Czar Polinezji - ebook
Czar Polinezji - ebook
Ojczym zapisał Lucowi MacAllisterowi bajeczną fortunę pod jednym warunkiem. Aby ją otrzymać, Luc musi spędzić pół roku na polinezyjskiej wyspie, mieszkając pod jednym dachem z Joanną Forman, kochanką ojczyma. Oboje nie są zadowoleni z tego nakazu i nie rozumieją, czemu ma on służyć. Jednak z czasem wychodzą na jaw sprawy, o których nie mieli pojęcia, a które odmienią ich życie…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1069-0 |
Rozmiar pliku: | 740 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Proszę mi wyjaśnić, w jakim celu mój ojczym podpisał ten niedorzeczny warunek – powiedział Luc MacAllister głosem, który zmroził adwokata.
Bruce Keller zmarszczył brwi. Przestrzegał Toma Hendersona przed reperkusjami tak kontrowersyjnego zapisu. Ale jego wieloletni przyjaciel uśmiechnął się tylko.
– Czas, by Luc się nauczył, że w życiu miewamy do czynienia z sytuacjami poza naszą kontrolą – odparł nie bez satysfakcji.
Przez czterdzieści lat omawiania testamentów z pogrążonymi w żałobie rodzinami Bruce od czasu do czasu bywał zbulwersowany, ale nigdy wcześniej nie poczuł się zagrożony. Twarde spojrzenie zimnych, szarych oczu Luca sprawiło, że przestał docierać do jego uszu nawet znajomy szum uliczny małego nowozelandzkiego miasteczka.
Zgarbił się, ale natychmiast postanowił, że musi stawić czoło chłodnemu opanowaniu MacAllistera, o którym krążyły legendy.
– Tom nie zwierzał mi się w takich sprawach – odparł spokojnie.
Mężczyzna siedzący pod drugiej stronie biurka spojrzał na leżący przed nim testament.
– Czyli nie podał żadnej przyczyny, dla której, zanim przejmę Henderson Holdings i fundację, muszę spędzić sześć miesięcy w towarzystwie jego… tej Joanny Forman?
– Nie chciał o tym rozmawiać.
– „Joanny Forman, mojej towarzyszki przez ostatnie dwa lata” – zacytował Luc z testamentu. – Rozumiem, że chodzi o kochankę.
Adwokat pomyślał o kobiecie ze współczuciem.
– Wiem tylko, że jest siostrzenicą kobiety, która aż do śmierci prowadziła dom twojego ojczyma na wyspie Rotumea. Joanna Forman opiekowała się ciotką przez ostatnie trzy miesiące jej życia.
– I już tam została.
Potępienie w głosie Luca rozdrażniło Bruce’a, ale powstrzymał się od komentarza. Joanna była osobą bardzo ważną w życiu Hendersona. Na tyle ważną, że miliarder dołożył wszelkich starań, by niczego nie zabrakło jej w życiu. Choć wiedział, że rozzłości tym przybranego syna.
MacAllister wzruszył ramionami. Adwokat przypomniał sobie, że w taki sam sposób wzruszała ramionami matka Luca, elegancka Francuzka z arystokratycznej rodziny. Spotkał ją tylko raz, ale nigdy nie zapomniał jej nieskazitelnych manier i kompletnego braku ciepłych emocji. Była przeciwieństwem Toma, zuchwałego Nowozelandczyka, który chwytał szczęście za nogi, doskonale bawiąc się tworzeniem ogólnoświatowej korporacji.
Bruce starał się wytłumaczyć Tomowi, że dziwaczny zapis wywoła burzę, a nawet może doprowadzić do sądowego podważenia testamentu. Jednak przyjaciel nie zamierzał nic zmieniać.
Prawdę mówiąc, MacAllister nie miał prawa potępiać ojczyma. Bruce sam wiedział o jego dwóch głośnych romansach. Choć trzeba przyznać, że związek sześćdziesięciolatka z kobietą młodszą o blisko czterdzieści lat był dość dziwny.
– Rozumiem, że to dla pana szok. Ostrzegałem Toma – powiedział.
– Kiedy spisał ten testament?
– Rok temu.
– Czyli trzy lata po udarze mózgu i rok po tym, jak ta kobieta wprowadziła się do niego.
– Tak. Ale zanim go podpisał, poddał się szczegółowym badaniom stanu zdrowia fizycznego i psychicznego.
– Nie wątpię. Pewnie za pana radą – stwierdził MacAllister kąśliwie. – Ale nie mam zamiaru podważać testamentu.
– To bardzo rozsądnie z pana strony.
MacAllister wstał zza biurka, nie odrywając spojrzenia od twarzy adwokata.
Bruce również wstał, zastanawiając się, dlaczego Luc, przy wzroście około stu dziewięćdziesięciu centymetrów, wygląda na jeszcze wyższego. Prezencja… MacAllister naprawdę ją ma.
Luc wydął wargi.
– Przypuszczam, że ta kobieta zastosuje się do życzenia Toma.
– Byłaby wyjątkowo niemądra, gdyby się nie zastosowała – odparł Bruce. – Bez względu na okoliczności, oboje wiele zyskacie, szanując wolę Toma – powiedział rozdrażniony butnym spojrzeniem Luca.
Luc MacAllister miał świadomość, że Joanna Forman jest w stanie pozbawić go czegoś, do czego dążył całe dorosłe życie – całkowitej kontroli nad imperium Toma Hendersona. Raz jeszcze zerknął na testament.
– Mam nadzieję, że starał się pan to wyperswadować Tomowi.
– Wiedział dokładnie, czego chce – odparł Bruce chłodno.
– Ale jako dobry adwokat i przyjaciel zadbał pan, by do niczego nie można było się przyczepić.
Luc nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. Jego prawnicy i tak starannie przyjrzą się dokumentowi, ale Bruce Keller nie bez powodu cieszy się sławą doskonałego adwokata. Z pewnością nie ma podstaw, by podważyć testament.
– Czy Joanna Forman wie już o swoim szczęściu? – spytał.
– Nie. Tom chciał, żebym poinformował ją osobiście. Za trzy dni wybieram się na Rotumeę.
Luc powstrzymał gniew. Nie powinien winić adwokata za to, że nie przeciwdziałał skandalicznemu zapisowi. Tom nie słuchał rad, a jeśli coś sobie postanowił, to nikt nie był w stanie go od tego odwieść. Był awanturnikiem, a jego brawura częściej przynosiła zyski niż straty. Niestety, łagodny udar mózgu pomieszał mu w głowie. I dlatego teraz Luc będzie musiał przez pół roku mieszkać pod jednym dachem z Joanną Forman. Co najgorsze, za sześć miesięcy to ona podejmie decyzję, czy przekazać mu kierowanie holdingiem Toma, czy też pozbawić go wszystkiego, o co walczył przez tyle lat.
Musi się dowiedzieć jeszcze jednego.
– Czy powie jej pan, że to ona zadecyduje, kto będzie kierował firmą?
– Dobrze pan wie, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
MacAllister starannie ukrył gorzką satysfakcję. Bruce Keller umiał zachować twarz pokerzysty, ale Luc mógłby się założyć, że Tom nie chciał, by Joanna Forman dowiedziała się o tym przedwcześnie. To mu daje pole do manewru.
– A co się stanie, jeśli zadecyduje przeciwko mnie?
Adwokat zawahał się.
– Tego również nie mogę ujawnić – odparł.
Cóż, Tom na pewno dopilnował, by w razie czego ktoś mógł przejąć kierowanie holdingiem. Luc wiedział, o kogo chodzi. O siostrzeńca Toma.
Nigdy nie przepadał za Lukiem. Walczył z nim rozmaitymi metodami, mniej lub bardziej jawnymi. A rok temu odbił mu narzeczoną i ją poślubił. Co ciekawe, była to chrześnica Toma.
Niech cię wszyscy diabli, Tom…
Jo wstała od biurka i przeciągnęła się. Po dwóch latach życia w tropikalnym klimacie południowego Oceanu Spokojnego przywykła do upału i wilgotności, ale dziś czuła się wykończona. Jej najstarsza przyjaciółka zjechała tu na jedną noc z nowym mężem, specjalnie, by przedstawić go Joannie. Przyjaźń z Lindy trwała od czasów szkolnych, więc miło będzie ją zobaczyć. Jo ciekawa też była jej męża, o którym przyjaciółka od kilku lat wypowiadała się w samych superlatywach. Brak środków na koncie sprawił, że nie mogła być druhną Lindy. Co gorsza, obecna recesja nie wróżyła szybkiej poprawy.
Kilka godzin później Jo żałowała tego spotkania. Choć trzeba przyznać, że wieczór rozpoczął się miło. Lindy promieniowała szczęściem, jej mąż był uroczy i najwyraźniej zakochany po uszy. Wznieśli szampanem toast za przyszłość w momencie, kiedy słońce gwałtownie schowało się za widnokręgiem, a wyspę otulił purpurowy zmierzch utkany srebrzystymi gwiazdami.
