Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cytaty z młodości. Rozmowy Wacława Krupińskiego z ludźmi kultury - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cytaty z młodości. Rozmowy Wacława Krupińskiego z ludźmi kultury - ebook

Spotkania z ludźmi – rozmowy; poznawanie ich życia i oglądu świata przez 40 lat uprawiania dziennikarskiego fachu było jego wartością największą. Czasem kończyło się na jednorazowym spotkaniu, nierzadko kontakty, podtrzymywane przez lata, nabierały prywatnego charakteru. Ich rezultatem były rozmaite, mniejsze lub większe, nieraz przybierające postać książki, wywiady. Wybierałem zawsze rozmówców, którzy mnie fascynowali, intrygowali; lubiłem ich za młodu, później sentymentalnie do nich powracałem. Dlatego przedstawiam w tej książce artystów – nieraz już Wielkich Nieobecnych, których kariery zanurzone są w czasie; wszak najmłodszy z nich – Leszek Możdżer – też tworzy już ponad 20 lat. Pokazują te rozmowy zarówno wybitnych artystów, jak i klimat tamtych lat – wszystko to ujęte w refleksyjnym opisie, bądź w anegdocie. Większość z tych tekstów publikował „Dziennik Polski”, w którym spędziłem ponad 30 lat zawodowego życia. Tak więc ten zbiór to także „Cytaty z mojej młodości”.

Spis treści

Rozmowy, czyli pamiętnik
Teresa Budzisz-Krzyżanowska:
Sukces ważny jest w życiu

Anna Dymna:
Nienawidzę żyć dla siebie

Marian Dziędziel:
Na sukces to ja jeszcze czekam

Krzysztof Globisz:
Bo grane postaci włóczą się za człowiekiem

Marek Grechuta:
Piosenki zawsze były dla mnie azylem

Marek Jackowski:
Rock’n’roll wymaga serca, wymaga szczerości...

Krzysztof Jasiński:
Z teatru nie da się odejść

Ludwik Jerzy Kern:
Poezja to jest święty spokój

Zygmunt Konieczny:
By pisząc muzykę, mieć szczęście

Barbara Krafftówna:
Być kochaną nie tylko w filmie

Wiesław Michnikowski:
Tak to jest, jak się nie ma tupetu

Andrzej Mleczko:
Może powinienem być bardziej kontrowersyjny?

Wojciech Młynarski:
Mój program to nie wciskać ludziom taniochy

Leszek Aleksander Moczulski:
Czekam na podpowiedzi życia

Leszek Możdżer:
Wszystko jest kwestią rozbudzonego ego

Jerzy Nowak:
Wierzę, że teatr aktorski wróci

Agnieszka Osiecka:
Aluzje się skończyły

Jerzy Połomski:
Piosenkarz żyje dla swojego pokolenia

Anna Prucnal:
Sześćdziesiątki staram się nie przekraczać

Wojciech Pszoniak:
Trzeba umieć zharmonizować siebie ze światem

Irena Santor:
Mam charakterek, to prawda

Andrzej Szczepkowski:
Taki jest nasz humor – fifty-fifty

Hanna Śleszyńska:
Czuję się komedii przeznaczona

Jerzy Trela:
Salta już nie zrobię

Jacek Wójcicki:
Prawdziwa sztuka wesel się nie boi

Adam Zagajewski:
Zawsze ceniłem sobie dobre towarzystwo

Andrzej Zarycki:
Mam kompleks twórcy niedzisiejszego

Andrzej i Jacek Zielińscy:
50 lat i gramy dalej

Wykaz pierwodruków


Kategoria: Rozmowy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-242-6490-2
Rozmiar pliku: 514 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozmowy, czyli pamiętnik

Moje dziennikarstwo zrodziło się nagle – trafiłem do Klubu Dziennikarzy Studenckich i złapałem bakcyla. Od razu... I równie szybko pojawiła się w mym pisaniu tematyka kulturalna. I wywiady. Jeden z pierwszych przeprowadziłem z Czesławem Niemenem. Fascynował mnie od początku, już z Niebiesko-Czarnymi. Zatem, gdy tylko nadarzyła się okazja, a nadeszła w 1974 roku, poprosiłem Niemena o rozmowę. Do dziś pamiętam: odbyła się na zapleczu Filharmonii Krakowskiej, parę godzin przed jego recitalem. Ukazała się w listopadowym numerze „Magazynu Studenckiego” (jednodniówki wydawanej przez wspomniany KDS), a w wersji skróconej w „Dzienniku Polskim”, z którym już współpracowałem. Takich spotkań z panem Czesławem było jeszcze wiele. Ostatnią rozmowę prowadziliśmy latem 2002 roku; znów śpiewał w tejże Filharmonii, a następnego dnia, w hotelowym pokoju mogliśmy porozmawiać dłużej. Szczęśliwy, że to wywiad do miesięcznika i może mieć większą objętość, zadawałem pytania tak, by obejmowały całą artystyczną drogę muzyka. Gdzieżbym mógł przypuszczać, że paręnaście miesięcy później Niemen przegra walkę z chorobą. Że to będzie ostatni lub jeden z ostatnich tak obszernych jego wywiadów. Tak, Niemen to największy idol mej młodości. Idol, któremu pozostałem wierny. I w tej książce miał się ów wywiad, rzecz jasna, znaleźć. Dopełniony późniejszym zapisem ze spotkania z żoną artysty, Małgorzatą. Niestety, zrobiła wszystko, by tych rozmów w książce nie było. Przykro mi.

Dziennikarstwo pozwalało mi poznawać wielu ludzi kultury i też wykorzystywałem tę sposobność, jak tylko mogłem. Nieraz kończyło się na jednorazowym spotkaniu, ale nierzadko kontakty te, podtrzymywane przez lata, wykraczały poza typową relację dziennikarz–artysta. Jeśli mogę po 40 latach uprawiania tego zawodu wskazać jego walory, to właśnie owe rozmowy, znajomości czy wręcz zażyłości stawiam na pierwszym miejscu.

Ile przeprowadziłem rozmaitych wywiadów – większych, mniejszych? Pewnie ponad tysiąc. Poza tym – jak liczyć, skoro są to i książki – wywiady rzeki: z Jadwigą Romańską, największą primadonną Opery Krakowskiej, ze Zbigniewem Wodeckim, z Janem Kantym Pawluśkiewiczem. Dlatego nie ma tych twórców w tym wyborze, podobnie jak rzeszy artystów Piwnicy pod Baranami, którym poświęciłem inną książkę – „Głowy piwniczne”. Wyjątek, bo coś regułę potwierdzać musi, czynię dla Zygmunta Koniecznego i Jacka Wójcickiego. Nie ma także tylu moich ulubionych artystów, którym towarzyszyłem od czasu ich debiutu – choćby Jacka Kaczmarskiego, Edyty Geppert, Michała Bajora, czy wirtuozów akordeonu z krakowskiego Motion Trio.

Przez 40 lat dążyłem do spotkań z tymi, których ceniłem i lubiłem. Jednych, jak Niemena, poznałem wcześnie, innych po latach. Ale to kryterium fascynacji i zainteresowania było niezmienne. Także w przypadku twórców znacznie młodszych, jak Leszek Możdżer. Bo oczywiście przez te lata moimi rozmówcami byli i artyści młodsi, nieraz znacznie, choć nie taję, że niezmiennie żyję z głową odwróconą do tyłu, że interesują mnie ludzie zanurzeni w przeszłości, przywołujący aurę czasu, który przeszedł do historii. I stąd chęć utrwalania klimatu tamtych lat – tak w refleksyjnym ich opisie, jak i dowcipnej anegdocie.

