- promocja
Czarna ceremonia - ebook
Czarna ceremonia - ebook
Nawet w czasach najnowocześniejszej technologii trudno zatrzeć stare przekonania...
Porucznik Eve Dallas wkracza na grząski grunt, kiedy zaczyna prowadzić ściśle tajne śledztwo w sprawie śmierci kolegi z jednostki. Kobieta musi przedłożyć etykę zawodową ponad osobiste relacje.
Kiedy jednak przed jej domem znalezione zostanie martwe ciało, Eve odbiera to jako bardzo konkretnie wymierzone ostrzeżenie. Tym samym zostaje wciągnięta do najniebezpieczniejszej sprawy w jej dotychczasowej karierze. Na każdym kroku musi rewidować swoje poglądy.
To zaś przybliża ją tylko do najbardziej uwodzicielską formą, jaką przybiera zło...
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68218-67-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Śmierć była wokół niej. Towarzyszyła w dzień i w nocy. Eve znała jej brzmienie, zapach, nawet czuła fizycznie jej obecność. Potrafiła patrzeć prosto w ponure i przebiegłe oczy tego bezwzględnego wroga, wykorzystującego najmniejszy moment wahania, by uderzyć i zwyciężyć. Mimo że pracowała w policji już dziesięć lat, nie przyjmowała jej ze spokojem, nie akceptowała.
Tym razem odszedł ktoś bliski.
Frank Wojinsky był dobrym policjantem, choć zdaniem niektórych zbyt pracowitym. Pamiętała go jako miłego człowieka, który nigdy na nic się nie skarżył, nawet na nudną i żmudną papierkową robotę i na to, że chociaż był już po sześćdziesiątce, nadal pozostawał w stopniu sierżanta.
Posiwiał i zestarzał się z godnością, nie korzystając z usług popularnych w trzecim tysiącleciu chirurgów plastycznych. Teraz, leżąc w trumnie, otoczony liliami, przypominał śpiącego mnicha z odległych czasów.
Zresztą urodził się w końcu drugiego tysiąclecia. Pamiętał wojny miejskie, ale nie mówił o nich tak dużo jak jego starsi koledzy. O wiele chętniej pokazywał zdjęcia i hologramy dzieci i wnuków. Opowiadał kiepskie dowcipy, interesował się sportem i miał słabość do sojowych parówek.
Ten człowiek, dla którego rodzina znaczyła tak wiele, zapewne był gorzko opłakiwany przez bliskich. Wszyscy, którzy znali Franka, kochali go.
Zmarł, mając przed sobą jeszcze połowę życia. Jego serce, jak się wydawało, mocne i zdrowe, ni stąd, ni zowąd przestało bić.
– Cholera jasna!
Eve odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu stojącego za nią mężczyzny.
– Wszystkim nam jest bardzo przykro, Feeney.
Popatrzył na nią zgnębiony.
– Łatwiej bym to przyjął, gdyby zmarł na służbie. Ale we własnym fotelu, oglądając telewizję! Tak po prostu wysiadło mu serce? To niesprawiedliwe, Dallas. Jeszcze nie musiał umierać.
– Wiem. – Objęła kolegę i odciągnęła od trumny.
– Opiekował się mną, wyszkolił mnie i nigdy nie zawiódł – ciągnął zbolałym i drżącym głosem. – Na Franka zawsze można było liczyć.
– Wiem – powtórzyła, nie znajdując słów pocieszenia.
Feeney był zawsze opanowany i silny. Jego przygnębienie trochę ją przerażało. Przeszli przez salę, przedzierając się między krewnymi zmarłego i jego kolegami z pracy. Oczywiście podawano tu kawę, a raczej jej erzac. Tam, gdzie policja i śmierć, tam też i kawa. Eve napełniła kubek i podała go Feeneyowi.
– Nie mogę przestać o nim myśleć, nie mogę przeboleć tej śmierci – westchnął ciężko. Ten wysoki i silny mężczyzna nie krył głębokiego wzruszenia. – Nie rozmawiałem z Sally, to ponad moje siły. Jest z nią moja żona.