– Szczęściara! – westchnęła Lindy. Rotumea to chyba najpiękniejsze miejsce pod słońcem.
W tym samym momencie Jo usłyszała za sobą znajomy głos, i czar prysł.
– Cześć, Jo, jak się miewasz?
Dosłownie zamarła. Sean był ostatnią osobą na wyspie, którą miała ochotę spotkać. Zaledwie kilka dni po śmierci Toma próbował ją poderwać. Kiedy odprawiła go, zachował się tak, że na samo wspomnienie wciąż czuła mdłości.
Mimo to uznała, że nie pozwoli zepsuć wieczoru przyjaciołom. Odwróciła się i posłała Seanowi chłodne spojrzenie.
– Dziękuję, doskonale – odparła tonem, którym wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę.
Sean podniósł wzrok na jej towarzyszy i obdarzył ich wyreżyserowanym uśmiechem.
– A wy pewnie jesteście przyjaciółmi Jo, których nie mogła się doczekać. Dobrze się bawicie w tropikach?
Jo żałowała, że zanim się zorientowała, jakim jest draniem, opowiedziała mu o przyjeździe nowożeńców.
– Jasne, tu jest cudownie – odparła Lindy.
– Jestem Sean Harvey, przyjaciel Jo – przedstawił się.
Oczywiście Lindy poprosiła, by do nich dołączył.
Skrępowana Jo rozejrzała się po restauracji i napotkała wzrok mężczyzny przy sąsiednim stoliku. Odruchowo uśmiechnęła się lekko, lecz na posągowej twarzy nieznajomego nie drgnął ani jeden mięsień. Jo poczuła się tak, jakby wymierzył jej policzek. Natychmiast odwróciła wzrok. Pomyślała, że ten człowiek nie przypomina innych mężczyzn na wyspie. Nie jest typem surfera. I roztacza groźną aurę. A przy tym jest bardzo wysoki i dobrze zbudowany. I niesłychanie przystojny. Popielate włosy, szare oczy… Jo pomyślała, że wygląda znajomo, choć była pewna, że nigdy go nie poznała osobiście. Może to gwiazdor filmowy? Świadoma, że mężczyzna wywarł na niej piorunujące wrażenie, Jo skupiła się na towarzystwie przy własnym stole, przy którym Sean grał pierwsze skrzypce. Był uroczy wobec Lindy, odnosił się przyjaźnie do jej męża, a Jo traktował z wyraźnym zainteresowaniem.
– Dlaczego o nim nie wspomniałaś? – spytała Lindy na boku z pretensją w głosie. – To twój obecny?
– Nie – odparła krótko Jo.
W tym momencie znów napotkała wzrok mężczyzny przy sąsiednim stole. I choć znów spojrzał na nią beznamiętnie, poczuła ciarki na plecach. Przez resztę wieczoru była niepokojąco świadoma jego obecności. Zupełnie jakby jej zagrażał. Uznała jednak, że odreagowuje w ten sposób wściekłość na Seana. A jednak starannie unikała wzroku szarookiego nieznajomego. Kiedy pożegnała się z przyjaciółką i jej mężem, ruszyła na parking. Gdy podeszła do samochodu, stanęła jak wryta, widząc przy nim ciemny zarys jakiejś postaci.
– Cześć, Jo – usłyszała. Zmusiła się, by nie ulec panice. Na Rotumei zagrożeniem jest tylko przyroda, cyklony, czasami burzliwe morze. Nikt nigdy nie słyszał o napadach. Mimo to widok Seana bardzo ją zdenerwował.
– Czego ode mnie chcesz? – spytała opryskliwie.
– Musimy porozmawiać.
– Ostatnio powiedziałeś wszystko, co potrzebowałam usłyszeć – stwierdziła Jo, nie zmieniając tonu.
– Między innymi dlatego musimy porozmawiać. Chcę cię przeprosić. Ale gdybyś nie odtrąciła mnie tak stanowczo, nie puściłyby mi nerwy. Naprawdę myślałem, że mam szanse. W końcu gdyby stary Tom cię zadowalał, nie robiłabyś do mnie maślanych oczu.
Nie po raz pierwszy ktoś sugerował jej, że Tom był jej kochankiem. Ale „maślane oczy” to już szczyt bezczelności. Mimo to Jo się opanowała.
