- promocja
- W empik go
Cytrusowy gaj - ebook
Cytrusowy gaj - ebook
Ada, nauczycielka w przyszpitalnej szkole, wiedzie szczęśliwe życie u boku Jacka. Planuje ślub, jednocześnie angażując się w opiekę nad dziećmi z chorobami onkologicznymi. Jej narzeczony całą uwagę koncentruje na karierze w firmie farmaceutycznej, by już na starcie zapewnić rodzinie stabilność finansową.
Na szpitalnym oddziale krzyżują się ścieżki Ady i Jacka, ciężarnej Majki, nastolatka z białaczką oraz wolontariusza Bartka. Tymczasem wokół bohaterki narasta seria niepokojących wydarzeń, których źródło kryje się w dramacie sprzed dwudziestu lat. Dziewczyna nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie grozi jej niebezpieczeństwo.
Czy Ada odważy się stanąć twarzą w twarz z bolesną przeszłością i skomplikowaną teraźniejszością, by ochronić swoje życie i spełnić marzenia?
Cytrusowy gaj to opowieść o różnych odcieniach przyjaźni i miłości, o rozczarowaniu i nadziei, a także o tym, jak wiele sekretów, wyzwań i niespodzianek niesie ze sobą życie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66573-25-3 |
Rozmiar pliku: | 707 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wiesz, coraz częściej dochodzę do wniosku, że chyba pora zrobić krok dalej. Człowiek nie może latami kręcić się w kółko po holu, skoro sala balowa stoi otworem. To idiotyzm i marnowanie życia. Sama pomyśl.
Ada Walicka zamarła z łyżką w połowie drogi do ust i utkwiła w swoim rozmówcy zbaraniały wzrok.
Próbowała poruszać ten temat wiele razy i zawsze kulawo szło. W zasadzie już jakiś czas temu dała sobie z tym spokój, bo przecież nic na siłę. Było nieźle. Mieli czas i wcale nie musieli się spieszyć. Znali się od zawsze, od dwudziestu ośmiu lat, od kiedy w upalną czerwcową noc świętojańską ich matki, połączone wspólnym bólem, niemal jednocześnie wydały ich na świat. Otumanienie oksytocyną i endorfinowy haj uderzyły kobietom do głów i obie z marszu uwierzyły w moc pogańskiego Kupały. Na wszelki wypadek dołożyły do tego pobożne: „O Jezusie święty, chroń dzieci nasze i trzymaj je razem w radości i smutku”, odmawiane na głos każdego wieczora, żeby sobie i obojgu zainteresowanym temat wpoić od małego jako oczywisty i przesądzony. W niewielkiej wsi specjalnej konkurencji nie było i żadne z młodych się nie buntowało. Potem, na studiach w Łodzi, wszystko szło już siłą rozpędu. Wyglądało na to, że ku dobremu.
– Jesteś innego zdania? – spytał Jacek Zawadowicz, widząc reakcję dziewczyny. – Uważaj, co ty wyprawiasz z tą łyżką? Zachlapiesz sobie bluzkę.
Ada szybko pokonała chwilowe odrętwienie i zanurzyła sztuciec w zawartości talerza. Też mi coś! Zachlapie, to zachlapie. To tylko łach, a tu się waży cała ich przyszłość i barszcz ukraiński z ziemniakami nie stanie jej na drodze.
– Skąd! Zgadzam się z tobą całkowicie.
– Czyli nie masz nic przeciwko?
– N…nie, to chyba dobry moment.
– Długofalowo oznacza to, jak się domyślasz, same zmiany na lepsze, jednak, co oczywiste, w najbliższej perspektywie możesz spodziewać się pewnych utrudnień, niewygód czy hm… jak by to powiedzieć… Chciałbym cię prosić o sporą wyrozumiałość. To będzie wymagać ode mnie dużego wysiłku, nakładu kosztów…
– Jacek, ale ja nie oczekuję od ciebie nie wiadomo czego. Wolę skromnie. Nie musisz wypruwać sobie żył i aż tak się starać. Poza tym wszystko możemy przygotować razem. To przecież nasza wspólna sprawa, nie? – trajkotała podekscytowana, bo chociaż rozmawiał z nią bez jakichkolwiek emocji i dość oficjalnie, nie ulegało dla niej wątpliwości, że sprawę gruntownie przemyślał i chce z nią spędzić resztę życia.
Po co inaczej zaczynałby gadanie o ślubie?
Przecież do tego się to wszystko sprowadzało. Do ślubu, do zamiany małej wynajętej klitki na porządne lokum pachnące farbą deweloperską, z imponującą ratą kredytu hipotecznego, i ostatecznie do przekształcenia dwuosobowej komórki społecznej w trzyosobową, a może nawet czteroosobową, jeśli fantazja ich za daleko poniesie i popłyną na fali wezbranej miłości, podsycanej wizją pięćset plus.
Sielanka.
– Mylisz się – wyprowadził ją z błędu przyszły mąż, wstając od stołu i wkładając swój talerz do zmywarki. – To przede wszystkim moja sprawa. O ile pamiętam, już dawno postanowiliśmy w tych kwestiach nie wchodzić sobie w drogę. Jednak ciebie to też dotyczy, bo znacznie rzadziej będę w domu – dokończył, opierając się tyłem o blat, i wyszperał z kieszeni spodni papierosy. Wysunął jednego, zapalił spokojnie i zaciągnął się głęboko, wnikliwie badając wzrokiem sufit.
– O czym ty, u diabła, mówisz? – wydusiła z siebie, stając naprzeciwko niego.
Zainteresowanie zupą straciła zupełnie. Wyjęła z jego paczki czerwonego winstona. Nie chciało jej się szukać własnych mentolowych L&M-ów. Zostały gdzieś w torebce, w przedpokoju. Skrzywiła się, czując w ustach obrzydliwy smak, jednak moc nikotyny pozwoliła jej zachować panowanie nad sobą.
– O pracy. Nie będę przecież całe życie zasuwał za gówniane pieniądze na uczelni i wykładał totalnie niezainteresowanym kretynom czegoś, czego i tak nie są w stanie pojąć swoimi amebimi mózgami.
– Myślałam, że to lubisz – powiedziała, usiłując zdławić rozczarowanie.
– Poniekąd. Praca naukowa ma swój sens, jeśli do czegoś prowadzi. Badania i projekty są okej. Użeranie się ze zgrają studentów to strata czasu.
– Czyli chcesz odejść z polibudy? – podsumowała, sztachnęła się ostatni raz i pstryknęła niedopałkiem do zlewu.
Jacek natychmiast go wyjął, starannie zgasił o kuchenny ociekacz i wyrzucił do kosza. Resztki popiołu wytarł ściereczką.
– Tego nie powiedziałem. Od doktoratu dzielą mnie ostatnie miesiące i byłbym idiotą, gdybym się na to wypiął. Taki papier zawsze może się przydać. Dostałem jednak propozycję. Pewna firma farmaceutyczna, nawet blisko nas, na Chocianowicach, uzupełnia kadrę – wyznał lekkim tonem. – Dołączę do nich za jakiś miesiąc. Koniec listopada, początek grudnia.
– Chcesz pracować nad nowymi lekami? Przecież nie masz wykształcenia medycznego.
– Potrzebują w zespole chemika, a lepszego w Łodzi nie znajdą.
– Co to za firma?
– Nazwa ci nic nie powie.
– Mimo wszystko…
– Lami Solutions.
– Nie znam.
– Mówiłem – mruknął, wzruszając ramionami, po czym wyminął ją i sięgnął z lodówki dwie puszki żywca.
Zerknął pytająco, więc w roztargnieniu pokiwała głową. Machnął ręką, wskazując kierunek na pokój, i dalszą część dyskusji toczyli już w klimacie salonowym, z niewielką, acz ułatwiającą konwersację ilością chmielu we krwi.
Ada pozwoliła sobie wmówić, że to świetna okazja, żeby się wybić i wypracować niezłe stanowisko. Zapachniały jej w oddali pieniądze oraz wizja wygodnego życia w dostatku i luksusie. Ponadto spełniony zawodowo partner to szczęśliwy partner, a to przecież powinno przekładać się również na szczęście w miłości i – ostatecznie – na te wszystkie inne duperele, które zdążyły przelecieć jej przez głowę: rodzinna idylla, zapach ciasta, choinki i tego typu bajery.
– Sama widzisz, że są same plusy – podsumował Jacek, kiedy skończył pić piwo. – Najgorszy będzie pierwszy rok. Zrobię doktorat, jednocześnie ustawię się w firmie. Wtedy rzucisz tę swoją koszmarną robotę i skupisz się na tym, czego naprawdę chcesz.
– Lubię moją robotę – zaoponowała gwałtownie, podrywając się z kanapy.
Pociągnął ją z powrotem, przytrzymując za rękę, aż klapnęła na poduszki.
– Może i lubisz, co nie zmienia faktu, że chciałabyś już wić gniazdo, rodzić dzieci i chodzić z wózkiem na plac zabaw. Ja ci to zapewnię. Tylko mi zaufaj i uzbrój się w cierpliwość, okej? – mruknął, łapiąc ją za brodę i zaglądając głęboko w oczy.
– Okej – zgodziła się, bo faktycznie całość brzmiała jak dobry plan.
– Wiedziałem, że jesteś rozsądna – pochwalił ją, kładąc się na niej i wodząc czubkiem nosa od płatka ucha wzdłuż linii szyi. – Do tego kusząco seksowna. Twoje włosy pachną etanianem oktylu.
– Czym?
– Pomarańczami. Cudownie. Nowy szampon? W zasadzie z ważkich decyzji na dziś została jedna i tę akurat zostawiam tobie – ględził, gładząc dłonią jej dekolt.
– Hm? – mruknęła.
– Rozebrać cię od razu tutaj czy najpierw zanieść do sypialni?
Trzeba przyznać, że nie było źle. Czuła się szczęśliwa. Trafiło jej się udane życie i miało się zmieniać tylko na lepsze…1.
Ada naprawdę lubiła swoją pracę.
Nawet bardzo.
Nie dawała kokosów, nie wróżyła kariery i nieraz oznaczała nieprzespane noce pełne łez, a jednak Walicka uparcie wierzyła, że ta robota ma sens i warta jest każdego wysiłku.
Mama byłaby z niej dumna.
Dawno, dawno temu, kiedy Ada była małą dziewczynką, każdego wieczoru mama sadzała ją na krześle w pokoju i rozczesywała jej włosy. Obie lubiły ten rytuał. Dziewczynka patrzyła na wspólne obicie w lustrze i prowadziła z mamą nadzwyczaj poważne rozmowy.
– Co trzeba zrobić, żeby zostać księżniczką? – pytała.
– Musisz żyć tak, byś zawsze przed snem mogła spojrzeć w swoją twarz w lustrze i powiedzieć: lubię cię, Ada, jesteś w porządku.
– I to wystarczy? Wtedy będę już księżniczką? – upewniała się mała, obgryzając białe skórki wokół paznokci.
Mama cierpliwie odciągała jej dłonie od buzi.
– Nie. Ale powinno wystarczyć, żebyś czuła się szczęśliwa.
– A co, jeśli się czasem nie uda?
– Wtedy próbuj to po prostu jak najszybciej naprawić.
Ada obgryzała skórki dalej, mama kończyła czesanie, udając, że tego nie widzi, a potem młodsza kładła się do łóżka i zasypiała przy dźwiękach starego singera, na którym starsza szyła różności na zamówienie, żeby dorobić do lichej pensji, której starczało ledwo na rachunki i chleb.
Pracowała u Andrzejaka, lokalnego Onasisa. Podczas kilku owianych tajemnicą wyjazdów do Niemiec dorobił się majątku i otworzył we wsi szwalnię. Stanowił niemal jedyne dostępne na miejscu źródło zatrudnienia. Doił na umowach śmieciowych prawie wszystkie kobiety z okolicznych wsi, położonych dokładnie pośrodku, między Tatrami a Pieninami. Dość blisko, by zachłysnąć się czasem o poranku pięknem krajobrazu, i dość daleko, by turyści pojawiali się tam rzadko i tylko przejazdem.
Jacek mawiał, że to zapomniany przez Boga czyściec między dwoma niebami, jednak Adzie zawsze się zdawało, że odrobinę przesadza z pogardą dla rodzinnej wioski.
Gabriela Walicka wychowywała córkę sama. To nie to, że Ada ojca nie znała, odszedł, wyparł się jej czy przepadł bez wieści. Stefan Walicki zaliczał odsiadkę. Garował, siedział pod celą tudzież gnił w mamrze.
To się stało, kiedy Ada miała osiem lat.
W pamięci zachowała tylko tyle, że latem chodzili na łąkę. Uczył ją robić fikołki w trawie, plótł dla niej wianki z koniczyny, a potem opowiadał jej historyjkę o tym, jak to słonko tego dnia wstało wcześniej i od rana szykowało dywan kwiatków specjalnie dla Ady. Wierzyła w to przez wiele lat.
Potem go zabrali. Mama powiedziała, że już nie wróci. Dziewczynka bardzo długo nie mogła w to uwierzyć. W szkole dzieci nigdy nie dały jej zapomnieć, że jest córką lokalnego zbrodniarza. Jacek zawsze stawał po jej stronie. Tylko on. Może dlatego tak łatwo było jej go pokochać?
Gabriela Walicka zamknęła się w sobie i pokornie znosiła swoisty wiejski ostracyzm. Traktowano ją z mieszaniną pogardy i współczucia, niczym trędowatą. Przyjaźniła się jedynie z matką Jacka, chociaż także w ich relacji było sporo sztywnego dystansu. Gabriela skupiała się na pracy i wychowywaniu dziecka. Nie rozmawiała z córką o jej ojcu. Nigdy. Jakby po prostu nie istniał. Zresztą czemu Ada miałaby o nim pamiętać? Dostał dwadzieścia pięć lat… Póki dziewczynka była mała, kobieta starała się o tej sprawie nie myśleć. Potem już nie musiała się starać…
Ale wracając do tematu – mama byłaby dumna, gdyby wiedziała, czym jedynaczka się zajmuje. A może wiedziała? Córka bardzo chciała w to wierzyć. Jacek uważał, że praca Ady to zwykła walka z wiatrakami, ma tylko wartość doraźną, bo w ostatecznym rozrachunku i tak się nikomu nie przyda. Tak czy siak, ktoś będzie musiał wszystko po niej powtórzyć. Smutne. Jednak lubiła to robić, bez dwóch zdań.
We wczesny styczniowy poranek Walicka stanęła przed lustrem i związała włosy w luźny kok. Rozpuszczone przeszkadzały, dlatego rzadko pozwalała im na swobodę w czasie pracy. Co innego po. Sięgały sporo za łopatki, niby jasne, jednak tworzyły się w nich naturalne, nieco ciemniejsze pasemka. Mama miała kiedyś takie same…
Poprawiła dżinsy i luźny biały sweter, założyła czarną narciarską kurtkę i kozaki. Posmarowała usta wazeliną z tubki w kształcie sowy. Pachniała etanianem oktylu, fantastycznie. Ada miała od dziecka chorobliwą słabość do wszelkich cytrusów, z pomarańczami na czele. Naciągnęła na uszy czapkę z pomponem, omotała się pasiastym szalikiem stanowiącym komplet z czapką i była gotowa do wyjścia.
– Cześć, Jacek! – zawołała w stronę łazienki.
Zahurgotał zamek i drzwi się uchyliły. Pojawiła się w nich twarz ze szczoteczką między zębami.
– Poczekaj trzy minuty, to cię podrzucę. Tyłek ci urwie z zimna na przystanku.
Uśmiechnęła się i przysiadła z ulgą na komodzie. Poluzowała szalik i ściągnęła z głowy czapkę. Prawie codziennie tak to wyglądało. Jakby nie można było po prostu ustalić, że odwozi ją co rano do pracy, i nie robić tego przedstawienia. Cóż, widocznie taka wersja pozwalała mu w pełni czuć, jaki jest szlachetny i pomocny. Trzymał się jej uparcie, od kiedy kupił samochód. Adzie nie robiło to różnicy. Ważne, że nie marzła.
Sapnęła z zadowoleniem, wnioskując z tarczy zegarka, że zaoszczędzi jakiś kwadrans. Zdąży napić się kawy i wypytać o najnowsze wieści z Majkowego brzucha. Z toczącej się w nim rewolucji otrzymywała relację niemal codziennie, a i tak zawsze pojawiały się nowinki, o których koniecznie powinna wiedzieć. A to bóle odcinka lędźwiowego kręgosłupa, a to skurcze przepowiadające, a to zgaga i coraz większe trudności ze znalezieniem wygodnej pozycji do wieczornych karesów z Tomaszem. Same utrapienia. W zasadzie Majka powinna już odpoczywać, siedzieć w domu i co najwyżej prasować śpioszki, bo nie było z niej większego pożytku, jednak czuła potrzebę ustawicznego terkotania i chyba tylko po to ciągle jeszcze zjawiała się w pracy. Potrzebowała cierpliwych słuchaczy.
Ada ją lubiła. Ba! Wszyscy ją lubili i dlatego przymykali oko na tę jej niewielką przydatność bojową. Przejściowy ucisk macicy na mózg. Podobno po porodzie mija, chociaż nie wszystkim od razu. Należało zwyczajnie poczekać.
Zostało około sześciu tygodni do finiszu. Może uda się nie zwariować.
Przez pierwszy miesiąc po wykonaniu testu ciążowego przejęta do granic możliwości Majka Lipska wybierała wózek, przez drugi – łóżeczko, a w kolejnych – pozostałe sprzęty do obsługi potomka. Kiedy podczas połówkowego USG lekarz wypatrzył kranik z oprzyrządowaniem, zgłupiała ze szczęścia, że ma syna, i zajęła się wyborem imienia. Tomasz, człowiek cierpliwy, spokojny, a w dodatku ślepo w nią zapatrzony, przyjmował te szaleństwa z pełną aprobatą. Uiszczał opłaty za niezbędne elementy wyposażenia niemowlęcia i z pobłażliwym uśmiechem akceptował coraz to nowe pomysły na to, jak nazwać pierworodnego. Zarejestrować dziecko w urzędzie pójdzie i tak on. Na żadne durne imiona nie będzie wtedy miejsca. Niby taki zwykły Tomasz, motorniczy łódzkich linii tramwajowych, a naprawdę mądry facet. Żaden doktorant chemii organicznej. Szczęściara ta Majka. Może on też szczęściarz?
Po kilku minutach czekania Ada wybiegła przed blok, wciągając w płuca głęboki haust zimnego powietrza. Z przyjemnością, bo wiedziała, że nie zdąży przemarznąć aż do kości. Jak zwykle pomachała stojącemu za firanką sąsiadowi z parteru. Pokonując ten krótki odcinek dzielący ją od parkingu, wygrzebała z torebki L&M-y, zapaliła, złapała w locie rzucone przez Jacka winstony, podpaliła papierosa dla niego i wsadziła mu go do ust, podczas gdy on wyjął z samochodu skrobaczkę i energicznie doprowadzał oblodzoną octavię do użytku.
Niepotrzebne były słowa, działali jak doskonale zgrane stare małżeństwo. Tego roku, już pod koniec grudnia, Łódź zmieniła się w coś na kształt przedsionka Syberii. Prawie Irkuck. Na szczęście „prawie” robi różnicę.
Zima skuła lodem na amen całe miasto, a nawet kraj, i zlepiła tych dwoje do kupy tak, żeby stali się całkiem nierozłączni. W sielskiej świątecznej atmosferze, przy choince i kluskach z makiem Zawadowicz, podpuszczony ostro przez matkę, sięgnął do rodzinnych klejnotów i wepchnął dziewczynie na palec złoty pierścionek z rubinem. Podobno po prababce Austriaczce, co to ją pradziadek spod Wiednia przywiózł jeszcze za galicyjskich czasów. Ada wzruszyła się ogromnie, matka też, chociaż narzeczony nie padł na kolana i w zasadzie o nic nie pytał, tylko uroczyście poinformował, że odtąd będą zaręczeni.
Świeżo upieczona narzeczona zgodziła się bez szemrania.
Od tego czasu pierścionek świecił na jej palcu. Zahaczał, darł po kolei wszystkie rękawiczki i rozmazywał błogość po sercu niczym nutellę po chlebie tostowym. A podobno nutella niezdrowa i lepszy dżem. Takie tam głupie gadanie.
– Daj znać, kiedy skończysz – powiedział ów narzeczony po przedarciu się przez miasto, w którym jak zwykle zima zaskoczyła drogowców. – Może będę mógł cię odebrać.
– Dam – obiecała i wysiadła z auta.
Uniosła kciuk na pożegnanie i szybkim krokiem ruszyła do budynku.
Kochany ten Jacek. Przystojny, cholernie zdolny, zna się na etanianach oktylu i innych takich, a w dodatku odwozi ją do pracy, chociaż wcale nie ma po drodze. I chce się z nią ożenić. Dobiją do Lipskich z pieluchami jeszcze przed trzydziestką. Na pewno.
Z dużego neutralnego i pozbawionego charakteru holu wąskie przeszklone drzwi prowadziły do świata, który porywał Adę bez reszty na kilka godzin dziennie. Bywało, że chociaż wracała do domu, jej myśli tu zostawały, krążąc po pustych korytarzach lub przysiadając cichutko na krześle w kąciku którejś z sal. Chyba musiało tak być. Nic nie dało się na to poradzić.
Skierowała kroki do niedużego pomieszczenia, które mogła szumnie nazywać klasą szkolną. Swoją i Majki. Dzieliły ją na pół, chociaż formalnie w tym tandemie to Ada grała pierwsze skrzypce. Nie miało to jednak znaczenia. Doskonale się uzupełniały i pracowało im się razem wyśmienicie.
Zaczęło się na studiach.
Poznały się na samym początku. Ada biegła z rozwianym włosem, przekonana, że za moment spóźni się na inaugurację roku akademickiego i zaliczy gigantyczny obciach. Nagle wyprzedził ją wyfryzowany na sztywno żelem i woniejący duszącym zapachem tanich perfum gbur. Przez nieuwagę przywalił prawym ramieniem w plecy dziewczyny. Nawet się nie obejrzał. Wyminął ją tylko i wrzucił wyższy bieg. Nogi miał długie, nie było to zatem trudne.
Ta akcja dodała jej nieco za dużo pędu. Pochylona do przodu przebiegła parę kroków, po czym zaryła kolanami w chodnik. Niemal gołymi, bo w cieniutkich cielistych rajstopach. Szkoda gadać. Poległy na łódzkim bruku równie łatwo jak młody dziewczęcy naskórek.
Nadszedł przełom września i października. Babie lato nie odpuszczało i panowała piękna jasna aura. Słońce szczerzyło się z nieba. W tym momencie siedząca na chodniku postać miała wrażenie, że złośliwie i szyderczo.
Krew i łzy popłynęły równym strumieniem. Kupa nieszczęścia w pełnej krasie.
Tak ją znalazła Majka.
– Popierdoleniec – warknęła, podchodząc. – Tylko jaja urwać. Żyjesz?
Ubrana była w elegancki galowy strój przykładnej studentki rozpoczynającej naukową karierę. Czarna spódnica, czarne rajstopy, biała bluzeczka. Na głowie gęste ciemne włosy ledwo zakrywające uszy, bardzo krótka grzywka i wielkie pstrokate kolczyki. Do tego ogromne piersi. Fantastyczne. Najpierw szły one, a potem dopiero ich szczęśliwa posiadaczka. A pod biustem talia osy. Dziewczyna zrobiła wrażenie nawet na Adzie, chociaż ta zawsze uważała, że jest aż do bólu hetero. Seksbomba wyciągnęła z torebki wilgotne chusteczki i zaczęła usuwać z ofiary losu ślady jatki.
– Lecisz na Gaudeamus? Jaki kierunek? – zagadnęła, nie przerywając taplania się we krwi.
– Pedagogika.
– Serio? – ucieszyła się. – Ja też. Pójdziemy razem.
– Raczej się nie pokażę z takimi kolanami – zaoponowała Walicka niepewnym głosem.
Majka zdążyła już wygrzebać z torebki plastry i zaklejała jej kolana. Kiedy skończyła, podała dziewczynie rękę i podniosła ją z chodnika. Pociągnęła na ławkę, przysiadła obok i szybko zdjęła swoje czarne rajstopy.
– Wciągaj – poleciła.
– Co?
– No, wciągaj. Rajstopy zakryją opatrunki. Ja wystąpię z gołymi nogami. Trudno. Akurat mam ogolone. W nagrodę zabierasz mnie po tej całej szopce na kawę, a potem podpowiadasz mi na egzaminach podczas pierwszej sesji.
Poszły na tę i na milion innych kaw. Ada podpowiadała jej przez sześć kolejnych sesji aż do licencjatu, po którym Majka uznała, że ma dość i tyle jej wystarczy w zakresie kariery naukowej. Obie rwały się do praktyki, jednak Walicka nie przerwała nauki. Po magisterce z pedagogiki wczesnodziecięcej skończyła studia podyplomowe z pedagogiki dzieci przewlekle chorych. Od czterech lat przyjaciółki pracowały razem, stanowiąc dla siebie pomoc i wsparcie nie tylko merytoryczne, lecz także duchowe i wszelkie inne.
Ten piątek zaczął się jak każdy inny. Zanim Ada dotarła do klasy, minęła długi korytarz. Było tuż po ósmej i panowało zwykłe codzienne poruszenie. Dwa czy trzy razy kiwnęła głową i mruknęła coś konwencjonalnie pod nosem w formie powitania. Kilkakrotnie pomachała ręką i rozciągnęła usta w uśmiechu w ramach entuzjastycznego odzewu do kogoś, kogo dostrzegła w oddali. Wreszcie uchyliła właściwe drzwi i westchnęła głęboko, rozpinając kurtkę.
– Cześć! Rozbieraj się i siadaj. Zrobię ci kawę. Muszę ci się do czegoś przyznać – zaatakowała ją od progu Majka, napierając na nią swoim wielkim brzuchem.
Wyrwała Adzie torebkę, by rzucić ją w kąt na krzesło, po czym wróciła do przyjaciółki i zaczęła zdzierać z niej czapkę.
– Znowu zmieniłaś imię mojego chrześniaka? Nie będzie Afanazego? No wiesz? – zakpiła Walicka, głaszcząc ją po potężnej piłce z przodu i jednocześnie wyplątując się z szalika.
– Nie w tym rzecz. Chociaż ten Afanazy trochę mi nie pasi… Ostatnio mam fazę na imiona staropolskie. Mieszko albo Dobromir. Co ty na to? – pytlowała Lipska, nastawiając wodę w czajniku.
– Bezprym. Proponuję Bezpryma. Siadaj z tym bębnem przy biurku, zanim wszystko pozrzucasz, ja przygotuję coś do picia. Wolisz herbatę zieloną czy owocową?
– Wolę martini. Wstrząśnięte, nie mieszane.
– Mhm. Nie ma sprawy. To robię ci inkę. Mów, jakie masz dla mnie rewelacje.
Majka opadła na obrotowe krzesło za biurkiem. Oparła się, odginając nieco plecy i wsuwając dłonie pod dolną część kręgosłupa. Mościła się jak kura na grzędzie, wreszcie sapnęła z zadowoleniem i oświadczyła:
– Po weekendzie idę się byczyć. Dziś męczysz się ze mną ostatni raz.
– Zwolnienie?
– Ano. Tomasz z ginekologiem wleźli mi na łeb. Ty, nie wymawiając, ględziłaś to samo. Skała by się ugięła. Granitowa, o wapiennej nie wspomnę.
– Cholera – mruknęła Ada, rozsypując cukier na niewielkim stoliku w kącie, który służył jako aneks kuchenny, jadalnia i w razie potrzeby miejsce audiencyjne. – Myślałam, że jesteś twardsza od skały.
– Spojenie łonowe mi popuszcza, to mięknę. Szyjka macicy szykuje się…
– Błagam, nie kończ – przerwała jej Walicka, stawiając oba kubki na biurku i upijając niewielki łyk kawy z mlekiem. – Nie wiesz, czy dostanę wsparcie?
– Echeś. W poniedziałek rano Maruda osobiście przyprowadzi ci to cudo.
– Na etat?
– Na umowę na zastępstwo.
– Z dnia na dzień znalazła jakąś dziewczynę za te grosze, które płaci? Rany, byle nie studentkę albo mądralę po menopauzie, która całe życie pracowała w szkolnej świetlicy i zdążyło jej się znudzić.
– Podobno to siła fachowa. Z doświadczeniem.
– Pytanie: w czym?
– Co ty tak kręcisz nosem?
– A bo ciebie, ty koszmarna gaduło, nikt nie zastąpi – wypaliła Ada i obie zaczęły się śmiać.
Coś w tym było. Od dawna wiedziała, że musi nadejść moment, kiedy Majka da za wygraną i zniknie na dłużej z pracy, jednak nie potrafiła się na to przygotować. Głupie i dziecinne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że przecież formalnie Lipska pełniła tylko rolę nauczyciela wspomagającego, a większość decyzji i pracy koncepcyjnej należała do Ady. Poradzi sobie niezależnie od tego, kogo dostanie na pomocnika.
– Spróbuj może nie skreślać dziewczyny, jeszcze zanim ją zobaczysz, co? Maruda byle kogo nie przyjmuje. Popatrz na nas.
– Fakt. Z nami trafiła idealnie.
Danutę Marudowicz, zwaną przez wszystkich uporczywie Marudą, nie łączyło z tym ponurym rzeczownikiem absolutnie nic poza faktem, że fonetycznie stanowił źródłosłów jej nazwiska. Przez ten drobiazg miała przefikane i już dawno, jeszcze w szkole podstawowej, zdążyła się z tym pogodzić. Ksywa ciągnęła się za nią jak smród za wojskiem przez liceum, studia, dziesięć lat pracy w korporacji oraz dwa nieudane małżeństwa. Tymczasem usposobienie miała nader pogodne, upór godny stada osłów i żadne malkontenctwo się jej nie imało. Pseudo przyszło za nią również do miejsca, które od początku do końca stanowiło jej dzieło, sukces i owoc ciężkiej harówy. Było jej dzieckiem tak samo, jak dzieckiem Majki był Afanazy, Bezprym czy jak mu tam… Maruda wzbiła się na szczyty bezczelności, przedsiębiorczości i geniuszu. Zdobyła dotacje, fundusze jednorazowe i stałe źródła finansowania, wszelkie możliwe zgody, uprawnienia, upoważnienia, zobowiązania współpracy i założyła fundację Szkiełko i Onko.
Przewrotna nazwa miała nasuwać skojarzenia nie tyle związane z Mickiewiczem, co z nauką, doświadczaniem i racjonalnym myśleniem, a jednocześnie podkreślać istotę problemu zawartą w słowie „onko”. Podstawowe i nadrzędne zadanie fundacji to opieka nad dziećmi z chorobami onkologicznymi, jednak nie w sensie medycznym, bo tę niósł szpital przy ewentualnej współpracy z innymi organizacjami charytatywnymi. Myślą Danuty Marudowicz było zapewnienie dzieciom najlepszych możliwych warunków rozwoju i utrzymanie ich w dobrej formie intelektualnej w czasie walki z chorobą, aby zminimalizować straty, jakie poniosą w zakresie edukacji w stosunku do rówieśników. Wysiłek fundacji skupiał się zatem na tym, by nauczyć jak najwięcej, korzystając z chęci, zainteresowania, chwil dobrego samopoczucia i zapału dzieci. W efekcie powstał twór na bazie placówek edukacyjnych, choć nie stanowił szkoły w pełnym znaczeniu tego słowa. To raczej coś między korepetycjami, zajęciami wyrównawczymi a szkolnymi kółkami zainteresowań.
W całej fundacyjnej machinie Ada i Majka były zaledwie ułamkiem – i to o tyle nietypowym, że jako jedne z niewielu zatrudniono je na pełnoetatową umowę o pracę. Maruda opierała działalność w dużym stopniu na nauczycielach prowadzących zajęcia ze starszymi uczniami przez kilka godzin w tygodniu i na wolontariuszach – ludziach, którzy z własnej woli przychodzili spędzać z dziećmi trochę czasu, żeby ubarwić im szarość dnia pełnego bólu i choroby.
Praca Danuty różniła się od zarządzania zwykłą szkołą diametralnie. Założycielka fundacji szanowała założenia podstawy programowej i próbowała się ich trzymać, jednak nie było to łatwe przy wciąż zmieniającej się grupie uczniów i ich zróżnicowanym wieku. W zamknięty krąg, jaki tworzył świat medycyny z rodziną chorego dziecka, Maruda musiała wciskać swoje trzy grosze i często, niemal siłą, dopraszać się o uwagę, wywieszając swoje nazwisko jak sztandar i nie dając za wygraną. Przy onkologach nauczyciele z fundacji pełnili rolę drugorzędną, co wcale nie dziwiło. Należało zachować czujność, by z tej drugorzędnej roli nie wypaść całkowicie poza boisko. Wyglądało to jak wieczna akrobatyka obarczona ryzykiem oberwania po łbie za niewinność. Poziom niemal kaskaderski. Maruda była w tym mistrzem, a Majka – jej doskonałym naśladowcą, nawet z brzuchem. Jej przyjaciółce nie szło tak dobrze. Ot, życie. Nie można we wszystkim zgarniać laurów.
– Idziemy po dzieci? – spytała Lipska, podrywając się dziarsko z krzesła i natychmiast podtrzymując z jękiem brzuch. – Jest prawie wpół do.
– Możesz tak nie szarżować? – spytała Ada, odstawiając oba kubki na bok i uznając niefrasobliwie, że umyje je potem. – Idziemy. Lokomotywa toczy się pierwsza.