W ostatnich latach miałem przyjemność prowadzić rozmowy w uroczej Cafe Caroline, pani Karoliny Witek, tym razem nie tête-à-tête, a w obecności kilkudziesięciu widzów. Niektóre z nich również trafiają na łamy; zawsze autoryzowane (pisząc dialog, odbiegam nieraz od materiału wyjściowego, zatem możliwość zweryfikowania mojej wersji przez rozmówcę bardzo sobie cenię). Tak powstał na przykład wywiad z Barbarą Krafftówną, genialną aktorką i absolutnie uroczą kobietą, która oczarowała słuchaczy otwartością i bezpośredniością.

Tytuł tego wyboru – wdzięczny jestem za sformułowanie „cytat z młodości” Jurkowi Połomskiemu (zdążyliśmy już przejść na ty) – idealnie przylega do tych rozmów. To artyści, którzy od czasu mej młodości kształtowali mój gust, mą wrażliwość, których sztuka budziła me uznanie i szacunek, choć niektórzy z nich estetycznie byli mi jakże dalecy. Są zarazem w tych rozmowach i wyimki z młodości mych rozmówców, bo choć wielu zastrzegało, że nie lubi spoglądać wstecz, to przecież sięgali do wspomnień. Ładnie zrymował Andrzej Poniedzielski, iż wspomnienia „to wszystko moje, co mam. / Mój bagaż na moją dal. / Ciężko nieść – rzucić żal”.

Trafiają te wywiady na stronice „Dziennika Polskiego”, w którym spędziłem ponad 30 lat. Zmieniło się w tym czasie i dziennikarstwo, i „Dziennik”, ale szczęśliwie wciąż oddaje on łamy kulturze i twórcom. Potwierdza to większość z publikowanych rozmów, powstałych już w ostatnich latach, ale wybrałem i kilka dawnych – z Agnieszką Osiecką i z Andrzejem Szczepkowskim (współtworzyły cykl „Terapia kabaretowa”, stąd taki ich profil), czy z Wiesławem Michnikowskim, od którego otrzymałem w podzięce bardzo miły list...

Niemal wszystkie te teksty poza jakimiś kosmetycznymi korektami zachowałem w ich oryginalnym kształcie, jedynie w rozmowy z Ireną Santor i Jerzym Trelą wplotłem (dla poszerzenia pewnych wątków) fragmenty z naszych wcześniejszych publikacji.

Ocenę tych rozmów zostawiam Czytelnikom. Wiem natomiast jedno i z dumą chcę podkreślić: miałem wielką satysfakcję i przyjemność spotykać się z wybitnymi artystami, którzy – dzięki swym rolom, piosenkom, kompozycjom, wierszom czy rysunkom (Mleczko!) – na trwałe wpisali się w dzieje polskiej kultury. Te rozmowy dopełniają obraz tych twórców, są autokomentarzem do ich dzieła. Tym bardziej cieszę się, że dzięki Wydawnictwu Universitas choć część z moich rozmów zyska teraz nowe życie w formie książki. Jeśli przybliżą Czytającym moich Rozmówców i ich twórczość, zrodzą zadumę, wywołają uśmiech – będę uszczęśliwiony.

A wszystkim moim Rozmówcom dziękuję za spotkania – za podzielenie się myślami, wrażliwością, poczuciem humoru. Pamięcią. Wszak zauważył Oscar Wilde: „Pamięć to pamiętnik, który stale nosimy ze sobą”. Niech te „Cytaty z młodości” będą takim pamiętnikiem.

Wacław KrupińskiTERESA BUDZISZ-KRZYŻANOWSKA:

Sukces ważny jest w życiu

W Krakowie ma Pani córkę, rozmawiamy w jej restauracyjce Etnika. Pewnie często Pani tu bywa...

Mam tu córkę, mam wnuki i kilkoro przyjaciół. Dlatego z entuzjazmem reaguję na każdy sygnał z Krakowa. Przyjeżdżam chętnie na rodzinne spotkania w Etnice i równie chętnie na zaproszenia Ani Dymnej do jej Salonu Poezji. Tam spotkałam pana.

To było jesienią, wzbudziła Pani entuzjazm widzów monologiem Fedry Racine’a na scenie Teatru im. J. Słowackiego. Powróciły pewnie wspomnienia?

Ilekroć jestem w tym teatrze, a nawet tylko kiedy obok niego przechodzę, czuję wzruszenie. Tyle się tam wydarzyło rzeczy ważnych i pięknych w moim życiu. Mogłam pracować z ludźmi, których wcześniej tylko podziwiałam, a teraz przyglądałam się im z bliska, ucząc się od nich zawodu. Miałam świadomość, że stąpam po deskach, na których grała Irena Solska. To była nobilitacja.

Weszła Pani w zespół postaci dziś już legendarnych.

No, Solskiej już w zespole nie było, ale były Zofia Jaroszewska i Maria Malicka. Byli Wiktor Sadecki i Marian Cebulski, Lidia Zamkow i Leszek Herdegen, Wojtek Ziętarski, Roman Stankiewicz, pani Kościałkowska. Nie sposób wymienić wszystkich tuzów, których krakowska publiczność na pewno pamięta, a ja „ciągle widzę ich twarze, ustawnie w oczy ich patrzę” i wierzę, że zostawili ślad w historii teatru. Nie zapomnę „Makbeta” – z Zamkow i Herdegenem, „Lasu” Ostrowskiego z Jaroszewską, Sadeckim i Cebulskim. Z Panią Jaroszewską miałam zaszczyt grać w „Pannie Rosicie”. Była moją ciotką, ale przede wszystkim – wspaniałomyślną partnerką... Pamiętam wieczór, kiedy musieliśmy zabrać małą Anię do teatru, bo mój mąż Janek też grał w tym spektaklu. Był narzeczonym Panny Rosity, który opuszcza ją w pierwszym akcie, a ona przez dwa kolejne cierpi i czeka na niego bez skutku. Po przedstawieniu wracaliśmy do domu i Ania, która spektakl oglądała, siedząc przy suflerce za kulisami, oświadczyła z płaczem, że nigdy więcej nie pójdzie do teatru, bo to wszystko nieprawda, „bo przecież tatuś nigdy w życiu by tak nie postąpił...”.

Zamkow obsadziła Panią w „Weselu” jako Rachelę.

Byłam podekscytowana tą propozycją – mój ukochany Wyspiański, wspaniała rola i spotkanie z niezwykłą reżyserką. O pracy pani Zamkow w Krakowie krążyły legendy. Była bardzo wymagająca, precyzyjna, dokładnie wiedziała, czego chce. Porozumiewała się z aktorami prostym językiem, a czasem zostawiała nam pisane na kartkach uwagi. To świetna metoda. Pamiętam, że z takiej kartki często korzystałam przed spektaklem „Ameryki” Kafki. Do „Wesela” miałam prób niewiele, ale nie opuściłam prawie żadnej. Obserwowałam, „jak to się robi”. Zamkow piękniała, oczy jej błyszczały, twarz się rozjaśniała, pracowała jak w natchnieniu, nieskrępowana niczym... Klęła jak szewc, gdy coś szło nie tak, i popadała w błogostan, gdy wchodził na scenę jej ukochany Poeta – Leszek Herdegen.

Grała też Pani ze swoim byłym rektorem Tadeuszem Burnatowiczem.

