstawienia, bez listu polecającego nawet!
Lufy zwrócono ku scenie – a cały parter stał, trzymając w setkach dłoni karabiny gotowe do strzału –
To tylko nowoczesny sposób aplauzu.
T e r a z okaże się więc, której z nas przyznano pierwszeństwo – doczekałyśmy się nareszcie decyzji – niezawodnej i nieodwołalnej –
To faktycznie jedyny rozsądny sposób składania hołdu: ofiarować wybranej libację z krwi rywalki –
Tylko – która będzie tą wybraną? Trzeba dopomóc losowi w wyborze –
Stały teraz nieruchomo obok siebie, naprężone jak cięciwy łuku, czekając na krytyczną sekundę – były obie zdecydowane pchnąć wtedy rywalkę w ogień.
Dyrygent powoli podnosił batutę –
Gmach zatrząsł się aż w podstawach, zajęczał setkami szyb, grzmiał echami sądu Ostatecznego. Jenny była zręczniejszą; wtrąciła jednym pchnięciem Ester w samo ognisko strzałów, sama odskoczyła w bok – Ester zachwiała się, obróciła się kolistą linią, padła wdzięcznie, według prawideł trudnej tej sztuki – tylko że tym razem śmierć odgrywana była zarazem prawdziwą –
Radość szalona a krwawa zalała oczy i serce zwycięskiej Jenny; uśmiechała się pod czarnym deszczem kul padających bez przerwy. Trzeba było jednak pamiętać, że widownia pragnie lekkich wzruszeń emocjonalnych; trzeba odegrać rozpacz po utracie tkliwie ukochanej drużki. Podeszła więc do rozciągniętego trupa, nie zważając na kule, i już byłaby przy nim uklękła – gdy ją panika za gardło schwyciła: klękać – przy – zakrwawionym – trupie!!! Nie!!! Nigdy – nigdy więcej –
W gładkich dotąd ścianach, w ponurym mroku poniżej loż, drzwi jakieś otwierały się równocześnie i powoli w ciemność jeszcze głębszą – otwierały się same, powiew mroźny wwiał przez nie i zakręcił upiornego młyńca na sali – trup leżał na deskach sceny, a Jenny w zwierzęcym przerażeniu daremnie usiłowała rzucić się wstecz – uciekać, dokądkolwiek, byle tylko tego trupa krwawego nie widzieć – daremnie usiłowała krzyknąć przynajmniej – ciało żywe obróciło się w kamień; podczas gdy od hałasu wszystkich siedmiu piekieł samo powietrze zdawało się ryczeć.
Nareszcie podniosła głowę. Bombardacja ustała. Cisza działała przerażająco.
Pochylony nad nią linią lekko tylko wygiętą stał Olivier. Wątpiła, czy to już jawa.
– Jenny, nie gniewaj się. Wróciłem. Przykro by mi było odjeżdżać z tym wspomnieniem uczty skazańców. – Chcę wykorzystać każdą minutę, która do mnie jeszcze należy. O siódmej rano przestaję być człowiekiem – tracę prawo własności wobec czasu i myśli. Nie odmawiaj mi tych kilku godzin.
– No dobrze, Ollie… zostań – i mnie czeka walka podstępna a zażarta – niebezpieczeństwo życia, zadawanie i znoszenie okrucieństw równych może wojennym – zostań, jesteśmy kamratami – tylko że z rozmaitych frontów. – Lecz doprawdy mogłeś był zapukać.
– Pukałem, kochanie, i to mocniej, niżby wypadało.
– Faktycznie?… zdaje mi się, że sobie coś przypominam – a przecie nie słyszałam nic – no, chodź.
Mimo śmiertelnego znużenia, które rzuciło ją na tę otomanę zaraz po uczcie, a teraz odbierało odwagę do wszelkiego ruchu, Jenny w trzy godziny później nie chciała przejść do sypialni. Twierdziła, że ogromne lustro tuż obok fascynuje ją i przejmuje spokojem głębokim; że kocha je i boi się go, gdyż czuje, że wystarczałoby proste życzenie – by ujrzeć w nim zarysy przyszłości. Olivier skinął na znak zrozumienia: istotnie, bezdennie głęboka toń lustra pociągała wzrok – a za wzrokiem umysł, duszę – urokiem nieprzepartym. Zostali więc w buduarze.
Na wpół ulegając niezdrowej fascynacji zwierciadła, Olivier przestał się opierać uczuciu głębokiego zniechęcenia, które odbierało mu ochotę do życia na równi z wszelką o nie obawą. Brał udział w całej epopei cesarstwa, grał swą rolę w każdej bitwie, lecz nie wybił się jakoś szczególnie ani się starał o awans. W gruncie rzeczy kiepski był z niego żołnierz; nie umiał zrzucić z siebie maski człowieczeństwa, którą każdy szanujący się oficer zdejmuje, zwija i chowa w głębi walizy z chwilą rozpoczęcia funkcji służbowych; przyrosła mu widać do twarzy. Chociaż posiadał i zmysł zapaśniczy, i uzdolnienie taktyczne, jednak elementarne konieczności wojny przyprawiały go to o szalejące delirium wściekłości, to o niemą, obojętną rozpacz. Już dwa razy uległ w uroczystej chwili atakowi histerycznego śmiechu, który brzmiał z początku jak śmiech, a pod koniec jak charczenie i wycie – konwulsje opętanego śmiechu – raz przy zwiedzaniu szpitala bezpośrednio po Wagram⁷, drugi raz podczas egzekucji kilkudziesięciu mieszkańców zdradzieckiego miasteczka.
Obecnie miał lat trzydzieści trzy i czuł, że stoi u samego szczytu życia. Dwa miesiące wolności, spędzone pod znakiem Jenny, stanowiły kwintesencję istnienia. Wiedział teraz doskonale, że go Jenny nieodwołalnie opuszcza – choćby i wrócił z Rosji, stosunek nie da się już z powrotem nawiązać. Kobieta genialna, walcząca z energią i okrucieństwem o cesarską koronę teatru – taka kobieta nie obciąża sobie życia miłością, nie wpadnie nigdy w jej matnię; miłość jest dla niej rozrywką i środkiem tonicznym, – nigdy namiętnością.
Ostatecznie Olivier, będąc mężczyzną silnym i rozwiniętym, myślał i czuł tak samo. Nie strata kochanki zatem była przyczyną melancholii, lecz świadomość osiągniętej pełni – przeczucie wieczoru – jesieni – przekwitu.