– Twoje przeprosiny są co najmniej żałosne. Daj sobie spokój. To naprawdę nie ma sensu.
Sean zrobił krok w jej stronę.
– Powiedz mi, było warto, Jo? Nieważne, ile Tom miał pieniędzy. Sypianie ze starym człowiekiem to raczej żadna przyjemność. Przecież między wami było ponad czterdzieści lat różnicy. Mam nadzieję, że zapisał ci odpowiednią sumkę. A może nie? Miliarderzy to straszliwe kutwy…
– Dość! – zawołała Jo.
– Dlaczego? Każdy na wyspie wie, że twoja matka była prostytutką…
– Jak śmiesz! Moja matka była modelką. A modelka i prostytutka to nie synonimy. Mam nadzieję, że wiesz, co to jest synonim?
Sean otworzył usta, by odpowiedzieć, ale odwrócił głowę na dźwięk męskiego głosu, który wtrącił się do rozmowy.
– Słyszałeś, co powiedziała. Nie ma ochoty z tobą rozmawiać. Idź już sobie.
Jo z zaskoczeniem ujrzała mężczyznę z restauracji.
– A kim ty jesteś? – usłyszała głos Seana.
– Nieznajomym przechodniem, który radzi, żebyś wsiadł do samochodu i odjechał. To nie koniec świata. Z czasem wszystko wygląda mniej dramatycznie. Żaden mężczyzna nie umarł jeszcze dlatego, że odtrąciła go kobieta.
Sean spojrzał na niego lekceważąco, po czym zwrócił się do Jo.
– Dobrze, dam ci spokój, ale nie przychodź do mnie, skamląc, kiedy wyrzucą cię z domu Hendersona. Na pewno zapisał wszystko rodzinie. A takich jak ty mógł mieć na kopy.
– Idź już sobie – odparła Jo, z trudem panując nad gniewem.
Kiedy Sean odszedł, westchnęła ciężko i spojrzała na nieznajomego.
– Dziękuję – powiedziała.
– Radzę potraktować następnego absztyfikanta nieco mniej obcesowo – odparł suchym tonem.
Jo powstrzymała ciętą ripostę. Mimo wszystko była wdzięczna mężczyźnie, że się pojawił. Przez chwilę bała się Seana.
– Postaram się zastosować do pańskiej rady – odparła z przesadną uprzejmością i wsiadła do samochodu.
Wracając do domu, rozpamiętywała starcie z Seanem. Kompletnie nie poznała się na tej kanalii. Podobnie jak ona, pochodził z Nowej Zelandii, a na Rotumei zarządzał oddziałem firmy zajmującej się połowem ryb. Już przy pierwszym spotkaniu okazywał Jo zainteresowanie. Jednak wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie powinien na nic liczyć. Kiedy wkrótce po śmierci Toma złożył jej niedwuznaczną propozycję, odmówiła w możliwie jak najdelikatniejszy sposób. W odpowiedzi zrobił jej koszmarną awanturę.
A przed chwilą obraził ją, sugerując, że była kochanką Toma. Seanowi najwyraźniej wydaje się, że wszelka zażyłość między kobietą a mężczyzną musi mieć podtekst seksualny. A przecież Tom był dla niej jak ojciec, którego brakowało jej przez całe życie.
Rano Jo z ulgą obejrzała prognozę pogody. Choć przez Ocean Spokojny pędził cyklon, nic nie wskazywało na to, by uderzył w Rotumeę. Po chwili zadzwoniła kierowniczka jej sklepu, Savisi, przepraszając, że dotrze do pracy dopiero wczesnym popołudniem ze względu na jakiś domowy kryzys. Chcąc nie chcąc, Jo oderwała się od stosu papierów, które zgromadziły się na jej biurku od śmierci Toma, i pojechała do jedynego miasta na wyspie, by zastąpić Savisi.
Oczywiście musiała trafić na najgorszego możliwego klienta, arogancką dwudziestolatkę bardzo niskiego wzrostu, której ubiór zdradzał, że ma bogatych rodziców. Jej zachowanie przywodziło Joannie na myśl łasicę. Na szczęście Savisi zjawiła się tuż po południu i zwolniła Jo, która z ulgą wróciła do domu Toma. Choć był dla niej zawsze azylem, dziś nie zapewniał spokoju i wytchnienia. Doszła do wniosku, że dobrze jej zrobi kąpiel w lagunie.