W „Powrocie do domu” Pintera. Na szacownej scenie Teatru Słowackiego to było obrazoburcze przedstawienie. Oburzone starsze panie wychodziły z widowni. A sprawcą tego fermentu był pełen zapału i świetnych pomysłów Jerzy Goliński, który przyjechał do Krakowa po sukcesach na Wybrzeżu. Rektor Burnatowicz, dziekan Fulde, Maciek Nowakowski, Jurek Szmidt i Wojtek Ziętarski – pięciu panów i ja graliśmy w tym przedstawieniu. Z żadnym z nich nie mogę już spotkać się tutaj, pogadać, napić się wina. „Nie ma ich – myślę i marzę, widzę ich w duszy teatrze...”. Tęskno mi do tych ludzi, do tych czasów, gdy teatr był drugim domem, w którym wszyscy wszystko o wszystkich wiedzieli, np. że piesek jest chory, że kot uciekł, a Teresa jest pod ochroną, bo będzie miała dziecko. Opiekunem tej rodziny był dyrektor Bronisław Dąbrowski. Jakiego formatu był to człowiek, niech zaświadczy zdarzenie z Ninką Skołubą. Kiedyś pan dyrektor bardzo się zdenerwował, że ktoś przeszkadza mu rozmową na scenie w czasie próby „Krakowiaków i Górali”, i obruszony zganił w bardzo ostrych słowach właśnie Ninkę; grałyśmy tam niewielkie rólki. Wszyscy położyli uszy po sobie, ale potem ktoś pewnie poinformował dyrektora, że to inna osoba zakłóciła próbę, i byłam następnego dnia świadkiem, jak dyrektor, starszy pan, z bukiecikiem kwiatków tę „smarkulę” przepraszał.

Zaczęliśmy od „Słowackiego”, w którym była Pani do 1973 roku, ale chciałem jeszcze wrócić do wyboru Krakowa jako miasta studiów. Z rodzimego Tczewa było Pani przecież bliżej do Warszawy?

Już wtedy nie mieszkałam w Tczewie, liceum kończyłam w Czechowicach-Dziedzicach. Moja siostra budowała tam rafinerię i zamieszkałam z nią. Zatem do Krakowa to był koci skok. Przyjechałam trochę onieśmielona, ale od razu poczułam, że to moje miejsce. Te wszystkie przepiękne zaułki, na każdym kroku historia! Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie Jama Michalika – tu był Zielony Balonik, tu tworzyli ci, o których uczyłam się w szkole; a byłam pilną uczennicą...

I pewnie Pani przez myśl nie przeszło, że wiele lat później będzie aktorką działającego tam kabaretu?

Wtedy jeszcze nie byłam pewna, czy w ogóle będę aktorką... Występy w Jamie Michalikowej – obok pani Haliny Kwiatkowskiej, Kamińskiej, panów Sadeckiego, Cebulskiego, Jabczyńskiego pasowały mnie na krakowiankę.

Studiowała Pani z Anną Seniuk i Janem Nowickim.

Wymienił pan najsławniejszych kolegów, ale i pozostali na tym roku byli świetni. Z Hanką Seniuk jesteśmy w tej chwili bardzo blisko, bo uczymy na tym samym roku w Akademii Teatralnej w Warszawie. Gdy tam trafiłam, dziekanem Wydziału Aktorskiego była Ola Górska, z którą pracowałam w Teatrze Słowackiego. Tak więc Kraków jest wciąż ze mną.

Seniuk i Nowicki dostali etaty w Starym Teatrze, Pani trafiła do Rozmaitości. Zabolało?

Nie. Kończyłam studia z moją córeczką w brzuchu i pani Halina Gryglaszewska, ówczesna dyrektorka Teatru Rozmaitości, która była opiekunem naszego roku, znając moją sytuację, pierwsza zaproponowała mi etat. Przyjęłam to z radością, czułam się bezpiecznie. Dobrze mi było w tym teatrze. Za dobrze. Byłam rozpieszczana, podobnie jak moja Ania, którą dzięki życzliwości garderobianych zostawiałam w wózeczku pod ich opieką. Garderobianą była Pani Julia, a ja byłam Julią na scenie. Zachował się album małej Ani z jej zdjęciami, które mąż podpisywał cytatami z „Romea i Julii”. Wcześniej był muzyczny spektakl według scenariusza Osieckiej „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, do którego choreografię robił sam Conrad Drzewiecki, a muzycznym „oprawcą” był Staś Radwan, kochany przez wszystkich. Byłam i Abigail w „Czarownicach z Salem” z zabójczo przystojnym Witoldem Gruszeckim...

Jaką była Pani wówczas aktorką?

Młodą, dość pewną siebie, bo przecież skończyłam studia i granie nie sprawiało mi kłopotu. Zachowywałam się czasem okropnie. Pamiętam, o zgrozo, że kiedyś na próbie rzuciłam butem w kolegę Nawrockiego.

Celnie?

Na szczęście nie, niemniej bardzo go przepraszałam. Zachowywałam się zbyt spontanicznie, reagowałam zbyt emocjonalnie. Kiedy jeden z recenzentów napisał, że moja szalona Julka w „Sieci” Kisielewskiego jest bezczelna i niegrzeczna, ja – dziś nie wiem, czy właściwie – odebrałam to jako niepochlebne o mnie mniemanie. I natychmiast napisałam mu, że niesłusznie mnie przypisuje cechy, w które wyposażyłam moją zbuntowaną bohaterkę. Przecież prywatnie jestem aniołem.

Bez wątpienia najważniejszą sceną w Pani zawodowym życiu był Stary Teatr, spędziła w nim Pani 11 lat, później jeszcze do niego wracając.

To był wspaniały czas. Zaprosił mnie do współpracy dyrektor Gawlik, ale już wcześniej na sukces tego teatru zapracował Zygmunt Hübner, u którego zagrałam potem, w roku 1982 w „Orestei”. Pamiętam, jak przyjeżdżał na spektakle już z Warszawy i stał po ich zakończeniu przy zejściu ze sceny, dziękując każdemu z aktorów; czasem dodawał jakąś uwagę. Nikogo nie przeoczył.

Wajda, Jarocki, Grzegorzewski; nigdy nie zagrała Pani u Swinarskiego.

Bo on miał swoją drużynę, w której królowała Hanka Polony, ale kochaliśmy go wszyscy. On też był nami zainteresowany. Czasem przypatrywał się zza kulis, jak grają nie jego aktorzy. Jego „Dziady” i „Wyzwolenie” były dla mnie olśnieniem. A nasza „Noc listopadowa”, wyreżyserowana przez Wajdę, wcale nie ustępowała im w niczym. Cóż to był za zespół! Można było prawie jednocześnie skompletować obsady takich sztuk! Konkurowaliśmy ze sobą, ale po spektaklach, w SPATiF-ie, stanowiliśmy jedność. Choć obowiązywała hierarchia. Królem był Jurek Bińczycki – przy swym wielkim stole tuż przy wejściu. To wokół niego zbierali się „na omówienie spektaklu” pozostali aktorzy. Czasem do świtu trwało rozstawanie się z rolą, okraszone żartami, śpiewami i rozmowami „istotnymi” w Witkacowskim stylu. Podobno kiedyś „Binia” zabrakło przy tym wielkim stole, siedział w kącie samotnie nad kieliszkiem wódki. Markotny i sfrustrowany. Wreszcie ktoś odważył się podejść z pytaniem, co się stało? Odpowiedź brzmiała: „Miejsca sobie znaleźć nie mogę, odkąd Klenczon odszedł od Czerwonych Gitar”. Co za pomysł, jaka reżyseria! Cały wieczór pracował na ten dowcip. Budował napięcie. Żal, że to se już ne vrati.

Pierwszą Pani rolą w „Starym” była Panna Burstner w „Procesie” Kafki u Jarockiego.