Ponadto miał wrażenie, że z Rosji nie wróci. Dreszcz go zbiegał na myśl, że ich tam zima dopaść może. Chyba Cesarz, południowiec, pół--Afrykanin, pojęcia nie ma, co znaczy północna zima. – Cała kampania jest po prostu zbrodniczo lekkomyślna; widać, że i ten Wielki stacza się już – dość szybko – po zachodnim stoku – po tamtej stronie mezzo del camin⁸. Traci zmysł proporcji – traci węch – traci instynkty. I tyje niepokojąco. A rozporządza życiem i mieniem dwudziestu milionów – prawie wszyscy przecież, wojskowi czy cywilni, zależymy od kaprysów hipertroficznej jego energii –
Zginę zatem, jak pies pod płotem – dla jednego człowieka i dla jego manii, nie dla idei – zginę niechętnie, obojętny, z sercem zwęglonym i skrzepłym. Zginę gdzieś w śniegach i w błocie Azji cisuralskiej⁹, ja, który mogłem był zginąć pod Valmy¹⁰ – Przerwał mu rozbawiony, lecz cichy okrzyk Jenny:
– Ollie!!, co się z Tobą dzieje?
Otarł czym prędzej wilgotne rzęsy i mroźne dwie linie wzdłuż policzków.
– To twoje przeklęte lustro odjęłoby Samsonowi moc skuteczniej niż nożyce Dalili.
– Powierz mi przyczynę tych łez, rzadszych od wonnej krwi róży z Lahoru¹¹ – i droższych od brylantów sułtana Samarkandy¹². Zdradź mi tę tajemnicę smutkiem wezbraną – chcę wiedzieć, czym można skruszyć to serce z krzemienia. Pytam – gdyż wiem, że nie rozstanie ze mną mistycznie zrodziło te łzy bliźniacze, bezcenne.
– Kocham cię za twoją skromność.
– Odważ się to powtórzyć.
– Bezpieczniej będzie zatem odwołać. Nie „skromność” powiedziałem, lecz „trafna ocena siebie samej”. – Niemniej miałaś rację; nieomal o tobie zapomniałem. Myślałem o czymś – i o kimś innym.
– Przestań! – zanadto mi pochlebiasz. Zarumieniłam się cała. Któż jednak jest tą szczęśliwą, „kimś innym”?
– Czy sądzisz, że się w ostatniej nocy swego człowieczeństwa – o k o b i e t a c h myśli??!
– A o czymże innym –? Aha, już wiem. Płakałeś, rozważając niewdzięczność narodu wobec generała Dumourieza¹³.
Olivier przymknął oczy z wyrazem ostatecznego zmęczenia.
– Jenny, nie drwij. Wiesz dobrze, że na ten temat żartów nie rozumiem. Tyś kobietą z innego świata; tyś Roku Drugiego¹⁴ nie przeżyła; nie możesz zatem pojąć nienawiści wściekłej, jaką dotychczas żywimy wobec tego łotra, tego plugawego przekupnia, który oby się plątał po Londynie przez lat dwieście, oby produkował więcej pamiętników, i za jeszcze marniejszy grosz –
Nie o jednym człowieku myślałem – nie o jednej klęsce. Myślałem o tym, że po Roku Drugim nastąpiła hańba roku 1795, a że i nawet ten jeden jedyny An II¹⁵ nie dobiegł całych trzystu sześćdziesięciu pięciu dni –
Jenny spoważniała. W głębi serca nudziła się śmiertelnie. Lecz nie chciała zasłużyć ponownie na to spojrzenie ciężkie, przygasłe, spojrzenie litosnej pogardy, jakie wywołała już raz nieopatrzną szczerością – sześć tygodni temu. Przybrała zatem wyraz tragiczny najczystszej jakości i czekała cierpliwie, aż przyjaciel opuści nareszcie wody Babilonu. Pocieszała się myślą, że gdyby Ollie nie miał tego (co prawda poważnego) mankamentu, byłby człowiekiem doskonałym – więc już nie człowiekiem. No dobrze; ale mógł sobie obrać zabawniejszego bzika. Czasem aż go jej było żal. – Mężczyzna, żyjący w samym promienistym ośrodku rozwijającego się cesarstwa; człowiek, biorący udział czynny w podboju świata, w kształtowaniu nowej ery; Paryżanin wreszcie – Paryżanin, który u samych źródeł francuskiego ducha konserwuje z uporem maniaka idee zeszłego pokolenia, idee martwe dziś jak ich narzędzia, zbankrutowane, zapomniane – oficer cesarski, którego nie wzrusza ani Wagram, ani Lipsk¹⁶, ani traktat tylżycki¹⁷, ani marszałek Ney¹⁸ – lecz który popada w osłupienie ekstazy na wspomnienie Valmy i Jemmappes¹⁹, któremu żyły na czole pęcznieją na sam dźwięk nazwiska Dumouriez – a mamy już, Bogu dzięki, rok 1811 – lecz Olivier utknął przed dziewiątym Thermidora²⁰ i tam tkwi. – Dziewiąty Thermidora – kiedyż to mogło być? – Dziewięćdziesiątego drugiego? – nie. – Dziewięćdziesiątego trzeciego? – czy dziewięćdziesiątego czwartego – czy dziewięćdziesiątego piątego? nie, bo mówił o hańbie dziewięćdziesiątego piątego – a może dlatego właśnie –
– Słuchaj, Ollie – szepnęła cichutko, by go nie zbudzić zbyt gwałtownie.
– Cóż, kochanie?
– Powiedz mi, kiedy był właściwie dziewiąty²¹ Thermidora?
Bezwładnie oparta postać oficera zatrzęsła się podskórnym, galwanicznym dreszczem. Nie zmienił pozycji, lecz każdy mięsień naprężył się, jakby gotów odeprzeć cios. Nie patrząc na nią, spytał po długiej chwili, obojętnym szeptem:
– Przepraszam cię – o co właściwie pytasz?
– Ollie, przypomniał mi się dzień dziewiątego Thermidora – i nie wiem, kiedy to było –
– Dwudziestego siódmego i ósmego lipca tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt cztery.
– Jak to, dwa dni –??
– Tak, dwa dni – od dziesiątej rano dziewiątego do – szóstej i pół wieczorem dziesiątego. Dzień – i noc – a potem jeszcze jeden dzień –.
– Nie rozumiem, czy posiedzenie Konwencji²² trwało bez przerwy przez cały ten czas –?
W odpowiedzi Olivier roześmiał się obrażająco.
– Spodziewam się, że trwało – siedzieli, jak barany, a potem zbierali hołd całej Francji za tak przykładne siedzenie – siedzieli, podnosząc wrzask po dobrych nowinach, dzwoniąc zębami po złych – siedzieli, wieprze tuczne, czekając bezczynnie, aż się coś stanie – Konwencja!! –
Żyrondystów²³ było trzydziestu – a t y c h było pięciu – powalonych. W jak bezwstydnie podły sposób – przez sześciuset – pięciu – i jeszcze z tych pięciu dwaj byli dorastającymi chłopakami, którymi kierowało osobiste uczucie –
– Kto taki –?
– Jenny, proszę cię, daj mi spokój.
Jenny przyoblekła posłusznie z powrotem tragiczną swą maskę i czekała. Bardzo – nieskończenie długo.
