- W empik go
Czarcie słowa - ebook
Czarcie słowa - ebook
Austria, rok 1279.
Po zakończeniu krwawej wojny o koronę Królestwa Niemiec kraj cieszy się chwilowym spokojem. Chcąc zadowolić krnąbrnych wasali, król Rudolf Habsburg nakazuje zorganizować turniej na zamku Rappottenstein − zaprasza na niego wojowników i władców z ościennych krajów. Atmosfera towarzysząca rycerskim zmaganiom wydaje się beztroska, jednak wystarczy iskra, aby na nowo wzniecić wojenną pożogę.
Kiedy możni ścierają się o doczesną chwałę, na traktach wokół zamku dochodzi do serii brutalnych ataków. W miejscach masakry pozostają tylko okaleczone zwłoki i wyryte na drzewach słowa. Ci, którzy je widzieli, mawiają, że kraj nawiedził Titivillus – demon słów. Do walki z czartem staje brat Gotfryd, doświadczony inkwizytor i członek zakonu dominikanów – oraz jego wierni towarzysze z Małopolski: Jaksa Gryfita i Lambert z Myślenic.
Szybko okazuje się, że krążący po gościńcu diabeł nie jest jedynym złem, jakie wkroczyło między austriackie doliny.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62577-89-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ja wam dam, szpetne kozły, imię królewskie brukać i waszymi wywodami prawość Ottokarowi Uzurpatorowi dawać! – ryknął graf von Kuenring, uderzając kuflem o blat stołu.
Zamkowa jadalnia wypełniła się gniewnymi pomrukami. Goście jak jeden mąż skierowali wzrok na sprawcę zamieszania.
Jednooki rycerz zdawał się nieporuszony ani wściekłością grafa, ani wrogimi spojrzeniami biesiadników. Spokojnie sączył miód ze złotego kielicha, rozkoszując się chwilą, w której cała sala z przymusu wyczekiwała jego kolejnych słów. Muzycy przestali grać, niepewni rozwoju sytuacji. W razie bitki minstrele nie zamierzali szafować odwagą – umknęliby żwawo w kierunku wyjścia, osłaniając instrumenty własnym ciałem.
– Gdzieżbym śmiał naszemu suwerenowi ubliżać – odparł rycerz. – Temu, którego imię jeszcze dziesięć zim temu gówno wam mówiło. Prędzej dziewuchy z waszych wsi po imieniu znaliście niż Rudolfa, grafa Habsburg. Wczoraj nieznany szlachetka, dziś król, a wy przed nim, na klęczkach, jego nieskalanej czci bronicie. – W przeciwieństwie do ascetycznej twarzy kasztelana Hadmar Bähr miał oblicze krągłe, nalane i okryte gęstą brodą, skrywającą blizny po oparzeniach. Zachowaniem oraz wyglądem człek ów przypominał pospolitego zbójcę, co wiele od prawdy nie odbiegało, bowiem Hadmar Bähr porzucił raubritterskie zajęcie dopiero po zbrojnej interwencji księcia biskupa Regensburga.
– Właśnie! Teraz toście tacy pokorni – Bährowi zawtórował niski łysiejący mężczyzna o wodnistych oczach i krzywym, złamanym nosie. – Ale sami tylko patrzycie, jak tu sobie odciąć kawałek królewskiego płaszczyka na szmatę do wycierania mordy.
– Gębę to ty zawrzyj, boś z Brandenburczykami i Polakami Ottokara wspierał, a teraz się łasisz do habsburskich butów. – Palec młodziutkiego grafa wirtemberskiego zawisł ponad stołem, wymierzony niczym miecz wprost między oczy niskiego kasztelana. – Jesteś podłym zdrajcą, panie Wiker. Takimi jak ty to szubienice się stroi.
– Cicho, gołowąsie. Nie pakuj swych łap między młot a kowadło. – Wiker machnął dłonią, po czym sięgnął po puchar. – Dzieciarnia tu głosu nie ma, nawet pasowana.
– Źle o gościach nie mówić – napomniał von Kuenring łagodniejszym już głosem, po czym na znak pokoju uniósł prawą dłoń.
– A panowie z Małopolski to pod Suchymi Krutami po czyjej stronie stawali? – spytał przymilnym tonem Hadmar Bähr, kierując brązowe oko na dwójkę obcokrajowców siedzących niedaleko kasztelańskiego siedziska.
Jaksa Gryfita przerwał szeptaną rozmowę z siedzącą obok panną Adelajdą von Kuenring, córką grafa, po czym spojrzał na okaleczonego rycerza i odparł zadziornie:
– Nie było nas tam, gdzieście sobie króla na polu bitwy wybierali, ale jak szukacie zwady, panie, to rychło na turnieju możemy się potykać. Chętnie wtedy się przekonam, jak trudno jest wyłupić wam to cyklopowe oko. Przekonam się z przyjemnością.
– Nic złego na myśli nie miałem – odrzekł Hadmar z uśmiechem i drwiną czającą się w głosie. – Po prostu tak wielu ludzi pod sztandarem Ottokara pochodziło z waszej ojczyzny i próbowało obalić prawomyślnie wybranego króla. Rozumiecie, przypadkowa pomyłka, zważywszy na to, jak bardzo waszym władcom zależało na obaleniu – prychnął z ironią – naszego króla.
– Osobiste mamy powody, żeby Ottokara nie kochać. Raz już z jego ambicjami walczyliśmy i słowo herbowego winno wam starczyć. Pod Suchymi Krutami nas nie było – dodał Lambert z Myślenic, wymieniając z Jaksą porozumiewawcze spojrzenie. – Zaręczam jednak, że mój przyjaciel krzywdy wam nie uczyni. Nie zdąży, bowiem ja was pierwej w ziemię wdepcę, i to na tyle głęboko, że nie trzeba będzie wam mogiły kopać.
– Pax! Dosyć tego gardłowania. Wasale królewscy czy psy? Bo z obyczaju trudno rozeznać. Dać już gościom pokój! – Spór umilkł w jednej chwili, gdy ze swego miejsca powstał burgrabia Norymbergi, Fryderyk Hohenzollern. Dostojny był to szlachcic, niemłody i wielce poważany w Cesarstwie jednako przez swych sojuszników, jak i zażartych wrogów. Wyraźnie zniesmaczony kłótnią książę elektor zastukał w drewniany blat okuciem dębowej laski. – Zbieramy się na turnieju, by przywrócić nieco rycerskiego obyczaju w naszej ojczyźnie. Uprzejmie proszę, aby panowie zachowywali się odpowiednio dla swego stanu, chyba że waszym pragnieniem jest chłopski żywot i przerzucanie widłami obornika. Wtedy, proszę bardzo, nie krępujcie się, służba wskaże wam drogę do stajni.
Po słowach sędziwego burgrabiego towarzystwo wyraźnie się uspokoiło i wróciło do cichszych rozmów. Nie zabrakło w nich docinków oraz szyderczych uśmiechów, ale nikt już się nie ważył podnieść głosu, bojąc się niezadowolenia jednego z najpotężniejszych sojuszników Rudolfa Habsburga. Widząc, że spór jednak nie przerodzi się w bijatykę, muzykanci raz jeszcze wypełnili jadalnię dźwiękami wioli, harf i fletów.
Fryderyk opadł na siedzisko z ciężkim westchnieniem. Przeszło siedemdziesiąt lat życia odcisnęło się głębokim piętnem na jego ciele – po młodzieńczej sile i zręczności nie pozostał choćby cień.
– Widzisz, bracie Gotfrydzie, z jakim kurnikiem muszę się tutaj zmagać – powiedział niechętnym głosem do siedzącego obok dominikańskiego mnicha. – Każdy tylko gdaka ile sił w dziobie i patrzy, jak się dostać na wyższą grzędę, skąd srać będzie na głowy innych. Wybaczcie słownictwo z rynsztoka.
– Oto owieczki pańskie – skwitował inkwizytor, po czym przytknął wargi do złoconego kielicha. Upił łyk i przekazał czarę burgrabiemu.
– Tak. Nigdzie nie znajdziesz więcej drapieżników niż w owczarni – przyznał gorzko Hohenzollern, przyjmując naczynie z kościstych dłoni cenobity. – Królewscy wasale od siedmiu boleści. Prędzej piekło by wygasili pokorną modlitwą, niżby karki zgięli przed swoim nowym monarchą. Pomyśleć, że zdecydowali się obrać Rudolfa tylko po to, by uniknąć twardych rządów Ottokara.
– Dura lex, sed lex¹ – odparł krótko dominikanin, błękitnymi oczyma sunąc po zgromadzonych w jadalni grafach, baronach i ministeriałach. Choć z wychudłej, przypominającej czaszkę twarzy inkwizytora nie dało się wyczytać żadnej emocji, w głębi serca Gotfryd z awersją spoglądał na ucztę poprzedzającą turniej.
– Może i Ottokar byłby lepszy, ale… teraz próżno o tym dyskutować. Żadna siła martwego do żywych nie wróci, chyba że w dzień sądu. – Książę elektor odstawił kielich na stół i potarł kciukiem złoty ryngraf, w który wprawiona była czarno-biała szachownica Hohenzollernów. Oczy starego burgrabiego zeszkliły się od nagłego naporu wspomnień. – Pamiętasz, jak byliśmy szczawiami na dworze rudego Fryderyka? Cesarstwo Stauferów, to były czasy! Ależ on miał ptaszarnię, pamiętasz ją jeszcze?
– Pamiętam. – Na posępnej twarzy inkwizytora zagościł skąpy uśmiech, tak nieprzystający do jego wyniosłej aparycji, iż zdawał się być raczej grymasem bólu. Mnich na moment przymknął oczy, pod powieki przywołując zblakły obraz słonecznych wzgórz Sycylii i oliwnych gajów, otaczających majestatyczne ściany Castel del Monte, po czym dodał: – Vanitas vanitatum et omnia vanitas².
– Dawniej wiele rzeczy wydawało się prostszych. Nawet spiski, życie dworskie i kolejne ekskomuniki ciskane przez papieża. – Fryderyk zaśmiał się cicho, oddzielając nożykiem mięso kuropatwy od kości. – Teraz to jak chodzenie w smole. Każda rzecz, najmniejsza choćby, to mordęga, a i tak mi się zdaje, że co zrobię dwa kroki naprzód, to cofam się o trzy.
– Starość.
– Nie myślisz czasem, jak by się wszystko potoczyło, gdybyś nie wstąpił do zakonu? – spytał burgrabia, smarując musztardą plaster mięsa. – Nie żałujesz przygód, które przemknęły obok, gdyś klęczał za klasztornymi murami?
– Żadna mnie nie minęła. – Inkwizytor z podwyższenia u szczytu stołu obserwował Jaksę i Lamberta, żywo konwersujących z siedzącymi obok nich damami.
– Czyli tylko ja zmarnowałem życie, rządząc Norymbergą? – Starą twarz Hohenzollerna pokryła pajęczyna zmarszczek, gdy mężczyzna uśmiechnął się smutno.
– Wyniosłeś Rudolfa na tron – stwierdził chrapliwie Gotfryd, zajmując się dzieleniem kromki chleba na równe części. – Oto twoje dziedzictwo.
– Tylko żeby go takie kruki jak Bähr czy Wiker nie rozdrapały. Raubritterzy, plaga tych ziem, teraz gną się w dwornych ukłonach, udając dobrych rycerzy, i tylko patrzą, jak się na turnieju wzbogacić. – Burgrabia wbił nożyk w pszenną bułkę z taką złością, jak gdyby była to głowa należąca do jednookiego rycerza. – Plwam na nich!
– Znasz moje zdanie o turniejowych gonitwach.
– Tak, znam. Plugawe grzechu gniazda, życia bezcelowe narażanie… Ale potrzebne są, żeby utrzymać zbrojnych w ryzach. – Fryderyk włożył do ust kawałek mięsa, a przełknąwszy, podjął: – Nim król przybędzie na Rappottenstein, niektórzy rycerze zdołają już postradać majątek i zacznie im brakować funduszy na dalszy pobyt. Kilka prezentów rozdanych hojną ręką z pewnością sprawi, iż wielu przychylniej spojrzy na panowanie Rudolfa. Wiem, to hazard cudzym nieszczęściem, być może nawet życiem, ale dobrymi myślami nie buduje się państwa.
– Trafnie ujęte.
– Za życie. – Burgrabia uniósł kielich, wypił zeń kilka łyków, po czym oddał go inkwizytorowi. – Ono cię zabije.
Gdy uczta dobiegła końca, większość gości opuściła salę, ustępując miejsca sługom zamkowego jałmużnika, który zbierał niedojedzone dania, aby później oddać je najbiedniejszym mieszkańcom okolicznych wsi. W jadalni, prócz służby, pozostał jedynie stojący przy okiennej wnęce Gotfryd oraz dwóch rycerzy z Małopolski, wstrzymanych przez mnicha delikatnym gestem dłoni. Znając dobrze zwyczaje dominikanina, Polacy poczekali, aż komnata opustoszeje i zbliżyli się do inkwizytora.
Przez kilka chwil zakonnik w milczeniu patrzył, jak ostatnie lata zmieniły twarze dawnych kompanów.
Jasnowłosy Lambert wciąż nosił starannie przystrzyżoną brodę oraz czuprynę, a jego szczere, łagodne oblicze nie zdradzało bezlitosnej wprawy jednego z najbieglejszych wojowników, których Gotfryd miał okazję oglądać na przestrzeni swego życia. Widać było, co dominikanin spostrzegł jeszcze w czasie uczty, że do biednego niegdyś rycerza wreszcie uśmiechnęła się Fortuna – miejsce powycieranej opończy zajęła dobrze skrojona czerwona tunika z białym lwem wyhaftowanym na lewej piersi oraz kunsztownie wykonaną klamrą, spinającą materiał pod szyją.
Jaksa, nieco niższy od kompana, pozostawał wierny swemu osobliwemu zwyczajowi – okryty był czernią aż po szyję, na której nosił nieodłączną chustę. Grzywa ciemnych, lekko falujących włosów spadała mu kaskadą do ramion, a dawny niechlujny zarost ujęty był teraz w karby ostrzem brzytwy, co nadawało rycerzowi wygląd niemalże poważny. Niemalże, bowiem na jego ustach stale błąkał się ironiczny uśmieszek, a oczy, jak dawniej, skrzyły się zadziornie. Gdy inkwizytor ostatnio gościł w małopolskich ziemiach, Jaksa żył w zrujnowanym dworze, przepijał resztki rodowego majątku i wpatrywał się w zawieszony przed progiem szubieniczny węzeł. Obecnie Gryfita nie wyglądał na chętnego do targnięcia się na swoje życie, wręcz przeciwnie – promieniował energią.
– Witamy serdecznie brata Gotfryda – powiedział Lambert, mocno ściskając dłoń mnicha. – Ślepy los czy zakonne powinności przywiodły tu brata?
– Ech, Lambert, tyś dalej bystry jak woda w kałuży. – Jaksa skłonił się przed dominikaninem z komiczną przesadą. – Przecie inkwizytor nie wierzy przypadkowym zbiegom okoliczności. Ani chybi oprócz kurtuazyjnej wizyty jest tu coś, co sprowadziło brata w to miejsce.
– Lambert, Jaksa, miło was widzieć – odpowiedział duchowny, kiwając poważnie głową. – Otrzymałem wasz list i postanowiłem odwiedzić zamek, ale po drodze Opatrzność wyznaczyła mi nowe zadanie, jak się zdaje.
– Znaczy, że brat na turnieju ostanie? – Lambert zatknął kciuki za bogato zdobiony tłoczeniami rycerski pas. – Bo my tutaj oczekujemy na resztę poselstwa z Krakowa, to pewnie kilka kopii połamiemy, patrząc przy tym, jaka atmosfera między książętami panuje.
– Nie pochwalam gonitw. – Posępne lico Gotfryda drgnęło, gdy kąciki jego bezkrwistych warg uniosły się nieznacznie. – Ale rozumiem, ze względu na dawne czasy.
– Dawne czasy? Któż by pomyślał, że brat był kiedykolwiek młody – zdumiał się obłudnie Gryfita. – Ja to myślałem, że z łona matki inkwizytor wyszedł już stary, zasuszony i z krucyfiksem w dłoni.
– Jaksa – upomniał go Lambert.
– Tak, wiem, nie jest brat w humorze na krotochwile – westchnął rycerz z boleścią.
– I rychło nie będę – odrzekł Gotfryd swym zwykłym, nieprzyjemnym głosem. – Potrzebowałbym waszej pomocy, jeżeli nie stoi to wbrew waszym zamiarom.
Na dźwięk tych słów oczy rycerzy błysnęły zainteresowaniem. Inkwizytor wyjrzał przez okno na serpentynę zamkowej drogi, wijącej się pośród wapiennych ostańców, aż do podgrodzia i turniejowego pola, zastawionego rzędami kolorowych namiotów. W majowym słońcu okolica wyglądała niczym wyjęta z idyllicznych miniatur, aczkolwiek dominikanin doskonale wiedział, że to jedynie pozór – w istocie rycerskie zawody oplatała pajęczyna uprzedzeń oraz politycznych podziałów na tyle głębokich, iż turniej łatwo mógł się stać zarzewiem nowej wojny domowej.
– Jechałem od strony Gerungs, gdy zatrzymali mnie kmiecie – wyrzekł powoli inkwizytor, badawczo przyglądając się rycerzom. – Chcieli, bym pobłogosławił im trzody. Dzikie zwierzęta ostatnimi miesiącami zdają się być wyjątkowo agresywne.
– Słyszeliśmy o tym – wtrącił Lambert. – Nawet jacyś ludzie poginęli. Chłopi, jak to chłopi, od razu zaczęli gadać o ludziach w wilczej skórze.
– Nie w wilczej, a w pancernej. I nie mówię o tej hanzie bandytów, co się przyczaiła gdzieś w lasach – sprostował mnich, wciąż wyglądając przez okno. – Gdy zmierzaliśmy do Rappottenstein, przy brodzie zobaczyliśmy rycerza wycinającego na drzewach jakieś wzory. Stał ponad ciałami poćwiartowanych toporem ludzi. Na nasz widok wskoczył na konia i ruszył w górę rzeki.
– Raubritter pewno. Tylko dziwi mnie, że wychyla się taki zbój, gdy w pobliżu siła wojska. Nawet ci rabusie, co o nich brat wspomniał, zaszyli się w jakiejś wiosce i czekają tylko końca turnieju, coby znów podróżnych napastować. – Lambert oparł się ramieniem o ścianę. – Może jeden z rycerzy tego jednookiego zbira? Jak mu tam było? Bähr?
– Tamten nie miał żadnej barwy na pancerzu czy opończy, a wszelkie monety i towary ostawił w błocie – zaprzeczył mnich. – Ciała natomiast rozniósł na kawałki z najwyższą skrupulatnością.
– Prywatny zatarg?
– Poprzedni zabici byli okolicznymi chłopami, ci natomiast podróżującymi na turniej kupcami czeskimi, sądząc z listów polecających praskiej gildii. Niewielka szansa jest na to, aby jakaś agenda łączyła tak różnych ludzi. Możliwe, acz nieprawdopodobne.
– Osobliwe, w istocie, ciekawe… – Gryfita potarł podbródek. – Zwykle brat Gotfryd nie jest aż tak rozmowny. To było z pięć tuzinów słów. No, no, jestem pod wrażeniem.
– Jaksa, gdybyś tyle robił, co jęzorem kręcisz w gębie, to dawno byś u papieża koronę królewską wymęczył dla naszego księcia – ofuknął go Lambert.
– Konia trzeba podkuwać, kolczugę naprawiać, a skoro ów tajemniczy jegomość taką wstrzemięźliwość zachowuje w kwestii kosztowności, to skąd wysupłał srebro na wierzchowca, o chlebie nie wspominając? – zamyślił się Jaksa, nie zwracając uwagi na przytyk. – Skoro zaczął zabijanie od chłopów, zakładając, iż jeden i ten sam człek jest za to odpowiedzialny, to musi przebywać w okolicy od dłuższego czasu. Umie gubić pogoń, pewnikiem zna teren, a do tego, z jakiejś przyczyny, nie zaatakował starszego mnicha w towarzystwie kilku kmieci. Jestem ciekaw… A ty? – zwrócił się do Lamberta.
– Tak, nawet bardzo – zgodził się tamten. – Dzień jeszcze młody, zajechać na miejsce ataku zdążymy. Może coś nam wpadnie w oko. Rumaki każę do drogi oporządzić.
– Właśnie tego po was oczekiwałem.
Ziemie otaczające zamek Rappottenstein były jednymi z najpiękniejszych w całej Austrii. Sama warownia wyrastała wprost z kamiennego kośćca ziemi, unosząc swe baszty ponad szmaragdowe lasy, które gęstym kobiercem okrywały stoki okolicznych gór. Gdzieniegdzie, w przerwie między drzewami, bielały skalne wychodnie, spływające niczym zastygłe wodospady w doliny górskich rzek. Urokliwymi halami, zapierającymi dech w piersi krajobrazami kraina ta kusiła, aby porzucić zgiełk zdradliwego świata królów oraz możnych i pozostać w jej cichych objęciach na zawsze.
Jadąc konno leśną drogą, upstrzoną promieniami słońca, przeciskającymi się pomiędzy listowiem, inkwizytor przyglądał się pozornemu ładowi rządzącemu dziczą. Na pierwszy rzut oka wkoło panował pokój, podobnie jak na turniejowym polu, lecz była to jedynie złudna iluzja. W rzeczywistości cały las, od największych drzew po liche gady, chrząszcze i płazy, zwarty był w brutalnej walce o przetrwanie. Smukłe buki, nawykłe do trudnych warunków, rosły chyżo w półmroku dębowych koron, łapczywie wyciągając gałęzie do nieba, by zdławić bardziej opieszałych kuzynów. Obrzeża kniei należały do brzóz, topoli i innych wygnańców, dla których nie było miejsca w starodrzewie. Im pozostawało jedynie słać swoje nasiona w stronę polan, gdzie ich potomstwo będzie mogło rosnąć w spokoju przez kilkadziesiąt lat. W cieniu drzewnych kolosów czekały krogulce, gotowe zanurkować na nieopatrzną zdobycz, podczas gdy do ich gniazd wspinały się kuny i węże, aby zdusić bezbronne potomstwo skrzydlatych drapieżników. Nawet ze swoim tchnieniem rozumu, człowiek nie odstępował od brutalnych zasad rządzących dziczą. Piął się kosztem słabszych, aby obalić tych ponad nim, jednocześnie umykając przed ścigającymi go konkurentami.
– Co tak trapi myśli brata? – spytał Jaksa, prowadząc konia jedynie kolanami. W dłoni trzymał odkorkowaną butelkę z zielonkawego szkła, oplecioną wiklinową siatką.
– Stworzenie – odparł chrapliwie Gotfryd, spoglądając jak rycerz przytyka szkło do ust.
– Niech mnie tak brat wzrokiem nie kole, bo z dziurawym brzuchem będę głupio na ucztach wyglądać. Nie piję już tyle co wcześniej, bo tylko w głowie od tego szumi, a koniuszy na Wawelu musi jakoś się zachowywać – wyjaśnił Gryfita. – Za to swoje upodobanie przelałem na warzenie miodów. Ten tutaj jest z własnej barci. Będąc w gości to tylko na jakieś cieniutkie szczyny sobie pozwalam, bo trzeba godnie na obczyźnie się prezentować, a teraz, skoro służba na kołku powieszona, mogę łyknąć czego mocniejszego.
Wychudła dłoń dominikanina wysunęła się po butelkę, którą Jaksa podał bez sprzeciwu. Inkwizytor wypił kilka łyków, po czym przekazał flaszkę jadącemu po drugiej stronie Lambertowi.
– Dobry – orzekł Gotfryd, co Gryfita przyjął z wyraźną dumą, aż pokraśniał na twarzy. – Powiedzcie teraz, jakie wieści znad Wistuli?
– Oj, stara bieda minęła, tośmy musieli w nową wdepnąć – jęknął jasnowłosy rycerz. – Książę Bolesław wciąż zasiada na krakowskim tronie, ale widać, że dobiega kresu swych dni. Kraje nasze skłócone, jak to było już drzewiej, i niczyjej do tego pomocy nie trzeba, abyśmy się wciąż za łby brali. Rzecz jasna nie oznacza to, że sąsiedzi nam przykrości szczędzą. Brandenburczyki nic tylko knują, te same psiejuchy, które armię Ottokarowi opłaciły, żeby z tym nieszczęsnym Habsburgiem wojować, a potem Ottokarowego syna, Wacława, dla okupu uwięziły. Takim jak oni to porządek wadzi, bo na zagrodzie raubritter równy…
– Pytałem o was. – Inkwizytor znał wielką słabość Polaków do politycznych dywagacji, toteż postanowił stłamsić je w zarodku.
– Bywało gorzej, co mnie dziwi. Nie jest źle. Stary dwór zburzyłem, a w jego miejsce porządny kasztel kazałem ustawić. Bagna osuszyłem, żeby pod barcie zrobić miejsce, i stawy zarybiłem. Nawet na Podhalu żem odziedziczył jakieś zamczysko, więc zamierzam się tam po powrocie do kraju wybrać, żeby wybadać, co z takim spadkiem da się zrobić. Gorzej u Lamberta, bo podupadł na zdrowiu tak dalece, że się ożenił. Teraz biedaczyna na pasku pani Agnieszki chodzi, aż żal patrzeć, tak ślepiami łypie na kawalerski żywot.
– Widzi brat, jaki gnom się uciążliwy robi, gdy trzeźwy? – prychnął Lambert. – Ale prawda, ożeniłem się. Po rozprawie z powstaniem na polach Bogucina przypadło nam w udziale nieco skonfiskowanych ziem oraz godności. Mnie na rady w orszaku kanclerza proszą, Jaksa natomiast został mianowany opiekunem stajni książęcych. Od kiedy się opamiętał z piciem, reszta Gryfitów się doń przyznaje, a nawet majordomusa mu przysłali, żeby paniczem odpowiednio się zajął.
– A gdzie brata nosiło przez te lata? – spytał Jaksa, łapiąc rzuconą przez Lamberta butelkę.
– Głównie po skryptoriach – odpowiedział powoli Gotfryd. – Chociaż zostałem również wystawiony na próbę.
– Któż by chciał brata próbować?! – zdumiał się Jaksa, płosząc podniesionym głosem parę leśnych ptaszków, siedzących na bukowej gałęzi. – Diabeł się z piekła pofatygował z cyrografem?
– Człowiek oraz jego grzech – rzekł mnich po kilku chwilach ciszy, przerywanej jedynie stukotem końskich kopyt. – Czwórka braci, rycerzy, poprosiła mnie o pomoc w odnalezieniu ich siostry, która wraz z opiekunką z zakonu zniknęła bez śladu. Mniszkę znalazłem pohańbioną i potwornie zmasakrowaną w opuszczonej stodole. Później, gdy nadzieja na odnalezienie zaginionej prawie zgasła, pouczałem księdza w lokalnej parafii. We wsi trwał ślub, toteż postanowiłem zostać. Na nieszczęście młodej pary.
Rycerze popatrzyli po sobie ponuro.
– Panna młoda nosiła odzienie z drogiej, delikatnej tkaniny. Poznałem ją z miejsca. Zaginiona miała w swoim posiadaniu wiele podobnych sukien. Nakazałem wyjaśnić pochodzenie materiału, na co chłopi odpowiedzieli przemocą. Mimo tego przedostałem się na zamek, by donieść braciom o swoim znalezisku. Zebrawszy oddział konnych, zajechali oni do wsi, żądając odpowiedzi, ale wynikło z tego tylko zło. Nakazali swym zbrojnym uczynić ludziom to samo, co oni uczynili ich siostrze oraz jej strażniczce. Oko za oko, ząb za ząb.
Gotfryd westchnął ponuro i zgarbił się w siodle. Na jego twarzy pojawiła się bezsilność.
– Kiedy patrzyłem na ciało tej biedniej mniszki, widziałem, iż przetrwała to, co zrobili z nią chłopi, lecz nie miała dosyć sił, aby żyć z tym dalej. Nożem pchnęła się w serce. – Inkwizytor przesunął dłonią po twarzy. – Od lat widzę te same grzechy, tę samą krew, tych samych martwych… Ludzie grzeszą, ja im wybaczam. Nic się nie zmienia i tylko mnie coraz ciężej jest się zdobyć na odpuszczenie im win. Zastanawiam się, czy miłosierdzie to dla nich zbyt mało czy może zbyt wiele?
– Obawiam się, bracie, że nawet gdybym miał kolejny tysiąc lat na znalezienie odpowiedzi, nie umiałbym jej znaleźć – powiedział ostrożnie Lambert. Na tym rozmowa się urwała.
W milczeniu trzej towarzysze wyjechali z lasu do ogrodzonego parkanem sioła, składającego się z gromady pokrytych strzechą chat i obór. Powietrze wypełniał tu warkot kołowrotków, mieszający się ze śpiewem kilkunastu kobiet pracujących przy wrzecionach i kądzielach – osobliwy rytm towarzyszył niewiastom, gdy zamieniały motki zgręplowanej wełny w przędzę. Pośrodku wsi, pod zadaszeniem, znajdowała się drewniana figura niewiasty odzianej w białą szatę oraz czepiec. Grubo ciosane oblicze spoglądało ku pracującym wieśniaczkom, a masywne dłonie wyciągały się naprzód, jakby chciały dotknąć ich głów. Choć rzeźbie daleko było do kunsztu posągów stojących w półmroku kościelnych naw, Lambert zwrócił uwagę na jedną z nóg damy w bieli, która zakończona była – miast trzewikiem – szeroką, łabędzią płetwą.
– Szczęść Boże, braciszku. I wam panowie – odezwała się pomarszczona, niemal bezzębna staruszka, unosząc dłoń znad kołowrotka. Z kolorową chustą na siwych włosach i w wełnianej narzucie, kobieta żywo przypominała podhalańskie nestorki, które rycerze nieraz widywali w czasie wizyt na południu Małopolski.
– Oby wam się szczęściło. – Gotfryd dwoma palcami uczynił w powietrzu znak krzyża. – Z Bogiem, matko.
Gdy opuścili wioskę i ponownie wjechali w las, Lambert, chcąc przerwać ciszę, spytał inkwizytora:
– Może niezręcznie tak mówić, bo nie chcę kogo urazić czy bluźnić, ale dlaczego tamta figura Najświętszej Panienki miała taką… no… plaskatą stopę?
– To nie była Matka Boska – odparł mnich. – To Zimowa Pani, Berchta, opiekunka prządek i niewiast.
Około mili od sioła droga zstępowała niżej, by skręcić w lewo i przekroczyć kamieniste łoże górskiej rzeki. Opodal brodu do drzew przywiązano cztery wierzchowce, a przy brzegu stali zbrojni w lekkich czerwono-niebieskich tunikach i ubłoconych po kolana nogawicach. Przewodził im niewysoki ciemnowłosy rycerz, pochylony teraz nad śladami odciśniętymi w miękkiej glebie. Gdyby ktoś chciał posągowi Berchty przydać towarzysza i wyrzeźbić męża o twarzy równie zgrzebnej co jej własna, rzemieślnik nie musiałby daleko szukać pierwowzoru dla swej pracy. Wystarczyło, by zajechał na zamek Gerungs i znalazł rządcę warowni, Wernera Blocha.
– Nie ma przejścia na razie, w innym miejscu musicie się przeprawić – powiedział jeden ze zbrojnych, wskazując dłonią w dół rzeki. – Pół stajania się cofnijcie, to na ścieżkę do brodu bez trudu natraficie.
– Jesteśmy tu, aby pomóc w poszukiwaniach – odrzekł inkwizytor.
– Jeżeli wszystkiego nie zadeptali – mruknął pod nosem Jaksa.
– Musicie być w takim razie owym bratem Gotfrydem, który posłał do nas kmieci. – Niski rycerz wyprostował plecy i spojrzał ku przybyszom. – Wdzięcznym wielce. Każda pomoc się przyda. Umieją panowie z tropów czytać?
– I to całkiem zgrabnie, śmiem rzec – stwierdził Gryfita, zeskakując z siodła wprost w grząską kałużę. Na widok brązowych plamek na nieskazitelnej dotąd czerni mężczyzna zaklął po polsku: – Psia twoja trędowata mać, żebyś wyschła plugawa dziuro kloaczna. Diabli nadali.
– Tak słowem wstępu, to nigdy żem czegoś takiego nie widział. – Werner zatoczył ramieniem krąg. – Przynajmniej do zeszłej pełni, jak tu kilku kmieci ubito. Wpierw wszyscy myśleli, że to jakiś dziki zwierz. Nikt nie baczył na to, że wszystkie ciała leżały w pobliżu dróg. Potem żeśmy bandytów szukali, ale ci jak kamień w wodzie zniknęli ostatnimi dniami. Pewnikiem przez turniej.
– Interesujące… – Inkwizytor sunął wzrokiem po stratowanych paprociach i skrzypach wdeptanych głęboko w rozmokłą ziemię. Ciała kupców, ich wóz oraz inne ruchomości zostały już zabrane na zamek i tylko kałuże krwawego błota zdradzały, co się wydarzyło u brodu tego poranka.
– Większość tropów chłopy zadeptały; jak dotarliśmy tutaj, to te sikorki wydziobały już co cenniejsze rzeczy po zmarłych. Ale to się ostało. – Bloch przeszedł kilka kroków i wskazał na wyraźny odcisk podkutego kopyta. – Duży koń, znacznie większy niż te czeskie chabety, które mieli kupcy, Boże, świeć nad ich duszami.
– Kolejny kawałek. – Towarzysz kasztelana podniósł z ziemi zakrwawiony kciuk ze zwisającym strzępem skóry. – Włożę do worka, to się do trumny później mu wrzuci.
– Pojechał wodą, żeby zgubić pogoń. – Jaksa obszedł miejsce masakry, jednak, jak twierdził Bloch, odciski bosych i lekko obutych stóp całkowicie zamazały wszystkie wartościowe ślady. Polak przeszedł kilka kroków w górę rzeki, przyglądając się wiszącym nad korytem gałęziom. – Kilka jest złamanych, ale nie zdążyły poczernieć. Świeże.
– Póki dnia nam starczy, zbadajmy, czy gdzieś nasz tajemniczy rycerz z wody nie wyjechał. – Lambert zszedł z konia, po czym sprawdził, czy miecz gładko wychodzi z pochwy. – My weźmiemy jeden brzeg, wy drugi.
– Pić i grać w kości można z każdym, ale pojedynkować się oraz szukać raubritterów tylko z równymi sobie. A ja nie wiem, z kim rozmawiam – zauważył Bloch, po czym wskazał głową na kompanów. – Johan Dunkel, Emrich Brun i Berthold Grőt, moi przyboczni. No i ja, Werner Bloch, ministeriał w służbie grafa von Kuenringa, kasztelan na zamku Gerungs.
– Lambert z Myślenic, Jaksa Gryfita – powiedział Lambert i dodał rychło: – Skoro już się znamy, znajdźmy tego szubrawca, powieśmy go nad szambem i wypijmy za zdrowie króla Rudolfa.
– Dobry układ. – Ministeriał uścisnął dłoń Polaka, po czym zwrócił się do towarzyszy: – Emrich, pójdziesz ze mną. Wy zostańcie tutaj; pilnujcie koni i wypytujcie każdego, kto by tędy szedł. Pono takie zwyrodnialce wracają na miejsce kaźni, więc zważcie: miecze blisko.
Jaksa ruszył przodem. Co chwilę przystawał i schylał się, aby obejrzeć połamane gałązki lub kamień obdarty uderzeniem podkowy z zielonych porostów. Bacząc uważnie, aby żadnego śladu nie przegapić, rzucił przez ramię do tych, co szli za nim:
– Rycerz bez znaków… Tak sobie myślę, czy może ktoś z obecnych na turnieju próbuje to wykorzystać? Niby ofiary przypadkowe, ale za dużo z bratem inkwizytorem przebywam, żeby wierzyć w takie cuda.
– Nie wiem, co można by zyskać na takich zabójstwach albo co mogłoby do nich prowadzić. – Lambert wzruszył ramionami, patrząc na stłamszoną łodygę podbiału.
– Pomyłka – powiedział mnich, jasnymi oczyma przeczesując leśny ostęp. – Jeżeli ów zbrojny pełnił rolę zabójcy, lecz po trzykroć kto inny nadjeżdżał drogą, wtedy pozorna losowość ma przyczynę. Niewłaściwe osoby w złym czasie.
– Prawda, to by się zgadzało. Przy takiej liczbie zbrojnych w okolicy nikt nie zwróci uwagi na jednego więcej – przyznał Lambert, choć bez przekonania.
Sam inkwizytor wiedział, jak słaby był jego domysł, więc nie poczuł się urażony wątpliwością.
– Nawet jeśli to prawda, jest ważniejsze pytanie: kto, kogo oraz w jakim celu chciał martwym widzieć? – podsunął Gryfita. – Oby z tego nowej wojny nie było, bo ledwie w domu zakończyliśmy jedną, a rzeczy powtórzone nie zawsze się podobają, że tak sobie na parafrazę Horacego pozwolę.
Ćwierć mili uszli w górę rzeki, podążając za śladem uciekiniera, i już mieli zawracać, bowiem wchodzili w wąwóz, do którego docierało niewiele światła, gdy Jaksa dojrzał na brzegu wyraźny odcisk podkutego buta.
– Tutaj! – zawołał do idących po drugiej stronie Austriaków, po czym z wyraźnym ożywieniem zaczął krążyć wkoło znaleziska, szukając nowych śladów.
– Wylazł? – spytał brodzący po kolana w wodzie kasztelan Bloch.
– Tak, ale mam złe wieści. – Gryfita nie odrywał wzroku od poruszonej ściółki. – Drań obwiązał buty i końskie nogi szmatami. Tropy się rwą, gdy tylko wyszli na suchszy teren.
– Zum Teufel! – Ministeriał grzmotnął pięścią w udo.
– Światła brakuje, a nie warto po ćmoku czego zadeptać – wtrącił Emrich. – Miejsce oznaczymy i wrócimy, jak tylko słońce tu zajrzy.
– W takim razie na was zdajemy odpowiedzialność, bo my jutro na polowanie jedziemy, na życzenie waszego grafa – powiedział Lambert ze stłumioną niechęcią. – Niestety, służba.
– Pewnie niewiele znajdziemy, ale…
– Ślepcy, patrzycie tylko na ziemię – przemówił inkwizytor, wskazując palcem na srebrzystą kolumnę bukowego pnia.
Na wysokości ośmiu czy dziewięciu stóp widać było świeżo wycięte oko oraz rząd nierównych liter, układający się w niemożliwe do odczytania słowo. Krople roślinnego soku spływały z nacięć, sprawiając wrażenie, jakby z otwartego nożem oka płynęły łzy. Dopiero po chwili rycerze zdali sobie sprawę, jak wiele z otaczających drzew nosi na sobie podobne blizny oraz wyryte ostrym kolcem wyrazy. Niektóre z nich były już niemal całkiem zasklepione, inne zdawały się świeże, jakby pozostawione przed kilkoma godzinami.
– Diabeł słów… – przerażony szept dobył się z ust Emricha, który po trzykroć uczynił znak krzyża. – Titivillus.Rozdział 2
– Panie, pora wstawać. – Imbram wkroczył do sypialni z zapalonym kagankiem w dłoni.
– Ledwie świta – stęknął Jaksa, unosząc koc z głowy i otwierając jedno oko.
– Mogę się odwołać do wielce skutecznej metody kija między żebrami, chociaż mam nadzieję, że opowie się pan po stronie rozsądku – oznajmił majordomus z godnością, a widząc jak senior wstaje z łoża, dodał: – Światły wybór, w istocie.
Gryfita usiadł w pościeli. Ziewnął potężnie, po czym rozmasował twarz.
– Imbram, mnie coś tak się zdaje, że ty mi „panie” mówisz, a sam trzymasz wszystko za mordę – powiedział rycerz, łypiąc niezbyt przychylnie ku rozmówcy.
– Podług moich obowiązków, panie – odparł chudy mężczyzna w karmazynowej koszuli, z naszytym na piersi białym gryfem, wspiętym na tylne łapy. Imbram starszy był od Jaksy o blisko dwie dekady i cechował się nienagannymi manierami, które wpajał cierpliwie wszystkim oddanym mu pod opiekę podlotkom rodu Gryfitów. Z chudą twarzą, zapadniętymi policzkami oraz ustami nieustannie wygiętymi w podkowę, Imbram stanowił ucieleśnienie nauczycielskiej skrupulatności, a wygląd ten w pełni odzwierciedlał wiedzę mężczyzny o wszystkich aspektach rycerskiego życia. Z racji tych przymiotów to właśnie jemu powierzono zadanie ułożenia, dorosłego wszakże, rycerza, kiedy ten dostał się w łaski księcia Bolesława. Wcześniej kwestia Jaksy była pomijana milczeniem przy rodzinnych spotkaniach Gryfitów, lecz jego sukcesy na krakowskim dworze sprawiły, iż podupadająca powoli familia postanowiła wyciągnąć ku niemu gałązkę oliwną.
– Zabranie swojego łoża z domu było dobrym pomysłem. Nigdzie nie śpi się tak jak we własnych pieleszach. – Jaksa wciągnął długą koszulę przez głowę. – Tylko piwo gorsze.
– Dziękuję, panie. – Imbram skłonił się lekko. – Ubrania są przygotowane, podobnie rynsztunek do polowania.
– Co ja bym bez ciebie zrobił? – spytał Jaksa, zanim obmył twarz w miednicy z wodą.
– Zapewne zapiłby się pan na śmierć w samotności, tak jak pański ojciec – odparł majordomus spokojnie, zapalając świeczkę od trzymanego w dłoni kaganka.
– Tyś to z bratem Gotfrydem chyba w jednej kołysce się chował.
– Obawiam się, że nie miałem przyjemności. Życzy pan sobie golenie?
– Nie, chyba nie. – Gryfita przejechał dłonią po policzku. – Ale postaram się nie zginąć na polowaniu, to powinno cię ucieszyć.
– Niezmiernie. Proszę się sposobić, panie – odpowiedział Imbram, zanim opuścił sypialnię. Majordomus używał grzecznościowego zwrotu nie z powodu niskiego urodzenia, gdyż sam był szlachcicem, lecz aby, jak mawiał, „wykształcić właściwy odruch” u człowieka, który obejmował coraz wyższe stanowiska na dworze. Chociaż wielce drażniło to niepokornego Gryfitę, nawet on musiał przyznać, iż bezpośredni, awanturniczy sposób bycia pasował do zajazdów w towarzystwie kompanii do kufla i miecza prędkiej, a nie do powagi wawelskich komnat.
Jaksa przeciągnął się, aż mu w kościach strzeliło, po czym sięgnął pod poduszkę, gdzie trzymał butelkę z długo leżakowanym miodem.
– Na dobry dzień – mruknął do siebie i wychylił łyk słodkiego trunku. – Żeby tego nie brać na poważnie.
Ubrany i przysposobiony do drogi, rycerz przeszedł z sypialni do sali jadalnej rozległego domostwa, umieszczonego na podgrodziu zamku Rappottenstein. Mimo wczesnej pory przy stole i palenisku siedziało kilku ludzi, zakwaterowanych tu przez dworzan grafa von Kuenringa. Z racji niewielkiej liczby stosownych komnat w warowni miejsce tam zachowano dla najznaczniejszych gości oraz nadciągającego króla Rudolfa, podczas gdy pozostałych uczestników turnieju rozlokowano na podgrodziu lub w namiotach, tuż obok wytyczonej do zmagań łąki.
– Witam towarzystwo powstałych z grobu – rzucił Jaksa lekkim tonem.
Lambert ospale dziobał łyżką porcję kaszy ze skwarkami. Na dźwięk znajomych kroków nawet nie uniósł wzroku.
– Dzień dobry, panie Jakso – odezwał się siedzący przy Polaku młodzik, Gniewomir. Trzy lata temu oddano go Lambertowi na wychowanie i opiekę do czasu, aż ukończy dziewiętnasty rok życia i zostanie pasowany na rycerza przez krakowskiego księcia.
– Czołem, Gniewko.
– Jaksa, ty to czasami nie chciałbyś w gębę? Tak z uprzejmości pytam, bo może cię co tam swędzi i trzeba kułakiem podrapać? – zapytał trzeci z obecnych w jadalni pasowanych, rycerz heski Ulrich z Hanau. – Przecie to środek nocy jeszcze, a ty mi wyskakujesz z tym swoim uśmieszkiem.
– Źle się spało? – Gryfita usiadł naprzeciwko Hesyjczyka.
– Sienniki tu mają wypełnione kamieniami, nie słomą. – Ulrich uśmiechnął się słabo, co tylko pogłębiło zmarszczki pod jego oczami.
– To czemu do żony na zamku nie dołączysz?
– Ona jest dwórką u królewny Katarzyny, więc dla niej kwatera się znalazła, ale dla mnie? Pół zamku trzymają w oczekiwaniu dla gości. – Ulrich wydął wargi. – Jak widać, jestem tutaj, ale nie żałuję. Można pogwarzyć normalnie, a nie łamać sobie łeb nad tym, jak w cywilizowany sposób powiedzieć córce króla, że w głębokim poważaniu masz haftowane chustki oraz jamby.
– Co to są jamby, panie Lambercie? – zapytał nieśmiało Gniewko.
– Hmm… to rytm w poezji. To tak jak… jak krótki i długi krok robisz z mieczem podczas walki. Podobnie się to ma w wierszu, długa i krótka sylaba – odpowiedział zaspanym głosem rycerz, po czym zwrócił się do Ulricha: – Tam pewnie się niewiasty niewiele lepiej wysypiają, bom słyszał, że jakaś mara na zamku harcuje.
– Prawda – przyznał z ociąganiem Ulrich. – Maria coś mi wspominała, ale nie wiem, czy wiarę temu dawać. Strażnik, który o tym mówił, zarzekał się, coby przykład dać, że kiedy wywrócił miskę z ziarnami, to mu żyto się w łeb wilka ułożyło i od tego czasu po zmroku do lasu nie chadza.
– Brzmi jak godny zaufania człek. – Jaksa zaśmiał się, drobiąc palcami kawałek chleba. – Raz słyszałem o takim wikarym, co go rój pszczół opętał i do rebelii przymusił. Widziało się sporo rzeczy, których rozumem nijak tłumaczyć nie umiem, ale czarcie pszczoły i wilcze omeny w zbożu podpadają pod coś, w co tylko bardzo naiwni albo bardzo pijani uwierzą.
– Co się stało z tym wikarym? – zapytał Ulrich.
Jednak nim padła odpowiedź, do jadalni wszedł wysoki ciemnowłosy mężczyzna o okrągłej i rumianej twarzy.
– Hej, Jaksa, gotowy zgarnąć wszystkie zasługi sprzed teutońskich nosów? – spytał po polsku Wojciech Gorenia, rycerz ziemi mazowieckiej. – Trzeba im pokazać, jak polują prawdziwi łowcy, hę?
Ulrich wywrócił oczyma i wrócił do śniadania.
– Jak się nawinie coś pod łuk, tedy zobaczymy. Jedziemy przecież z księciem elektorem Henrykiem Wittelsbachem i grafem von Kuenringiem, więc nie ma co się przed szereg wyrywać – odparł Gryfita z zadziwiającą dla siebie wstrzemięźliwością. Nie lubił Wojciecha za jego nieustanną chęć mierzenia się z każdym w imię pieniędzy oraz nieukrywaną pychę, choć sam Gorenia nie należał do grona zasłużonych czy choćby bogatych.
– No coś ty! Nie będzie stadniejszej chwili, żeby wpakować strzałę w serce jelenia na oczach tych wszystkich przystrojonych książątek – obruszył się Wojciech. – Kto jak nie ty, Jaksa? Co?
– Zobaczymy. Nie dzielmy skóry na żywym niedźwiedziu – wtrącił Lambert, wpatrując się w miskę z kaszą. – Mamy tu inne zadanie, niż irytować wasali cudzego króla. Oni bez naszej pomocy i tak tylko gotują się do wojenki.
– No i? Dla nas to bez znaczenia, jaki bajzel u Niemca. – Gorenia wzruszył ramionami. – Tyle żeby u nas spokój był.
– Tak, chocholi łbie z Gównianej Wólki – warknął Jaksa, siadając obok Lamberta. – U nas spokoju nie będzie, bo my tylko się kłócimy o miedzę, gdy inni patrzą, jak nas po szachownicy rozstawić. Sądzisz, że skąd powstanie w Małopolsce się wzięło?
– Ja…
– Bo sobie Ottokar umyślił przed paroma laty, że jak księcia opolskiego wesprze, a ten capnie Kraków, nawet jak go królem Niemców nie wybiorą, to Przemyślida armią weźmie koronę – ciągnął rozsierdzony Gryfita. – Tylko że powstańców pod Bogucinem rozgromiliśmy, a samego Ottokara szlag trafił pod Suchymi Krutami. Taki u nas spokój, że przeszło sto lat króla nie mamy, gdy Teutoni po dwóch dekadach swojego wielkiego bezkrólewia się opamiętali i króla posadzili na tronie. Słabego, ale króla.
Lambert tylko pokręcił głową, podczas gdy Gniewko, z zachwytem słuchał gniewnej tyrady Gryfity, wpatrując się weń jak w świętą ikonę.
– Ja…
– Pod Bogucinem sąsiadowi syna zabiłem, a potem jeszcze go grzebać musiałem, więc mi nie pierdol o tym, żeby prężyć swoje wątłe muskuły. Zrozumiano? – Palec Jaksy zawisnął tuż przed pobladłą z gniewu twarzą Wojciecha. – A jak ci się nie podoba, to publicznie spuszczę lanie. Sznurem na gołą dupę.