I od razu szok. Na pierwszej próbie reżyser głęboko zastanawiał się nad każdym słowem, konstruował z nich zdania, które powinny nam wyjaśnić jego artystyczny zamysł i tego nie zdzierżył Wiktor Sadecki – wstał i wychodząc, swym pięknym głosem powiedział: „Przepraszam bardzo, wrócę, jak będzie pan wiedział, co ma nam do powiedzenia”. Jarocki był bardzo wymagający, ale, jak widać, zespół też. W „Słowackim” – nie do pomyślenia.

Najważniejszy Pani reżyser to Andrzej Wajda?

Tak. Niezwykłe było patrzeć, jak on pracuje. Był prawdziwym artystą. Nieprzewidywalnym. Wydawało się, że czasem sam siebie zaskakuje. I cieszy go to. Kiedyś jednak w trakcie prób zobaczyłam jego otwarty notes, gdzie miał dokładnie wszystko wyrysowane, zaprogramowane i zrozumiałam, że w tym szaleństwie jest metoda. Raz z Jankiem Nowickim poprosiliśmy go o przywrócenie skreślonych paru słów z dialogu Wielkiego Księcia i Księżnej Łowickiej w „Nocy listopadowej”. Powiedział tylko z rozkosznym roztargnieniem: „Jeśli to słowa z naszej sztuki, to można”. Dopuszczał nas do współpracy. Pamiętam, gdy tłumaczył Jurkowi Stuhrowi, jak powinien jako Hamlet przywitać trupę aktorów. Sposób, w jaki mówił, nie budził wątpliwości, że on aktorów naprawdę kocha i szanuje.

Zagrała Pani u niego w „Nocy listopadowej”, w „Z biegiem lat, z biegiem dni”, w 1981 roku Gertrudę w „Hamlecie”, a 8 lat później samego Hamleta. „Teresa Budzisz-Krzyżanowska to najlepszy aktor w Polsce” – mówił Wajda. Długo się Pani wahała, czy przyjąć tę rolę?

Bo pomysł wydawał mi się szalony. To było na lotnisku w drodze do Berlina. Byłam w dość kiepskim stanie psychicznym i fizycznym, źle się czułam w zbyt krótko ostrzyżonych włosach. Siedziałam zamyślona nad swoimi smuteczkami i nagle usłyszałam: „Ty powinnaś zagrać Hamleta”. Ładnie zabrzmiało. Popatrzyłam na pana Andrzeja z wdzięcznością. To taki żart, który ma poprawić mój nastrój? Minął rok, przyjechałam z Warszawy i wstąpiłam do „Starego”. Wajda próbował „Dybuka”. Usiadłam na widowni i po chwili poczułam, że jestem na głodzie. Jak narkoman. Że muszę coś zrobić. Może nawet zagrać Hamleta. Zaczęliśmy rozmowę. Wajda zdradził mi swój pomysł, że chce pokazać aktora grającego Hamleta, że wszystko odbywa się w garderobie, w której aktor zmaga się z rolą i swoim życiem. Zrozumiałam, że nie muszę grać faceta, że chodzi o coś więcej, że teatr jest życiem samym i całym światem. To było wspaniałe. Pomysł dojrzewał, Barańczak przetłumaczył monologi, potem całą sztukę i zaczęliśmy próby, sprawdzając, czy jej treść zgadza się z ideą spektaklu, czy czytelne są nasze zamysły. Wszystko się zgadzało. Ewentualne niepokoje uśmierzał pan Andrzej, mówiąc, że przecież tylko próbujemy i jeśli się nie uda, to trudno, spektaklu nie będzie i nikt nie powinien nam mieć tego za złe. To było bardzo dobre zagranie taktyczne; okazało się bowiem, że spektakl już był sprzedany. Zagraliśmy jedno przedstawienie w czerwcu i polecieliśmy z nim, z duszą na ramieniu, do USA i Meksyku. Z tą niedopieczoną bułeczką.

Już tamta publiczność utwierdziła Panią w ocenie, że to rola popisowa, jak pisano potem w kraju?

Że Hamlet jest rolą popisową, to żadne odkrycie. Ale ja się w tej roli nie popisywałam. Wajda kiedyś zwrócił mi nawet uwagę: „Nie graj, wiem, że potrafisz. Bądź!”. Łatwo powiedzieć. To wcale nie jest takie proste.

Objechała Pani pół świata z „Hamletem IV” i zespołem Starego Teatru: Izrael, Japonia, wiele krajów Europy...

Było wspaniale, choć chwilami ciężko. W Japonii graliśmy 25 spektakli dzień w dzień, z krótką przerwą na przejazd z Tokio do Osaki. Ale wszelkie trudy były wynagradzane satysfakcją i przyjemnościami. W Wiedniu mieliśmy okazję zobaczyć spektakl Boba Willsona i musical „Koty”. Z Toledo mam naparstek i nożyczki, z Segovii koronkowy obrus... W Jerozolimie byliśmy tydzień, pamiętam niezwykłą aurę tamtych przedstawień i wyprawy po biblijnych szlakach. Bardzo dużo mi ta rola przyniosła. Nie tylko w życiu zawodowym. Bo mimo wielu podróży był to właściwie przystanek – czas na pomyślenie, „co dalej z anielstwem począć”.

W Krakowie „Hamlet” zszedł szybko z afisza.

To było przykre; spektakl miał prawo żyć dłużej. Czułam, jak było pięknie na widowni, jak ludzie zamysł Wajdy doskonale rozumieli i odbierali. Graliśmy tego „Hamleta” na całym świecie, a w Krakowie raptem kilka razy. Nie rozumiałam tej decyzji.

„Krzyżanowska była większa niż jakiekolwiek ograniczenia płci” – zachwycał się angielski szekspirolog Tony Howard, umieszczając Pani nazwisko obok Sarah Bernhardt i Asty Nielsen.

To cytat z jego książki „Women as Hamlet”. We wstępie do niej autor przyznaje, że inspiracją do jej napisania był nasz spektakl. Poczułam się bardzo dumna.

Ostatni z Pani reżyserów – Jerzy Grzegorzewski. Była Pani Ireną Arkadiną w „Dziesięciu portretach z czajką w tle” wg Czechowa, Maryną w „Weselu”...

Jego styl pracy był dla mnie absolutnym zaskoczeniem. To tak też można?! Wydawało mi się, że już wiem, na czym polega teatr, a tu nagle objawienie. Grzegorzewskiego mierziła psychologia, zaczynał od ciszy, od jakichś doznań zmysłowych, potem dodawał parę słów tekstu, znaczący gest. Radwan dopełniał to dźwiękami muzyki i rodził się na scenie jakiś wiersz. Kondensacja znaczeń, atmosfery i sensualności zawartej w sztuce. Był wizjonerem, malarzem. Dla nas, aktorów, jego tajemniczy świat był fascynujący.

W inscenizacji „Opery za trzy grosze” Grzegorzewskiego, już w warszawskim Teatrze Studio śpiewała Pani jako Jenny. Teatr nie dał Pani wielu okazji do śpiewania...

A mógłby, przecież teatr to miejsce, gdzie spełnić się mogą marzenia. A ja bardzo lubię śpiewać. Wszystkie muzyczne spektakle sprawiały mi wiele radości: „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, „Apetyt na czereśnie”, „Opera za trzy grosze”. Najpiękniejszym jednak darem losu, a właściwie darem Wojtka Młynarskiego, był „Hemar” w Ateneum. Nie przypuszczałam, że po latach przylgnę do tego zespołu.

Wróćmy do Krakowa, to on dał Pani największe artystyczne spełnienia. Wiem, że żałuje Pani decyzji o opuszczeniu tego miasta.