Owszem, poczuła się po niej odświeżona, ale niedostatecznie. Przez chwilę mierzyła wzrokiem hamak wiszący między drzewami, aż w końcu poddała się pokusie. Obudziła się, słysząc własne imię, które wypowiedział niski, męski głos. Zaspana podniosła wzrok, ale oślepiło ją słońce, na którego tle stał wysoki nieznajomy. Zamachała niecierpliwie dłonią.
– Proszę mi nie przeszkadzać – burknęła, nie wiedząc za bardzo, co się wokół niej dzieje.
– Proszę się obudzić – odpowiedział mężczyzna głosem nieuznającym sprzeciwu. Oburzona Jo wygrzebała się z hamaka i nieprzytomnie spojrzała na intruza. A, to ten nieznajomy z restauracji… Poczuła się nieswojo w skąpym bikini. Jednak mężczyzna najwyraźniej nie zauważał ciała Jo. Natomiast nie odrywał wzroku od jej twarzy.
– Co pan tu robi? To prywatna plaża.
– Wiem. Przyszedłem do pani.
Jo przeszył nieprzyjemny dreszcz. Szybko założyła ciemne okulary, jak gdyby były w stanie uchronić ją przed świdrującym spojrzeniem mężczyzny.
– To pan jest adwokatem Toma? – spytała, marszcząc brwi. – Myślałam, że przyjedzie pan jutro – rzekła, choć wcale nie wyglądał na prawnika. Bardziej na pirata. Wikinga. Barbarzyńcę ociekającego męskością i seksem.
– Nie, nie jestem adwokatem – odparł uprzejmie.
– W takim razie kim pan jest?
– Nazywam się Luc MacAllister.
Nazwisko brzmiało znajomo, ale wciąż zaspana Jo nie potrafiła go skojarzyć z konkretną osobą.
– A czego pan sobie życzy ode mnie, panie MacAllister?
– Już powiedziałem. Przyszedłem się z panią zobaczyć – odparł dość znudzonym tonem. – Moja matka była żoną Toma Hendersona.
– Toma? – spytała zaskoczona Jo. Teraz wszystkie elementy układanki trafiły na miejsce.
Ten niebezpiecznie przystojny mężczyzna jest pasierbem Toma. I jest najwyraźniej rozgniewany. A po wczorajszym spotkaniu na parkingu pewnie uwierzył, że była kochanką Toma. Poczuła się głęboko upokorzona. Zajęło jej kilka sekund, by podnieść głowę z godnością i wysunąć do przodu podbródek. Przez ten czas mężczyzna dosłownie przewiercał ją wzrokiem, jak odrażającego robaka.
Wszystko jasne. Ten człowiek jest członkiem rodziny Toma. Kilka lat temu, gdy Tom doznał lekkiego udaru, przejął kierownictwo firmy. Według Toma nie zrobił tego w sposób pokojowy… Trudno w to nie uwierzyć, widząc arogancką minę Luca MacAllistera. A jednak, choć Tom został odsunięty od władzy na skutek manipulacji, w pewien sposób ufał pasierbowi. Próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją, Jo postanowiła zachować się kurtuazyjnie. Wyciągnęła dłoń na powitanie.
– Ach, oczywiście, już kojarzę. Tom często o panu opowiadał.
Mężczyzna stał nieruchomo, wciąż przyglądając się Jo z kamienną miną. W końcu jednak uścisnął jej rękę. Jo miała wrażenie, że przeszył ją prąd, który dotarł aż do brzucha. Zaskoczona niemal wyrwała dłoń. Na szczęście MacAllister uścisnął ją tylko przelotnie i natychmiast puścił, jakby była skażona.
– Domyślam się, że przyjechał pan, by porozmawiać o domu – rzekła i sięgnęła po ręcznik, którym się owinęła. – Zapraszam – dodała przez ramię i ruszyła przodem.
Luc z zainteresowaniem przyjrzał się jej długim nogom i szczupłej sylwetce, opalonym ramionom, pięknym włosom opadającym na plecy. Niespodziewanie ogarnęło go podniecenie. Pomyślał drwiąco, że Tom miał dobry gust, i nic dziwnego, że się w niej zadurzył. Matka Luca nawet za młodu nie dorównywała tej dziewczynie. Luc sam nigdy nie stracił głowy dla żadnej kobiety, ale nie dziwił się mężczyźnie spotkanemu na parkingu. Joanna musiała go skutecznie zwodzić. Ale czego innego można się spodziewać po kobiecie, która sypiała z mężczyzną w wieku własnego dziadka? Na pewno interesują ją tylko konta bankowe kochanków oraz to, ile z nich wyląduje na jej własnym.
Kiedy zza palm wyłonił się dom, Luc przypomniał sobie, że jedno z tych drzew zabiło Toma, zrzucając mu na głowę ciężki kokos. Oczywiście Tom wiedział doskonale, czym grozi przebywanie wśród palm kokosowych podczas cyklonu, ale wybiegł z domu, bo wydawało mu się, że ktoś wzywa pomocy. Wystarczył jeden orzech, by zginął na miejscu.
Luc przyjrzał się ukochanemu domowi ojczyma. Aż trudno uwierzyć, jak bardzo różni się od innych apartamentów i willi, które Tom posiadał na całym świecie, urządzonych zgodnie z doskonałym gustem jego żony. Był to bungalow w tropikalnym stylu, o dwóch werandach i dachu pokrytym liśćmi pandanu, wspartym na pniach palm kokosowych. Ścian było niewiele, ale prywatność zapewniały otaczające dom gęste pnącza. Kobieta krocząca przed Lukiem odwróciła głowę i uśmiechnęła się zdawkowo.
– Czy był pan tu kiedyś? – spytała.
– Bardzo dawno – odparł. Pomimo że wyspy Pacyfiku cieszą się sławą wyjątkowo pięknych, zdaniem jego matki na Rotumei było zbyt gorąco, wilgotno i prymitywnie. Tutejszą społeczność uważała za prostacką i nudną, a klimat nie sprzyjał jej astmie. Kiedy Tom przeszedł na wymuszoną emeryturę, jasno dał rodzinie do zrozumienia, że traktuje wyspę jako azyl. Nie życzył sobie gości. A już szczególnie pasierba. Cóż, pewnie towarzystwo Joanny Forman wystarczało mu w zupełności.
Luc wszedł za Joanną do domu i rozejrzał się po wnętrzu. Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, były bambusowe meble, muszle oraz rozwieszone w otworach okiennych moskitiery. Na stoliku stały biało-czarne naczynia ceramiczne pełne jaskrawożółtych i pomarańczowych kwiatów, na widok których matka Luca z pewnością oniemiałaby z zachwytu. Ktoś, kto je układał, miał doskonałe poczucie estetyki. Luc zastanowił się, czy przypadkiem prosta forma bungalowu nie odpowiadała Tomowi bardziej niż eleganckie wnętrza jego innych domostw.
– Bardzo tu… polinezyjsko… – stwierdził z sarkazmem w głosie.
Jo powstrzymała ciętą ripostę. Tom uwielbiał ten dom. Mimo że osiągnął w życiu tak wiele, lubił prostotę. Zbudował bungalow pasujący do klimatu i leniwego stylu życia wyspy. Dzięki ogromnym otworom okiennym do wnętrza docierała nawet najlżejsza bryza. Naprawdę byłoby przykro, gdyby się okazało, że pasierb Toma jest obłudnym, zarozumiałym snobem. Ale dlaczego w ogóle ją to obchodzi? Luc MacAllister jest dla niej nikim. Pewnie przyjechał, by jej obwieścić, że ma się wyprowadzić. Na szczęście przewidziała to i już poczyniła starania, by wynająć mieszkanko w mieście.
Odczekała kilka sekund, nim w końcu się odezwała.
– Jesteśmy w Polinezji, więc dom pasuje tu idealnie.
– Bez wątpienia – odparł Luc. – Gdzie jest sypialnia dla gości? – spytał tonem, który jeszcze bardziej rozsierdził Jo.
– Ma pan zamiar zatrzymać się tutaj? – spytała zaskoczona.
Luc uśmiechnął się cynicznie.
– Oczywiście. Po co miałbym się zatrzymywać gdzie indziej?
Co za drań!
– Dobrze, przygotuję panu miejsce do spania.
Luc rozejrzał się po bungalowie. Za pomalowanym na biało, ażurowym przepierzeniem, stało łóżko z kutego żelaza, nakryte piękną narzutą.
– Czy tu w ogóle nie ma ścian? – spytał poirytowany.
– Większość tutejszych domów nie ma ścian – odparła Jo z trudem powstrzymując się, by nie wybuchnąć. – Ale nie ogranicza to prywatności. Nikt z miejscowych nigdy nie przychodzi bez zapowiedzi. A Tom nigdy nie zapraszał gości.
– A gdzie pani sypia? – spytał Luc głosem tak ostrym i lodowatym jak grad.