- W empik go
Czarna koronka - ebook
Czarna koronka - ebook
Pierwsze, londyńskie wydanie Czarnej koronki Mariana Czuchnowskiego wywołało niemałe oburzenie. Odebrano ją jako książkę "przeciwko wszystkim" - atakującą nie tylko porządki sowieckie, ale i stosunki panujące w Polsce międzywojennej, krytykującą ostro środowisko polskiej emigracji niepodległościowej, wyśmiewającą etos Legionów i styl literacki polskich pisarzy na uchodźstwie. Dzisiaj, po pięćdziesięciu z górą latach od daty jej premiery, możemy już czytać powieść Czuchnowskiego bez dawnych uprzedzeń. Już mniej dosłownie. Naturalnie, można w niej nadal widzieć ironiczną "kronikę" początków polskiej emigracji powojennej, prześmiewczą powieść z kluczem. Można ją jednak również traktować jako brawurowy pastisz powieści politycznej. Można - czy nawet wypada - odkryć w niej intrygującą powieść autotematyczną nawiązującą do najświetniejszych tradycji literatury erotycznej. Każde z tych odczytań wydaje się w przypadku Czarnej koronki uprawnione. I każde tak samo pasjonujące.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-955763-0-0 |
Rozmiar pliku: | 385 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dnia dwudziestego ósmego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku przyjechało prozaicznie z Liverpoolu do Londynu trzech mężczyzn. Właśnie zmierzchało.
Owych trzech wysiadło, jak byli, w miękkich flanelowych ubraniach. Zadymiony dworzec Eustonu, podbity miło zachodem słońca jak czerwonym aksamitem, zaświecił, po czym pogrążył się w ciemności. Pod błękitnym dachem panowało mimo stycznia ciepło i płaszcze zimowe, jeszcze z Egiptu, ciążyły trochę trzem mężczyznom. Byli to zwyczajni pasażerowie, nie żadni delegaci Apokalipsy.
Pociąg mimo wojny przyszedł na Euston z małym opóźnieniem. Wysapał się z pary w oszklonej remizie.
Przybyli mężczyźni stanowili zupełnie przypadkową trójkę. Spotkali się w Suezie, w porcie. Z portu płynęli razem pierwszym w okresie wojny ogromnym konwojem z Egiptu przez Gibraltar do Anglii.
Pierwszy przybysz był inżynierem kolejowym. W wieku przeciętnego polskiego wiceministra, więc około sześćdziesiątki. Inżynier nazywał się po prostu Franciszek Makutra.
Drugi, sławny powieściopisarz Konrad Powidło, urodził się w Hamburgu. Wychował i wykształcił w Szanghaju. Ostrogi literackie i pierwsze pieniądze zarobił w Warszawie. Podróżami jednak, nie pisaniem. Wysyłano go w dobie radosnego zrywu mocarstwowości dla otarcia się w świecie, bo miał dwie ważne zalety: nie urodził się w Polsce i był człowiekiem kresów sięgających aż do Oceanu Spokojnego. Pisarstwo jego ceniono mniej. Toteż napisał tylko jedną powieść. Historyczną. Z tego powodu nie miał żadnych wrogów. Przeciwnie, samych przyjaciół. Też z dwu przyczyn. Raz, że nikt jej nie czytał, drugie – moda na grzebanie się w przeszłości posiadała w tamtych czasach siłę i urok bromu dla chorego na mrzonki i senne dziwadła. Powidło czerpał z tej miny na utrzymanie przez piętnaście lat. Dowód zdrowego rozsądku.
Trzeci, najmłodszy, ale też koło czterdziestki, był autorem kilku tomów poezji i szarej, surowej prozy. Najgłośniejsza z nich była powieść pod niewinnym tytułem Rura z barszczu i Zorza.
Ta cicha, beznamiętna książka dostarczyła sławnemu zakładowi w Kobierzynie jeszcze jednego stałego pacjenta. Bo oto cenzor, szukając w Rurze z barszczu i Zorzy aluzji politycznych, przejął się zbytnio swą humanitarną funkcją i zbzikował. Zbzikował o tyle nieprzyjemnie, że uważał się nie za Napoleona (było to w modzie nie tylko u wariatów), ale za Wincentego Kadłubka herbu Tarcza, Ostoja i Stygnat razem; co nie miało sensu także osobno. O Wincentym Kadłubku w szlachetnym biurze cenzury nikt nie słyszał, bo wszyscy się kształcili za granicą, więc nie zrobiono mu z tego sprawy. Lecz do Ostoi i Tarczy przyznało się kilku przodowników politycznych w biurze sąsiednim i zaprotestowało energicznie przeciw szarganiu i demoralizacji. Biedny cenzor nazywał się pospolicie Maślanka czy Dziaduś, a przodownicy pracy politycznej należeli do szlachty wprawdzie i zagrodowej, i ciemnej jak pusty sąsiek po grochu, ale czuli się dotknięci, że na takim tle dostał królików zwyczajny Maślanka.
O wysłaniu Maślanki do czubków nie zadecydowały jednak urojone herby: Stygnat, Ostoja i Tarcza, ale komisja ministerialna pod przewodnictwem Bożydara Piełowiejskiego, byłego rosyjskiego felczera frontowego z pierwszej wojny światowej, który ulegał panicznemu strachowi przed wariatami. Autor zaś Rury z barszczu i Zorzy, Andrzej Morzysarna, niezależnie od wyników komisji ministerialnej i orzeczenia inteligentnego felczera o stanie umysłowym cenzora, odsiedział łagodnie i demokratycznie, co należało, jako nawiązkę za urażone uczucia patriotyczne na podstawie dobrodziejstwa ustawy o drukach i szerzeniu kultury. Po czym w kilka lat zaledwie, gdy wybuchła wojna, odsiedział powieść po raz drugi, tym razem znowu dlatego, że bardziej zahartowany w lekturze dzieł literackich cenzor sowiecki nie doszukał się w niej żadnych aluzji.