To była konieczność chwili. Tak, wiele straciłam; ale cóż, całe życie uczymy się tracić. I dobrze, bo w końcu przyjdzie nam porzucić wszystko... Ale też wiele zyskałam, nauczyłam się rzeczy, które w Krakowie byłyby mi niedostępne. Nie mówię tylko o zawodzie. Musiałam przyjrzeć się sobie od nowa. Dowiedziałam się więcej i teraz jestem odważniejsza.

Nigdy potem nie miała Pani ochoty wrócić?

Gdybym miała jakikolwiek sygnał z Krakowa, natychmiast bym to zrobiła.

Pięć lat temu w jednym z jakże rzadkich wywiadów mówiła Pani: „Teatr się zmienia. To naturalne. (...) Teraz już wiem, że szczęściem jest życie samo, jakiekolwiek by było. I choć to nie zawsze jest łatwe, staram się być w zgodzie z linią swego losu”.

O, jakie zgrabne zdanie.

Gorzkie.

Nie. Być w zgodzie z własnym losem to wielkie szczęście. Są dni dobre i złe. Ważne jest, by pozostać w harmonii ze sobą i ze światem, nawet w cierpieniu. Żyję wdzięcznością dla ludzi, którzy mi w tym pomagają, i staram się też pomagać, jak umiem.

Skoro mowa o cierpieniu, nie potrafię nie zapytać o Pani wypadek samochodowy sprzed 30 lat. Wciąż odczuwa Pani jego konsekwencje?

Ten wypadek ciągnie się za mną do dziś. Chodzę jak pokraka, ale chodzę. Cóż, widocznie tak musiało być. Od tamtego czasu żyję wdzięcznością dla ludzi, którzy byli wtedy przy mnie. Do dziś widzę przerażone twarze moich córek, gdy w szpitalu już po operacji odzyskałam przytomność, co mnie zaanimowało do życia na nowo... Gdy doszło do wypadku, byłam w trakcie prób „Fantazego” w Ateneum, gdzie Holoubek zaproponował mi gościnne występy. Do dziś pamiętam, jak do mojego pokoju w Konstancinie, gdzie się rehabilitowałam, zapukało trzech panów – Holoubek, Warmiński i Szczepkowski, by mi powiedzieć, że będą czekać na mój powrót. To był nadzwyczajnie ludzki gest. Czy teraz do powtórzenia? Czekali niemal rok! Tyle bowiem trwało, bym mogła, i to nie w przenośni, stanąć na scenie. Kule odstawiałam za kulisami. Pan Gustaw śmiał się ze mnie, że tyle gestów robię rękoma, że nie widać, iż mam niesprawne nogi. Prawdą jest, że na scenie przechodzą wszelkie dolegliwości, ale i tak zażywałam środki przeciwbólowe. Robiłam wszystko, by zagrać, bo rola bardzo mi się podobała.

Jest Pani profesorem Akademii Teatralnej. Lubi Pani uczyć?

To w tej chwili niemal jedyne moje zawodowe zajęcie. Mam nadzieję, że pożyteczne.

Pytana o to, czego Pani uczy, odrzekła Pani: „Jak zostać człowiekiem, będąc... aktorem”. Bo ten zawód odczłowiecza?

Przesadziłam. Skorygowałabym tę buńczuczną wypowiedź. Kształtowanie człowieka to bardzo trudne zadanie. Szkoła powinna uczyć zawodu, warsztatu – jak mówić, jak oddychać, jak posługiwać się gestem, ciałem, rozwijać wyobraźnię i umysł. Ja po prostu dzielę się ze studentami tym, co myślę, i tym, co umiem. I może to ich kształtuje.

Jak Pani dziś postrzega ten zawód?

Myślę, że nie odczłowiecza, ale przeciwnie – powinien służyć rozpoznaniu człowieczeństwa w sobie i innych. Że ma moc zmieniać nasze życie, czyniąc je lepszym lub gorszym, i przez to jest tak odpowiedzialny. Że wciąż ma swój etos i nie jest taki, jak wszystkie zawody na „a” – a szewc, a stolarz, a krawiec... Jest wyjątkowy.

Po tylu latach na scenie ma się jeszcze jakieś marzenia?

Czuję się dostatecznie przez los obdarowana. Ale mam wciąż niespełnione marzenia. I nie tylko związane ze sceną.

Od dekad Pani aktorstwu towarzyszy zachwyt krytyki, atencja.

To miłe. Ale nie mam poczucia wyjątkowego sukcesu. A przecież „Sukces bożkiem jest dziś”. A ja wolę moje małe zwycięstwa. Robię swoje i źle się czuję na piedestale.

grudzień 2013ANNA DYMNA:

Nienawidzę żyć dla siebie

W którymś z wywiadów sprzed lat powiedziała Pani: „Na szczęście nie o wszystkim gadam, mam swoje tabu”. To o co mam nie pytać?

Proszę pytać o wszystko, najwyżej nie na wszystkie pytania odpowiem. Tak, są sprawy, o których nikt nie wie, i nie będzie wiedział, co się dzieje w moim sercu...

Czyli tak się kreujemy, jak chcemy być postrzegani.

A pan postępuje inaczej – w życiu, w pracy? Nawet jak pracuję z Kutzem, który jest otwieraczem duszy aktora, czy z Basią Sass, czy niegdyś ze Swinarskim – zawsze pojawia się to miejsce, gdzie stoi szlaban – to, co za nim, jest nie do sprzedania. Jestem człowiekiem, który ma swoje przegrane w życiu, i nie lubię o tym mówić, podobnie jak nie dopuszczam mediów do mieszkania, prezentowania, jak wygląda moja sypialnia, garderoba, kuchnia... A i tak wiem, że media, zwłaszcza niektóre, będą pisać, co chcą. Byłam młodziutką aktorką, gdy usłyszałam, że jestem kurwą. A jeszcze byłam dziewicą i nawet nie bardzo wiedziałam, co to słowo znaczy. I wówczas Dymny powiedział mi: „Dziecko, będziesz kiedyś aktorką, będą o tobie mówili, jak ci się uda, wszystko, co będą chcieli, nigdy nie zaprzeczaj, tajemniczo się uśmiechaj i mów – «Tak? Nie wiedziałam». Albo – «Tak, to się bardzo cieszę». I nigdy się nie tłumacz. Rób swoje, byle uczciwie”.

Ale o Pani koszmarnych snach przed każdą z premier możemy rozmawiać?

Faktycznie, mam takie dziwne życie wewnętrzne, acz trochę ostatnio zubożone, bo śpię coraz mniej. Nie dość, że w ciągu dnia przeżywam różne bardzo emocjonalne sytuacje na scenie czy w życiu, to jeszcze w snach wszystko to mi się zwielokrotnia, rozprzestrzenia. Przed premierą gram swoją rolę w ciągu nocy wielokrotnie. Od lat powraca też taki sen, że wybiegam z garderoby, błądzę po jakichś piętrach, nie mogąc znaleźć sceny, wreszcie wchodzę na nią i zupełnie nie wiem, co mam mówić. Nie znam sztuki.

Sytuacja iście oniryczna, na jawie niemożliwa.

Zbyt długo jestem aktorką, by nawet gubiąc chwilowo tekst, nie poradzić sobie. No i mam suflera.

Wiem, że i miłe sny Pani miewa...

Na szczęście. Salon Poezji mi się wyśnił. Naprawdę.

To nie ma Pani prawa narzekać na sny. Zatem wróćmy do rzeczywistości. Powiedziała Pani niegdyś: „Gdy mija młodość, aktor na co dzień walczy ze swymi fizycznymi niemocami, które pojawiają się z upływem lat”. Pani już walczy?

Ja mam dużo prostszą sytuację – zaczęłam tę walkę w wieku 27 lat, kiedy po kolejnych wypadkach samochodowych zmagałam się z bólem uszkodzonego kręgosłupa, by w ogóle móc się ruszać. I tak już mi zostało. Zwłaszcza, że na tych wypadkach się nie skończyło. Na szczęście na scenie jest takie napięcie, że człowiek i ze złamaną nogą biega. Następstw upływu czasu nie da się jednakże całkiem pokonać. Młodziutka oglądałam Zofię Jaroszewską, która np. chciała mieć garderobę nisko, bo już nie mogła wejść po schodach, i która odrzucała role, a mnie, przybranej córce, tłumaczyła: „Nie mogę wziąć tej roli, dziecko, bo nie mam siły fizycznej. A nie mogę tego zrobić widzom, by widzieli moją niemoc”. I to mój ideał – właśnie Zofia Jaroszewska. Albo Jurek Nowak. Chciałabym kiedyś być starą aktorką, kochać ludzi, nie mieć nikomu niczego za złe. Być aktorem młodym, wesołym – to żadna sztuka. Ale być starym, przeżyć ten upiorny, ciężki zawód, wciąż kochać życie i jeszcze grać, to jest bohaterstwo.

To mama podobno wpoiła Pani życzliwość i miłość do ludzi.

Moja mama to był rzadki typ człowieka o równie rzadkim stosunku do życia – ona nigdy nie myślała o sobie, służyła innym. Jeżeli mam coś dobrego w sobie, to na pewno po niej. Moja mama tak nas wychowywała: chcesz sobie pokrzyczeć, to sobie pokrzycz, tylko najpierw popatrz, czy ktoś nie śpi. Jak leży człowiek na ulicy, to nie odwracaj się od niego, bo może umiera.

Być aktorem młodym, wesołym – to żadna sztuka pod warunkiem, że się ma tyle propozycji, ile miała Pani, że się tyle gra...

Grałam okropnie, ale byłam prawdziwa, naiwna, pełna wiary i żarliwości – to były moje najważniejsze atuty. Teraz, przygotowując spektakle z niepełnosprawnymi umysłowo, którzy są wiecznymi dziećmi, widzę, co jest największą siłą na scenie – właśnie radość, że się jest, i szczęście, że się gra. Dopiero jak przestałam być młodziutką dziewczynką, zaczęłam dostawać prawdziwe role do grania. Urodziłam dziecko, zmieniłam się fizycznie i wówczas pojawił się Kutz, niegdysiejszy przyjaciel Dymnego, i zainicjował najpiękniejszy okres w moim aktorskim życiu, bo zaczęłam być partnerem dla reżyserów, a nie tylko zwierzątkiem do pokazywania. Acz wcale okresu „zwierzątka” nie potępiam. Nie ma nic piękniejszego, jak młodość, to ludzi najbardziej bierze. Z czego do dziś zna mnie najwięcej ludzi? Z Ani Pawlaczki, mimo że nieraz mi mówią: „To pani jest ta Pawlaczka? Jezu, to z Pani już nic nie zostało”.

Od „Nie ma mocnych” mija 30 lat... Czuje się Pani spełniona jako aktorka?

Wie pan, ile zagrałam ról? I ilu jest aktorów, którzy nie zagrali nawet połowy tego? Tak, czuję się spełniona. Nawet bardzo. Miałam to szczęście, że już w 27. roku życia, gdy zdarzył się ten potworny wypadek samochodowy i groziło mi, że już nigdy grać nie będę, mogłam pomyśleć, trudno, i tak jest tego trochę. Podobnie było 7 lat później, gdy rodziłam syna – znów istniała groźba, że być może już nigdy nie zagram.

Ale to było 18 lat temu, a – teraz?

Nie ma dla mnie ról ciekawych. I dlatego, że mam 52 lata, i z powodu sytuacji w kulturze. Przestało się robić rzeczy, do jakich się nadaję, a udział w serialach mnie nie interesuje. Szkoda mi na to czasu.

Ale jakieś aktorskie marzenia ma Pani nadal?

Pewnie, że w głębi duszy chciałabym, by jakiś reżyser sobie wymarzył: O, Dymna mi to zagra. I by chciał zmusić mnie do jakiegoś wysiłku, znaleźć we mnie coś nowego. Powielanie tego, co już zrobiłam, mnie nie interesuje. Bo to praca nad rolą przynosi największą radość i sens bycia aktorem. Nie premiera, nawet jeśli ktoś tam pochwali.

Acz lepiej, jak chwalą.

Jak się dobrze o sobie czyta – zawsze jest miło. I skrzydła rosną. Ale najważniejsza jest praca. Jak mam reżysera, któremu na mnie zależy i daje mi to odczuć. Nawet jeśli słowami: Kurwa, ty masz to w sobie, weźże to wydobądź!

Wspomniała Pani recenzje, czyta je Pani?

Wszystkie. I z każdej coś dla siebie biorę. Irytuje mnie jedynie pisanie typu „wszystko do dupy”. Nigdy tak nie jest. Nawet w spektaklu, który jest dużo gorszy, niż o nim piszą, zawsze wychwycę to ładny kostium, to dobrze zagrany epizod. Dlatego i do recenzji trzeba mieć dystans, jak do wszystkiego, co w tym zawodzie. I wokół niego. Przecież, jeśli mija mnie kobieta i słyszę: „Ale ta Dymna gruba”, to bez tego dystansu bym się powiesiła na pierwszej gałęzi. Owszem, nieraz płakałam z powodu jakiejś porażki, ale rano wstawałam i robiłam swoje.

Co było tą największą porażką?

Nigdy tego nie analizowałam. Zawsze staram się być najlepszą aktorką świata. Nie potrafię wejść na scenę z nastawieniem: Dzisiaj gram byle jak, boli mnie głowa. Nie – zawsze staram się grać tak, jakby sam Pan Bóg był na widowni.

„Aktorstwo nie jest dla ludzi, którzy nie potrafią znosić porażek” – ocenia John Malkovich.

Dużo poważniejszym problem jest sukces. Jak ktoś ma taki stosunek do zawodu, jak ja, i go uczciwie wykonuje, to porażka tak nie boli. Zresztą po 30 latach pracy wiem, że 50 procent ludzi orzeka, że to wspaniała rola, a drugie 50 – wręcz przeciwnie.

Ale są i role, które 100 procent chwali, jak Panią w filmie Sass „Tylko strach”...

I to są te największe sukcesy, które uskrzydlają. Najgorzej, jak się słyszy, świetna rola, tylko w złym przedstawieniu, to jest bardzo przykre. Bywa, że krytycy w ogóle na coś nie zwrócą uwagi, a to najbardziej bierze ludzi. Jako Marysia Wilczurówna w „Znachorze” nie miałam ani jednej dobrej recenzji, a ludzie do dzisiaj płaczą, oglądając – taka jest siła w tym kretyńskim melodramacie. A niemal równocześnie grałam w „Dolinie Issy”, zbierając cudowne recenzje i nikt tego nie pamięta...

Wróćmy do stresu płynącego z sukcesów.

To jest problem; przez wiele lat nie miałam żadnych nagród. Potem nagle dostałam kilka, m.in. na festiwalu w Gdyni za wspomnianą rolę u Sass. I póki była tylko jedna – cały teatr mi gratulował, cieszył się, ale w miarę kolejnych nagród, potem Złotych Masek coraz bardziej czułam ton typu: Te, gwiazda, znowu nagrodę dostałaś – i wtedy przypomniałam sobie radę Wieśka, i mówiłam: „Tak, i bardzo się cieszę”. Naprawdę nie jest łatwo poradzić sobie z piętnem człowieka nagradzanego.

Ostatnio została Pani Polką Idolką, tuż za Jolantą Kwaśniewską – i to już pewnie nie tylko za aktorstwo, ale i Pani aktywność na rzecz osób niepełnosprawnych...

Odpowiem z uśmiechem: cieszę się bardzo! Naprawdę! A do Jolanty Kwaśniewskiej wysłałam radosny list z gratulacjami. Wie pan, jak to miło, gdy okazuje się, że to, co się robi, ma sens i jest naprawdę potrzebne? Teraz to może trochę inna moja rola, ale wkładam w nią całe me serce, jak w każdą na scenie czy w filmie, więc daje mi prawdziwą radość. A każdy głos oddany na mnie to nowa siła do dalszego działania.

Co Pani każe działać na tylu frontach; od lat pracuje Pani z niepełnosprawnymi umysłowo, udziela się charytatywnie, od miesięcy prowadzi Pani program telewizyjny „Spotkajmy się”...

To bardzo złożona sprawa.

Bo nie ma Pani ciekawych propozycji od reżyserów – z teatru, z kina?

Fakt, mniej gram, mam więcej czasu, to co – mam siedzieć przed lustrem i patrzeć, czy mi wisi podbródek, czy mam zmarszczki? Przecież wiadomo, że czasu nie zatrzymam. Dlatego w ogóle się tym nie przejmuję. Niedawno pewna dziennikarka zapytała mnie: „A jak sobie pani radzi ze swoją tuszą?”. To ją zapytałam, ile ma lat. Okazało się, że 30. „To niech się pani za siebie weźmie, ja w pani wieku lepiej wyglądałam”. Teraz po pięćdziesiątce to ja mam być zdrowa, czysta, dobra i mądra. A piękne i chudziutkie niech sobie będą te młodziutkie.

A zatem to trochę działalność, przepraszam, zamiast...?

A gdyby nawet tak było, to co? Przecież lepiej zamiast zamartwiać się i pić wódę, nieść pomoc tym, którzy tego potrzebują. I namawiam do tego wszystkie koleżanki, które nie mają ról. Acz sama, nawet gdybym te role miała, też bym robiła, co robię. Najważniejszą sprawą w życiu, oczywiście poza rodziną, jest mój zawód. Tak więc, gdybym dostała wspaniałe propozycje, wszystko bym im podporządkowała, z niczego jednak nie rezygnując. Jak się chce, to wszystko da się pogodzić. Nie pan pierwszy pyta, dlaczego to robię. A dlaczego mam tego nie robić? Dlaczego mam nie pomagać ludziom, skoro mogę? Zwłaszcza że jako osoba popularna więcej zbiorę na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, a prowadząc jakąś charytatywną aukcję, pewnie zwiększę z niej dochód. Bo Dymnej trudniej odmówić... Wie pan, najchętniej o tym, co robię poza zawodem, w ogóle bym nie mówiła, bo robię to z potrzeby zupełnie innej, na pewno nie dla rozgłosu. A słyszę takie głosy – pcha się, żeby było o niej głośno! Ja nie muszę się pchać! Ja już na swoje nazwisko nie muszę pracować, ani udowadniać, czy jestem dobra, czy zła... Ale dobrze wiem, że taka działalność bez nagłośnienia nie ma sensu.

Niedawno powołała Pani Fundację swego imienia...

Bo się okazało, że tak mogę skuteczniej działać. Nie wiem, czy sobie poradzę, czy to nie przesadny krok, ale musiałam go zrobić, bo ludzie dawali mi pieniądze do ręki, a ja ich nie mogłam przyjąć. Zatem mam fundację...

„Mimo Wszystko”.

Nazwę zaczerpnęłam z tekstu umieszczonego na dziecięcym przytułku im. Matki Teresy w Kalkucie. „Ludzie postępują nierozumnie, nielogicznie i samolubnie, kochaj ich mimo wszystko”. A dalej cytat à propos tego, o czym już mówiliśmy: „Jeśli czynisz dobro, oskarżą cię o egocentryzm, czyń dobro mimo wszystko”. Kiedyś kolega z teatru rzucił mi w twarz: Tak, pchasz się z tą puszką, bo telewizja cię sfilmuje. I zemściłam się na nim. Szłam akurat z puszką Orkiestry Jurka Owsiaka i spotkałam tego kolegę. – Potrzymaj mi puszkę, muszę sobie pisak kupić, bo ludzie chcą autografów. I wytrzymałam go półtorej godziny, a mróz był potworny. Jakiż on był wściekły. – Czyś ty oszalała, jestem cały skostniały. – Ale może cię za to telewizja jakaś sfilmowała... Mam więc fundację – mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Wiem, jakie są opinie o fundacjach, bo wiele się sprzeniewierzyło prawu... Ja mam łatwiej, bo to fundacja jednoosobowa – i nie ma mowy, żeby ktoś oszukał. To musiałabym być tylko ja. Ta fundacja ma moją twarz, moje serce, moje wszystko. Oczywiście nie jestem sama. Mam już księgową, pomieszczenie na biuro i komputer od wspaniałego biznesmena, dwóch przyjaciół w zarządzie, studentki do pomocy, wielu życzliwych ludzi. Chciałabym, by to była wzorowa fundacja. Czy mi się uda? Ale skoro obok wielu bardzo bogatych istnieje taka nędza i rozpacz, to nie potrafię tylko patrzeć. W tej chwili ja mogę pomóc, kiedyś mnie pomagano.

Taki rewanż?

Po serii wypadków, kiedy byłam bliska załamania, pomogli mi swą postawą ludzie sami bliscy śmierci, pokaleczeni... Spotykałam ich w szpitalach, sanatoriach – bez rąk, bez nóg – i oni radośnie, z zapałem ćwiczyli. I teraz spłacam dług. W przyrodzie wszystko się musi wyrównać. Jak kiedyś nie miałam gdzie mieszkać, to Ela Karkoszka przyjęła mnie pod swój dach. Ale nie ma powodu, bym Eli pomagała, bo ona tego nie potrzebuje, zatem wspieram innych.

A jak sobie Pani radzi z tym, co odzwierciedla słynny fragment „Dziennika” Gombrowicza o żuczkach; wszystkim pomóc się nie da.

I dlatego mam nie robić nic?! Znam te pytania – a dlaczego pani pomaga niepełnosprawnym umysłowo, a nie np. chorym na raka? Kiedy z telewizyjną „Dwójką” w moim programie „Spotkajmy się” pomagaliśmy czwórce dzieci chorych na mukopolisacharydozę, a ratowanie im życia kosztuje rocznie trzy miliony, też padło pytanie, dlaczego im? Takich pytań nie wolno zadawać.

Przecież Pani sama sobie też musi na takie pytania odpowiadać.

Fakt, dostaję setki listów z prośbami o pomoc, dlatego teraz, mając fundację, postanowiłam, że to muszą być przypadki absolutnie wiarygodne, wskazane przez lekarzy.

Pani od lat skupia się na pomocy niepełnosprawnym umysłowo, za co dostała Pani Medal św. Brata Alberta...

Zajęłam się niepełnosprawnymi umysłowo, bo wiem, jak im skutecznie pomóc, bo to ludzie mi najbliżsi, bo od księdza Zaleskiego nauczyłam się, jakie mają potrzeby. Prowadzę z nimi teatrzyk, piszę dla nich scenariusze. Teraz moim 30 niepełnosprawnym umysłowo z Domu Opieki w Radwanowicach muszę stworzyć warsztaty terapeutyczne, bo odebrano im prawo do warsztatów państwowych. Trzeba je wybudować, bo ci ludzie bez nich stracą sens życia. Na samo ich utrzymanie potrzebne będzie 21 tysięcy miesięcznie. Wymyśliłam, że jak nie znajdę bogatych sponsorów, to wystarczy 120 firm, które dadzą po 175 zł miesięcznie, a ja pierwszy raz sprzedam swoją twarz reklamie i zrobię im plakaciki z podziękowaniem. Już zgłaszają się chętni...

Znów mam ochotę powtórzyć pytanie, co Pani każe...?

Powiem to samo – bo nienawidzę żyć dla siebie, nienawidzę się sobą interesować. Dlaczego mam odpoczywać, leżeć? Od tego są wakacje, a i tak po kilku dniach mnie korci, by zobaczyć, jakie warunki ma pobliski ośrodek dla niepełnosprawnych... Zatem jeśli pan znowu zapyta – dlaczego, powiem i to, że wszystko, czego doświadczałam – te wypadki, i to, że gdy miałam 27 lat, nagle zmarł mój mąż – zmuszało mnie do stawiania podstawowych pytań o sens naszej egzystencji, a po wtóre uświadamiało, jak należy szanować każdą sekundę życia. Dlatego na przykład nie znoszę narzekać, bo to zabiera nam najwięcej czasu, najwięcej sił, a to w tej chwili narodowa plaga.

Od miesięcy oglądam w telewizyjnej „Dwójce” Pani rozmowy z osobami ciężko, najczęściej nieuleczalnie, chorymi. Przyznam, że oglądając, mam gulę wzruszenia w gardle. To jak Pani wytrzymuje psychicznie te nagrania?

Po pierwszym programie powiedziałam sobie – nigdy więcej. Wyjechałam nieprzytomna, płakałam po nocach, spać nie mogłam... A potem on się ukazał i dostałam setki listów, połowę od zdrowych i połowę od chorych. Jedni i drudzy uświadomili mi, jak ważny to program, jak potrzebny. I nakręciłam kolejne. Zdarzyło się, że się rozpłakałam w czasie programu i potem oberwałam od tzw. zawodowców. A niby czemu nie wolno się wzruszyć losem niepełnosprawnego? Dlaczego moje łzy, jak mi wmawiają terapeuci, upokarzają tych, których los mnie wzrusza? Nie rozumiem. Słyszę, że prowadzę program nieprofesjonalnie, bo zapytałam sparaliżowanego mężczyznę o to, jak został ojcem? A to pytanie dla pana Janusza, od 27 lat sparaliżowanego po skoku do wody na główkę, zarazem ojca dwójki dzieci, było czymś cudownym, bo te dzieci to jego radość i powód do dumy. Więc niech sobie profesjonaliści gadają, co chcą. Ja się kieruję swoją wrażliwością. A że po takim nagraniu tydzień nie śpię... Pewnie mógł taki program prowadzić lekarz czy psycholog, obojętny i zimny, i wszystko by wiedział, ale to byłby już inny program.

Pani musi się do tych programów przygotowywać...

Bardzo i długo. Przede wszystkim staram się, w czym pomaga mi Mateusz Dzieduszycki, sama tych ludzi wyszukiwać. Spędzam z nimi wiele godzin, odwiedzam ich, zbliżam się do nich, zaprzyjaźniam się; mnie to pozwala ich poznać, a im daje przekonanie, że nie padnie żadne pytanie, jakiego sobie nie życzą, że będą mieli wpływ na montaż programu i nawet po nagraniu mogą zdecydować o wycofaniu go z emisji. Jeszcze się to nie zdarzyło.

Przepraszam, znów zapytam, co Pani każe jeździć za tymi ludźmi po Polsce, nagrywać te rozmowy, obciążać własną psychikę...

Pan się myli. Oto Agnieszka, dorosła dziewczyna z porażeniem mózgowym opowiada o miłości do sparaliżowanego, przykutego do łóżka, prawie niemówiącego mężczyzny. Mówi piękne rzeczy, pokazując, że to nieprawda, że w takiej sytuacji miłość jest niemożliwa, nieprawda, że miłość jest dla pięknych i młodych. Albo człowiek, który ma najgorszą odmianę białaczki, wyznaje mi: „Już tyle lat walczę o życie, wiesz, jakie to jest fascynujące, jakie moje życie jest przez to piękne”. I to sprawia, że ten program, choć mnie tyle kosztuje, wcale mnie nie rujnuje psychicznie, wręcz odwrotnie – on mnie wzmacnia, pokazując, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem świata, choćby nie wiem jak bolał mnie kręgosłup, choćbym nie wiem jak wyglądała z wiekiem.

Czyli i to jest jakaś forma autoterapii. Jak aktorstwo.

Ależ tak, zawsze mówię studentom – zawód, który będziecie uprawiać, to zarazem darmowy gabinet psychoterapeuty. Od lat nie mam depresji; idę na scenę, tam się wykrzyczę, wypłaczę – scena to jest mój gabinet terapeutyczny, tylko trzeba potrafić mieć do tego taki stosunek, by to, co się robi na scenie, pomagało, a nie wykańczało. A to już zależy ode mnie. Jak mnie coś sprawia radość, to już wiadomo, że mnie nie wykończy. A bez radości na scenę nie idę.

Nawet w złej sztuce?

Tu jest pewien problem. Wtedy się szuka powodu, by znaleźć w sobie tę radość, ale faktycznie – są sztuki, że by się chciało przestać w nich grać.

Zastrzegła Pani sobie, że nie na wszystkie pytania odpowie, zatem nie pytam o tytuły.

Wiedziałam, co robię, czyniąc to zastrzeżenie.

Wróćmy zatem do programu telewizyjnego – Pani w młodości chciała być psychologiem...

Nawet złożyłam papiery na UJ, ale wcześniej przyjęto mnie do PWST. I dlatego mi ten program zaproponowano, zakładając, że popularna aktorka przyciągnie trochę widzów. I moja intuicja mnie nie zawiodła, kiedy się zgadzałam. Zazwyczaj kieruję się uczuciami, intuicją i biologią. I wówczas mam do tego siły. I serce.

I takie roześmiane oczy...

To również po mamie, ona miała piękne oczy i radość w oczach, nawet gdy umierała. Miała oczy jak gwiazdy. W porównaniu z nimi moje to jakieś smętne jeziorka. Bywając przez pół roku u mamy na neurologii, oswajałam śmierć; parę osób umarło, trzymając mnie za rękę...

I pewnie to Panią też wzmocniło. Sama Pani myśli o śmierci?

Chyba myślę, ale bez żadnych wniosków. Ja już umierałam parę razy, ale byłam młoda i nie wierzyłam w to, że umrę. Sama także kiedyś chciałam umrzeć, myślałam o samobójstwie... A potem wypadek uświadomił mi, jak bardzo chcę żyć. Odzyskałam przytomność i poczułam okropną radość życia. I jak sobie przypomniałam, co myślałam...

Ma Pani jeszcze jakieś szalone marzenia?

Mam ziemię w Zakopanem, na stoku Butorowym, jak kiedyś znajdę wspólnika, to chciałabym założyć tam kawiarnię artystyczną z małą scenką – można by tam stworzyć kolejną filię Krakowskiego Salonu Poezji. Mam dobre nazwisko – mogłaby się nazywać „Karczma Dymna”. Tylko potrzebny byłby ktoś bogaty i uczciwy.

Są tacy?

Nie wiem. Nie znam się na tym. Jak byłam młodą, piękną i zgrabną aktorką, kręciło się koło mnie wielu milionerów. Nienawidziłam ich z założenia, bo wiedziałam, że chcą mnie kupić. Jak sępy krążyli nade mną, a ja wszystkich porównywałam do Dymnego...

I każdy przegrywał.

Przegrywają do tej pory wszyscy, ale już tak nie porównuję. To również się w moim życiu zmieniło.

styczeń 2004
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: