Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Czahary. Wersja ekskluzywna - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 września 2025
1398 pkt
punktów Virtualo

Czahary. Wersja ekskluzywna - ebook

Barwna historia szlacheckiej rodziny u schyłku XIX wieku na Kresach.

Po śmierci pana Janickiego jego dzieci spierają się o majątek Czahary. Zosia, najmłodsza dziedziczka, nie poddaje się presji dwóch braci i walczy o zachowanie prawa do spadku dla siebie oraz uznanego za zaginionego trzeciego brata – Wacława. Wkrótce każde z rodzeństwa rozpoczyna samodzielne życie... ale czy wszyscy osiągną szczęście?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-895-8
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Dzwony kościelne grały żałob­nie. Powie­trze pełne było ich skarg – prze­ni­kały do wnę­trza domów, głu­szyły szmery. Prze­cho­dzień każdy ku dzwon­nicy oczy pod­no­sił, a potem zwra­cał je na kara­wan przed farą sto­jący i przy­sta­wał, zwięk­sza­jąc ciżbę gapiów.

Ulica zatło­czona była tłu­mem cie­ka­wych i dłu­gim sze­re­giem zaprzę­gów oby­wa­tel­skich – grze­bano kogoś znacz­nego.

Z gęstych, siwych chmur począł sypać śnieg.

– No, pano­wie, może już pora na eks­por­ta­cję! – zawo­łał pan Jan Zarudzki, wcho­dząc do pokoju hote­lo­wego, gdzie czte­rech przy­by­łych na pogrzeb oby­wa­teli grało w winta.

Nikt na razie nie odpo­wie­dział, bo roz­gry­wano par­tię. Dopiero gdy skoń­czyli, któ­ryś, zapi­su­jąc, mruk­nął:

– Dzwo­nią na egze­kwie, jesz­cze czas, skoń­czymy robra. Spójrz no, czy konie pod kościo­łem.

– Stoją. Nie wie­cie, czyje to kasz­tany?

– Czwórka w szo­rach¹? Czy­jeż by? Motolda.

– Eee! To i sam Luter grze­bie Janic­kiego! Wielka parada. Nie wie­cie? Sam jest czy z żoną?

– Sam. Od początku sie­dzi jako przy­się­gły w sądzie okrę­go­wym. Bez atu.

Roz­mowa się urwała. Zarudzki pod­szedł do okna i na plac popa­trzył. Dzwony wciąż grały.

Zajazd pełen był gości pogrze­bo­wych, więc po chwili ktoś znowu wszedł.

– Pano­wie! Chodźmy. Musimy się prze­cie w kościele poka­zać. Wszy­scy już poszli.

– To idź, kiedy ci tak pilno! – burk­nął jeden z gra­czy, który wpadł bez trzech na małego szlema.

– Zaraz skoń­czymy! Nie prze­szka­dzaj­cie! Nowo przy­były zbli­żył się do Zarudz­kiego.

– Dzie­kan może długo i grubo śpie­wać. Bie­rze pięć­set rubli za pogrzeb.

– Oni by dali tysiąc z rado­ści, że się wresz­cie do for­tuny dorwą. Męczył ich stary. Teraz Karo­lek pew­nie Ster­dyń­ską dosta­nie.

– No, a Lucjan inte­resy oczy­ści. Cie­ka­wym, czy się podzielą, czy Karo­lek Lucjana spłaci. Kapi­ta­łów stary nie miał, ale i dłu­gów żad­nych. Zawsze dla dwóch suto będzie.

– No, sio­strom dać muszą spłatę.

– Co tam sio­stry! Ale co z Wacła­wem będzie?

– Co ma być. Pew­nie dawno prze­padł i nie żyje.

– Zoba­czysz, że zmar­twych­wsta­nie do spadku.

– Eee! Nie będzie się śmiał poka­zać.

– No, no! A zresztą Zośka im jakąś sztukę utnie.

– Zośka! Ta weź­mie spłatę i drap­nie w świat. Dość miała nie­woli ze sta­rym.

– Że nie­zno­śny był, to prawda… Ale o Zośkę podobno stara się Owerło. Stary Janicki kijem go wygo­nić obie­cał, tak o córkę był zazdro­sny, teraz może się pobiorą.

– No, pano­wie, idziemy! Nie wie­cie, stypa będzie?

– U dzie­kana obiad po pogrze­bie. Karo­lek wczo­raj wie­czo­rem wszyst­kich pro­sił.

– Dobrą mają starkę, jesz­cze po cho­rą­żym.

Wyszli wszy­scy na ganek, przez plac do kościoła, oglą­da­jąc konie i ekwi­paże.

Przy­sta­nęli koło czwórki Motolda i któ­ryś rzekł pół­gło­sem:

– Kareta tysiąc rubli, a nie­dawne czasy Motol­dowi żaden Żyd by tysiąca gro­sza nie poży­czył. Bestia ma szczę­ście.

– Szczę­ście? Toć na to szczę­ście dużo per­ka­li­ków natkał. Niech no mu żona kip­nie, znowu będzie pie­chotą cho­dził i z Łasicka z kijem w świat ruszy. Suk­ce­sora ani sły­chu.

Roze­śmieli się na jakąś, szep­tem dopo­wie­dzianą uwagę Zarudz­kiego i weszli do kościoła.

Nad tłu­mem kata­falk kró­lo­wał, msza dobie­gała końca, prze­pchali się przez tłum gawie­dzi do pierw­szych ławek i tam zaczęli się roz­glą­dać, kto jest ze zna­jo­mych, witać się w mil­cze­niu, obser­wo­wać zacho­wa­nie się rodziny, ilość świa­teł, trumnę, przy­bra­nie kościoła.

Zjazd oby­wa­tel­ski był liczny, nikogo nie bra­kło. Nie­bosz­czyk był dłu­gie lata mar­szał­kiem powiatu, rodzina dawno osia­dła w oko­licy, sze­roko spo­krew­niona, a przy tym pogrzeb wypadł w cza­sie kaden­cji sądu okrę­go­wego i dorocz­nego jar­marku i przed świę­tami Bożego Naro­dze­nia, gdzie z naj­dal­szych kątów powiatu gospo­dy­nie ścią­gały z powo­dów spi­żar­nia­nych do mia­sta.

W pierw­szej ławce było czworo dzieci zmar­łego: dwóch synów, jeden zupeł­nie łysy, drugi przy­stojny blon­dyn, oby­dwaj z krepą na ręka­wach i twa­rzami urzę­dowo, przy­zwo­icie stra­pio­nymi. Kobiety miały na twa­rzach kre­powe welony, więc rysów trudno było roz­po­znać. Tym się róż­niły, że jedna pła­kała, druga klę­czała sztywno, bez ruchu.

Za nimi sie­dzieli szwa­gier Janic­kiego, Wil­szyc, z żoną i dwie sio­stry zmar­łego, potem rodzina dal­sza.

Celem wielu spoj­rzeń był Motold.

Tłum ten cały go znał, bo poten­ta­tem był powiatu – miał w tym tłu­mie wro­gów i zawist­nych, i pochleb­ców, i kry­ty­ków, i oszczer­ców, nie miał może tylko ani jed­nego przy­ja­ciela. Stał wśród całej grupy oby­wa­teli i niczym się od nich wybit­nie nie róż­nił.