Z początku obawiała się, że zaśnie. A ostatecznie nikt, kto leży na wznak, nie może mieć pewności, czy nie zacznie chrapać. Lecz wnet spostrzegła z ulgą, iż porwał ją gorący, szybki nurt myśli, które w jednej chwili rozjaśniły mętniejący umysł. Na wpół mimo woli cofnęła się w te czasy, w których Ollie żył po dziś dzień albo raczej nad których gruzami, niby Jeremiasz²⁴, trwał w ponurym milczeniu żałoby nieukojonej. – I ona przeżyła rewolucję – lecz przeżyła ją myślami i uczuciem otoczenia; dziewięcioletnia dziewczynka rzadko kiedy miewa własne.
Początek utkwił jej w pamięci szczególnie żywo: nareszcie w nudę życia, którą wówczas już odczuwała z żalem głębokim, wstąpił pierwiastek ruchu i elektrycznego podniecenia. Ach, ten cudowny niepokój, gdy się Paryż wahał między wybuchem wściekłości a paniką – gdy się oddziały cudzoziemskich żołnierzy wysypywały na ulice w niebywałych ilościach, a konni nie postępowali już noga za nogą, w zwykły, nudny sposób, lecz gnali z hałasem okropnym, z błyskami szabli, przerażając przechodniów – wrzask, warczenie, niespokojne krzyki i nawoływania, przekleństwa, rozkazy, śmiech – to złośliwy, to ostro piszczący, to potężny, zwycięski – donośne głosy mówców publicznych, a trybuną był każdy słup ochronny przy bramie – wszystko to stapiało się wieczorami w olbrzymi szum, niby skrzydeł tysięcznego stada ptaków ogromnych, niby morza w przypływie.
Pozamykane bramy i okiennice – nagła cisza, przerywana odległymi, rzadkimi gromami armat – i atmosfera napięcia bez tchu – oto synteza wrażeń z dnia czternastego Lipca – z zdobycia Bastylii. – Potem wszystko się jakoś dobrze skończyło, a uroczystości, tańców, radosnych nastrojów było mnóstwo – aż do znudzenia. Dziwaczne zestawienie: święto co trzeci dzień; chodziło się wciąż w niedzielnych strojach; wciąż wybiegało się na ulicę, za tłumem, rwącym się ku jakiemuś nowemu widowisku – a równocześnie głód. Prosty, zabójczy głód. Rodzicom ręce opadały; ojciec, stale nietrzeźwy, kłócił się z matką co najmniej cztery razy na dzień; dzieci czuły się nieswojo w gęstniejącym mroku rozpaczy. – Rano procesje obywatelskie zbierały się, ratusz powiewał chorągwiami, ulice i bramy strojono zielenią – w południe ten sam tłum wieszał Foulona²⁵ i Berthiera²⁶.
Przyzwyczajono się do strojonego tętna i kroku życia, do ciągłego podniecenia, do afektów wszelkiej jakości i miary; toteż po ogromnej sensacji, po burzach śmiechu i radości, wywołanych słynną wyprawą kobiet i triumfalnym ich powrotem z bębnami, armatami i rodziną królewską²⁷ – nic już nie sprawiało trwalszego wrażenia, żaden wstrząs nie sięgał do kości. Tyle że ludzie wyglądali na ogół jakoś lepiej – oczy przygasłe przebudziły się, roziskrzyły życiem i myślą – pomięte ciała przypomniały sobie, że posiadają mięśnie i nerwy – wyprostowały się, rozgrzały, wyrosły – przestano wlec nogi pod sobą jak ciężkie, zbędne brzemiona – ludzie szli krokiem pewnym, jakby znali kierunek swojego ruchu, jakby go nawet sami byli obrali.
Ach tak – potem cudowny, straszny dramat kryzysu: groźna chorągiew na ratuszu, olbrzymia armata na Pont Neuf, ulice dudniące ruchem i gwarem tłumu rozedrganego z podniecenia: Ojczyzna w Niebezpieczeństwie. – Życie przestało być prywatnym; dom był norą, gdzie się spało – i to jak najkrócej; żyło się na ulicy. Homeryczny śmiech, a pod nim przytłumiony huk gniewu w przypływie: tak przyjęto Manifest ks. Brunświckiego²⁸. – Noc przekrwiona ciemną czerwienią, łuna iluminacji, straszliwy chór wszystkich dzwonów miasta, ściany drżące lekko od spiżowego huku – nad ranem łoskot strzelania: plac Karuzeli; dziesiąty²⁹ Sierpnia. A potem…
Jakoś się tutaj nić urywa. Lustro mętnieje; cóż potem –? niemiłe widocznie wspomnienie – aha – niby złośliwa parodia godzin ekstazy, zwycięski krzyk radości małpowany pijackim zawodzeniem – drganie rozpłomienionych tłumów wypaczone w splątane czerwie, zataczanie się zbitych tysięcy – pijanych. A od czasu do czasu dziwny, ostry jak odłamek szkła, przeciągły wrzask – o jakimś szczególnym, niepokojącym zabarwieniu: to noc z trzeciego–czwartego września, gdy dzicz degeneratów wypełzła na wierzch, rozzuchwalona rzezią więźniów spiskowców – a raczej masowym sądem doraźnym, i korzystając z nienormalnego stanu miasta, poczęła naśladować tych, którzy w ponurym milczeniu i z karnością wojskową przeprowadzili ohydną konieczność. Dzicz rzuciła się na więzienia niepolityczne, wyrżnęła dziewki w Salpêtrière³⁰ i obłąkanych w Bicêtre³¹, bez sądu oczywiście, bez trzeźwego porządku, bez sensu –
Jenny zatrzęsła się. Bo teraz wyśliznęło się w sam krąg światła świadomości wspomnienie najohydniejsze z całego jej życia. Wspomnienie, które natura usuwała co prawda aż w głąb nieświadomości, lecz które się od czasu do czasu wymykało znienacka, oplatało ciało jej obrzydliwą oślizgłością mięczakowatych ramion polipa, tysiącami żądełek szarpało za nerwy pod skórą –
Ruch Jenny był tak gwałtowny, że Olivier zerwał się przestraszony. Kobieta, dotąd leżąca w pozycji pięknego posągu na grobie, skurczyła się naraz w kłębek, a głowę, wtuloną między barki, objęła naprężonymi rękami.
– Jenny – co się stało? –
Uspokoiła się nie bez wysiłku, lecz wciąż jeszcze nie podnosiła głowy.
– Przypomniało mi się coś – coś – potwornego. Coś, czego ty, spędziwszy dwie trzecie życia wśród piekieł wojny, nie doświadczyłeś nigdy. Och, Ollie, proszę cię, opowiedz mi co, rozerwij mnie – ta myśl gotowa mnie powoli rozumu pozbawić –
Olivier usiadł na brzegu otomany; magnetycznym głaskaniem uspokajał skłębione nerwy, rozluźniał skurczone mięśnie.
– Wiesz, Jenny – jeśli się gości takiego pasożyta, wtedy wszelkie wysiłki, by zapomnieć, pogorszą tylko sprawę. Jedyny sposób to zdobyć się na odwagę, i zamiast odpychać z całych sił nacierające widmo, przeciwnie, przyciągnąć je do siebie, oświetlić i zbadać najdokładniej. Widma mogą paść się krwią ludzką, tuczyć się siłą swych ofiar i zawładnąć ich życiem – lecz groźne te potwory rozpływają się w świetle trzeźwej myśli, nigdy nie przeżyją próby dokładnego, rzeczowego zbadania. – Radzę ci zatem, opowiedz mi wszystko; w ten sposób będziesz zmuszona zmierzyć i ocenić ściśle każdy szczegół. Zobaczysz, że od tej chwili cała sprawa stanie się obojętną i niewinną.
– O nie, Ollie. I owszem, opowiem ci chętnie – tajenie tego wrzodu ciąży mi nieznośnie. Lecz waham się – z względu na ciebie. Jest to ohydna z b r o d n i a, którą popełniłam jako dziecko. Obawiam się, że wzbudzę w tobie wstręt do siebie – że będziesz mnie wspominał z dreszczem odrazy –
Olivier uśmiechnął się.
– Nie miej obawy. Żeś jako dziecko mogła popełnić zbrodnię, i to ohydną zbrodnię, – w to nie wątpię. Wszystkie popędy dziecka są przesiąknięte złem; przez poetów sławione przeczyste duszyczki są prawdziwymi otchłaniami zbrodniczych skłonności. Ale z tego się wyrasta. Jenny dziesięcioletnia była gąsienicą Jenny dzisiejszej; dzisiejszą kocham – tamta nic mnie nie obchodzi. – No, opowiedz.
– Dobrze. Lecz nie poniżę się przed tobą tak bezpowrotnie – bez jakiegoś rewanżu, wyrównania. Bądźmy sprawiedliwi. Przypomnij sobie i ty jakąś zbrodnię, coś, czego wspomnienie przejmuje cię uczuciem nerwowych mdłości; coś, za co siebie nienawidzisz, co cię przeraża, przytłacza –
– O to nietrudno. Mam i ja swój szkielet w kredensie, jak mówią zamorscy nasi sąsiedzi. Nie chcę się przechwalać; lecz będziesz musiała przyznać, że twoja zbrodnia, jakąkolwiek ona będzie, gaśnie wobec mojej –
– Wykluczone. Zacznij ty; muszę się zorientować, czy m o g ę ci się zwierzyć –
– Przestępstwo moje należy do najpowszechniejszych – czyli najgłupszych; a ohyda zbrodni polega przede wszystkim na jej głupocie. – Miałem wówczas lat dziewięć; właśnie minęła jedna z tych kilku upiornych zim sprzed Rewolucji, gdzie na mróz i głód piekielny stosowano jeden tylko, lecz wygodny środek: szubienicę. No, i trochę filantropii – prywatnej. Naszej rodzinie wiodło się jako tako; w każdym razie nie zawarłem znajomości z głodem, podczas gdy na tym samym odcinku ulicy osiem osób zginęło śmiercią kombinowaną: mróz dopomógł głodowi, dokończył dzieło. Ponieważ głód ten był tematem codziennych rozmów, przedmiotem ciekawości i sensacją wielką, więc i ja zapragnąłem dowiedzieć się, jak też ten głód wygląda. Dowiedzieć się – niekoniecznie na sobie samym.
W samym uczuciu ciekawości wobec zjawiska, o którym się słyszy, a którego nie umie się sobie wyobrazić – nie ma nic złego. Lecz ciekawość dziecka ma zawsze bardzo silny pokład popędu; w wypadkach podobnych jest to po prostu żądza rozkoszowania się cudzym cierpieniem. Rzecz jasna, że sobie dziecko z tego sprawy nie zdaje; lecz czyż to zmienia ohydę faktu?
W każdym razie czułem wyraźnie, że w pragnieniu moim jest coś złego; nie byłbym się bowiem nikomu z niego zwierzył; wstydziłem się. Lecz jakże tu osiągnąć upragniony cel? Trudno zakraść się do mieszkania któregoś z nędzarzy i podpatrywać go przez parę dni; strach i wstyd na to nie pozwalały. Począłem gorączkować wobec tych przeszkód; kaprys przechodził w manię – gdy nareszcie znalazłem cudowne wyjście. Przecie istniało na świecie stworzenie słabsze ode mnie i pozbawione środków obrony; stworzenie, którego życiem mogłem rozporządzać – bezpiecznie. Mianowicie nasz kot, na którego nikt nie zważał szczególnie.
Zabrałem się do wykonania zamiaru z niesłychaną zręcznością. Umieściłem zwierzę w pace na strychu, a pakę pokryłem siatką drucianą tak, że mogłem nasycić się widowiskiem i dokuczać do woli, ale ofiara nie mogła ani uciec, ani mnie pazurami dosięgnąć. W domu udałem, że rozpaczam za zaginionym kotem – szukałem go i wołałem, płakałem nawet – wiedziałem dobrze, że choćby się sprawa wykryła, to na mnie posądzenie nie padnie – byłem przecie jedynym synem. Za to nie przeoczyłem korzyści, wynikającej dla mnie z pobytu u nas dwu starszych nieco kuzynów. Gromochron gotów.
No – oszczędzę ci szczegółów. Muszę tylko dodać, że nie zostawiłem kota w spokoju; szło mi przecież o eksperyment jak najpełniejszy. Póki szalał – przypatrywałem się; gdy opadał w zdrętwienie, pokazywałem mu przez kratę mięso. Była to ulubiona moja zabawa. Piątego dnia, ponieważ nie reagował już, dałem mu nawet kawałeczek; w ten sposób wynalazłem nową grę. Przedłużałem mu życie o godziny, by nie stracić miłej zabawki, póki mi się nie znudziła. Siódmego dnia dopiero miałem dość. Zresztą ostrożność polecała zakończyć rozrywkę, na której trawiłem kilka godzin dziennie. Ponieważ sama śmierć głodowa interesowała mnie również (przede wszystkim rozkoszne uczucie władzy: że się samemu, dla kaprysu, zniszczyło życie – i w tak rafinowany sposób), więc postanowiłem być świadkiem końca za wszelką cenę. Przemogłem nawet szaloną pokusę, by choć raz jeszcze przebudzić drętwiejące zwierzę i doprowadzić je raz jeszcze do szału; czekałem cierpliwie.
Na szczęście kot przetrwał tę godzinę, gdzie musiałem udać przynajmniej, że idę spać. Położyłem się i wstałem jak najciszej godzinę później; w ten sposób zdradziłem – nie siebie, lecz więźnia. Szesnastoletnia wówczas siostra poszła za mną na strych, odkryła dogorywające zwierzę, uwolniła je i zniosła na dół – przy mojej rozumie się pomocy. Wygląd kota był przerażający; leżał jak zmięta szmata; przypuszczam, że każda prawie inna kobieta byłaby go wyrzuciła na śmietnik bez namysłu – zdawało się, że już zdechł, a widok był zbyt przykry dla duszy wrażliwej – lecz siostra nie należy widocznie do dusz wrażliwych; zabrała się do ratowania z taką determinacją i zręcznością, że faktycznie odkarmiła zwierzaka. Zdechł z starości kilkanaście lat temu.
Ja zaś zbierałem laury. Okazało się, że posłyszałem jakieś jęki dochodzące z góry; bez wahania poszedłem na pomoc, mimo ciemności i braku broni, nie tracąc nawet czasu na zwoływanie innych. Co za złote serce, co za odwaga! Podziwiano mnie ogólnie, chwalono się mną wobec gości. Ponieważ pierwsza bajka odniosła tak nadspodziewanie dobry skutek, postanowiłem zabezpieczyć się do reszty, zaspokajając równocześnie oburzony – albo podniecony – zmysł moralny u rodziny, który wymagał także i drugiej strony medalu: winowajcy. Wspomniałem niewinnie, że kuzyn Artur nosił kota po ogrodzie bezpośrednio przed tajemniczym zniknięciem zwierza. Uwierzono oczywiście; któż by nie wierzył świadectwu syna przeciw krewnemu? Artur, który podzielał szczerze oburzenie i obrzydzenie ogólne, znalazł się raptem w centrum pustego koła; wszyscy odskoczyli od niego, wszyscy patrzyli nań z przerażeniem i wstrętem. Długo nie pojmował, o co chodzi; gdy wreszcie pojął, szalał przez dwie godziny, tłumacząc nonsens podejrzenia tak, jak się każdy niewinny tłumaczy – czyli w najmniej przekonywający sposób. I jak każdy niewinnie oskarżony, gdy ulegnie oburzeniu, robił wrażenie winowajcy, broniącego się niezgrabnie – zamienił w umysłach słuchaczy podejrzenie na pewność. Odjechał tego samego wieczora, zrozpaczony i wściekły.
No cóż, Jenny – czy jeszcze obstajesz przy swojej pretensji do palmy pierwszeństwa? –
Po milczeniu nieskończenie długim głos Jenny wynurzył się z toni zwierciadła – ściszony, wahający, pozbawiony tonu:
– Doprawdy… nie wiem…
– No widzisz. Bo też na takie arcydzieło nie każdego stać. Może nawet nie każde dziecko. A teraz – twoja kolej –
– …lecz ostatecznie – to było tylko zwierzę –
– Nie, Jenny. To było cierpienie, które się dokładnie tak samo objawia u nas, jak u zwierząt. To było okrucieństwo, głupie i piekielne, bo rozmyślne, nieuzasadnione gniewem. Ponadto wiesz doskonale, dlaczego obrałem za przedmiot zwierzę zamiast człowieka: jedynie i wyłącznie z tchórzostwa. Nie wysilaj umysłu, kochanie; straciłaś rekord nieodwołalnie. A teraz –
– Więc słuchaj. Było to pod wieczór trzeciego września –
– Ach – kiedy?!
– Tak, tak – tego właśnie trzeciego września. Miasto trzęsło się w niebezpiecznym podnieceniu, ulice dudniły od gorączkowego ruchu mas, przetwarzających się w ciągu godzin w armię – wszyscy prawie mężczyźni szli na front, a mnóstwo nerwowców opisywało przerażonym kobietom z szczegółami dzień sądny, jaki nastąpi po rychłym wkroczeniu króla pruskiego do Paryża. Toteż gdy się rzeź więźniów zaczęła drugiego…
– Przepraszam cię. Drugiego nie było rzezi. W niedzielę był sąd masowy i egzekucja masowa. Pamiętam dni te lepiej od ciebie, i wierz mi, że różnica między sądem masowym a rzezią n i e leży w samych tylko terminach –
– Masz zupełną rację, Ollie. Pomyliłam się po prostu. Otóż gdy się rozpoczął sąd masowy, wśród ludu nikt prawie nie zwracał na to szczególnej uwagi – byliśmy zbyt przejęci niebezpieczeństwem mężczyzn naszych i miasta. Mężczyźni zrzucili z siebie egoizm rodzinny razem z życiem osobistym, zupełnie jak ubranie – by je zamienić na mundur wolnych żołnierzy. Jak najwięksi wśród naszych wodzów, myśleli wyłącznie o „zbawieniu Ojczyzny”. Dlatego też niektórzy z nich poszli do więzień i stracili na miejscu, w najwyższym pośpiechu, ludzi stanowiących groźne niebezpieczeństwo od wewnątrz dla opuszczonego wnet miasta. Wykonali to, co uznali za obowiązek, niewzruszeni jak automaty; bez gniewu, bez satysfakcji, bez współczucia. Reszta, niezmuszona do wzięcia udziału w tej – pracy –, nie traciła drogiego czasu na płonne rozmyślania o wartości moralnej tego środka – ani na gapienie się. Było wiele rzeczy ważniejszych do obmyślenia i załatwienia przed odjazdem. Kobiety zaś troszczyły się jedynie o tych, którzy szli – może na pewną śmierć. Wobec tego egzekucja więźniów antyrewolucjonistów byłaby przeszła prawie niepostrzeżona, gdyby ludność Paryska składała się wyłącznie z właściwego ludu. Lecz poza ludem – lub poniżej – istnieje jeszcze dzicz, przetrute do kości ofiary nędzy, którym głód wieczny i wieczna nienawiść starły duszę na miazgę – w których zatem nawet rewolucja nie wskrzesi człowieczeństwa. Dzicz ta nie była liczna, a wskutek zupełnego braku zainteresowania nie grała w rewolucji roli żadnej; lecz mając czas – wynurzała się z lepkich swych nor i zbijała w cuchnące ciemne zbiegowiska dookoła każdej sensacji – najchętniej dookoła krwawych widowisk, co łatwo zrozumieć, jeśli się zważy, jak żrącą była ich nienawiść dla wolniejszych i szczęśliwszych – oni więc, oni i spora garstka bezczynnych dandysów zainteresowali się ogromnie. I oni to urządzili potem prawdziwą rzeź – no, wiesz przecie sam.
Tej gawiedzi tchórzliwej a krwiożerczej było coraz więcej; uczciwi obywatele, którzy się z konieczności podjęli obowiązków kordonu egzekucyjnego, byli zbyt zajęci i przygnębieni swym zajęciem, by zważać na motłoch i rozpędzać go. Bierność ta ośmieliła natychmiast lękliwy a straszny żywioł; mob³² zrazu nieruchomy ożywił się, począł krzyczeć, trząść się w drgawkach podniecenia, rósł, mnożył się, jak prawdziwe robactwo. A dandysi, radzi z rozrywki, szczuli i podżegali. Wówczas dopiero wrzaski, bieganie, wieść o strumieniach krwi zaczęły przykuwać uwagę Paryża –
Miałam wówczas lat dziesięć. Byłam rewolucjonistką ślepą, bezmyślną, krwiożerczą – jakich i wśród dorosłych wiele. Podniecone sąsiadki zebrały się na schodach, opowiadając dziwy grozy o krwawej śmierci tych, co spowodowali rzeź miesiąc temu – rzeź dziesiątego sierpnia³³. Oczywiście nikt ich nie żałował, nikogo nie wzruszała ich śmierć bohaterska, odgrywana czasem z prawdziwie wstrząsającym tragizmem. Lecz było niestety wiele takich, co słysząc o zapewnionej bezkarności, chwytali za pierwszy lepszy nóż, rożen, siekierę, – i szli pomagać.
Nasłuchawszy się z pożądliwością nienasyconą, pijana groźnym, nowym uczuciem rozkoszy niebezpiecznie silnej, wymknęłam się z domu i pobiegłam z garstką podrostków i kobiet ku La Bourbe³⁴. Tutaj więźniów było stosunkowo niewiele, improwizowany sąd mógł się więc zająć każdym z nich sumienniej; zwolniono już kilku z okrzykami radości, wśród powiewania czapkami i chustkami – a ci, którzy wykonywali wyroki, zwracali na tłum baczną uwagę i rozpędzali go co chwila. Toteż tłum był niewielki i stosunkowo spokojny. Przecisnęłam się bez trudu ku kracie podwórza i patrzyłam.
My Francuzi posiadamy wrodzony zmysł dramatyczny, który pozwala nam przetwarzać każdą silniejszą chwilę w życiu na dzieło sztuki. Dlatego też przypuszczam, że ci więźniowie czerpali imponujące swe męstwo z świadomości, że mają wdzięczną publiczność. Z tych, których widziałam, nikt nie stchórzył. Nikt.
W chwili, gdy stanęłam u kraty, drzwi otworzyły się przed jakąś młodą kobietą. Cofnęła się w gwałtownym skurczu przerażenia; widać, uwierzyła w eufemizm sądu: „przeprowadzić panią do Abbaye”³⁵. Lecz natychmiast odzyskała równowagę i postąpiła naprzód w postawie i z wyrazem właściwymi ostatniej królowej. Z tego wnioskuję dziś, że była to dama dworu. Mężczyźni z podkasanymi rękawami rzucili się naprzód, metal trysnął snopem błyskawic, słychać było świst, jedno stłumione, kraczące rzężenie, – i ciężko dudniący upadek zwalającego się ciała.
Byłam nieprzytomna. Nie wiedziałam dotąd, co to znaczy: kałuża krwi. Straszniejsze jeszcze były obfite bryzgi na ścianach, stołach, na twarzach i rękach egzekutorów. Ciało zawleczono natychmiast do bocznego budynku; teraz zauważyłam, że się krew sączy ciężką, lepką strugą poprzez próg. Stałam skulona, z wykrzywioną twarzą, gryzłam ręce – nim się drzwi powtórnie otworzą – chciałam uciec; popłoch buchnął we mnie wysokim płomieniem. Lecz tłum stał za mną zwarty, naprężony, ciążący naprzód – byłam w pułapce. Naraz zdałam sobie sprawę z otoczenia; poczułam plecami dreszcze, zbiegające biodro i nogę mężczyzny tuż za mną. Był gorący, nieruchomy, trząsł się. Gdy sobie tylko ten kontakt uświadomiłam – pragnienie ucieczki minęło. Przeobrażałam się doszczętnie. Pragnienia seksualne, dotychczas niejasne, nieokreślone, na wpół tylko świadome – stanęły w ogniu. Poczułam je w straszliwej jasności konturu, odarte z tego mroku mglistego, w którym się na ogół kryją przed nami samymi – tak że je spokojnie tolerujemy. A siła ich była zastraszająca.
Od takiego ataku żądzy dorosła kobieta straciłaby kompletnie rozsądek; lecz dorosła kobieta rzuciłaby się wtedy na pierwszego lepszego mężczyznę, przylepiłaby się do niego, znalazłaby ukojenie w dzikiej – lecz normalnej rozkoszy. A ja miałam lat dziesięć. U mnie zatem cały proces przybrał rozmiary potworne, a cechy daleko ohydniejsze, bardziej nieczyste. Przywarłam plecami z całej siły do nogi sąsiada, przymknęłam oczy, upijałam się do zawrotu głowy kontaktem tego rozżarzonego ciała – chaosem krzyków, urywanych szeptów i rzężeń, świszczącego oddechu dokoła – i tym zapachem krwi, ludzkiego brudu, potu i podniecenia, którego wartość seksualna jest tak wysoka, że u trzeźwego człowieka wywołuje gwałtowne mdłości. Ja zaś wdychałam go rozszerzonymi nozdrzami, powoli, jak mogłam najgłębiej. Nie patrzyłam już na – scenę; wolałam słuchać i – wyobrażać sobie. Nie widziałam również człowieka, do którego przywarłam; odmawiałam sobie spojrzenia umyślnie; nie wiedziałam, czy to starzec, czy chłopak – że mężczyzna, poznałam po braku fałdów luźnej materii dokoła nóg oraz po rozmiarach mięśni. Największy urok na tym właśnie polegał – że to nie był cały człowiek – tylko biodro i noga, oderwane, lecz żywe, drgające w nieczystym podnieceniu.
Gdy tam za kratą ktoś krzyknął z bólu lub z przestrachu – gdy rzężał w agonii – wtedy chwytał mnie spazm, któremu nie dorównywały siły dziecka – omdlewałam, traciłam przytomność. Nie wiem, czy bezwiednie, czy z rozpusty, czy też po prostu z litości – człowiek nieznany chwycił mnie nagle prawą ręką pod pachę i przycisnął do siebie. Zdaje mi się, że zrobił to – po części przynajmniej – z pobudek trzeźwych. Lecz, zapewne zgoła bez jego wiedzy (miał przecie uwagę silnie skoncentrowaną na to, co się działo), żądze moje udzielały mu się przez kontakt. Nie zmieniając pozycji ani o linię, pokrył mi pierś całą dłonią i przyciskał miękko a silnie. Nogi obumarły pode mną; w głowie miałam huczący wir – zdaje mi się, że resztką świadomości zdawałam sobie sprawę z jakiejś męczarni ponad siły, i że leżąc – teraz bezwładnie – oparta o silną nogę mężczyzny, jęczałam cicho i ochryple – a musiałam mieć twarz wykrzywioną potwornie (mięśnie mnie potem bolały) i piana ściekała mi z ust. O Jezu…
No, nie wiem, jak długo to mogło trwać. Ocknęłam się, przeczuwając niewyraźnie, że się na scenie nagle coś zmieniło. Otworzyłam przytomne oczy; zmiana była faktycznie tak kompletna, jak to się normalnie tylko w snach zdarza. Charczące milczenie wybuchło jasnymi okrzykami, a ludzie, dotąd skostniali na automaty – naraz ożyli, krzyczeli, tupali. Twarze, przed chwilą kredowo blade, z szczękami ponuro zaciśniętymi – skraśniały od nagłej uciechy, śmiały się, promienne ogromną a naiwną radością. Ramiona zmęczone straszną pracą, obryzgane krwią, wznosiły się w geście powitania. Przez podwórze kroczył smutnie uśmiechnięty młody człowiek w kosztownym ubraniu – dostał się tu widocznie dziesiątego sierpnia, wprost z Zamku – on to sprawił tę niewiarygodną metamorfozę; jego witano niby zwycięskiego herosa: Zwolniony.
Każdy dorosły człowiek zrozumie tę ulgę niebiańską, tę radość olśniewającą, która rozbłysła nagle wśród piekła tych nieszczęśliwych egzekutorów, gdy mogli raz przynajmniej darować z czystym sumieniem życie i wolność. Zdarzało się to rzadko – lecz, jak wiesz, i tak zwolniono kilku niebezpiecznych spiskowców i szpiegów. – No tak; ale dziecko, które się w piekle natychmiast poczuło jak u siebie, dziecko pozbawione wszelkich elementów moralności – dziecko tej radości nie pojmie. I ja jej nie pojęłam; byłam zdumiona, czemu go nie zabijają – a ponieważ jak każde dziecko pochwyciłam słowa, używane przez starszych, które dla mnie nic nie znaczyły – więc pomyślałam od razu: powinien umrzeć, to wróg Ojczyzny. Byłam więc nie tylko zdumiona; byłam ponadto oburzona, że się cieszą z nieprawidłowego faktu.
Wykonawcy rzucili się ku bramie, by ją przed zwolnionym otworzyć. Niewinny był dla tych ludzi istotą, która wskrzeszała w nich zachwianą wiarę w człowieka; a było to wówczas szczęście najgłębsze, jakie nawet najtępszy, najbardziej „zmaterializowany” z tych prostych rzemieślników i małomieszczan odczuwał aż w swej krwi. Toteż radzi by klękali przed taką istotą i całowali jej nogi. – W każdym razie powrót zwolnionego więźnia do domu był czymś w rodzaju tryumfalnego pochodu. Normalnie bywał odprowadzany dla bezpieczeństwa przez trzech egzekutorów; lecz tutaj było ich tylko czterech, wszyscy upadali z zmęczenia, a połowa więźniów czekała jeszcze. Toteż – widząc przychylne zachowanie tłumu – po krótkiej naradzie jeden z wykonawców zbliżył się do młodego arystokraty, przeprosił go, że nie mają możności go odprowadzić – otulił go przemocą w ubogi płaszcz (zapewne własny), by nie drażnił tłumu elegancją odzieży, i otworzył przed nim bramę. Tłum rozstąpił się z szacunkiem; młodzieniec, którego twarz stygła powoli w wyrazie oniemiałego przerażenia, kłaniał się z godnością na obie strony, odpowiadając na powitalne okrzyki. – Śledziłam osłupiała jego kroki; zbliżał się wolno, wreszcie przekroczył bramę, no – i minął mnie o metr.
W chwili, gdy mnie minął – gdy się znalazł poza obrębem więzienia i śmierci, doznałam nagle niesłychanie wyraźnego, gwałtownego uczucia: jak gdyby mi się wymknęła żaba, złapana po wielu trudach – żaba, która była moją zdobytą własnością, którą miałam prawo – i chciałam – rozerwać na ćwierci. – Pasja mnie porwała. Pierwszy impuls był instynktowny: pobiec za nim, schwycić, zatrzymać. – A następnie przejął mnie jeszcze silniejszy wstrząs nagłego poznania: że to przecie nie żaba, a żywy człowiek – i że ja, dziesięcioletnie dziecko, ja, której każdy może rozkazywać, która nie posiadałam nawet lalki ani psa zależnego od siebie – że ja rozporządzam życiem tego dorosłego człowieka, że mogę kazać go zabić.
I ty pamiętasz rozkosz nieopisaną, nieludzką, zawartą w słowie ZABIĆ – w jedynym dla dziecka symbolu władzy, której pożąda ponad wszystko w świecie – pamiętasz ją, choć zwierzę tylko było jej przedmiotem –
Szarpnęłam się, odzyskując natychmiast siły i energię – i przez zwierający się szpaler pognałam za zwolnionym, krzycząc jak opętana: „Trzymajcie go! trzymajcie! Ja go znam, to szpieg! S z p i e g!! Szpieg austriacki, szpieg komitetu austriackiego!!!”.
Wrzeszczałam głosem silniejszym, niżbym dziś, po piętnastu latach scenicznego wyszkolenia, dobyć mogła. A pamiętasz ówczesną sytuację psychiczną masy; słowo szpieg i komitet austriacki miały potęgę zaklęcia magicznego; sam ich dźwięk odbierał ludziom rozsądek i wolną wolę. Toteż nie wzruszono ramionami na wrzask dziecka – nie zażądano nawet wyjaśnień, dowodów; tłum drgnął, zafalował – zaszumiał – poparło mnie pięć, dwadzieścia, sto głosów – i z bezkształtnego szmeru wzniosło się przeszywającym sygnałem słowo „espion”³⁶ –
Tłum zwarty w koło wydłużył się – przerwał; duży odłamek, kilkunastu mężczyzn rzuciło się za uwolnionym – ja z wrzaskiem i płaczem za nimi. Dopadli zdziwionego młodzieńca – i w chwili, gdy się obracał, ciężki topór rozpłatał mu czaszkę aż do nosa.
C i ludzie b y l i mordercami: zabiwszy, zwarli się dokoła trupa jak muchy, pluli na niego, kopali – ohh –³⁷
a ja z nimi –³⁸
– a gdy już odeszli, to ja jeszcze zostałam – półleżąc na ziemi, bo siły straciłam doszczętnie – rycząc z płaczu, a łzy z śliną się mieszały, – jeszcze pięściami bębniłam po trupie, mazałam się cała krwią, i wyłam te potworności, które dziecko tak skorym uchem wychwytuje – i których nie zapomina, choć ich nie rozumie –
Nie mogłam się podnieść – opadłam piersią i głową na ciepłe, krwawiące ciało, a jeszcze wypluwałam przekleństwa i ślinę, jeszcze drętwiejącymi palcami drapałam obnażoną miejscami skórę –
Aż się któryś z tej dziczy nade mną zlitował – być może, iż był to ten sam, o którego nogę się opierałam – jest to wszakże przypuszczenie zgoła bezpodstawowe. – Podniósł mnie – a byłam skrwawiona od stóp do głów – i spytał, gdzie mieszkam. Ja tymczasem już poczęłam ulegać reakcji – wyłam ciszej, bez przerwy, chrapliwie i zalewając się łzami. Nie mogłam wykrztusić słowa. Zdaje się, że ludzie nie zważali na nas wcale – wobec sensacji daleko większej. Mężczyzna, zrazu bezradny, zaniósł mnie do studni, obmył mi twarz, spłukał nawet trochę sukienki – to pomogło. Spojrzałam przytomnie poprzez łzy – ujrzałam potężną szyję, gąszcz czarnej brody, a pod rozwartą koszulą – włochatą pierś. Wyjąkałam adres. Poszedł więc; rytm kroków i kontakt trzeźwego, spokojnego ciała uspokoił i mnie od razu. Spałam jak kamień, gdy mnie doniósł do domu. Był nawet tak delikatny, że wysłał naprzód sąsiadkę do rodziców, aby ich przygotować na widok, jaki ich czekał, i uspokoić co do mego zdrowia. Zbudziłam się dopiero, gdy matka płukała mi włosy – wyraz jej twarzy, niemal dziki, zdziwił mnie niepomiernie. Wówczas leżałam już w nocnej koszuli na zwykłym posłaniu. Zasnęłam natychmiast z powrotem; przespałam czternaście godzin. Gdy wstałam, spadła na mnie straszliwa burza; lecz matka nie dowiedziała się nigdy, że brałam czynny u d z i a ł w tym, o czym w domu mówić nawet nie śmiano. Sądzę, że gdyby jej sto świadków o tym doniosło, nie uwierzyłaby nawet chwilowo.
Dnia tego byłam jeszcze mocno zmęczona – i dziwiłam się po czym. Najciekawsze to, że nie zapomniałam właściwie – lecz całe zajście tak zbladło w mej pamięci, że pozostał tylko przejrzysty kontur snu – wyraźny zupełnie, lecz nierealny. Wstrętu ani wyrzutów sumienia nie doznałam wtedy wcale; zdarzenie przybrało postać właściwą i wartość realną dopiero znacznie później, gdy wyrosłam z dzieciństwa. I wtedy dopiero odczułam przerażenie i wstręt.
Twierdzisz, że każde dziecko ma zbrodnicze popędy – być może. Lecz nie uwierzę nigdy, aby chociaż jedno dziecko na sto t a k się potrafiło zbroczyć.
Olivier spojrzał na nią z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. Siedziała, wciąż jeszcze skulona, z twarzą dziwnie zwiędłą, zapatrzona w ciemną głąb lustra.
– Istotnie, nie każde dziecko posiada organizm dość silny i zakrojony na dość wielką miarę, by się w nim takie żądze rodziły; nie każde potrafi przezwyciężyć aż do tego stopnia wrodzone tchórzostwo słabych; nie każde jest obdarzone umysłem dość – ludzkim, by zapłonął m y ś l ą: żądza panowania, rozporządzania cudzym życiem, jest namiętnością już duchową – a dziecko miewa na ogół tylko fizyczne. Słowem, ogół dzieci jest zbyt ograniczony psychicznie i zbyt tchórzliwy, by się zdobyć na podobne przestępstwo. Lecz zapewniam cię, że każde bez wyjątku ma wszelkie dane moralne do tego rodzaju zbrodni, tylko daleko mniejszych – przy zupełnym braku etycznych hamulców.
– Ja nawet nie odczuwam wobec dziecka takiej nienawiści –
– Przeciwnie; mógłbym niemal powiedzieć, że lubię dzieci. Pociąga mnie ich urok, ich wdzięk – zupełnie tak samo, jak urok i wdzięk pięknego zwierzęcia. Lubię pieścić dzieci na równi z psami rasowymi. Zresztą natura dziecka jest wielostronna, jak natura człowieka; nie polega więc cała na okrucieństwie i popędach – ma też strony niezmiernie subtelne, wymagające troskliwości miłosnej i zrozumienia. Lecz dreszcz mnie zbiega, gdy posłyszę komunały o niewinności, czystości, Bóg wie czym – dziecięcych.
Moja zbrodnia, Jenny, jest typowo dziecięcą; twoja nie. Moja jest obrzydliwa; twoja co najwyżej ohydna. Tyś działała w upojeniu chwili krytycznej; ja z trzeźwym rozmysłem przez tydzień. Tyś popadła w szał pragnienia za przedmiotem niemal niedosiężnym, gnana abstrakcyjną namiętnością intelektualną; ja zaspokoiłem ordynarny popęd gnębienia słabszego od siebie. Tyś się rzuciła bez namysłu za przedmiotem swego pożądania, choć był o wiele większy i silniejszy od ciebie, rzuciłaś się za nim, nie rozważając stosunku sił, nie bacząc na niebezpieczeństwo, uwalałaś się krwią – ja zapewniłem sobie bezkarność na cudzy koszt, a ofierze swej uniemożliwiłem wszelką obronę z roztropnością godną podziwu – tyś straciła, nazajutrz po orgii, poczucie realności całego zajścia – ja rozpamiętywałem swe przeżycie z przyjemnością, byłem wielce dumny ze zręcznego usunięcia trudności, komponowałem i opowiadałem złośliwe swe kłamstwa z prawdziwą rozkoszą – Faktycznie, Jenny – w porównaniu z moją zbrodnią twoja jest wprost szlachetna –
– Na miłość Boską – odezwała się Jenny przerażona – zmiłuj się, czego ty bronisz?! I czy nie czujesz, jak okropnie przesadzasz? Tak na moją korzyść, jak na swoją szkodę –
Olivier, uderzony słusznością uwagi, milczał przez długą chwilę – naraz roześmiał się niespodziewanie. Zrobił bowiem ciekawe odkrycie, którego nagłość go bawiła. Na pytanie zdziwionej przyjaciółki odpowiedział z tzw. „dziecięcą” szczerością:
– Miałaś rację, Jenny – przesadzałem niemożliwie, plotłem nonsensy i nic o tym nie wiedziałem – po tym poznaję, że jestem beznadziejnie w tobie zakochany –
Jenny nie dała odpowiedzi. Może się obraziła; a może – może obawiała się, że kochanek spróbuje sobie teraz rościć jakieś prawa –
Więc dodał wesołym tonem, by ją uspokoić co do tego:
– Ale nie martw się tym, Jenny – wyjeżdżam przecie tak czy owak na długo, a prawdopodobnie w ogóle nie wrócę.
I na to nie dostał odpowiedzi. W ciemności nie mógł dostrzec rysów kochanki – a byłby mocno zdziwiony, gdyż ujrzałby na nich – co prawda przez krótką tylko chwilę – grymas rozpaczy potępionych.