– Nie martw się. Ja też jeszcze nie składałam Sally kondolencji. – Chyba dla uspokojenia drżących dłoni nalała sobie kawę, chociaż nie zamierzała jej wypić. – Ta śmierć zaskoczyła nas wszystkich. Nie wiedziałam, że Frank miał kłopoty z sercem.
– Nikt o tym nie wiedział – odparł cicho. – Nikt.
Eve rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu. Wyczuwała dokoła bezsilność, sama też czuła się bezradna wobec przeznaczenia. Policjant łatwiej znosi utratę kolegi, kiedy ten ginie na służbie. Można wtedy zatrzymać i ukarać winnego. Jest zupełnie inaczej, gdy śmierć nastąpi z przyczyn naturalnych.
Pracownik domu pogrzebowego, ubrany w tradycyjny czarny garnitur, miał twarz bladą niczym twarze jego klientów. Badawczo przyglądając się zgromadzonym w sali, wygłosił zwyczajową mowę. Eve z trudem wysłuchała pustych frazesów.
– Podejdźmy do rodziny.
Feeney skinął głową.
– Frank cię lubił, Dallas. „Ta dziewczyna jest twarda i potrafi myśleć”, mówił. Uważał, że można na tobie polegać.
Mile zaskoczona pochwałą, poczuła jeszcze większe przygnębienie.
– Nie przypuszczałam, że miał o mnie tak dobre zdanie.
Feeney popatrzył na nią uważniej. Była wysoka i szczupła. Jej interesującą twarz o wyraźnych rysach wyróżniał mały dołeczek w podbródku. Oczy miały typowy dla policjantki badawczy wyraz. Tylko krótko obcięte złocistokasztanowe włosy domagały się nożyczek fryzjera.
– Miał o tobie dobre mniemanie, podobnie jak ja. Chodźmy przywitać się z Sally i dzieciakami.
Przeszli przez salę, której i tak już ponury nastrój potęgowały ściany wyłożone ciemną boazerią, ciężkie czerwone zasłony i duszący zapach kwiatów.
Eve zastanawiała się, dlaczego zmarłym zawsze towarzyszą kwiaty i czerwień. Skąd taka tradycja i dlaczego ludzie nadal ją kultywują? Postanowiła, że nie pozwoli, by, gdy nadejdzie jej czas, wystawiono jej ciało w przegrzanym pokoju, zawalonym wieńcami, których woń kojarzy się z rozkładem.
Zobaczyła Sally w otoczeniu dzieci i wnuków. Patrząc na tę grupkę, zrozumiała, że ceremonia przeznaczona jest dla żywych.
– Ryan… – Sally wyciągnęła kruchą dłoń w stronę Feeneya, a następnie podsunęła mu policzek do pocałunku. Zamknęła oczy i zastygła w tej pozycji na chwilę.
Ta szczupła kobieta o łagodnym głosie zawsze była dla Eve uosobieniem delikatności. A przecież musiała mieć nerwy ze stali, jeżeli wytrwała ponad czterdzieści lat u boku męża policjanta. Na jej szyi dostrzegła łańcuszek z zawieszonym na nim policyjnym sygnetem Franka.
Następny rytuał, następny symbol, podsumowała w duchu Eve.
– Dobrze, że jesteś – cicho powiedziała Sally.
– Będzie go nam brakowało – odparł Feeney, niezręcznie poklepując ją po ramieniu. Dławił go smutek. – Wiesz, że jeśli tylko czegoś ci zabraknie…
– Wiem… – Sally uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Potem zwróciła się do Eve. – Dziękujemy, że jesteście tu z nami.
– Frank cieszył się opinią dobrego człowieka i doskonałego policjanta.
– Był dumny ze służby w policji – odrzekła z łagodnym uśmiechem Sally. – Jest tu komendant Whitney z żoną i nadkomisarz Tibble. I wielu innych. – Wędrowała zamglonym wzrokiem po sali. – Przyszło tyle osób. Frank coś dla nich znaczył.
– Oczywiście, Sally. – Feeney przestępował z nogi na nogę. – Chyba wiesz o… funduszu dla rodzin.
Znowu się uśmiechnęła i poklepała go po dłoni.
– Dziękuję za troskę, Ryan, ale niczego nam nie potrzeba. Eve, zdaje się, że nie znasz mojej rodziny. Porucznik Dallas, moja córka Brenda.
Niska, dość tęga. Ciemne włosy i oczy. Podobna do ojca, zanotowała w pamięci Eve.
– Syn, Curtis.
Szczupły, drobna budowa, delikatne dłonie, oczy suche, ale jest wyraźnie przybity.
– Moje wnuki.
Było ich pięcioro. Najmłodszy chłopiec w wieku około ośmiu lat z zadartym, piegowatym nosem, przyglądał się Eve z zainteresowaniem.
– Dlaczego nosisz broń? – Zmieszana, zasłoniła kaburę kurtką.
– Przyjechałam prosto z komisariatu. Nie miałam czasu wrócić do domu, aby się przebrać.
– Pete. – Curtis spojrzał na Eve przepraszająco. – Nie męcz pani porucznik.
– Gdyby ludzie docenili siłę woli i ducha, wszelka broń stałaby się zbędna. Mam na imię Alice.
Do przodu wysunęła się szczupła blondynka o zdumiewającej urodzie. Zdumiewającej tym bardziej, że reszta rodziny wyglądała dość pospolicie. Dziewczyna miała rozmarzone niebieskie oczy i piękne wydatne usta bez cienia szminki. Proste włosy opadały jej na ramiona. Z szyi zwisał długi, sięgający pasa łańcuszek, a na nim czarny kamień oprawiony w srebro.
– Alice, jesteś stuknięta.
Dziewczyna zerknęła przez ramię na szesnastoletniego chłopca, oplatając dłońmi czarny kamień, jakby go przed czymś chroniła.
– Mój brat, Jamie – rzuciła słodko. – Ciągle jeszcze sądzi, że będę reagowała na jego zaczepki. Dziadek opowiadał mi o pani, pani porucznik.
– Miło mi.
– A gdzie pani mąż?
Eve wyczuwała nie tylko smutek dziewczyny, ale także jej zdenerwowanie.
– Niestety, nie ma go na planecie. – Spojrzała na Sally. – Jednak przesyła wyrazy współczucia.
– Chyba niełatwo pani było robić karierę przy takim człowieku jak Roarke – przerwała Alice. – Dziadek mówił, że jest pani bardzo uparta i wytrwała. To prawda?
– Jeśli się nie jest upartym, przegrywa się, a ja przegrywać nie lubię. – Popatrzyła prosto w dziwne oczy Alice, po czym pochyliła się do Pete’a i szepnęła mu do ucha: – Kiedyś widziałam, jak Frank sprzątnął faceta z tysiąca metrów. Twój dziadek był najlepszy. Nie zapomnimy go – powiedziała, wyciągając do Sally dłoń na pożegnanie.
Chciała odejść, ale Alice złapała ją za ramię. Ręka dziewczyny lekko drżała.
– Cieszę się, że panią poznałam. Dziękuję, że pani przyszła.
Eve skinęła głową i zniknęła w tłumie. Potem dotknęła kartki, którą Alice wsunęła do jej kieszeni.
Jeszcze pół godziny kręciła się po sali i dopiero kiedy usiadła w samochodzie, sięgnęła po liścik i przeczytała go.
_Spotkajmy się jutro o północy w klubie Akwarium. Proszę nic nikomu nie mówić. Pani życie jest w niebezpieczeństwie._
Zamiast podpisu widniał rysunek przypominający labirynt otoczony ciemną linią koła. Poirytowana, ale też zaintrygowana wcisnęła kartkę do kieszeni i uruchomiła samochód. Dzięki czujności typowej dla policjantki dostrzegła kryjącą się w cieniu postać. Ktoś ją obserwował.
Kiedy Roarke wyjeżdżał w interesach, Eve starała się myśleć, że została w domu sama. Ignorowała obecność Summerseta, kamerdynera męża, co nie stanowiło większego problemu w dużej rezydencji z całym labiryntem pokoi.
Weszła do szerokiego holu i rzuciła zniszczoną skórzaną kurtkę na rzeźbiony słupek, wiedząc, że doprowadzi tym Summerseta do wściekłości. Nie znosił, kiedy coś zakłócało elegancki wygląd domu, zwłaszcza ona.
Wszedłszy po schodach na piętro, zamiast do sypialni, skierowała się do swojego gabinetu. Skoro Roarke ma jeszcze jedną noc przebywać poza planetą, postanowiła, że prześpi się w fotelu relaksującym.
Po pracy nie miała czasu niczego przegryźć, dlatego też natychmiast zaprogramowała kanapkę z szynką i prawdziwą kawę. Autokucharz zrealizował zamówienie w sekundę, ale zanim Eve ugryzła szynkę, z lubością wciągnęła w nozdrza jej zapach. W takich chwilach dziękowała opatrzności, że jest żoną człowieka, którego stać na kupno prawdziwego jedzenia, a nie jego chemicznych substytutów.
Podeszła do biurka i włączyła komputer. Przełknęła kęs kanapki i popiła łykiem kawy.
– Podaj dostępne dane na temat obiektu Alice. Nazwisko nieznane. Matka Brenda, z domu Wojinsky, dziadkowie ze strony matki, Frank i Sally Wojinsky.
Przetwarzanie…
Zabębniła palcami o blat biurka, po czym wyciągnęła tajemniczy list i jeszcze raz go przeczytała.
Obiekt Alice Lingstrom. Urodzona 10 czerwca 2040 roku. Pierwsze dziecko i jedyna córka Jana Lingstroma i Brendy Wojinsky, rodzice rozwiedzeni. Zamieszkała: West Eight Street 486, apartament nr 4B, Nowy Jork. Rodzeństwo: James Lingstrom, ur. 22 marca 2042 r. Wykształcenie: ukończona szkoła średnia, dwa semestry na studiach: Harvard. Specjalizacja: antropologia. Drugi kierunek: mitologia. Obecnie pracuje jako sprzedawczyni w sklepie Moc Ducha przy West Tenth Street 228, Nowy Jork. Stanu wolnego.
– Kartoteka kryminalna? Brak.
– Nic specjalnego – mruknęła do siebie Eve. – Dane o Mocy Ducha.
Moc Ducha. Sklep wyznawców kultu wicca oraz centrum konsultingowe, właściciel: Isis Paige i Charles Forte. Trzy lata przy Tenth Street. Roczny dochód 125 000 dolarów. Licencjonowane wróżki i zielarki oraz hipnoterapeuci.
– Wicca? – sarknęła. – Czary? Jezu. Co to za bagno?
Wicca, pradawna religia i magia, kult oparty na wierze w naturę, która…
– Wystarczy.
Eve westchnęła ciężko. Nie interesowała jej definicja magicznych wierzeń, ale odpowiedź na pytanie, dlaczego wnuczka gliniarza zajmuje się rzucaniem uroków i czytaniem ze szklanej kuli, a przede wszystkim, po co chce się z nią spotkać. Dowie się wszystkiego, jeśli pójdzie do Akwarium. Popatrzyła na intrygujący liścik. Z chęcią by o nim zapomniała, gdyby nie pochodził od osoby bliskiej człowiekowi, którego szanowała.
Przypomniała sobie postać kryjącą się w cieniu.
Przeszła do łazienki i zaczęła się rozbierać. Pomyślała z żalem, że nie będzie mogła zabrać na spotkanie Mavis, a szkoda, bo przyjaciółce z pewnością spodobałoby się w Akwarium.
Prostując zmęczone po całym dniu ciało, zastanawiała się, co będzie robiła przez resztę wieczoru. Nie przyniosła z biura niczego do pracy. Z ostatnim zabójstwem uporała się w osiem godzin. Może obejrzy telewizję, a może wybierze coś z arsenału Roarke’a, zejdzie do strzelnicy i wyładuje resztki energii? Nigdy nie próbowała broni z okresu wojen miejskich. To mogłoby być ciekawe doświadczenie.
Weszła pod prysznic.
– Pełny strumień, pulsujący – rzuciła. – Czterdzieści stopni.
Żałowała, że nie prowadzi żadnej sprawy o morderstwo. Zajęłaby umysł, uspokoiła nerwy. Nagle z irytacją zrozumiała, że czuje się samotna, a Roarke wyjechał dopiero przed trzema dniami.
Każde z nich miało własne życie. Tak było przed ślubem i tak pozostało. Ich zajęcia wymagały pełnego zaangażowania czasu i uwagi. Choć ciągle ją to zdumiewało, jednak jej związek z Roarkiem trwał, i to właśnie dlatego, że obydwoje byli tak niezależni.
Przybita własną tęsknotą, wsadziła głowę pod strumień wody.
Nie poruszyła się, kiedy poczuła na biodrach dotyk rąk, które zaraz przesunęły się na piersi. Znała ten dotyk, znała te długie i wąskie palce. Odchyliła głowę.
– Och, Summerset, ty dzikusie – jęknęła, czując ich dotyk na sutkach.
– I tak go nie zwolnię. – Roarke opuścił dłoń na jej brzuch.
– Warto było spróbować. Wróciłeś… – przerwała, bo w tej chwili poczuła, jak wsuwają się w nią jego palce – …wcześniej – dokończyła.
– Powiedziałbym, że zjawiłem się w samą porę. – Odwrócił ją do siebie i mocno pocałował.
Myślał o żonie podczas niekończącego się lotu na Ziemię. Myślał właśnie o tym: o pieszczotach i wsłuchiwaniu się w jej urywany oddech.
Ustawił ją w rogu pod ścianą i przywarł do jej bioder.
– Tęskniłaś?
Czuła bicie serca na myśl, że zaraz będą się kochać.
– Raczej nie.
– W takim razie… – pocałował ją w czoło – pozwolę ci w spokoju dokończyć kąpiel.
Natychmiast mocno zacisnęła nogi.
– Tylko spróbuj, a natychmiast cię zastrzelę.
– Tak więc, w obawie o własną skórę… – szepnął i wszedł w nią wolno, patrząc, jak jej oczy pokrywa mgła.
Kochali się spokojnie, z czułością, jakiej oboje po sobie nie oczekiwali. Wreszcie osiągnęli orgazm z cichym westchnieniem.
– Witaj w domu. – Patrzyła z zachwytem na twarz męża, na jego mądre niebieskie oczy i ciemne włosy ociekające wodą.
Zawsze po rozłące, kiedy mu się przyglądała, ogarniało ją to samo zaskakujące uczucie. Wątpiła, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do myśli, iż on nie tylko pożąda jej ciała, ale także ją kocha.
– Wszystko w porządku z Olympusem?
– Zmiany i opóźnienia. Nic poważnego. – Pomyślała, że nie musi się martwić, bo Roarke potrafi dopilnować, żeby kosmiczna stacja i centrum rozrywki, w które zainwestował, zostały otwarte na czas.
Wydał polecenie zamknięcia strumienia wody, po czym sięgnął po ręcznik, by wytrzeć Eve, choć mogła wejść do kabiny suszącej.
– Zaczynam rozumieć, dlaczego wolisz spać w gabinecie, kiedy wyjeżdżam. Ja nie mogłem zasnąć w prezydenckim apartamencie. – Wziął drugi ręcznik i okręcił jej głowę. – Nie mogłem zasnąć bez ciebie.
Przytuliła się do niego.
– Robimy się cholernie sentymentalni.
– Mnie to nie przeszkadza. W końcu jestem Irlandczykiem.
Uśmiechnęła się. Nie sądziła, żeby któryś z partnerów w interesach męża albo któryś z wrogów uważał go za sentymentalnego.
– Żadnych nowych blizn – stwierdził, pomagając jej włożyć szlafrok. – Wnioskuję z tego, że ostatnie kilka dni minęły bez wstrząsów.
– Prawie. Nie licząc pewnego młodzika, którego poniosło w czasie erotycznej sesji z płatną panienką. Udusił ją. – Eve zawiązała szlafrok i przeczesała palcami włosy. – Przestraszył się i uciekł. Ale widocznie dręczyły go wyrzuty sumienia i po kilku godzinach sam się do nas zgłosił. Prokuratura podciągnęła jego czyn pod nieumyślne spowodowanie śmierci. Przekazałam sprawę Peabody.
– Aha. – Podszedł do kredensu i wyjął butelkę wina, po czym nalał dwa kieliszki. – A więc było spokojnie.
– Tak, oprócz dzisiejszego pogrzebu.
Najpierw zmarszczył brwi, ale zaraz twarz mu się wygładziła.
– A tak, mówiłaś mi. Szkoda, że nie mogłem wrócić wcześniej, żeby ci towarzyszyć.
– Feeney bardzo przeżył śmierć Franka. Chyba łatwiej by się z nią pogodził, gdyby tamten zginął na służbie.
Roarke znowu zmarszczył czoło.
– Wolelibyście, żeby wasz kolega został zabity, niż opuścił ten padół łez bez cierpień?
– Przynajmniej bym to rozumiała. – Nie próbowała tłumaczyć mężowi, że sama też wolałaby szybką i gwałtowną śmierć. – Ale na tym pogrzebie coś się zdarzyło. Poznałam rodzinę Franka. Jego najstarsza wnuczka jest dość oryginalna.
– To znaczy?
– Ma taki dziwny sposób mówienia. Wyszukałam wiadomości o niej w komputerze.
– Sprawdzałaś ją?
– Bardzo pobieżnie. Głównie dlatego, że coś mi podrzuciła. – Eve podeszła do biurka i podała mu liścik.
– Labirynt Ziemi – rzucił Roarke po przeczytaniu listu.
– Słucham?
– Mówię o rysunku. To celtycki symbol.
Eve potrząsnęła głową ze zdumieniem.
– Skąd ty wiesz tyle dziwnych rzeczy?
– To wcale nie jest takie dziwne. W końcu wywodzę się z Celtów. To pradawny święty symbol magiczny.
– Wszystko do siebie pasuje. Wygląda na to, że dziewczyna zajmuje się magią, chociaż ma dyplom z Harvardu. Mimo że studiowała w najlepszej uczelni, jest teraz sprzedawczynią w jakimś sklepie z kryształami i ziołami.
Roarke powiódł palcem po rysunku. W dzieciństwie, w Dublinie, widział niejeden taki. Pradawne religie wykorzystywane były przez różne gangi, a także przez zagorzałych pacyfistów. Oczywiście obydwie strony używały haseł religijnych jako usprawiedliwienia dla zabijania lub darowania życia.
– Domyślasz się, dlaczego ona chce się z tobą spotkać?
– Nie. Pewnie jej się wydaje, że zobaczyła moją aurę albo coś takiego. Mavis, dopóki jej nie przymknęłam za wykradanie portfeli przechodniom, prowadziła taki oszukańczy interes powiązany z wróżbiarstwem. Twierdzi, że ludzie zapłacą każde pieniądze za to, że powiesz im to, co chcą usłyszeć. A jeszcze więcej, jeśli powiesz im to, czego nie chcą wiedzieć.
– I dlatego właśnie oszuści i politycy są ludźmi tego samego pokroju. – Uśmiechnął się. – Zakładam, że tak czy inaczej wybierasz się na spotkanie?
– Jasne.
Jeszcze raz zerknął na kartkę.
– Idę z tobą.
– Ale ona napisała…
– Mało istotne, co napisała. – Roarke opróżnił kieliszek i postawił zdecydowanym ruchem człowieka przyzwyczajonego, że dostaje to, czego pragnie. – Nie będę ci wchodził w drogę, tylko ci towarzyszył. Mimo że Akwarium to w zasadzie spokojne miejsce, mogą się tam kręcić podejrzane typy.
– Podejrzane typy to moje zajęcie – zauważyła rzeczowo Eve, po czym przechyliła głowę. – Czy ty przypadkiem nie jesteś właścicielem tego klubu?
– Nie. – Uśmiechnął się. – A chciałabyś?
Roześmiała się i pociągnęła go za rękę.
– Chodźmy spać.
*
Zrelaksowana i wtulona w męża zasnęła jak dziecko. Tym większe było jej zdziwienie, gdy zaledwie po dwóch godzinach całkowicie się rozbudziła. Nie męczył jej żaden koszmar, nie była spocona, nie drżała i nic jej nie dolegało.
A jednak coś ją rozbudziło. Leżała nieruchomo, wpatrując się w szerokie okno i wsłuchując w równy oddech Roarke’a.
Uniosła się i spojrzała w nogi łóżka. W jej stronę błysnęły ciemne ślepia. W ostatniej chwili Eve opanowała krzyk. Zdała sobie sprawę z ciężaru na stopach. Sir Galahad, pomyślała i odetchnęła. Kot musiał wskoczyć na łóżko i to ją obudziło. Ot i cała tajemnica.
Położyła się z powrotem, przytuliła do męża, westchnęła i zamknęła oczy.
Tylko kot, myślała, zapadając w sen.
Jednak mogłaby przysiąc, że słyszała czyjeś nucenie.ROZDZIAŁ 3
3
Akwarium zrobiło na Eve wrażenie. Przede wszystkim było tu ciszej niż w innych klubach. Delikatne tony muzyki mieszały się ze szmerem rozmów gości.
Ustawienie stolików przypominało rysunek z liściku od Alice. Ściany wyłożone były lustrami w kształcie gwiazd i księżyców. Na każdym z luster wisiał kandelabr ze świecą, której płomień odbijał się w szklanej tafli, a pomiędzy nimi plakietki z nieznanymi Eve symbolami i postaciami. Były tam mała scena i bar, przy którym siedzieli goście na stołkach ozdobionych znakami zodiaku. Dopiero po chwili Eve uzmysłowiła sobie, że zna osobę siedzącą na stołku z dwiema twarzami Bliźniąt.
– Jezu, to Peabody.
Roarke przeniósł wzrok na dziewczynę w długiej zielononiebieskiej sukni. Na szyi miała trzy sznury paciorków, a w uszach podłużne kolczyki z kolorowego metalu.
– No, no – powiedział i uśmiechnął się lekko. – Nasza groźna pani sierżant wygląda niczego sobie.
– Z pewnością… się nie wyróżnia – uznała Eve. – Idź z nią pogadać, a ja poczekam na Alice.
– Z przyjemnością, pani porucznik. – Spojrzał na jej wytarte dżinsy, zniszczoną skórzaną kurtkę i uszy bez ozdób. – Natomiast ty się wyróżniasz.
– Czy to przytyk?
– Nie. – Dotknął dołeczka w jej podbródku. – Tylko spostrzeżenie. – Odszedł i usiadł obok Peabody. – Co taka miła wiedźma robi w tym lokalu?
Dziewczyna skrzywiła się i obrzuciła go ponurym spojrzeniem.
– Czuję się w tym stroju jak pajac.
– Wyglądasz ślicznie.
Delia prychnęła.
– To nie mój styl.
– Wiesz, jaka jest prawda o kobietach, Peabody? – Trącił palcem jej długi kolczyk, wprawiając go w wahadłowy ruch. – Macie wiele stylów. Co pijesz?
Zaczerwieniła się, mimo wszystko zadowolona z pochwały.
– Strzelca. To mój znak. Drink jest ponoć metabolicznie i duchowo dopasowany do mojej osobowości. – Upiła łyk z przezroczystego kielicha. – Nawet niezły. A jaki jest twój znak?
– Nie mam pojęcia. O ile dobrze pamiętam, urodziłem się w pierwszym tygodniu października.
– To musi być Waga – odrzekła zdziwiona, że można nie wiedzieć takich rzeczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki