- W empik go
Czarną kreską - ebook
Czarną kreską - ebook
Zbiór skreślonych czarną kreską opowiadań i komiksów, opowieści fantastycznych i groteskowych, na kartach których czytelnik znajdzie między innymi detektywa śledzącego nienarodzonego, kroczący we mgle przedświtu pręgowany koszmar, ostatni rejs szaleńców i pierwszy dzień szkoły (trudno powiedzieć co gorsze), mroczne pakty, mityczne bestie wpatrujące się w Otchłań i gnębionych kryzysem wieku średniego przyjaciół, robiących w zasadzie to samo. Antologia krzepiącego horroru i dzikiej fantazji.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-722-3 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Zebrałem w tym tomiku garść opowiadań i komiksów, które po prostu lubię. Publikowane były na przestrzeni ostatnich lat (a nawet, nie bójmy się tego słowa, dekad) na łamach przeróżnych zinów, komiksowych i fantastycznych. Znajdziecie tu historie mroczne i groteskowe: detektywa śledzącego nienarodzonego, kroczący we mgle przedświtu pręgowany koszmar, ostatni rejs szaleńców i pierwszy dzień szkoły (sam nie wiem co gorsze), mroczne pakty, mityczne bestie wpatrujące się w Otchłań i gnębionych kryzysem wieku średniego przyjaciół, robiących w zasadzie to samo. Jednym słowem przedstawiam Wam, drodzy czytelnicy, skreślony czarną kreską, zbiorek moich ulubionych, krzepiących horrorów._Konkwista MMDCXXIII
— Mówi, że nie wie. Że nigdy nie widział złotych miast. — powtórzyła. Klęczący w śniegu kapłan wyrzucił z siebie strugę płaczliwych zawodzeń. Wielki admirał Cortez XVIII otulił się szczelniej szynelem koloru popiołu, marzł, śnieżyca nie ustępowała.
— Co jeszcze powiedział? — warknął. Malinche uderzyła kapłana elektryczną pałką. Ten wrzasnął gniewnie, poprawiła mocniej. Krzyknęła ostro w jego języku, skulił się patrząc z nienawiścią. Admirał czekał ignorując zniecierpliwione pomruki stojących za nim oficerów. Wciąż padało. Kapłan znów przekrzykiwał się z tłumaczką, z ich ust unosiły się kłęby pary. Cortez patrzył na to w milczeniu.
— Papierosa — rzucił półgłosem.
Adiutant natychmiast podał mu srebrną papierośnicę, drugi ogień w stulonej dłoni. Podziękował gestem. Patrzyli na dziewczynę. Mogłaby być krewną tego kapłana — te same czarne włosy, skóra koloru srebra, lekko skośne czarne oczy bez białek. Mimo wysokich butów i szarego munduru, które dał je razem z imieniem, wciąż bardziej wyglądała na jedną z miejscowych niż na żołnierza, pewnie dlatego kapłan tak jej nienawidził. Tę samą nienawiść admirał widział na twarzach stojących dalej, trzymanych pod bronią akolitów. Ba, miał ją w oczach nawet nagi niewolnik drżący na wciąż parującym od krwi kamieniu ofiarnym. Cortez westchnął poprzez dym i zapatrzył się w sine niebo. Zdrada… Odwieczna Zdrada… Rutynowa… Na każdym z odkrytych i podbitych światów… Chmury wisiały nisko, gęste i skłębione; nie było widać nawet cienia unoszącego się gdzieś tam nad nimi krążownika.
Zgasił papierosa i podszedł do dziewczyny, położył dłoń na jej ramieniu.
— Wystarczy dziecko, co powiedział?
Wyłączyła pałkę. Twarz kapłana znaczyły fioletowe oparzeliny, klęczał w śniegu patrząc nieruchomo w ziemię. Jego ręce aż po łokcie pokrywała skorupa zakrzepłej krwi.
— Mówi, że bogowie powinni znać takie sekrety…
„Bogowie”… Admirał nagle poczuł się zmęczony; był stary, siwe włosy, dłuższe niż jej, opadały mu na ramiona jak srebrna pajęczyna; potarł twarz dłonią, nie rozpoznawał już swoich rysów dotykiem, odbicie w lustrze też dawno zniknęło w labiryntach bruzd. „Bogowie”! …
— Mówi, że bogowie powinni znać drogę do złotych miast — powtórzyła Malinche. Nawet w jej ustach gdy wymawiała to słowo chybotała się odrobina wiary. — Że prawdziwi bogowie nie pytaliby o to ludzi, a to znaczy… — zawiesiła głos.