Był śred­niego wzro­stu, wyglą­dał na lat czter­dzie­ści, włosy już szpa­ko­wate, rysy dość pospo­lite. Trzy­mał się pochyło, nie­po­zorny był i widocz­nie obo­jętny na cie­ka­wość ludzką lub myślą gdzie­in­dziej – nie pozo­wał.

Ksiądz odśpie­wał gro­bowe _Requ­ie­scat_² i zmie­niał ornat na kapę. Ruch się uczy­nił wokoło kata­falku, pano­wie pode­szli bli­żej, jedna z córek wybu­chła spa­zma­tycz­nym pła­czem, młod­szy syn dawał jakieś roz­kazy służ­bie, roz­szedł się zapach kadzi­dła, wszy­scy powstali.

Zaczęto usu­wać kwiaty i świece, obna­żać kata­falk. Wszy­scy patrzyli na trumnę, jakby na coś żywego, świę­tego – zdej­mo­wano ją powoli, ostroż­nie, dla łach­mana ziem­skiego mając więk­szy wzgląd jak dla ducha, któ­rego już szar­pano kry­tyką lub lek­ce­wa­że­niem.

Wzięli ją na barki syno­wie, kilku jesz­cze mło­dych ludzi, wśród nich zauwa­żono Owerłę. Zauwa­żono też, że trumna była za skromna, że młod­sza córka oka­zy­wała skan­da­liczny brak serca i żalu. Wtem kon­dukt ruszył, uczy­nił się tłok i każdy już tylko uwa­żał, by go nie udu­szono w cia­snej kruch­cie i żeby być naj­bli­żej trumny.

Śnieg padał coraz gęściej – wsta­wiono trumnę na kara­wan i na pie­chotę ruszyła szczu­pła garstka, a i ta coraz malała. Gdy kon­dukt wyszedł za mia­sto, już tylko czworo naj­bliż­szych było za trumną – i długi sze­reg zaprzę­gów. Wszy­scy klęli w duchu, ale speł­niali świa­towy obo­wią­zek.

Na cmen­ta­rzu wśród zadymki i wichru ksiądz spiesz­nie cere­mo­nii dokoń­czył i gdy mura­rze zaczęli kata­kumbę zamu­ro­wy­wać, wszy­scy rzu­cili się do odwrotu. Młod­szy syn pozo­stał z jedną z córek, starsi odje­chali, by przy­jąć gości na pro­bo­stwie.

Po chwili śnieg zatarł ślady, dzwony umil­kły, mura­rze skoń­czyli robotę, ostatni zaprzęg odje­chał, żywi wró­cili do życia, Janicki został na sta­łej już sie­dzi­bie i zupeł­nym spo­koju. Już nawet nie mówiono o nim po zajaz­dach tego wie­czora – mówiono o sty­pie i o dzie­ciach. Stypę chwa­lono – smaczna była i suta, ale tych, któ­rzy ją wydali, szar­pano nie­mi­ło­sier­nie.

Nikt z powodu zadymki i winta nie spie­szył do domu, tylko Motold o zmroku odje­chał – na sty­pie, pomimo zapro­szeń obu Janic­kich nie był, wymó­wiw­szy się grzecz­nie, lecz sta­now­czo, cho­robą żony i waż­nymi w domu spra­wami.

Stary Wil­szyc z żoną poszli wie­czo­rem do dworku Spen­dow­skiego, jury­sty, który sprawy mająt­kowe i sądowe całego powiatu zała­twiał, był doradcą, przy­ja­cie­lem i ple­ni­po­ten­tem oby­wa­tel­skim, i tam we dwóch – sta­rzy i czu­jący może już także bli­ski kres – poczęli nie­bosz­czyka wspo­mi­nać i o Janic­kich długo i sze­roko roz­pra­wiać.

Spen­dow­ska z Wil­szy­cową opo­wia­dały sobie mia­stowe i wiej­skie kło­poty ze służbą, męż­czyźni przy­po­mi­nali młode lata, szkolne kole­żeń­stwo z Janic­kim, potem wyrze­kać zaczęli na młode poko­le­nie.

– Czy zosta­wił cho­ciażby testa­ment? – spy­tał Wil­szyc. – Bo ostat­nimi laty tak zdzi­wa­czał, że już i do mnie nie­na­wiść czuł i led­wie jakie słowo bąk­nął. Wacław go dobił.

– Hm, zapewne, nie­przy­jemna była sprawa – zamru­czał Spen­dow­ski. – Jed­nakże niczym nie jest dowie­dzione, że Wacław te weksle pofał­szo­wał.

– Toć się przy­znał.

– Przy­znał się, ale na co i gdzie wydał te pięć tysięcy rubli śle­dzi­łem i niczego żem nie odkrył.

– Zabrał ze sobą. To jasne.

– Nie może być. Weksle Kahan trzy­mał dwa lata, zanim podał do sądu. Żeby Wacław pie­nią­dze miał, toby zapła­cił, gdy mu je ojciec w twarz cisnął i prze­klął. Ja przy tym byłem i Wacława zna­łem dobrze. Wie pan, co powiem: on z nich naj­lep­szy, on i Zośka.

– Panie Flo­ria­nie, a wam co się dzieje! Nie chwalę ja tam­tych ani rachuję na nich, ale zawsze bez skan­dalu żyją! A ten hańby naniósł, a ta wariatka, jak ją przez amba­sadę jako mało­let­nią ojciec spro­wa­dził z Paryża, to mały wstyd był? Co wyro­śnie z dziew­czyny, która mając lat sie­dem­na­ście, ucieka z domu w świat na awan­tury? No, odsie­działa ona za to dobrą pokutę z ojcem i miała za swoje. Mówili oni co panu, jak się podzie­lić myślą?

– Mówi­li­śmy wczo­raj wie­czo­rem. Byli tu oby­dwa i zgod­nie wszystko zde­cy­do­wali. Pan Karol jako naj­młod­szy przy Woron­nem zostaje, pan Lucjan bie­rze sto tysięcy spłaty, na co sprze­da­dzą las i wezmą pożyczkę ban­kową.

– No, a sio­stry?

– Oni rachują dać pani Bro­ni­sła­wie dzie­sięć tysięcy, _respec­tive_³ rentę od tej sumy pię­cio­pro­cen­tową, rocz­nie pięć­set rubli, a pannę Zofię do zamę­ścia pan Karol utrzy­muje i taki posag ma jej wypła­cić.

– Hm, Karol­kowi bar­dzo ciężko będzie. No, ale Ster­dyń­ska ma podobno czter­dzie­ści tysięcy posagu.

– Ma. Ja ręczę, gotówką na stół.

– Ha, no, byle ją dostał, to wybo­ruje. A jakże sio­stry się zga­dzają?

– Nie było o tym mowy, więc musieli się już poro­zu­mieć. Mają być wszy­scy jutro u mnie dla napi­sa­nia pro­jektu działu.

– A wiem, bo i mnie pro­sili na świadka. Nie można im nic zarzu­cać, poli­tycz­nie i roz­sąd­nie poczy­nają, kiedy i los sióstr chcą zabez­pie­czyć.

W tej chwili ktoś począł gwał­tow­nie do dworku koła­tać. Spen­dow­ski zdzi­wiony ruszył do sieni i po chwili roz­legł się znany Wil­szy­cowi głos Karola Janic­kiego.

– Prze­pra­szam sza­now­nego pana za naj­ście o tak póź­nej porze, ale stała się rzecz tak nie­sły­chana, że musia­łem dziś jesz­cze o ratu­nek i radę pro­sić. Zośka odma­wia pod­pi­sa­nia działu. No, ale chyba musi być prawo, żeby ją do tego zmu­sić albo obejść się bez jej zgody.

– Ja prze­czu­wa­łam, że ona im nawa­rzy piwa – szep­nęła Wil­szy­cowa do Spen­dow­skiej.

– Co ty mówisz? Odma­wia? Jak to? Dla­czego?

Janicki zasa­pany, roz­draż­niony przy­wi­tał panie i jąka­jąc się z alte­ra­cji⁴ wiel­kiej, mówił:

– Jak to? Dla­czego? Czy wuj jej nie zna? Żeby nam na złość zro­bić, żeby nas zgu­bić. Ona nas nie cierpi, bośmy na jej waria­cje się obu­rzali i strze­gli. Ale to nie może być, żeby ona, córka, mogła nam prze­szko­dzić.

Spen­dow­ski mil­czał, a na ostat­nie, do sie­bie zwró­cone zda­nie powoli odpo­wie­dział:

– Dział może być pra­wo­mocny przy zgo­dzie wszyst­kich człon­ków rodziny. Należy wpły­nąć na pannę Zofię, wyro­zu­mieć jej chęci, bez jej pod­pisu nic uczy­nić nie możemy. Zapewne powie­działa panom, dla­czego zgody swej odma­wia.

– A powie­działa. O! Ona widocz­nie dawno plan ma gotów. Żąda wydzie­le­nia swej czter­na­stej czę­ści ziemi, a siód­mej w rucho­mo­ściach i żąda wydzie­le­nia schedy Wacława.

– Wacława?! – zawo­łali wszy­scy zdu­mieni.

– Tak. Widocz­nie poza ple­cami ojca utrzy­my­wała z nim sto­sunki pota­jem­nie i mówi, że ma jego prawne peł­no­moc­nic­two do dzia­ła­nia w jego imie­niu.

Zapa­no­wało gro­bowe mil­cze­nie. Naresz­cie Wil­szyc ręce ze zgrozą wzniósł do góry.

– Awan­tura! – jęk­nął.

– Oto jest rezul­tat wszyst­kich eman­cy­pa­cji i wol­no­ści dawa­nej pan­nom! – wybuch­nęła Wil­szy­cowa. – Sumie­nia i wstydu nie ma taka dziew­czyna. Całą rodzinę gubi! Nic nie usza­nuje, nawet ojcow­skiej świe­żej mogiły. Zgroza!

– Będzie dużo amba­rasu i mitręgi. To może potrwać lat parę, a ile będzie kosz­tów i pisa­niny! – mruk­nął Spen­dow­ski.

– To musi się lada dzień skoń­czyć. Lucjan ma ter­mi­nowe spłaty. Roz­szar­pią go Żydzi. A ja! Co powiem Ster­dyń­skim! Albo ja wiem, co ja mam, gdzie żonę przy­wiozę, za co się wyekwi­puję. Toć w Woron­nem ruina, ojciec od dzie­się­ciu lat wszystko zanie­dbał, mnie gro­sza nie dawał. Mam także długi, musia­łem z cze­goś żyć prze­cie. A gdzie się podzie­wały dochody, to jedna Zośka wie. Ojca opa­no­wała, gdy znie­do­łęż­niał, niby on rzą­dził z fotelu, a jej wszę­dzie było pełno, bez­ład nie do opi­sa­nia i chaos w gospo­dar­stwie. Tysiące teraz pochło­nie zapro­wa­dze­nie ładu, a prze­cie dochody były, a w biurku ojca zna­leź­li­śmy tysiąc kil­ka­set rubli – to pogrzeb pochło­nie.

– Panna Zofia nie zatai, jeśli o kapi­ta­łach coś wie – rzekł Spen­dow­ski.

– Pyta­łem, odpo­wie­działa, że księgi ojciec sam pro­wa­dził, żebym je przej­rzał. A wie wuj, że ona nawet do Woron­nego wra­cać nie chce. Powie­działa, że tu, w mia­steczku, zamieszka i po wydzie­le­niu jej czter­nastki tam osią­dzie.

– Gdzie będzie miesz­kać? Z czego się utrzy­my­wać? – jęk­nął Wil­szyc.

– Już zna­la­zła drugą wariatkę. Tę wście­kłą Baj­kow­ską. U niej wyna­jęła już pokój.

– Jezus Maria! W trak­tierni⁵ będzie sie­dzieć. To już skoń­cze­nie świata! – zawo­łała Wil­szy­cowa.

– Na to nie można pozwo­lić – rzekł Wil­szyc. – Ja się z nią jutro roz­mó­wię, ona musi się opa­mię­tać. Ja jej przed­sta­wię, czym to grozi. Ja jej zapo­wiem, że wszy­scy ją odstą­pimy, na nikogo niech nie rachuje. Ona się zlęk­nie opi­nii publicz­nej i zerwa­nia z rodziną. Jesz­cze nie despe­ruj, Karolu, ucho­dzimy ją. Zresztą przez wzgląd na Owerłę na skan­dal się nie odważy. Gadać w gnie­wie łatwo, ale po roz­wa­dze się umi­ty­guje. Ja ci powiem, że naj­gor­sza jest scheda Wacława. Jeśli naprawdę on żyje, musi­cie go wydzie­lić. To nie czter­nastka sio­strzana, to dzie­dzic wam równy.

– Ojciec powta­rzał do ostat­niej chwili: mam dwóch synów, tam­ten swoje wziął, nie znam go i nic jego tu nie ma.

– To jest fakt moralny, to żaden doku­ment – rzekł Spen­dow­ski. – Woronne pój­dzie na trzy działy. O, bar­dzo się inte­res gma­twa. Nasz pierw­szy pro­jekt zupeł­nie trzeba zmie­nić, żaden punkt nie zosta­nie.

– Więc ja zgi­ną­łem! – jęk­nął Karol pła­czu bli­ski. – Pozo­staje mi chyba w łeb sobie pal­nąć. Lucjana z dzier­żawy wyrzucą, na dziady zej­dziemy wszy­scy. Panie Flo­ria­nie, w naj­lep­szym razie, kiedy może być dział zatwier­dzony?

– Przy ogól­nej zgo­dzie do pół roku for­mal­no­ści się prze­cią­gną.

– Więc i sprze­daż lasu, i pożyczka ban­kowa nie może być pier­wej?

– Nie! – odparł praw­nik sta­now­czo i dodał po namy­śle: – Tylko mógłby pan otrzy­mać pry­watną pożyczkę, opartą na sprze­daży lasu, ale nic nie można zro­bić i dostać, dopóki doku­ment dziel­czy nie będzie przez was wszyst­kich rejen­tal­nie pod­pi­sany…

– Wuju! – porwał się Janicki. – Roz­mów­cie się dziś jesz­cze ze Zośką, uspo­kój­cie Lucjana, ratuj­cie nas. Konie moje stoją. Jedźmy!

– Jedź, Michale! – rze­kła Wil­szy­cowa.

– No, to ruszajmy razem, już późno! A może by i pan, panie Flo­ria­nie, z nami, to zaraz będziemy wie­dzieli, co jutro poczy­nać. Ja jestem pewny, że dziew­czyna się opa­mięta, a im istot­nie pilno koń­czyć.

Spen­dow­ski się zgo­dził. Do zajazdu, gdzie miesz­kali Janiccy, nie­da­leko było. Lucjan z żoną zaj­mo­wał jeden numer, Karol – drugi, obie córki miesz­kały osobno, w końcu kory­ta­rza. Wstą­pili do Lucja­nów, zastali ich oboje zupeł­nie przy­bi­tych. Istot­nie poło­że­nie ich było fatalne, Lucjan za posag żony wziął przed sied­miu laty dużą dzier­żawę. On był próżny i leniwy, ona miej­ska panna, zna­jąca wieś tylko z opisu i let­nich miesz­kań. Poznali się w kar­na­wale, poko­chali na zabój i po Wiel­ka­nocy się pobrali. Stary Janicki sprze­ci­wiał się mał­żeń­stwu i nic synowi dać nie chciał. Więc Lucjan na kre­dyt wziął dzier­żawę, na kre­dyt urzą­dził dom, potem posa­giem żony długi spła­cił i znowu się zapo­ży­czył.

Narze­kał na złe lata, na nie­uro­dzaje, na klę­ski, a w rezul­ta­cie prócz tego narze­ka­nia nie­wiele co robił. Rodzina się powięk­szała, było dzieci czworo, ocze­ki­wano pią­tego. Pani z ele­ganc­kiej panny zmie­niła się w zwię­dłą, cher­la­jącą, zanie­dbaną w stroju babę. Snuła się po domu z kąta w kąt, znu­dzona, apa­tyczna, bez­myślna, zawsze na wpół tylko ubrana i roz­czo­chrana.

Stary Janicki raz ich odwie­dził – nazwał ją flą­drą – i wię­cej już nie był w ich domu.

Z całej rodziny Lucjan i star­sza sio­stra, Bro­ni­sława, byli fleg­ma­tyczni i łagodni, zga­dzali się zwy­kle bier­nie z losem, nie spie­rali się z ojcem, nie wal­czyli z dolą, nie myśleli o przy­szło­ści, nie mieli żad­nego zda­nia i cha­rak­teru, nawet do złego nie mieli chęci ani ener­gii. Pła­kali przy śmierci ojca, naj­mniej chciwi byli spadku, a teraz Lucjan nie sar­kał ani się mio­tał, ale sie­dział oso­wiały nad żoną i cze­kał, co Karol obmy­śli, a Spen­dow­ski posta­nowi. Naj­chęt­niej by się spać poło­żył, ale nie wypa­dało.

– No, Lucja­nie, pój­dziemy do Zośki – rzekł ener­gicz­nie Wil­szyc. – Przy­pro­wa­dzimy ją tutaj i będzie zgoda.

– Myśli wuj? Dałby to Pan Bóg, ale już ją Karol dwie godziny nama­wiał i nie chce.

Wstał z wes­tchnie­niem i wyszli wszy­scy. Karol ze Spen­dow­skim zostali po dro­dze, by cze­kać na rezul­tat posel­stwa, a oni zapu­kali do pokoju sióstr.

– Kto tam?

– My z Lucja­nem! Otwórz no, musimy się z tobą widzieć.

– Bronka już śpi.

– Niech śpi. Krzy­czeć nie będziemy.

Po chwili jakby waha­nia roz­le­gły się kroki, klucz zgrzyt­nął. Weszli.

Przed nimi stała dziew­czyna w czerni, śred­niego wzro­stu, szczu­pła, o twa­rzy suchej i ścią­głej, bystro i jasno przed sie­bie patrząca. Nie uda­wała, że nie wie, z czym przy­cho­dzą, ani nie wyglą­dała na str­wo­żoną przed walką. Podała im krze­sła i sama usia­dła, i cze­kała, zło­żyw­szy ręce na pier­siach.

– Co ci się, Zośko, stało? – rzekł Wil­szyc. – Odma­wiasz swego pod­pisu na dziale. Nie­zgodę i kwasy wno­sisz do rodziny w dzień pogrzebu ojca, czy to się godzi?

– Żad­nych spraw w dzień pogrzebu bym nie wsz­czy­nała. Lucjan wie, kto zaczął tę kwe­stię.

– Karol zaczął, to prawda, ale widzisz, wejdź w nasze poło­że­nie. Ja mam palące długi, on chce się o Ster­dyń­ską upew­nić.

– Ja także rada prę­dzej mieć zapew­niony los i niczego nie żądam wię­cej, niż mi się z prawa należy. Jestem pod­lej­szego gatunku spad­ko­biercą, dostaję czter­na­stą część. Daj­cie mi ją, a zaraz, co chce­cie, pod­pi­szę.

– No, prze­cie Karol daje ci tyleż, co Bronce, dzie­sięć tysięcy rubli.

– Po pierw­sze, daje mi tylko utrzy­ma­nie do wyj­ścia za mąż, czyli że jeśli za mąż nie pójdę, będę do śmierci na jego łasce i opiece, a ja łaski nie potrze­buję, a opie­ko­wać się sobą potra­fię i sama. A po dru­gie, co zna­czy ta suma dzie­sięć tysięcy? Kto ją zde­cy­do­wał i na jakiej zasa­dzie? Może mi za wiele raczą dać, ja chcę tylko mojej czter­na­stej czę­ści.

– Jakże to? Ile ją rachu­jesz?

– Pięć­set trzy­dzie­ści pięć mor­gów ziemi z Woron­nego.

– Ziemi?! I tyle! Osza­la­łaś. Któż będzie kroić mają­tek na kawałki dla córek. A synom co zosta­nie? To by po kil­ku­na­stu latach ani jedno rodowe gniazdo nie zostało, wszystko pój­dzie w obce ręce…

– Moje ręce nie­obce.

– Bajesz bania­luki. Jest tra­dy­cja i obo­wią­zek nad pra­wem nawet. Córki biorą posag, a zie­mię roz­dra­biać grzech. Zresztą, po co ci zie­mia. Nie chcesz być na łasce Karola, no to ja wpłynę na ich decy­zję i wypłacą ci twą część gotówką, jak Bronce.

– Niech się wuj nie tru­dzi, ja ina­czej jak w ziemi swej czę­ści nie chcę.

– Ależ Zosiu, miejże wzgląd na mnie i moją rodzinę. Karol cię roz­draż­nił i obra­ził, ale za co ja mam ginąć? – rzekł Lucjan.

– Ty czy tak, czy nie, zgi­niesz! – odparła twardo. – Zresztą chcesz dojść prę­dzej do spadku, czyń jak ja. Żądaj także swej czę­ści w natu­rze. Na twój dział wypa­dają dwa tysiące sto czter­dzie­ści trzy morgi.

– Skądże to! Jak rachu­jesz? – spy­tał.

– Woronne ma obszaru sie­dem tysięcy pięć­set mor­gów, z tego potrą­ciw­szy nasze dwie czter­nastki tysiąc sie­demdziesiąt mor­gów, pozo­staje na każ­dego z was trzech po dwa tysiące sto czter­dzie­ści trzy morgi. Według naj­niż­szej ceny po pięć­dzie­siąt rubli morga twoja scheda warta sto sześć tysięcy sie­demset rubli, nie licząc inwen­ta­rzy i rucho­mo­ści.

– Karol więc mnie nie skrzyw­dził. Wolę wziąć sto tysięcy gotówką, a for­tuny nie roz­dra­biać.

– Lepiej roz­dra­biać, niż dłu­gami obcią­żać. Ale wy woli­cie być wiel­kimi panami. Spy­taj tylko Karola, czy po oddzie­le­niu czę­ści Wacława da ci za twoją sto tysięcy. On tylko jed­nego brata chciał spła­cić, a o dru­gim zapo­mniał.

– To prawda, o Wacła­wie nie było mowy – zamru­czał Lucjan, argu­men­tem tym zanie­po­ko­jony.

– Słu­chaj no, Zośka – rzekł poważ­nie Wil­szyc – tu nie czas na fan­ta­zje i kaprysy kobiece. Tu się toczy kwe­stia poważna, cho­dzi o los nas wszyst­kich, o przy­szłość całej rodziny, o opi­nię ludzką, o honor nazwi­ska. To, czego pra­gniesz, jest nie­sły­chane i tego nie dosta­niesz. Oni ci tego dać nie mogą, bo oby­dwa zginą, a prze­cie ruiny ich na swe sumie­nie brać nie zechcesz ani nara­zisz sie­bie na potę­pie­nie całej rodziny i zerwa­nia z nami wszel­kich węzłów, gdy oddasz sprawę tę waszą pry­watną na sądową drogę. Na to ani pozwa­lamy, ani ci tego daru­jemy. Zosta­niesz w tej walce sama. Zasta­nów się tedy, czym ci to grozi, i opa­mię­taj się, póki czas.

Zośka, słu­cha­jąc, pod­nio­sła oczy na wuja i nie spu­ściła już wzroku. Oczy jej z siwych stały się pra­wie czarne, a ciemne brwi zbie­gły się nad czo­łem, noz­drza roz­dy­mały się i cała twarz się zmie­niła. Nie prze­rwała jed­nak, dosłu­chała – mil­czała chwilę – i wresz­cie wzru­szyła ramio­nami i dziw­nie się roze­śmiała.

– A kie­dyż to ja, wuju, nie byłam sama i kie­dyż to doświad­cza­łam sym­pa­tii, opieki i serca rodziny? Przed sied­miu laty Lucjan i Karol gonili za mną aż do Paryża i jak zbie­głą kry­mi­na­listkę odwieźli do domu z roz­kazu ojca. Nie chcia­łam wtedy ziemi ni działu w majątku, chcia­łam tylko czło­wie­czej wol­no­ści. Do tej chwili mia­ła­bym fach i sta­no­wi­sko i nie wzię­ła­bym nic z Woron­nego. Tamto nazy­wano pięt­nem hańby, wsty­dem, skan­da­lem, nie pozwo­lono mi iść wybraną drogą, zła­mano mnie, mało­let­nią, prze­mocą rodziny. Musia­łam się pod­dać, wybrać inną drogę, inny cel. Po sied­miu latach, gdy żądam tego, co mi się z prawa należy, znowu ma to być pięt­nem hańby, wsty­dem, skan­da­lem. No, ale tym razem ani mało­let­nia, ani wła­dzy rodziny już nad sobą nie uznaję. Gdy ojciec umarł, już się żad­nym groź­bom nie pod­dam. Cho­dzi wam o to, bym została zerem, rezy­dentką u brata. Może mnie kto raczy za żonę wziąć albo przy Bronce w War­sza­wie mam osiąść i żyć z pro­centu od owych dzie­się­ciu tysięcy, rzu­co­nych mi wspa­nia­ło­myśl­nie przez Karola, lub umie­rać z głodu, gdy mi ich nie przy­śle. Nie, wuju, wobec takiej per­spek­tywy zostanę sama, ale na grun­cie, wro­snę w zie­mię i dział mi dać muszą, choć nie chcą. Oni wal­czą o dobro­byt, ja tylko o byt będę, ale nie ustą­pię i nie zastra­szy­cie mnie już teraz skan­da­lem.

Wil­szyc zaczer­wie­niony porwał się z miej­sca.

– To twoje ostat­nie słowo i stała wola?

– Tak, wuju. – Powstała i ona także.

– Zatem pamię­taj, że nie masz rodziny.

– Wiem o tym.

– Rachuj tylko na sie­bie. My wszy­scy będziemy zawsze po stro­nie braci two­ich i potra­fimy ich obro­nić przed twoim ego­izmem i chci­wo­ścią.

– Broń­cie, jam na to przy­go­to­wana.

– Nie chcę cię nazwać, jak tego jesteś warta. Uka­rze cię Pan Bóg i wła­sne sumie­nie kie­dyś, gdy będzie za późno. My się cie­bie wyrze­kamy. Chodź, Lucja­nie. Słowa wię­cej rzec do niej się nie godzi.

Zośka usu­nęła się im z drogi, słowa nie rze­kła, gdy drzwi się za nimi zamknęły, popa­trzała w tę stronę, wzru­szyła ramio­nami i pogar­dli­wie się uśmiech­nęła. Wtedy zza para­wanu ozwał się szept:

– Jezus Mari, coś ty zro­biła.

– Śpij, nie twój kło­pot. Cie­bie nie wyklęli.

– Ale przez twój upór i ja nic nie dostanę – szep­tał żało­sny głos.

– Dla­czego? Bądź spo­kojna. Jutro powiedz Karo­lowi, że żądasz natych­miast two­ich dzie­się­ciu tysięcy i zaraz go pokwi­tu­jesz ze wszel­kich pre­ten­sji do spadku albo sta­jesz po mojej stro­nie, to ci do wie­czora wypłaci.

– Dla­czego? Ty myślisz, że oni się cie­bie boją?

– Dla­tego, że nasza część prawna warta około trzy­dzie­stu tysięcy. Zarobi na tobie grubo.

– Jakaś ty chciwa i inte­re­sowna, Zośka. Co się z cie­bie przez te kilka lat zro­biło!

– Żyłam z ludźmi, więc jestem zła. Gdy znowu sama zostanę w tej pustce, którą mi wydzielą, popra­wię się. Teraz mi ino dziób i szpony potrzebne. Nie myślę, że się mnie boją, ani tego potrze­buję. Muszą mi dać, czego żądam, i ani sumie­nie, ani Pan Bóg mnie za to karać nie będzie. O to jestem spo­kojna i idę spać, czego i tobie życzę.