Wszyscy zatem przybysze z Suezu należeli do ludzi zajętych i doświadczonych, choć tylko jeden Morzysarna nie zjechał do Londynu w ważnej misji państwowej.
Powidło już od dwu lat opracowywał na zlecenie specjalnego wydziału ministerstwa spraw zagranicznych plan ulepszonego wysyłania koniaku w poczcie dyplomatycznej. Tak żeby przy sprawdzaniu na punktach przeładunkowych nie tłukły się niedyskretnie i nieznośnie butelki w zalakowanych i ściśle tajnych pakietach.
Dobry fachowiec, inżynier Makutra, na zlecenie ministerstwa komunikacji i melioracji pocił się kilka lat nad powojennymi planami przebudowy sieci kolejowej, z uwzględnieniem strategii atomowej, po zwycięstwie sojuszników w Niemczech, Polsce i Francji. Od siebie, ponieważ w każdym inżynierze żyje utajony polityk, wyszedł poza oficjalne zlecenie i zaplanował także nową sieć kolejową w Rosji, Karelii i na Ukrainie, dotykając drobnymi kreskami państw bałtyckich. Uwzględnił w tej części także punkt widzenia ściśle osobisty. Tysiące cienkich linii połączyły na niebieskich, szarych i różowych kartonach, z łatwością właściwą kolorowym ołówkom i rysikom, Moskwę, Berlin i Rygę z jego rodzinną wioską Wysypką Małą, skąd pochodził i gdzie zamierzał osiąść spokojnie po wojnie jako emeryt.
Morzysarna nie miał wśród tych wędrowców i biegłych żadnej ważniejszej – ani koniakowej, ani kolejowej – misji dziejowej. Był człowiekiem nawet bardzo lekkomyślnym, kpiącym sobie bezceremonialnie z poważnych min swych towarzyszy, i przepowiadał jak najgorszy koniec nie tylko ich planom atomowego wywozu koniaku i budowania linii kolejowych na kartonach, ale także samego wyniku wojny. Radził w sposób irytujący, choć szczery i uczciwy, Powidle, aby zamiast polityki zagranicznej i związanego z nią dziecinnego przemytu wziął się do handlu koniakiem na serio. Makutrze zaś, by porzucił ministerialną poezję kolejową, jeśli chce mieć emeryturę w Londynie. Obydwaj zainteresowani, Powidło i Makutra, odrzucali z oburzeniem zastrzeżenia Morzysarny. Zarzucali mu wrodzoną tępotę i chłopski brak ducha, chociaż przez zbieg okoliczności Morzysarna był z pochodzenia szlachcicem.
Nie mając na barkach żadnej misji dziejowej zleconej przez urzędujący za granicą mózg narodu, Morzysarna czuł się lekko i spokojnie. Brak jednak zleconej misji wpłynął poważnie na jego dochody. Nie miał żadnych. A co gorsza, winien był Konradowi Powidle – stypendyście narodu walczącego o wolność i posiadaczowi dyplomatycznego paszportu, co pozwalało na niejakie swobody w przewożeniu skromnych kapitałów bez rozbierania się do rosołu na każdej najgłupszej stacji celnej jak do łaźni tureckiej – osiem funtów w bitej, tęgiej, angielskiej monecie.
2
Stojąc i rozglądając się na Eustonie, Andrzej nie martwił się już wcale tym ośmiofuntowym długiem u Powidły, lecz samym Powidłą i przeraźliwą ciszą na stacji. Wyglądało, jakby przez pomyłkę wysiedli nie na dworcu londyńskim, ale od razu gładko na Polach Elizejskich, nie paryskich, naturalnie, bez przepustki i rewizji celnej. To Morzysarnę, człowieka praktycznego o umyśle raczej matematycznym, trzeźwego i ścisłego, niepokoiło.
Na Euston tysiące żołnierzy w zakurzonych battledressach, tysiące kobiet umundurowanych i w cywilu, z gołymi, bez pończoch, kształtnymi nogami, w krótkich podkasankach, jak na grzybobraniu albo w czasie prania bielizny w obnażonej przez słońce rzece, tragarze, służba stacyjna, pasażerowie i sanitariuszki, wszyscy poruszali się cicho, bezszelestnie. Jak postaci z celofanu.
Ta cisza z celofanu onieśmielała.
Schodząc już wśród tłumu na dół, do podziemia, Morzysarna szepnął Powidle poufnie, leciutko, jak bzyknięcie komara znikającego w płomieniu świecy:
– Sss! Zobaczy pan, panie Konradzie, jak się tylko wgramolimy do podziemki, aby się doćpać do hotelu, zwali się na nas chrym, chrym, marmurowe jak obłupiony z mumii sarkofag Faraona, sakramenckie, zgrzytające zębami bombardowanie.
Konrad spojrzał na Morzysarnę żałośnie. Z wyrzutem. Powidło lubił żarty mniej więcej tak jak kot, kiedy go w marcu dobrzy gospodarze nacierają rtęcią, żeby nie śmierdział wiatrem w izbie i pozbył się pierwszych przedwiosennych pcheł. Popatrzył na Andrzeja jeszcze raz, tak samo wymownie jak kot po wycierce rtęcią spoziera na swe wyleniałe futro. Choć może w tym drugim spojrzeniu Konrada tkwił tylko odważny, męski przestrach człowieka, który w swej powieści uśmiercał ludzi tysiącami, lecz taktownie, bo akcja w niej odbywała się ze względu na oszczędzanie nerwów cenzora i wydawcy nie współcześnie, tylko pomiędzy trzecim i dziesiątym wiekiem naszej ery.
Pomylił się jednak Morzysarna w proroctwie. Gdy z nim razem Powidło i Makutra, każdy piastując swe państwowe plany z osobna dla siebie, wsiedli do kolejki podziemnej w źle oświetlonym tunelu, cisza nad Londynem wciąż trwała.
Zatłoczone małe wagoniki mknęły rześko tunelem, potakując na żelaznych progach, jakby żelastwo rozmawiało ze sobą i pomrukiwało od czasu do czasu.
Dojechali do Earl’s Courtu. Wszędzie cicho jak makiem zasiał. Tunele dworca zapchane niemymi, ludzkimi szprotami.
Do wind wiodących na wierzch stacji płynęły przeźroczystymi, bezbarwnymi strumieniami takie same jak na Euston, bezszelestne postaci. Wlewały się na platformy cicho, spokojnie. Oszczędzając siebie i towarzyszy, nic nie mówiły, milczały, jak stare zegary.
Trzej pasażerowie z Egiptu stanęli milcząco w windzie otoczeni cichym tłumem. Morzysarna jednak nie mógł wytrzymać angielskiej ciszy. Wiercił się niespokojnie, ale także z tego powodu, że jakaś jeszcze dawniej zabłąkana pchła poruszyła się nieostrożnie w okolicy jego prawego kolana; zachowywała się bez zarzutu od Port Saidu podczas całej podróży morskiej, niemieckich bombardowań na Morzu Śródziemnym, wzdłuż wybrzeży północnej Afryki, koło Malty, w Gibraltarze i na Atlantyku. Dopiero w windzie na Earl’s Courtcie ocknęła się i zaczęła kokosić. Port Said zaopatruje zresztą lojalnie w pchły pasażerów całego świata i ta jedna nie była żadnym fenomenem natury.
Morzysarna, podniecony ciszą i łaskotaniem pchły, nachylił się do swego dobroczyńcy, dzielnego Powidły, chcąc mu coś powiedzieć rozsądnego. Inżynier Makutra drzemał w kącie między windziarką a słupem żelaznym, pogrążony w rozmyślaniach nad swymi nowymi drobnymi skrótami drogi żelaznej Kijów-Pieprzówka Zakazana, drugą jego znajomą wioską, nie zwracając uwagi na towarzyszy. Wyglądał chwilami, jakby zasypiał poważnie, wklinowany ciasno, jak jelec z brzaną podczas tarła czerwcowego między dwa obłe kamienie, w ciche marzenia o rozkoszach powojennej emerytury w Wysypce Małej, ale po stokroć własnej.
Nachyliwszy się do Powidły, by równocześnie wymanewrować pchlinę z nogawki, jeśli zajdzie potrzeba nawet na Konrada, który nie zwracał na takie rzeczy żadnej uwagi i mógł spać nieczuły na gołej słomie ze skorpionami weselącymi się bezceremonialnie za jego uchem, Morzysarna szepnął wymijająco, zniżając głos:
– Oto, panie Konradzie, sytuacja jak z pańskiej powieści. Wyjeżdżamy na górę, jak z katakumb, wyłazimy, gramoląc się ociężale z windzianego grobowca, pan pierwszy, Makutra drugi, ja za wami jako najmłodszy, światła tryumfalnie gasną, jak symfonia Szostakowicza gasi swe basy w mroźnym stepie, robimy dwa kroki i zaczyna się rąbanie, jak mówią we Lwowie, rąbanie za szóstkę! Za szóstkę, panie Konradzie. Kłaki lecą i paździerze! Co za rąbanie!
Winda, mknąc łagodnie w górę, zagłuszyła ostatnie słowa tarciem żelaznych lin o bębny na wierzchu, tak iż dobry fachowiec inżynier Makutra mógł nadal bez wstrząsu łowić bezpiecznie ryby w swoim drzemaniu o Wysypce Małej, a nawet w sąsiednim strumyku Pieprzówki Zakazanej, nic nie wiedząc o przepowiedniach bezlitosnego Morzysarny na najbliższe chwile.
Wyciąg stanął.
Wtedy, zupełnie zresztą z innej przyczyny, a nie z powodu zatrzymania się windy, jak za wiotkim podmuchem przeznaczenia zaczęły gasnąć powoli, jak w śnie o zwolnionym rytmie, światła na stacji. Drzwi wyciągu nie otwierały się. Trzęsły się natomiast jak źle ścięta galareta.
Roztropna windziarka poprawiła włosy pod czapką, patrząc obojętnie na pasażerów. Potem nagle zmieniła się na twarzy, rozpięła mundur na piersiach i zrobiła niewyraźny gest, jakby się jej zrobiło słabo czy duszno. Morzysarna wstrzymał oddech. Trafnie przeczuł, że zachowanie się windziarki ma związek z nim, a raczej z przywiezioną niechcący pchłą afrykańską. Nie podrapała się publicznie, jakby to zrobiła z onieśmielającą gracją śpiewaczka operowa na objeździe w Tule, lecz mężnie cierpiała. W milczeniu. Po angielsku. Morzysarna się rozczarował do swych obliczeń. Nie obliczył trafnie. Ośmielona arabka, zamiast skoczyć na twardego, o skórze hipopotama Konrada, runęła w oszołomieniu łatwej wolności od razu na solidny biust windziarki.
Powidło zmartwiał na widok gasnących świateł i nadziei. W tej samej chwili Morzysarnie zrobiło się ogromnie przykro, że windziarka bierze serio aktywność egipskiej bajadery i zamiast zadusić ją jednym machnięciem ciężkiego biustu na amen, wytrzeszcza w męczarni oczy, jakby ją rozebrali do naga na otwartym placu podczas festiwalu muzyki klasycznej w Herefordzie czy w cichym Bath w największym natężeniu letniej ulewy. Windziarka przymknęła oczy, potrząsnęła kilkakrotnie zgrabnymi ramionami i odetchnęła z ulgą, kiedy wąska jak lilia dama z srebrnym lisem na karku, obsypana cekinami, jakby jechała na cygańskie wesele, szybko złapała się za ucho, trąc je zawzięcie. Po odbyciu się tego lokalnego dramatu z życia owadów i ludzi Morzysarna spojrzał na Konrada. Otrzeźwiał od razu. Powidło trząsł się po prostu jak chłopski wózek wyścielony grochowinami na niskich, pokracznych kółkach.
– A-l-a-r-m – wołała zwięźle i krótko służba dworcowa.
Światła gasły teraz szybko jedno za drugim, zostawiając po sobie w ciemnościach mleczną smugę, jak srebrną rysę. Tłum stał spokojnie. W milczeniu. Bez ruchu.
3
Lampki alarmowe, przykryte niebieskimi ochronami, rozżarzały się leniwie i z namysłem u wyjścia koło kasy biletowej. Drgały, mrugając spazmatycznie pod żelaznym stropem windy. Wszyscy stali i czekali.
Stojąc i czekając, nikt nie zauważył, że winda była otwarta i że można wychodzić na wierzch.
Syreny zawyły jak na komendę. Potem przebił się przez ściany stacji warkot silników. Słychać było nieznośne mruczenie hipopotama, wycie, jakby kogoś bolał żołądek, pośpieszne, urywane chrapanie motorów. Potem barbarzyńskie trzaskanie, jakby kto bił po mordzie słonia. Ściekanie wodospadu, szuranie zmęczonej piechoty po bruzdach, szelesty, ciurkanie wody znowu, sapanie lokomotywy pod górę, rechotanie świń w chrustach, kwiczenie zranionego w brzuch konia, wszystkie głosy, efekty, porykiwania i dźwięki mieszały się, trwały osobno, to znowu tłamsiły się razem na kupie jak mrówki na kawale zaśmierdziałego i zielonego od rozkładu ścierwa.
Nagłe, jak zmechanizowane uderzenie kilkuset potężnych młotów w to samo miejsce, w rozprysku iskier, bicie artylerii przeciwlotniczej rozrąbywało na płaty bryły powietrza, prasując zaciekle srebrzystymi żelazkami ciemne, czyste niebo, przejeżdżając się po nim raz po raz, pojaśniając bielą dachy i wieże.
Jaskrawe, rozpylające się światło zenitówek przedzierało się, falując, przez osłonę z popielatej surówki otaczającą stację od ulicy. Rumor światła rósł i skondensowany leciał w górę w różowych kulach. Po pęknięciu każdej kuli wylatywały z niej złociste strzały, śnieżne pierze, kremowe deszcze, jak gałązki migdałowców obsypane niedorozwiniętym, dziewiczym puchem. Kiedy kremowy deszcz roztrącał nagle nalot siwych, jak dziki bez, pocisków, dwa nurty stapiały się w jeden amarantowy ciąg wlokący się cicho po powietrzu ku ziemi.
Wszystkie te zdarzenia przemykały się w kilkunastu sekundach, wpychając się do wnętrza stacji przez okna obwieszone ordynarnym, szaro-zielonym brezentem unoszącym się w górę za każdym podmuchem wybuchu jak lekkie, suche kartony.
W windzie się nie ruszano. Pierwszy ochłonął Morzysarna. Przeprosił gorąco Konrada. Ale Konrad milczał. Patrzył na Andrzeja z żalem. Hurgotanie pocisków artyleryjskich nie ustawało. Nosiło się, jakby kto rozbijał z furią wielkie tafle szkła. Gwizd spadających bomb, chrapanie niemieckich motorów, bezładne wycie syren, czkawka spóźnionej baterii niedaleko stacji, olbrzymi nonsens hałasu, a potem rytmiczny, przeszywający trzask po tysiącach domów, jakby stary kowal zwariował i sypał wprost z powietrza na dachy i wieże, ulice i parki miliony gwoździ i hufnali.
Inżynier Makutra obudził się z drzemki. Z kąta windy zerwał się rześki jak skowronek z pszenicznej runi w szronie przedwiośnia i zawołał tyle odważnie, co i bezmyślnie:
– Idziemy! Uciszyło się!
Diabła się tam uciszyło! Makutra musiał być porządnie głuchy, co zawsze dodaje odwagi podczas bombardowania.
Wyszli poważnie, idąc na ulicę gęsiego. Próbowali ich tam zatrzymać patrolujący żołnierze, a później strażacy, dyżurni cywilni chroniący zbyt przesadnie odważnych lub naiwnych przed nieprzyjacielskimi bombami i przed własnymi, przyjacielskimi zenitówkami. Odłamki zenitówek hulały wszędzie nad głowami jak szklane drzazgi butelek na niedzielnych kiermaszach podoficerów rezerwy.
Trzej podróżnicy nie czekali na siekaninę artyleryjską, tylko co sił w nogach ruszyli szybko naprzód, przemykając się pomiędzy szczelnie zaciemnionymi domami. Ale pomimo zaciemnienia okien widać było drogę. Nad South Kensingtonem, nad Hyde Parkiem, nad Chelsea i Battersea oraz w okolicy Clapham Common zenitówki wpruły w powietrze miliony świateł. Złotawe, śnieżno-białe wiązki pocisków snuły się w powietrzu. Niektóre zielone, jak oczyszczone szczotką do butów ogromne szmaragdy, i czerwone, z syczącego żużla, wyglądające z daleka jak pasma utkane na ręcznych warsztatach z delikatnego surowca gęsto przetykanego tanimi, kolorowymi koralikami. Fruwały, wiejąc na siebie wzajemnie albo odskakując jak oparzone: wiotkie pasy, grube chusty, ząbkowane szale, gorące wstęgi i szklane, hipnotyzujące gorsety artyleryjskich czarownic.
W silniejszym rozbłysku, gdy pękała raptem w powietrzu cała wiązka rozżarzonych pocisków albo rozrywała się na strzępy świecąca tkanina, kiedy huczał pożar jak wysoki snop pszenicy uderzony przez piorun na polanie górskiej, Morzysarna widział w nim blade twarze Konrada i Makutry. Obaj mamrotali coś pod nosem. Powidło zapewne się modlił. A Makutra może żegnał się z nadzieją brodzenia w swej Pieprzówce z Wysypką na golasa w zimnym strumieniu. W kryształowej wodzie po kolana! Z pląsającymi wesoło pomiędzy palcami srebrzystymi rybkami. Tego jednak Morzysarna nie mógł wiedzieć z całą pewnością, a nie śmiał zapytać.
Andrzej, który podobnie jak Powidło, niejedno widział od początku wojny i żył obecnie pochłonięty tylko chwilą, nie mógł się powstrzymać na widok drżących warg Konrada od niewłaściwej uwagi, treści zresztą bezinteresownej i czysto retorycznej. Kiedy chrapali chwilę ze strachu za wyłomem podmurówki rozwalonej do szczętu kamienicy, Andrzej zwrócił się do obu mamrotających do siebie wędrowników nierozsądnie, choć życzliwie:
– Gdyby nie potworność niemieckiego nalotu, obrzydliwy hałas, smród rozpalonej stali i materiałów wybuchowych – mówił lekkomyślnie i powoli – można by patrzeć bez końca na ten malowniczy widok pękających rakiet, na pryskanie żabek, żmijek i karnawałowych świec…
Konrad oburzył się gwałtownie. Rozgniewał się do tego stopnia, że powiedział, korzystając z zamieszania, kilka słów po niemiecku. Niewiele ich znał na szczęście. Dodał kilka w narzeczu południowych Mandżurów, a resztę po rosyjsku. Tym jedynym językiem zresztą Powidło mówił bezbłędnie, jeśli chodzi o akcent i prawidłowe używanie gramatyki. Morzysarna uczuł się nagle odosobniony. Makutra milczał.
Nie mieli jednak czasu na dalsze wrażenia artystyczne, bo zarówno bombowce, jak artylerzyści, zachęceni hałasem, który robili, grzali ze wszystkich bomb i luf. Skręcili więc żywo w wąską uliczkę prowadzącą na Nevern Square.
Otrząsając się po drodze z szeleszczącego w powietrzu jak malajskie zasłony z paciorków, lecącego na ziemię szkła, doszli do hotelu, celu podróży. W tym hotelu mieli zamieszkać.
Wyszli zza rogu i nie wierzyli oczom. Hotel ich palił się, trzeszcząc i niezdarnie pomrukując, od suteren po trzecie piętro. Szklił się jak duży, nieforemny kufer wypchany po wierzch eksplodującą magnezją.
Stali na ulicy, patrząc z otwartymi ustami na pożar nieszczęsnego hotelu.
Odeszli jednak wnet jak niepyszni. Trochę potem nawet zawstydzeni, że się spóźnili na rzeź. Sanitariusze wywozili flegmatycznie wcześniejszych i bardziej punktualnych noclegowiczów owiniętych starannie w szare koce Armii Zbawienia, paradne, z niebieską kokardką na wierzchu.
Znowu łupnęło w pobliżu. Jakby dobrze zakonserwowany pijak wyrżnął bezmyślnie zardzewiałym garnkiem o piec. Łysnęło zielono i niebiesko. Potem stuknęło, jak ostry toporek stuka o twardą główkę kapusty w zimnym, zaścielonym rosą polu. Nagle syk tysiąca żmij, niebieskich jak zepsuta wątroba wołowa, przeszył oślizgłe ciemności.
Pędem skręcili.
4
Gnali z Nevern Square w kierunku wąskiej, rozjaśnionej, cichej uliczki. Żaden nie wiedział na pewno, czy to była uliczka czy po prostu otwarty lej po wybombardowanych kamienicach.
Biegli wśród szeleszczącego, ziarnistego deszczu odłamków. Konrad pierwszy chyżo, jakby miał nogi z napędem benzynowym. Za nim, postękując jak kilkunastoletni kogut, Makutra. Ucieczkę trzech zamykał Morzysarna, nie mogąc po drodze oderwać oczu zapalonych ciekawością i podziwem od olbrzymiej, rozlanej na niebie meduzy mieniącej się czerwienią, chorym szkarłatem, żółtymi pasami świeżo utkanymi ze sztucznego, japońskiego jedwabiu. Wycisnęła ją celna, londyńska zenitówka z kilku lecących w szyku niemieckich bombowców. Można sobie było tylko wyobrazić po takim nagłym rozkwaszeniu zmieszanie niemieckich pilotów sądzących zapewne, że lecieli do Londynu z Francji beztrosko na towarzyskie polowanie, na pardwy albo kuropatwy.
Maszyny wrzasnęły przeraźliwie, zalane strumieniem pocisków, i zamieniły się po kilkunastu sekundach w buchające gorącem ciasto, a później, podczas stygnięcia rozżarzonej masy, w ciecz rozwścieczoną od kolorów, a następnie w galaretę ciągnącą się nitkowato w powietrzu jak tęgie żółtko rozmarzniętego jaja.
Zdyszani zatrzymali się dopiero pod drugim małym hotelikiem z zachęcającą nazwą – Hotel Pod Odartym ze Skóry Bykiem.
Zanim przekroczyli jego próg, zaraz rozpoczęli spór o najwłaściwszy przekład nazwy hotelu na język polski. Konrad Powidło upierał się, że należy napis przekładać powiewnie, zgrabnie, artystycznie i zarazem realistycznie – Hotel Pod Obnażonym ze Skóry Buhajem, na co Morzysarna zauważył nie bez słuszności, że obnażona może być Leda z łabędziem i to o północy w łazience kaflowej, a nie buhaj na szyldzie. Makutra się złościł, że obaj są świnie, a tu bomba rąbnie i zatłucze ich wszystkich razem z bykiem odartym ze skóry na szyldzie hotelu.
Powidło dał za wygraną. Szczerze mówiąc, jego znajomość angielszczyzny ograniczała się do trzech czy czterech słów i te wszystkie cztery przekręcał niemiłosiernie. Gdy mówił z wielką pewnością siebie please w portowej kantynie, weszła od razu policja wojskowa, myśląc, że ją wzywają.
Byliby się spierali dalej, gdyż Makutra rozochocił się ni stąd, ni zowąd i kiedy obudził się w nim lingwista, chciał im zaprezentować całą swoją nabytą przez trzy lata za poprzedniego pobytu w Londynie znajomość języka angielskiego, dochodzącą już do poważnej liczby stu słów. Na szczęście rąbnęło znowu tak potężnie, że Powidło, pchnięty odruchem samozachowawczym, usiłował się wbić w porywie instynktu w tęgi słup betonowy pod hotelem, szukając schronienia. Nie wbił się po prostu dlatego, że beton słupa był twardszy od niego.
Porwani jak natchnieniem wpadli do hallu hotelu Pod Bykiem Odartym ze Skóry. Deszcz odłamków bił w szyby, jakby pośpiesznie, bez zastanawiania się pisano na kilku remingtonach w szklanej rurze tunelu. Odłamki szeleściły na jezdni wymiecionej doszczętnie z pojazdów i przechodniów.
W hallu hotelowym zastali wcale przyjemną atmosferę. Wszędzie tłoczyli się lokatorzy: mężczyźni, kobiety, małe dzieci. W tłumie widać było kilku oficerów i żołnierzy w hełmach. Przygotowywali się do obchodu ulic i ratowania rannych, gaszenia okolicznych pożarów, niesienia pomocy zasypywanym, a także do wypicia czarnej kawy dymiącej rozkosznie z wielkiego dzbana na ławie obok portierni.
Właścicielka hotelu, Szwajcarka, zażywna, szeroka i miękka jak przedwojenna poduszka, była dobroduszna. Wszyscy trzej zziajani mędrcy dostali pokój. A właściwie dwa. Jeden na dwie osoby na pierwszym piętrze zajęli Makutra z Morzysarną. Drugi, osobniak kawalerski na trzecim, zajął Powidło, ponieważ oświadczył z gniewem, że ma dość gromadzkiego ścieśniania się i zapragnął czystej samotności, żeby móc trzeźwo rozmyślać i „dać metafizyczny wyraz ogólnoludzkiej trosce”. Choć go lojalnie ostrzegali Andrzej i Makutra, mówił o tym dużo do dobrodusznej bryły szwajcarskiej łamaną na trzy arszyny niemczyzną. Hotelowa lady pojęła w lot jego samobójcze skłonności, domyślając się z jego tasiemcowej przemowy, że Konrad chce po prostu pierwszy w hotelu zginąć gwałtowną i zaszczytną śmiercią. Że mu, słowem, na sermater, bo i tego wyrażenia użył w zniecierpliwieniu, kiedy nie mógł się z nią dogadać także po niemiecku. Twarz Szwajcarki rozjaśniła się jak zorza kąpiąca się w stawie, kiedy usłyszała jedyne znane jej z wszystkich języków słowiańskich, jak się jej złudnie wydawało, najbardziej kulturalne słowo, używane powszechnie w równej mierze przez podejrzanie inteligentnych cudzoziemskich książąt, lekarzy, pisarzy, generałów i nie mniej podejrzanych, brusowatych robociarzy o twarzach pooranych ospą i pryszczami jak traktorem.
– Ach! Ja. Ja. Ja, mein Herr – powiedziała, rozpływając się cała w maśle serdeczności. – Sie wünschen allein sein. Ja. Ja! Schön. Sehr gut.
Zgadzała się na wszystko, jak przyskrzyniona w Algierze znienacka do szafy francuska zalotnica. Tak ją ujęło to jedno słowo wypowiedziane poprawnie wśród setki niemiłosiernie przekręconych.
Morzysarna i Makutra słuchali rozmówek polsko-szwajcarskich z cichą i najwyższą sympatią. Obaj bowiem byli w gruncie rzeczy głęboko przekonani, że zaszło tu spokojne i pełne własnej treści dramatycznej nieporozumienie. Jedno z serii tych nieporozumień, które wywołuje zawsze nieprzeparta, wszechwładna siła fatalna, lecz czysto komicznej natury.
Oficerowie i żołnierze wypili już kawę i poszli na służbę, niestrudzony Konrad jeszcze cytował z zapałem Szwajcarce poetów niemieckich, mówił o filozofach, bredził o muzykach i byłby się zabrał do malarzy i budynków gospodarskich, gdyby nie twarde walnięcie, jak grzmotnięcie tępego kilofa o tęgi przycior z kiszoną kapustą, zdradzieckiej bomby w pobliżu.
Wszyscy poderwali się, jakby rozkręciła się im sprężyna w zadkach. Szwajcarka roztropnie i bez paniki nacisnęła na przycisk dzwonka. Po chwili zjawiła się irlandzka pokojówka z rozmazanym na całej twarzy malowidłem do warg, którego nie zdołała w pośpiechu wytrzeć poderwana dzwonkiem podczas szczytowego natężenia całowania się na stojąco w korytarzu z amerykańskim sierżantem.
Trzej goście szli bez uśmiechu i wcale nie bohatersko, poprzedzani przez pokojówkę, do swych pokoi. Irlandka pokazała im sypialnie, obcierając się kocimi ruchami ze szminki, i wróciła znowu na ten sam korytarz, co poprzednio, do przerwanej dzwonkiem Szwajcarki miłosnej roboty.
Morzysarna i Makutra, wszedłszy do środka, rozglądali się z ciekawością po pokoju. Pokój, a raczej pokoik dla kanarków albo sardynek w stanie niedorozwoju, zapchany był ekonomicznie sprzętem pod powałę. Szafy podobne do źle skrojonych dyń albo pokracznych koryt z powyginanymi jakby przez epilepsję drzwiczkami i zawiasami, graty, stoły, krzesła, fotele, nakrycia jakby starannie przez wiele lat skupywane na licytacjach w domach wariatów, zwały koców, misek, skorupek malowanych kolorowo, zasuszonych kwiatów, gipsowych posążków, pseudoartystycznego śmiecia i kłębuszków, stały, sterczały lub leżały wszędzie. Za to łóżka żelazne wysłane było czysto. Aby jednak dostać się do nich, trzeba było wierzchem przebrnąć przez ten cały powikłany antykwariat. Obaj zatem pomamrotali dźwięcznie pod nosem, przekradli się pośród składu materiałów meblarskich i muzealnych i rozgościli się.
5
Wkrótce Morzysarna przeprosił Makutrę i wyszedł w poszukiwaniu toalety.
Na korytarzu zauważył od razu, że przedsiębiorcza i uczynna pokojówka oraz zaczerwieniony, jakby cierpiał na szkarlatynę, sierżant zmienili stojącą pozycję i, kucając, tarli się nosami jak Maorysi przy powitaniu. Nie można im było, chociażby przez uprzejmość, przerywać. Andrzej więc szukał toalety na oślep. Otworzył pierwsze z brzegu drzwi z wyglądu stosowne dla podobnych instytucji. Chciał się raptownie cofnąć. Wewnątrz bowiem siedziała na niskim stołku, jak do dojenia, naga od pasa po szyję dziewczyna w kanadyjskiej czapce wojskowej i w zielonych, solidnych, rekruckich majtkach. Moczyła spokojnie nogi w porcelanowej misie wyrzynanej misternie w ptaszki i hasające sarenki, takiej samej, w jakich podczas pokoju trzymano w hotelowych jadalniach kwiaty ogrodowe na środku stołu lub w rogu pod lustrem wyglądającym jak bladozielone dziewczę zbyt przesadnie kurowane srebrzystą rtęcią.
Mocząca nogi żołnierka nie wzięła na serio zmieszania Andrzeja i zawołała na cofającego się. Śmiejąc się, powiedziała ślicznym, północnym akcentem, cedząc każde słowo rozkosznie:
– Siadaj na czym możesz. Zapal papierosa. Leżą obok.
Dodała po chwili:
– Ależ rąbią Huny! Aż w uszach trzeszczy.
A potem, spostrzegłszy, że Morzysarna jest nadal onieśmielony albo może zdziwiony jej strojem, dodała głośniej, aby przekrzyczeć trzaskanie i warkot latających odłamków:
– Jeśli się bardzo krępujesz, mogę zdjąć czapkę.
Roześmiali się oboje. Zdrowe, jak świeżo obrane migdały, śliczne, wilcze zęby dziewczyny rozigrały się w czerwonych ustach.
Andrzej zapalił papierosa, a żołnierka myła nogi, kolana, łydki, uda, nie zwracając uwagi na stale huczące za oknami bombardowanie.
– Nie wolno używać łazienki podczas rąbania. – Skarżyła się bez goryczy. – Podobno nieboszczyk wygląda śmiesznie, niepoważnie, po nabiciu go w kratkę odpryskami szkła i nadzianiu w paski poprzetrącanymi częściami rur, więc chcąc się umyć chociaż raz dziennie, wypada się płukać jak kaczka w miskach i spodkach do herbaty.
Morzysarna zapomniał o bombardowaniu. Milczał urzeczony.
Wytarła nogi. Wstała, smukła jak kanadyjska sosna. Biust – Morzysarnie zakręciło się w oczach – regularny jak katedra romańska we wczesnych wiekach. Ramiona zuchwale utoczone z najlepszego materiału. Włosy po żołniersku ścięte na chłopczycę, ale z wdziękiem ułożone. Ciemne, gładkie, jak u indiańskiego bożka. Brzuch szczupły, silny, sprężysty.
Andrzej gapił się onieśmielony. Dawno nie widział tak kształtnej dziewczyny.
– No, teraz zwiewaj – powiedziała naturalnie i słodko. – Będę się rozbierać do generalnego mycia. Wpadnij jutro wieczorem. Pogadamy. W dzień śpię i chcę być sama. Nocami mam służbę.
Teraz dopiero zauważył, że Kanadyjka wcale nie była naga, tylko w cienkim jak pęcherz ryby, jasnym trykocie przylegającym do ciała ciasno i przerażająco ściśle.
Wstał niechętnie i pożegnawszy się, wyszedł.
Na korytarzu znowu spotkał Irlandkę w dużo już wygodniejszym położeniu z sierżantem. Nie kucali, lecz leżeli przytuleni do siebie jak stare, ustatkowane małżeństwo.
Widząc niezdecydowane zachowanie się Morzysarny, Irlandka, nie przerywając sobie pracy, uniosła się na łokciu i mówiąc poprzez bary mężczyzny, wyrecytowała prędko:
– Łazienka pierwsze drzwi na prawo. Ubikacja drugie, następne. Zapukać przed wejściem, nie pchać się jak bażant do środka. Zaczekać według uznania na odpowiedź!
Powiedziawszy to, przylgnęła ciasno do sierżanta jak soliter do jelita.
Wróciwszy z łazienki do pokoju, zastał Andrzej ku swemu zdumieniu obok rozmamłanego do rosołu Makutry robiącego podejrzane przysiady w jakimś chyba jeszcze z Wilna podkoszulku także Konrada roztrzęsionego, jakby się wykluł świeżo z kaczego jaja.
Konrad mienił się na twarzy, jakby czuł w brzuchu fermentujące drożdże pomieszane z drobno posiekanymi selerami próbującymi uciec z brzucha na surowo. Wiercił się i niepokoił jak narzeczona o pierścionek zaręczynowy podczas przedślubnych igraszek w trawie leśnej, nie wiedząc, czy go mieć na palcu czy w koszyczku. Makutra zauważył bystrymi oczkami wejście Morzysarny, ale sobie nie przerywał. Dziwaczny podkoszulek podszedł pod samą brodę i sterczał wykrochmalonymi końcami niby kołnierza, niby obrąbka, jak czasami kotu, zajętemu intensywnym paskudzeniem w stęchłą sieczkę, sterczą wąsy i końce uszów. Przysiadał, dogadywał sobie i wyginał się jak goryl po przebudzeniu się o północy po ciężkim pijaństwie, kiedy znalazł zgubioną manierkę z rumem w dżungli i, myśląc, że to kozie mleko, wypił duszkiem. Mamrotał przy tym bez sensu jak goryl:
– Jak rąbnie z prawej – bredził do oszołomionego Powidły – to pan odwalasz unik, jak na ringu bokserskim. Raz w prawo, drugi w lewo. Rozumie pan? Bardzo proste. Unik! Wie pan teraz?
Aż przykro było patrzeć na Powidłę podczas tych głupawych instrukcji Makutrowych. Konrad wyglądał, jakby niezależnie od fachowych wskazówek Makutry, ale raczej z własnego przyrodzonego popędu, zrobił wręcz coś przeciwnego i zastygł, bojąc się poruszyć, żeby się to przedwcześnie nie wydało.
Makutra się zmęczył, zasapał i przestał wreszcie wyprawiać małpie pokazy. Stał jak wiecha na nowym dachu. Konrad drżał jak osika.
Upłynęło kilka minut rzetelnie wypełnionych grzaniem zenitówek.
Wszyscy trzej słuchali wycia bomb pełni wstrętu i pogardy dla latających szakali zajmujących się obrzydłym rzemiosłem zrzucania ludziom na głowy eksplodujących baniaków i kuferków. Trzeba było poczekać na wydobycie z Konrada kilku słów. Potem, gdy się rozpędził przynaglany orkiestrą coraz to nowych wybuchów, nie można było go zatrzymać.
Słuchali z natężoną uwagą.
Konrad się rozszalał. Mówił strumieniami, potem się zatykał jak niedoświadczona panna gumą do żucia, pitolił cienko jak młoda gąska, kiedy dostała pierwszego głosu, ryczał, grzmiał, pienił się jak aligator w Amazonce po zjedzeniu przez pomyłkę, zamiast zdechłego muła, pudła żelaznego z granatami ręcznymi.
– Co za obrzydliwe świństwo. – Krztusił się, zapominając, co plecie. Pocąc się, syczał ponuro. – Prosiłem gospodynię specjalnie o solitary room, błagałem tego ciężkiego koczkodana należącego do neutralnego kraju wyrabiającego czekoladę i zegary z kukułką o pokój z bezpieczeństwem na sto procent!
Przerwał mu Makutra, flegmatyczny zazwyczaj, z którego słowa trzeba było zawsze dotychczas wyciągać drutem.
– Ona może zrozumiała, że pan się jej skarży na dziedzicznego solitera? Cholera zresztą wie, co jej pan naplótł, wspominając o Goethem i Wielandzie, o wojnie trzydziestoletniej i ogórkach kiszonych w okolicach Hamburga w kamiennych, czerwonych stągwiach. Streszczaj się pan zawsze po prostu. – Mruczał przyjaźnie inżynier.
– Solitera? Jakiego solitera? – ryczał biały jak ser Powidło. – Ja o żadnym soliterze nie mówiłem. Prosiłem o samotny, bezpieczny pokój. A tymczasem moja mieszkalna kabina na trzecim piętrze, za każdym razem, gdy ledwie głupia trąbka straży ogniowej się odezwie, chodzi od ściany do ściany.
– Otóż to! – krzyknął wyprowadzony z równowagi Makutra. – Zamknij pan oczy, nie myśl pan za dużo – odsyknął zdenerwowany. – Nie słuchaj pan bomb. Wypnij się pan na Niemców. Swoje oni i tak kiedyś odsiedzą i odwiszą na haku w powietrzu bez dotykania ziemi nogami. Guano w przerębli tak długo się trzęsie, póki nie rozmarznie. Skoncentruj się pan ściśle jak wołowina w kostce Maggiego, zanim pana los wrzuci do zupy. Bądź pan, do ciężkiej Agnieszki, mężczyzną. Nie rozlatuj się pan w oczach na kawałki jak dziewucha na sianie. Zmężniej pan na kamień. Nie trzęś się pan…
– Toteż mówię panu – powtarzał z rozpaczą Powidło – że moja kajuta trzęsie się za byle jęknięciem trąbki strażackiej, a jak bomba wyrżnie, to wyjeżdża na dach. Chodzę wtedy z meblami po podłodze jak na seansie spirytystycznym.
– To nie chlej pan spirytusu. Pij pan whisky. – Sierdził się Makutra. – Jak pan jest pijany regularnie całe dwadzieścia cztery godziny esencją kartoflaną, to i sprzęty chodzą z panem po ścianach.
Tutaj o mało co – cieniutki włosek przychylił szalę – a byliby się rzucili wzajemnie na siebie z pięściami. Ale w porę rąbnęło za oknami tak zdecydowanie, że nawet Morzysarna się zawahał, czy nie warto wyjrzeć na korytarz za ratunkiem.
Wyjrzał odważnie.Nota edytorska
Postawą niniejszego wydania jest pierwsza edycja powieści Mariana Czuchnowskiego: Czarna koronka, nakładem Polskiej Fundacji Kulturalnej, Londyn 1966. Względem książkowego pierwodruku dokonano w tekście głównie poprawek, które wydawały się konieczne i oczywiste: usunięto błędy zecerskie, zmodernizowano interpunkcję, uwspółcześniono pisownię zaprzeczonych imiesłowów przymiotnikowych i przysłówków, ujednolicono pisownię zaimków, liczebników, nazwisk postaci historycznych, nazw miejscowych i przymiotników złożonych. Słowa i wyrażenia obcojęzyczne wyróżniono w tekście kursywą. Tak samo potraktowano autorskie neologizmy utworzone od podstaw angielskich, typu: „flacik”. Wyjątek uczyniono dla słów „newsy”, „mewsy”, „wrenki” i „battledressy”, które zdążyły się już zadomowić w pisanej polszczyźnie.
Dokonując wszelkich poprawek, starano się przede wszystkim nie uszkodzić „czarnej koronki” gęsto zadrukowanych kart prezentowanej po raz pierwszy w Kraju powieści.
M.S.