— Tak? — ponaglił ją łagodnie
— A to znaczy, że nie jesteście bogami.
„Chociaż tyle” uśmiechnął się gorzko do siebie admirał. Spojrzał na zbryzgany posoką ołtarz, na kałuże krwi, których wciąż nie mógł zakryć padający śnieg. Cały wierzchołek schodkowej piramidy, na której stali znaczyła świeża czerwień krzycząca z białego puchu. Żadnej barwy poza tą czerwienią — tylko biel śniegu i takież szaty akolitów, z drugiej strony szarości i czernie mundurów jego żołnierzy. Przeniósł wzrok na długi rząd spętanych niewolników stojących w otępieniu na schodach wiodących do ołtarza; dalsze szeregi ginęły w śnieżnej mgle, nie było nawet widać podstawy piramidy. Cortez poczuł, że trwa zawieszony w białej pustce, że jest już tylko ten przyczółek mordu zawieszony w wirującej bieli…
— Admirale? — głos dziewczyny wyrwał go z zamyślenia — On bluźni, prawda? Ty…
— Cicho, dziecko… — pogładził ją po twarzy suchą, szponiastą dłonią; w szeroko otwartych oczach tłumaczki zobaczył mrok i szaleństwo, odwrócił wzrok. Sięgnął do przypiętej do pasa pochwy ozdobnego blastera, chwilę mocował się z zatrzaskami, zgrabiałe od mrozu palce nie chciały sobie z nimi poradzić. W końcu wydobył broń.
Ruszył w stronę kapłana, nagle pośliznął się; pod śniegiem musiał być lód, może zamarznięta krew, może tylko woda. Adiutant podtrzymał go w ostatniej chwili, Cortez z trudem łapał powietrze, serce rozpaczliwie tłukło się w klatce żeber. Kapłan podniósł się z klęczek, na jego twarzy malowała się pogarda, akolici zaszemrali, Cortez usłyszał z tłumu pierwszy śmiech. Stanął przed kapłanem i wymierzył w jego głowę broń. Twarz tamtego nie zmieniła wyrazu, nie rozpoznawał przedmiotu w admiralskiej dłoni. Wyrzucił gniewnie kilka słów.
— On mówi… — zaczęła Malinche, ale Cortez uciszył ją gestem.
— On już nic nie mówi — szepnął i nacisnął spust.
Na moment sinoniebieski błysk przyćmił wszechobecną biel, a potem był już tylko zwęglony, pokurczony kształt w brudnej kałuży stopionego śniegu. I absolutna cisza.
Admirał odwrócił się od trupa, wszystkie oczy śledziły ruchy jego trzymającej blaster dłoni.
— Powtórzę pytanie. — Nie podniósł głosu, Malinche tłumaczyła spokojnie, w jej oczach płonęła odzyskana wiara. — Gdzie są złote miasta? Gdzie jest El Dorado?
I znów, tak samo jak na wszystkich planetach, do których dotarła Ziemska Armada Królewska, odpowiedzią była cisza.
Admirał bawił się papierośnicą. Czekał na to co musiało nastąpić, co zawsze następowało. Śnieg wciąż padał, na spalone ciało, na ofiary niedoszłe i przyszłe, na niewidoczne gdzieś w dole budynki stolicy.
Jeden z kapłanów odchrząknął i powoli uniósł drżącą dłoń.Tygrys
_Ta opowieść wzięła się ze snu, który udało mi się zapamiętać i w porę zanotować._
Piotr zawsze uważał, że w godzinie świtu miasto staje się dziwnie obce. Jakby odchodząca noc odsłaniała twarz inną, nie mającą nic wspólnego z jego dziennym, tłumnym obliczem. Miasto wyglądało wtedy jak twarz aktora, który już wszedł na scenę ale nie zaczął jeszcze grać, szukając dopiero w pamięci słów roli.
Tak było i tym razem. Piotr wracał właśnie do domu z przeciągniętego ponad miarę spotkania w miejscowym klubie, nazwanym przez, obdarzonych chyba perwersyjnym poczuciem humoru, właścicieli, „Do Gwiazd”. Klub znajdował się na obrzeżach miasta, na ulicy Cichej; do domu Piotra był to kawał drogi. W sam raz by strzeźwieć. Noc z wolna blakła i nadchodziła ta dziwna pora pomiędzy „późno”, a „wcześnie”, przedświt, godzina ciszy i bezruchu.
Miasto trwało zastygłe w krysztale nienazwanego czasu i tylko kroki Piotra niosły się pustymi ulicami. Mężczyzna z przyjemnością wdychał chłodne powietrze, czyste, nieprzemielone jeszcze dziesiątkami płuc. Kolory ścian, nieba i ziemi też były jeszcze świeże, niezużyte, zbyt subtelne by je nawet nazwać.
Szedł teraz deptakiem, pustym i nieruchomym. Zauważył, że blednąca noc jak zawsze odsłoniła rany, ślady zniszczeń dokonanych pod osłoną ciemności. Zapatrzył się w połamaną ławkę — była prawie nowa… i cała kiedy mijał ją wczoraj. Belki oparcia zostały wyłamane, drzazgi leżały wokół na czarno-białych płytach lśniących od przedświtowej wilgoci. Trochę dalej trotuar pstrzyły zastygłe rozbryzgi wymiocin, błyszczały zgniecione puszki po piwie. Piotr poczuł się nieswojo, zapalił papierosa, choć o tej porze dym już nie smakował, drażnił gardło. Te ciemne plamy przy rozbitym, betonowym koszu — krew? Farba? Obok parujące grudy kału na progu galerii sztuki, wetknięty w nie różowy goździk, świeże graffiti na ścianie ratusza, nic subtelnego — HWDP namazane czarnym sprajem.
— Pisze się przez „ch” — mruknął Piotr przyspieszając kroku.
Jaśniało, powietrze przybierało subtelny odcień różu zwiastujący przyczajony za horyzontem blask. Na schodach dzielących budynki sądu — stary i nowy, leżał przewrócony kontener na śmieci, jego wielobarwna zawartość chrzęściła pod stopami. Ślepe oko kamery miejskiego monitoringu lśniło w półmroku pierwszym refleksem wschodzącego słońca. Piotr zaciągnął się dymem patrząc na powyginany w fantastyczne kształty znak drogowy. Zawsze zdumiewał go rozmiar i rozmach zniszczeń pozostawionych przez noc. Niedługo miasto się obudzi i wszystko zostanie sprzątnięte, rany opatrzone, ale teraz wszystko było jaskrawe, dosłowne i kompletnie niezrozumiałe. Piotr nie umiał znaleźć kontekstu między początkiem nocy, czasem odpoczynku, spotkań i zabawy, a jej końcem jakim było odsłonięte świtem pobojowisko. Co działo się pod osłoną ciemności? Co działo się tu każdej nocy?
Z naprzeciwka szedł pijak, chwiejnie przemierzając chodnik szarpanymi ruchami szachowego konia. Piotr przez moment poczuł się raźniej, że nie jest sam pośród zgliszczy, ale potem zobaczył twarz tamtego, martwe oczy wbite w jeden punkt, mamroczące przekleństwa rozbite usta i plamę moczu w kroku wymiętych spodni. Pospiesznie usunął się z drogi, pijak minął go ciągnąc za sobą gęsty woal smrodu.
Gdy Piotr dochodził już do parku, wzeszło Słońce, purpurową kulą powoli przyćmiewającą wiszącą w zenicie srebrną czaszkę Księżyca. Powiał wiatr, potoczył ulicą strzępy wczorajszych gazet. Bezruch pękł.
Piotr zanurzył się między drzewa. Park stał jeszcze cichy, między drzewami gęstniały plamy mroku. To wciąż jeszcze nie był dzień, mimo, że miasto za moment miało zaroić się ludźmi spieszącymi do pracy, wciąż jeszcze trwała godzina bezczasu, nieprzypisana do dnia ani nocy. Wysoko w koronach drzew zakwilił jakiś ptak, raz tylko i na powrót nastała cisza. Plamy blasku zsuwały się coraz niżej, światło zmieniało kolor, róż ocieplał się przechodząc w pomarańcz. Ciepło wzbudziło pierwszy zapach, zbutwiałą woń zeszłorocznych liści, zebranych w bure kopce po obu stronach ścieżki. Piotr wyrzucił niedopałek w mierzwę jednego z nich.
Po kilku krokach usłyszał za sobą szelest, obrócił się nie zwalniając kroku. Stos liści poruszył się, coś tam było, jakiś wielki kształt przesuwał się w półmroku. Piotr zamarł. Liście osypywały się z szelestem z pręgowanych boków.
— Tygrys, matko jedyna, tygrys! — załkało bezgłośnie w głowie Piotra. Starał się nawet nie oddychać, stał jak wrośnięty w ziemię.
Zwierzę wyszło na ścieżkę, było olbrzymie, gruby ogon kołysał się na boki. Tygrys ziewnął demonstrując pożółkłe kły. Przez chwilę przeciągał się w plamie słońca, potem majestatycznie wkroczył między drzewa. Zniknął w ciemnych zaroślach i park znów stał cichy, poprzecinany smugami światła i cienia, nieruchomy, spokojny.
Piotr przełknął ślinę.
— Tygrys! Tam był tygrys, prawdziwy! — powiedział sam do siebie. Nie zabrzmiało to przekonująco. Nie teraz gdy robiło się coraz jaśniej i z każdą chwilą park tracił na tajemniczości. Słońce zagrało zielonym refleksem na pozostawionej na pobliskiej ławce butelce z niedopitym piwem i ta kropla prozy życia przywróciła Piotra do rzeczywistości.
— Tygrys, dobre sobie! — żachnął się przyspieszając kroku. Przed sobą widział już wyraźnie koniec parku, między drzewami majaczył rząd odrapanych kamienic. Piotr wyjął nowego papierosa, zapalił. Szedł szybko z poczuciem lekkości, dym teraz już smakował wypełniając płuca przyjemnym, ciepłym ciężarem. Obejrzał się jeszcze raz na pozostawiony z tylu park, na poprzecinaną pręgami blasku ścieżkę.
Tygrys szedł za nim. Zachowywał dystans może dwudziestu metrów, pojawiał się w plamach światła i znikał w kałużach mroku.
Piotr nie czekał dłużej. Powstrzymując narastający w gardle paniczny ryk puścił się biegiem przed siebie. Byle szybciej dotrzeć do ulicy, do racjonalnego cywilizowanego świata, byle dalej od nadciągającej z przerażającą powolnością bestii!
Wybiegł spomiędzy drzew, prawie że pocałował z ulgą zapluty bruk chodnika. Dyszał ciężko, bojąc się spojrzeć za siebie. Nagle coś zajazgotało mu tuż przy nodze.
— Jezu! — krzyknął w panice Piotr. Szarpnął się do tyłu. Jazgot nie ustawał.
— Cicho, Fafik! Cicho! — zaskrzeczał ostry głos. Przed Piotrem stał starszy pan strofując szarpiącego smycz tłustego jamnika o złośliwym pysku. — Coś się panu stało? — zapytał właściciel psa mrużąc skryte za rogowymi okularami oczy. Jamnik ucichł i wbijał teraz w Piotra nienawistne spojrzenie.
Na widok tak oczywistego emisariusza dnia Piotr prawie rozpłakał się z ulgą.
— Niech pan ucieka! Tygrys! — wyłkał wskazując ścianę parku.
Twarz starszego mężczyzny zmięła się w wyrazie niesmaku.
— Tygrys? Dziki są już banalne? — rzucił sarkastycznie.
Piotr spojrzał między drzewa. Tygrysa nie było. Blask wstającego dnia wypędził już ostatnie kłęby szarówki i park puszył się teraz barwami wiosny, tysiącem odcieni zieleni, bezpieczny, zapraszający, zwyczajny.
— Kolejny pijak. — mruknął właściciel psa — Idziemy, Fafik! — pociągnął za smycz. Fafik rzucił Piotrowi ostatnie, pełne wzgardy, spojrzenie i z godnością podreptał za swoim panem.
Piotr powlókł się w górę ulicy potrząsając skołowaną głową. Stąd nie miał już daleko, musiał jeszcze przejść tylko wzdłuż rzędu szeregowych sklepów „ze wszystkim”.
Ich także nie oszczędziła miniona noc. Kilkanaście witryn zostało rozbitych, najróżniejsze towary wywleczono aż na ulicę. Kontenery porozbijanych butelek zalegały chodnik na równi ze stosami butów, ubrań, wiatr szarpał wstęgą papieru toaletowego. Pośrodku jezdni ktoś ustawił kilka klozetowych muszli. Z wnętrza jednego ze sklepów dobiegł chrzęst szkła, stało tam dwóch policjantów apatycznie oceniając szkody.
— Proszę przechodzić! Tu nie ma nic do oglądania! — trzeci funkcjonariusz stał na chodniku nad stertą pluszowych zabawek i pisał coś w notatniku. Jego radiotelefon co chwila wyrzucał z siebie niezrozumiały, trzeszczący komunikat. Piotr już miał podejść, powiedzieć coś o tygrysie, ale widok zmęczonych, błagających o sen, oczu policjanta sprawił że zrezygnował. Ruszył dalej.
Na ulicach pojawili się pierwsi, spieszący do pracy, przechodnie. Przejechał rzężący autobus.
Piotr wszedł na korytarz swojej kamienicy witając z prawdziwą ulgą unoszący się tu, jak zawsze, swojski odór uryny. Chwilę manipulował kluczem w zamku starając się zrobić to jak najciszej. Ostrożnie wślizgnął się do mieszkania. O tej porze jego żona jeszcze spała, a Piotr wolał uniknąć pytań i irytujących wymówek, tym bardziej że obiecał wrócić dużo wcześniej. Zanurzone w porannej ciszy mieszkanie zachowało jeszcze atmosferę przedświtu, wygnaną już z ulic. Najbardziej rzucał się w oczy absolutny bezruch i martwota używanych na co dzień sprzętów, ślepy ekran telewizora. Piotr odczuł znowu wrażenie obcości. Na palcach wszedł do sypialni, żona szczelnie owinięta kołdrą wymruczała coś niezrozumiałego przez sen. Mężczyzna bezszelestnie rozebrał się i ostrożnie wpełzł pod kołdrę, starając się sprawiać wrażenie, że leży tam już od dawna.
Gdy był już pewien, że jego zabiegi nie zakłóciły snu małżonki delikatnie wyciągnął rękę by objąć kobietę.
Pod kołdrą poczuł sierść. Ostrą, zwierzęcą sierść opinającą węźlaste muskuły nie powiązane ludzką anatomią. I powolny łoskot potężnego serca.
Piotr przełknął strach i powoli odchylił kołdrę, powoli bo wiedział już co zobaczy.
Tygrys spał. Wyciągnięty na boku, opierając na poduszce ozdobiony białymi wąsami pysk, spał.
Piotr zacisnął powieki. Zasnąć, zasnąć i przebudzić się! Nie otwierając oczu ostrożnie położył się obok bestii. Zasnąć, przespać tą straszną, nienależącą do żadnego czasu godzinę, ten abstrakcyjny interwał pomiędzy wczoraj a dziś i obudzić się w blasku dnia, kiedy wszystko znów będzie normalne, zwyczajne, swojskie, kiedy z ulic znikną śmieci i ślady zniszczeń, obudzić się w dzień, w normalny dzień, w swoim własnym łóżku, obok żony… Obudzić się… Obudzić… Objął pręgowany bok.
Tygrys zamruczał.Sekret
_Niniejsze opowiadanie jest, w dużym stopniu, nowelizacją mojego starszego komiksu „Psi syn”. Luźno oparte na fabule pierwowzoru podąża w trochę inną stronę i penetruje inne mroki._
Wyraźnie zanosiło się na deszcz. Myśliwy klął w duchu ołowiane chmury, zimny wiatr i pusty las. Robiło się już ciemno, a zwierzyna wciąż się nie pokazała. Mężczyzna westchnął z rezygnacją; może to ta pogoda — od paru dni niebo wisiało nad wioską ciężkie i ołowiane, przygniatające jak stos mokrych całunów. Las także stał szary i nieruchomy. Przecinającej go szosy nie przemierzały dziś nawet tiry.
Myśliwy potarł dłonią zmęczone oczy, czas było się zbierać. Nic już prawie nie widział w oblepiającym gąszcz szarym mroku. To najwyraźniej nie był ten dzień.
Już miał wstać gdy nagle dotychczas spokojnie drzemiący u jego nóg brytan uniósł masywny łeb i zawarczał. Głucho i przeciągle jakby gdzieś na dnie psiego gardła z turkotem toczyły się kamienie. Pies sprężył się przy ziemi gotowy do skoku.
— Waruj — rzucił szeptem myśliwy. Nerwowo wypatrywał celu wśród zwodniczych cieni. Nagle dojrzał między drzewami płowy błysk. Błyskawicznie podniósł strzelbę do oka i wystrzelił z obu luf. Huk targnął zasypiającym lasem, z gniewnym wrzaskiem wzbiło się w niebo stado ptaków.
— Bierz! — ryknął strzelec zrywając się na nogi. Pies runął w krzaki rozmazaną brunatną smugą.
Myśliwy pobiegł za nim. Nagle brytan zatrzymał się jakby wpadł na szklaną ścianę. A potem zaczął się cofać, nisko przy ziemi, skomląc cicho jak w czasach gdy był jeszcze szczeniakiem. Jego pan ponownie załadował broń. Czując pot występujący na łysą czaszkę cicho minął drżącego psa i rozgarnął lufą krzewy.
— Jezu na wysokościach… — szepnął zmartwiałymi wargami. Upuszczona strzelba potoczyła się w paprocie.
I wtedy spadł deszcz. Runął na świat lodowatą falą ciemności jakby ktoś nagle rozpłatał nabrzmiałe wnętrzności niebios.
***
Huk ulewy był ledwie monotonnym szumem wewnątrz nieforemnej bryły ulepionego z polnych kamieni kościoła. Deszcz tłukł z uporem o czarne teraz witraże, ale leżący na posadzce świątyni mężczyzna nie zwracał na to uwagi.
Ksiądz Józef Ścierw od niemal doby leżał krzyżem na kamiennych płytach i modlił się żarliwie. Nie zważał na przenikający do kości chłód marmuru ani kłębiącą się za oknami ciemność. Leżał rozkrzyżowany przed tonącym w mroku ołtarzem, pod chłodnym wzrokiem nieudolnie namalowanego Zbawiciela i modlił się, błagał, bezgłośnie, rozpaczliwie… W kościele płonęło kilka kopcących świec, zbyt mało by rozproszyć mrok, który zdawał się napierać spod niskiego sklepienia zagarniając dalsze rzędy porysowanych klęczników.
W końcu ksiądz wstał. Na czerni sutanny pozostały smugi kurzu, ale nie starał się ich zetrzeć. Zdjął tylko okulary w grubych, kanciastych oprawkach i oczyścił je białą, papierową chusteczką. Jego oczy były przekrwione z braku snu, zmęczone; twarz sprawiała wrażenie zmiętej i wyczerpanej, pokrywały ją czerwone pręgi świeżych zadrapań. Kapłan przez chwilę jeszcze stał przed ołtarzem jakby chcąc coś dodać do zakończonej modlitwy. Chyba nie znalazł słów bo nagle przeżegnał się zdecydowanie i szybkim krokiem ruszył ku wyjściu. Zakołysały się płomyki świec, wielki cień kapłana runął w mrok.
Gdy Ścierw sięgał już ku klamce solidnych dębowych drzwi ktoś załomotał w nie z drugiej strony. Ksiądz zatrzymał się z wyciągniętą ręką. Stukanie powtórzyło się, nie stukanie zresztą lecz już zdecydowane walenie, seria twardych uderzeń metalu o drewno. Były coraz mocniejsze, wrota zaczęły drżeć.
Ścierw przełknął ślinę i otworzył drzwi. Cofnął się odruchowo.
W progu stała masywna, prawie dwumetrowa postać, czarna dziura w ciemności nocy. Deszcz lał się na okrywającą obcego ciężką zbroję, spływał po długich, czarnych, skołtunionych włosach. Kapłan cofnął się kilka kroków i tyle samo postąpił do przodu przybysz wkraczając w niepewny blask świec. Jego twarz była biała jak kreda, oczy ziały w niej dziurami atramentowego mroku. Czarne też były pozlepiane w strąki włosy obcego, gęste i bardzo długie, opadające na plecy jak mroczna fala. Zbroja lśniła mętnym blaskiem oksydowanej stali, pokrywały ją bogate rzeźbienia, linie i ornamenty nieznanych historii sztuki porządków. Przy pasie wisiał długi miecz.
Ksiądz Józef Ścierw runął na kolana.
— Chwała niech będzie Niebiosom! — wyszeptał przez łzy.
Świece przy ołtarzu rozjarzyły się wściekle, syknęły i zgasły.
***
— Czułem to od początku — Ścierw zapalił kolejnego papierosa — To gniazdo grzechu.
Siedzieli przy stole. Na plebanii nie było poza nimi nikogo. Po szybach spływał deszcz. Mężczyzna w zbroi rozpierał się na krześle naprzeciwko. Jego wzrok błądził po ścianach, krzyżach, świętych obrazkach, ikonach, portretach Jana Pawła II, zatrzymał się dopiero na wielkiej gablocie pełnej zasuszonych motyli. Nocny gość nie odezwał się jeszcze ani słowem.
— Czułem, że coś jest nie tak od kiedy objąłem tu parafię… — ksiądz zaciągnął się dymem. Stojąca przed nim szklana popielniczka była przepełniona, popiół sypał się na blat. — Ta ich gorliwość…
Nieznajomy wciąż patrzył na motyle.
— Czułem to od początku — zaczął jeszcze raz ksiądz. — To niby wieś jak każda inna, ale mieszkańcy… Co niedziela mam pełen kościół i pełną tacę, ludzie modlą się, spowiadają, żenią i chrzczą dzieci… Tylko się cieszyć… Ale coś nie dawało mi spokoju, coś nie pasowało; to wrażenie narastało z dnia na dzień, jakby jakiś element się nie zgadzał. W końcu zrozumiałem… Donosy.
Przybysz oderwał wzrok od gabloty i spojrzał mu w oczy. Ksiądz skulił się nad papierosem.
— Nie było ich! Mijały tygodnie, a nie pojawił się ani jeden. A przecież na wiosce ludzie o sobie wszystko wiedzą… Żadnego donosu o złym prowadzeniu się sąsiadów, niewierności, bękartach… Nic o kradzieżach czy skrywanym bogactwie… Nic! Zacząłem obserwować ich uważniej i im uważniej patrzyłem tym więcej widziałem…
Zaciągnął się głęboko, przetrzymał dym w płucach, wypuścił siną strugą.
— Nie byli zawistni. Nie zazdrościli sobie wzajemnie. Nie nienawidzili się. Nie wyrządzali sobie nawet powszechnych, małych, ludzkich podłostek, takich codziennych świństewek, naturalnych jak oddychanie… Nie widziałem czegoś takiego w żadnym miejscu gdzie zdarzyło mi się sprawować posługę, oni… Oni są szczęśliwi.
— Zgroza.
— Oszukują! Zło nosi wiele twarzy… Potrafi nawet pięknie się uśmiechać.
Deszcz łomotał o szyby, obaj mężczyźni milczeli. Ksiądz zgniótł niedopałek.
— Potem zauważyłem, że w niektóre noce wieś się wyludnia… Całkowicie. Zostają tylko uwiązane psy pilnujące pustych, ciemnych domów. Nie było w tym jakiejś regularności czy porządku, ot nagle zostawałem nocą we wsi całkiem sam. Znikali nawet żule spod spożywczego. Zacząłem wyczekiwać tych momentów, szukać zwiastujących je oznak nerwowości, jakiegoś napięcia, przygotowań. Te oznaki były subtelne, ale w końcu zacząłem je wyłapywać. I czekać. Wczoraj nadeszła taka noc. Zauważyłem, że już o zmierzchu zaczęli się wymykać, szli do lasu, grupami i pojedynczo; nie wyglądało to na jakąś skoordynowaną akcję, ale po godzinie wieś była już pusta.
Gość zabębnił po stole palcami w żelaznej rękawicy. Ksiądz poprawił okulary.
— Wiem jak to brzmi, ale nie zwariowałem, wiesz o tym. Poszedłem za nimi. Nie było przez te cholerne chmury widać ani Księżyca ani gwiazd, a nie chciałem brać latarki, brnąłem więc przez chaszcze na oślep. Nie widziałem prawie nic, gałęzie drapały mnie po twarzy, szarpały ubranie. Wiele razy upadłem, zgubiłem ścieżkę, w końcu już nie wiedziałem gdzie jestem, chciałem wracać i wtedy… usłyszałem głosy. Najpierw myślałem, że mi się wydawało, ale po kilku krokach stały się wyraźniejsze. Poszedłem w ich stronę, zaczęły przybierać na sile. Było ich dużo, rosły w wielogłosy chór… I nie były to pijackie piosenki, ani tym bardziej psalmy. O tak, zdecydowanie nie były to psalmy… Jakieś jęki, skowyt… Nic artykułowanego. I było ich tyle… Struchlałem, ale szedłem dalej aż zobaczyłem między drzewami blask ognia. Zbliżałem się, musiała być w tym miejscu jakaś wielka polana, na którą nie trafiłem nigdy wcześniej. Blask zza drzew był coraz większy, jakby nie od jednego ogniska. Wycia wznosiły się pod niebo, śmiechy, jazgot, żadnych słów w tym nie było; brzmiało to jakby zwierzęta otrzymały ludzkie gardła… Nagle, tuż przed wejściem na polanę coś dotknęło mojej twarzy, dotykiem zbyt zimnym jak na dotyk liścia. Medalik. Wisiał na gałęzi a za nim mnóstwo innych… Dziesiątki krzyży i medalików zdjętych jak zbędnie części ubrania. Odbijał się w nich czerwono huczący na polanie ogień. Same ubrania leżały w miękkich stosach na skraju polany.
Ścierw długo grzebał w paczce, ale nie mógł wyjąć papierosa trzęsącymi się palcami. W końcu rozdarł karton i wysypał wszystkie na stół. Wyłowił jednego, zgrzytnęła zapalniczka.
— Byli tam, prawie wszyscy… Mężczyźni, kobiety… Młodzi i starzy… Wszyscy… Nawet chłopcy z chóru i organista… W tańcu, spazmach uściskach. Skłębione nagie ciała w kręgu ognisk, nagie, spółkujące jak zwierzęta, tarzające się wokół TEGO…
Zapatrzył się w pożerający koniec papierosa żar. Dłoń księdza już nie drżała.
— Figura jest stara, topornie wyrąbana w kamieniu, omszała, chyba tak stara jak ten przeklęty las, nieludzka, półzwierzęca… A moi parafianie… Oszuści! Wiedziałem, że w niedzielę znów rozsiądą w kościelnych ławach, że znów skłamią Bogu modlitwą i sakramentem, podczas gdy ich serca należą do tamtego idola w środku lasu. Niedoczekanie… Wróciłem do mojego kościoła, sam nie wiem ile czasu znów mi to zajęło… Zamknąłem świątynię, padłem przed Naszym Panem i modliłem się, modliłem jak jeszcze nigdy w życiu… Błagałem o zesłanie anioła zagłady i starcie tego miejsca, które obraża Boga z powierzchni ziemi!
Mężczyzna zakuty w stal podniósł się.
— Tak. O to właśnie prosiłeś. — jego głos był głęboki i dźwięczny, budzący jednocześnie grozę i szacunek. Ścierw również wstał. Otworzył usta by…
Nagle rozjazgotał się dzwonek do drzwi wejściowych. Wył długimi seriami, raz za razem, jakby ktoś na zewnątrz jasno dawał do zrozumienia, że to sprawa życia i śmierci.
— Przepraszam — rzucił ksiądz i szybkim krokiem ruszył przez ciemne korytarze plebanii.
— Co może być tak ważnego — zaczął otwierając z rozmachem drzwi — że w środku nocy… — zamarł z otwartymi ustami. Jego oczy zatańczyły za szkłami okularów jak dwie przerażone ryby.
Na progu stał myśliwy, brudny i przemoczony, stanowiący istny obraz nędzy i rozpaczy. Niegdyś zielony mundur lepił się od błota, twarz znaczyły ślady ziemi i krwi, a nieustannie padający deszcz bezlitośnie siekł wygoloną na glacę czaszkę. Wszystkie te szczegóły rysowały się niezwykle konkretnie i wyraziście w zimnym blasku stojącej na podwórzu latarni.
Szczególnie wyraziście i konkretnie jawiło się zwłaszcza to co myśliwy niósł niczym dziecko w ramionach, płowozłotą postać z krwawą plamą na piersi unoszonej rwanym oddechem. Jej odrzuconą w tył głowę otaczał nimb mglistego blasku. Były jeszcze skrzydła, długie, białe, pierzaste skrzydła, zwieszające się ku ziemi i unurzane w błocie.
— Pomocy, księże proboszczu! — wydyszał myśliwy wpychając się wraz ze swym brzemieniem do przedpokoju. — Wypadek na polowaniu!
***
Wszystko w nim było złote, płowe, słomkowe i tylko krew czerwona. Powoli zaczynała przesiąkać przez kłęby gazy, którą Ścierw prowizorycznie okrył ranę. Tamten leżał teraz na łóżku księdza wypełniając niewielki pokoik ciepłym blaskiem. Kapłan stał obok paląc w zamyśleniu. Zupełnie rozdygotanego myśliwego zostawił wraz z pierwszym gościem. O szyby wciąż tłukł deszcz.