Zaczęła się roz­bie­rać i zdmuch­nęła lampę. Zapa­dło mil­cze­nie, po chwili zza para­wanu znowu się ode­zwał szept:

– Zośka, jakże ty mi radzisz? Bo ja nie wiem, Lucjan naprawdę zgi­nie. Opo­wia­dali mi wszystko szcze­gó­łowo, oni wiszą na wło­sku.

– Ty ich na tym wło­sku powie­si­łaś?

– Nie o to cho­dzi, ale jakże ich gubić! Brat rodzony.

– A twój Wła­dek i Marylka czyi rodzeni? Po co się mnie radzisz? Powie­dzia­łam ci raz, jak myślę, potem tamci cię prze­ko­nali, jutro, jak cię zbun­tują, zerwiesz i ty ze mną wszel­kie sto­sunki, więc po co mam się darmo faty­go­wać? Tyś do walki nie­stwo­rzona, płyń z falą. To ci tylko obie­cuję, że jak ta fala wyrzuci cię jak roz­bitka na pia­sek, mój dom – twój dom i two­ich pędra­ków. A nie uczy­nię tego, żeś mi sio­stra, ale żeś kobieta i słaba. A teraz śpij!

Ale Bronka nie chciała spać, poczęła pła­kać. Zośka uda­wała zrazu, że tego nie sły­szy, wresz­cie zawo­łała:

– Czego ty beczysz?! Czego ty chcesz?! Mówże, słu­cham.

– Taka sama jestem, taka nie­szczę­śliwa sie­rota. Ani pomocy, ani rady, ani opar­cia, taka sie­rota – powta­rzała Bronka wśród łkań. – Żeby jeden przy­ja­ciel, jedna dusza życz­liwa. Wszy­scy mnie odstą­pili, nikt nad moją dolą nie ma lito­ści.

– Bronka, słu­chaj no, kogo ty obwi­niasz? Prawda, tobą kie­ro­wać trzeba, ale czyś ty się kiedy kie­ro­wać dała? Nie masz siły ani woli, a masz upór. Podłe twe poło­że­nie, nie prze­czę, ale po coś je sobie urzą­dziła. Czy ci nie wstyd teraz lamen­to­wać! Gdy się Kru­kow­ski zaczął wokoło cie­bie krę­cić, nie per­swa­do­wali ci wszy­scy, że bla­gier, że próż­niak, że nic nie posiada i że suchot­nik? Upar­łaś się, poszłaś za mąż. Potrzebne ci to było?

– On mnie tak kochał, tak pro­sił!

– To dopiero racja!

– Ty nic rozu­miesz tego. Ty nie masz serca.

– Takiego, żebym je komu dawała, dla­tego, że pro­sił, to nie, dzięki Bogu. No i na tobie dowód, że nie warto. Dużo ci przy­nio­sło mał­żeń­stwo?

– Żeby Leon żył, mia­ła­bym obrońcę i opiekę.

Zośka aż porwała się i usia­dła na łóżku.

– Bój się Boga, Bronka, czyś ty pamięć stra­ciła! Jakimże on ci był obrońcą i opie­ku­nem? Żyli­ście ze sobą trzy lata, mia­łaś dwoje dzieci, utrzy­my­wał was ojciec, bo on cher­lał i sam potrze­bo­wał cią­głej opieki. Byłam u was parę razy i wiem, jak nie­zno­śny był w poży­ciu, ty się zale­wa­łaś łzami i prze­kli­na­łaś los, on cię trak­to­wał jak kupioną na targu nie­wol­nicę, a teraz rap­tem żału­jesz go i ubó­stwiasz! To szczę­ście, że te sumy, co ojciec wam dawał, zapi­sane tylko jego ręką w pry­wat­nym notat­niku i w moim posia­da­niu, bo żeby stały w rachun­kach i Karol je zna­lazł, to gro­sza by ci ze spu­ści­zny ojcow­skiej nie dał. Stresz­cza­jąc czyny tego twego opie­kuna i obrońcy, pozo­staje jako ich rezul­tat dwoje dzieci, bo zresztą zmar­no­wał twoje pie­nią­dze, twoje zdro­wie, zatruł ci kilka naj­pięk­niej­szych lat życia i tyle! To mi dopiero boha­ter, masz nad kim kwi­lić!

– Zośka, grzech jest o umar­łych źle mówić.

– Grzech jest tak żyć, by po sobie żad­nej albo złą pamięć zosta­wić, o tym niech żywi pamię­tają. Jesteś matką, musisz w sobie wyro­bić cha­rak­ter i wolę, by móc dzieci wycho­wać. Dobro­wol­nie nabra­łaś na głowę obo­wiąz­ków, teraz je dźwi­gać musisz, a nie lamen­to­wać. Leona nie wskrze­sisz, ojcem i matką musisz być dzie­ciom, to pamię­taj.

– Cóż ja pocznę, nie­szczę­śliwa! Nie mogę, nie godzi się wbrew całej rodzi­nie iść. Ty nie dbasz o opi­nię, ja muszę przez wzgląd na moje wdo­wień­stwo i sie­roty. Oni mnie nie skrzyw­dzą, oni mają dobre serce, wuj Wil­szyc nie dopu­ści. To by grzech był ciężki.

Zośka poło­żyła się do snu i rze­kła:

– Kupże im wszyst­kim po jed­nym egzem­pla­rzu kate­chi­zmu, pod­kreśl odno­śne do cie­bie grze­chy czer­wo­nym ołów­kiem i zdaj swe losy w ich ręce. To ostat­nie moje słowo w tej kwe­stii, a teraz daj mi spać, bo jutro czeka mnie ciężki dzień.II

Wśród stosu listów wydo­by­tych z pocz­to­wej torby Motold zauwa­żył jeden żałobny, pisany pro­stym, czy­stym pismem, zupeł­nie sobie nie­zna­nym. Otwo­rzył, spoj­rzał na pod­pis i chwilę na to imię i nazwi­sko patrzał, jakby sobie przy­po­mi­nał, potem zaczął czy­tać.

_Sza­nowny Panie!_

Po śmierci ojca naszego wyni­kły w rodzi­nie nie­po­ro­zu­mie­nia, nie­da­jące roz­strzy­gnąć w pry­wat­nym kółku kwe­stii mająt­ko­wego działu. Zgo­dzi­li­śmy się tedy powie­rzyć tę kwe­stię oby­wa­te­lom i pro­sić ich o łaskawe zaję­cie się oce­nie­niem pozo­sta­łej po ojcu for­tuny i wydzie­le­niem z tako­wej poje­dyn­czych sched. Bra­cia moi i sio­stra wybrali ze swej strony na sędziego pana Ster­dyń­skiego, który oby­wa­tel­ską tę usługę zgo­dził się speł­nić. Ja w imie­niu swoim wła­snym i brata trze­ciego Wacława udaję się do Sza­now­nego Pana z prośbą o przy­ję­cie naszych pre­ten­sji pod swoją opiekę, a jeśli Sza­nowny Pan nam nie odmówi, cokol­wiek zde­cy­duje i ile nam wydzieli, z wdzięcz­no­ścią wyrok przyj­miemy i świę­cie speł­nimy.

Wszel­kie potrzebne doku­menty i infor­ma­cje złożę, gdzie i kiedy Sza­nowny Pan raczy zażą­dać.

Zofia Janicka

Motold list odczy­tał i zapa­trzony weń myślał długą chwilę, potem arkusz papieru wziął i odpi­sał:

Sza­nowna Pani!

Byłem przy­ja­cie­lem Wacława i dzię­kuję, że mi Pani powie­rza jego i swoją sprawę. Zajmę się nią jak wła­sną. W następną nie­dzielę będę w mie­ście i zgło­szę się do Pani o potrzebne wska­zówki i doku­menty. Zapewne posiada Pani peł­no­moc­nic­two Wacława do dzia­ła­nia w jego imie­niu – to jest konieczne.

O wszel­kich szcze­gó­łach poro­zu­miemy się za widze­niem, a teraz pro­szę przy­jąć zapew­nie­nie mego powa­ża­nia i goto­wo­ści do usług.

Kon­stanty Motold

Zaadre­so­wał list do mia­sta i się­gnął po następną kopertę, już pochło­nięty mnó­stwem swych prac i obo­wiąz­ków – tylko w notat­niku nakre­ślił: 15 marca, dział Janic­kich i wię­cej o tym nie wspo­mi­nał.

Gdy w sobotę po połu­dniu przy­je­chał do mia­steczka, kazał natych­miast słu­żą­cemu zwie­dzić zajazdy i spy­tać, w któ­rym mieszka panna Zofia Janicka. Lokaj wró­cił z niczym i dopiero fak­tor Żyd obja­śnił, że „panientkaˮ z Woron­nego już od dawna mieszka u „traktierniˮ Baj­kow­skiej i „sądzi sięˮ z „panem Lolkiemˮ, jak popu­lar­nie nazy­wano Karola Janic­kiego.

O Baj­kow­skiej wie­dział Motold, bo sprawę jej z rodziną męża sądził swego czasu przed pię­ciu laty i wymę­czył dla niej wów­czas parę tysięcy rubli, za które kobieta na złość owym krew­nym zało­żyła w mia­steczku, pod bokiem pyszał­ków rodzaj restau­ra­cji i cukierni, w któ­rej osten­ta­cyj­nie usłu­gi­wała sama i nie­po­wścią­gliwa w mowie i zawzię­to­ści wyga­dy­wała na swych krzyw­dzi­cieli nie­stwo­rzone rze­czy. Doszło do tego, że Baj­kow­scy bali się w mia­steczku poka­zać, a całe oby­wa­tel­stwo tę ich wojnę domową z „babą” miało za temat do żar­tów i drwin.

Wysłu­chaw­szy rela­cji fak­tora, Motold o wię­cej nie pytał i poszedł do restau­ra­cji. W sali nie było nikogo z oby­wa­teli, klien­tela miej­ska tylko liczna. Jed­nakże Baj­kow­ska, kró­lu­jąca za bufe­tem w głębi, od razu go w tłu­mie spo­strze­gła i natych­miast przy­drep­tała, stro­jąc swą cho­le­ryczną twarz w uśmiech, który miał być ostat­nim sło­wem rado­ści, a był gry­ma­sem.

– Pan pozwoli do gabi­netu. Taki gość! Gdzieżby pan z ludźmi jadał! Pro­szę, pro­szę. Józef, sre­bro dla pana i por­ce­lanę korecką⁶ i niech kucharz nie podaje obiadu beze mnie!

Zapro­wa­dziła go do sąsied­niego poko­iku, dopil­no­wała sama nakry­cia stołu i spy­tała, co by na obiad sobie życzył.

– Cokol­wiek, byle prędko, bo chciał­bym się widzieć z panną Janicką, która tu u pani mieszka.

– A mieszka u mnie. Odna­jęła salkę na górze. To ja jej dora­dzi­łam pro­sić pana o opiekę. Ja ją tu przy­ślę, co ma się pan faty­go­wać na salkę: schody jak dra­bina i nie bar­dzo tam cie­pło. Ona tu przyj­dzie…

– Nie, pani. Ja tam pójdę – rzekł krótko i sta­now­czo, że Baj­kow­ska już wię­cej nie pro­te­sto­wała i znik­nęła prędko, zapewne by wej­ście do salki jako tako upo­rząd­ko­wać.

Rze­czy­wi­ście, gdy Motold, zjadł­szy obiad, kazał się posłu­ga­czowi z restau­ra­cji tam zapro­wa­dzić, spo­tkał po dro­dze dziew­czynę z mio­tłą i poznał owoc jej pracy po tuma­nach kurzu na stro­mych schod­kach, któ­rymi jak po dra­bi­nie wydo­stał się na strych zawie­szony skost­niałą od mrozu bie­li­zną i wśród niej zna­lazł uliczkę, a na jej końcu drzwi okle­jone papie­rem, do któ­rych zapu­kał.

Otwo­rzyła mu Zośka, cze­kała nań już uprze­dzona. Ukło­nili się sobie, podała mu rękę i spoj­rzeli na sie­bie prze­lot­nie. I była sekunda mil­cze­nia, może za długa na świa­to­wość Motolda i dziew­czyny śmia­łość.

Ona pierw­sza prze­mó­wiła.

– Dzię­kuję, że pan nie odmó­wił mej proś­bie.

– Cóż znowu? Pani wąt­pić nie mogła! – odparł, siląc się na uprzejmy uśmiech. – Jeste­śmy prze­cie dawni zna­jomi i przy­ja­ciele.

– Tak to dawno było, że może to bajki. – Uśmiech­nęła się i ona.

– Sie­dem lat z górą. Roze­szły się nasze losy i drogi tak dalece, że będę panią pytał przede wszyst­kim, co pora­bia Wacław i jak mu się powo­dzi.

– Żyje daleko stąd, we Wło­szech, a powo­dzi się jak drzewu, któ­rego wierz­cho­łek zła­mano, jeśli nie uschnie, to w krzak marny się roz­peł­znie, przy ziemi.

Motold chciał jesz­cze o coś spy­tać, ale się roz­my­ślił, obej­rzał się po klatce, w któ­rej się znaj­do­wali. Cztery ściany, okle­jone sta­rymi gaze­tami, okno pokryte szro­nem, żela­zny pie­cyk, łóżko, sto­lik, dwa krze­sła, w kącie kufe­rek, to było wszystko. Tem­pe­ra­tura mało wyż­sza nad zero, cho­ciaż pie­cyk roz­pa­lony był do czer­wo­no­ści.

– Pani tu stale mieszka? – spy­tał.

– Nie chcia­łam i nie mogłam, bo wszy­scy ze mną zerwali sto­sunki. Sama jestem. Czy pan sądzi, że ten dział długo się będzie wlec?

– A ileż pani rachuje, jak długo?

– Rok. Do tego jestem przy­go­to­wana, a jeśli dwa lata, to będę cze­kać dwa. Im pil­niej koń­czyć niż mnie. Ja nie mam nic, oni mają długi. Ja mam za sobą słusz­ność, oni tylko swoje chęci.

– Nie chciała pani pro­sić o gościn­ność krew­nych?

– Tak. Od dwóch tygo­dni, gdy­śmy posta­no­wili oddać sprawę działu w ręce i na sąd panów, wyje­cha­łam z Woron­nego, bo to już nie mój dom, i zanim sobie wła­sne gniazdo uścielę, tu będę. Zimno, ale do wio­sny idzie, będzie cie­plej. Dobrze mi pomimo wszyst­kiego. Uczę córkę pani Baj­kow­skiej za wikt i schro­nie­nie.

– Niech­że mnie pani zapo­zna ze sprawą i ze swymi żąda­niami. Czy posiada pani potrzebne doku­menty, plany, ple­ni­po­ten­cję⁷ Wacława?…

– Wszystko przy­go­to­wa­łam. Ory­gi­nały pla­nów zostały w Woron­nem, ja tu mam kopię, którą zeszłego roku ojciec spo­rzą­dził i gdzie nasze pięć czę­ści sam wła­sno­ręcz­nie poozna­czał. Testa­mentu nie zosta­wił, ale ta jego wola jest zupeł­nie z pra­wem zgodna, jak pan sam się prze­kona.

Roz­ło­żyła na stole wielki jak płachta plan, który Motold począł uważ­nie oglą­dać, czy­tać nazwy, noto­wać obszar. Ona mu wyja­śniała szcze­góły.

– Woronne, jak pan widzi, to sty­lowy pole­ski mają­tek. Dużo wody, błota, wydm, sosno­wego boru, wszystko roz­rzu­cone w tysią­cach niw, ostro­wów, prze­gro­dzone rze­kami, roz­cią­gnięte w fan­ta­styczną figurę, wśród łąk chłop­skich i nawet kilku sąsied­nich dóbr. Skła­dają się na nie wła­ści­wie trzy fol­warki: domi­nium⁸ Woronne, Ługi i Pere­top, które ojciec prze­zna­czył dla braci, i dwa wodne młyny w uro­czy­skach Wydmu­chy i Cza­hary⁹. Miały one sta­no­wić działy mojej sio­stry i mój. Otóż ja żądam Ługów dla Wacława i Cza­har dla sie­bie. Resztą niech oni się dzielą wedle swej woli i ochoty.

Oczy Motolda szły po pla­nie w miarę jej słów i spo­częły na tych dwóch punk­tach.

Nazwy: Ługi – zie­lo­ność łąk błot­nych, Cza­hary stały nad rzeką, punk­cik na wydmie ozna­czał młyn, wokoło znaki łozą pokry­tych topieli za rzeką i kęs olcho­wych zaro­śli.

– Bie­rze pani dwa sąsied­nie działy. Pro­szę mi pomóc w cyfrach przede wszyst­kim. Ma pani inwen­ta­rze do pla­nów?

– Mam. Ługi mają obszaru dwa tysiące mor­gów. Cza­hary pięć­set dwa­na­ście, całe Woronne sie­dem tysięcy pięć­set trzy­dzie­ści sie­dem mor­gów.

Motold przej­rzał inwen­tarz, na papie­rze pod­kre­ślił notatki, cyfry, potem patrząc na plan, chwilę myślał i rzekł:

– Czyli pani żąda działu w ziemi dla sie­bie i Wacława? Cyfry są spra­wie­dliwe: jedna trze­cia cało­ści należy do syna, jedna czter­na­sta do córki. Chce pani te dwie schedy mieć gra­ni­czące ze sobą, aby nimi w masie rzą­dzić. Czy na Woron­nem są jakie długi pani ojca?

– Żad­nych. Bra­cia mają długi.

– To do tej sprawy nie należy. Jest może ban­kowa pożyczka?

– Nie ma.

– Czy ma pani spis rucho­mo­ści i żywych inwen­ta­rzy? Należą także do działu.

– Mam wszyst­kie eko­no­miczne raporty z grud­nia.

– Dołą­czy mi je pani do doku­men­tów. A ple­ni­po­ten­cja Wacława jakiej daty?

– Ze stycz­nia. – Podała mu arkusz.

– Był tutaj? – zdzi­wił się.

– Tutaj nie, w guberni. Przy­je­chał na moje wezwa­nie, zaba­wił dwa dni. Widzie­li­śmy się i poro­zu­mieli.

– Wróci do kraju?

– Wróci kie­dyś, może nie­prędko jesz­cze, ale wróci – odparła, patrząc zamy­ślona w okno.

– Może mi pani dać jego adres?

– Spy­tam go. I jeśli pozwoli, przy­ślę panu – rze­kła po chwili waha­nia.

– Dzię­kuję. Teraz pozo­staje mi tylko spy­tać panią, dla­czego rodzina nie zga­dza się na pani żąda­nie. Czy te dwie wybrane przez panią schedy są war­to­ściowo wię­cej warte niż reszta majątku?

– Nie. Są mniej warte niż samo Woronne. Nie mają pra­wie ornych grun­tów, a błotne łąki tam są naj­bar­dziej dzi­kie i zapusz­czone łozą. Zresztą ani Karol, ani Lucjan ni­gdy tam nie byli. Oni nie znają, nie mają poję­cia, gdzie i jaka jest ich wła­sna zie­mia, ani jej lubią, ani o nią dbają. Jeden i drugi uważa ją za towar, za który można dostać pie­nią­dze. Rol­nicy nie są z powo­ła­nia. Chcą się bawić i uży­wać. Bawią się cią­gle, w konie, w karty, w mał­żeń­stwo, w miłość, w polo­wa­nie, w tańce zimą, w majówki latem, teraz mają się bawić w gospo­dar­stwo. Po śmierci ojca chcieli się też bawić w inte­resy działu i roz­dy­spo­no­wali mię­dzy sobą, że Karol zosta­nie przy cało­ści Woron­nego, Lucja­nowi da sto tysięcy spłaty, nam, sio­strom, po dzie­sięć tysięcy. Wacława zupeł­nie z gry wykre­ślili. Więc gdym zapro­te­sto­wała i zażą­dała nie jakiejś fik­cyj­nej sumy, ale czę­ści w natu­rze, potra­cili głowy, pod­nie­śli na mnie gniew całej rodziny i są teraz bez­radni, ale wście­kli, bo bawić się wedle swej woli nie mogą, na zabawkę cze­kać muszą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Szor – rodzaj uprzęży, sze­roki pas skó­rzany zakła­dany na pierś konia wraz z pomoc­ni­czymi rze­mie­niami.

2. _Requ­ie­scat_ (_in pace_ – łac.) – niech odpo­czywa w spo­koju.

3. _Respec­tive_ (łac.) – odno­śnie, wzglę­dem.

4. Alte­ra­cja (łac.) – wzbu­rze­nie, iry­ta­cja.

5. Trak­tier­nia – jadło­daj­nia.

6. Por­ce­lana korecka – por­ce­lana pocho­dząca z pierw­szej pol­skiej fabryki fajansu i por­ce­lany, zało­żona w roku 1784 w Korcu.

7. Ple­ni­po­ten­cja (łac.) – upo­waż­nie­nie, peł­no­moc­nic­two.

8. Domi­nium (łac.) – więk­sza posia­dłość wiej­ska.

9. Cza­hary – nazwa miej­sco­wo­ści okre­śla­jąca teren bagni­sty, pokryty zaro­ślami.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij