Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czarna Perełka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarna Perełka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 340 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W tej ser­decz­nej War­sza­wie, jaką ona jesz­cze przed ostat­ni­mi była wy­pad­ka­mi, a na­wet jaką jest dzi­siaj, choć jej ob­li­cze smut­nie się te­raz zmie­ni­ło, wśród świet­ne­go i wi­docz­ne­go ży­cia, ileż to się od­gry­wa­ło dra­ma­tów na stry­chu i tra­ge­dii po pod­da­szach, któ­rych żad­ne nie oglą­da­ło oko, chy­ba po tro­sze od­gadł je wzrok mil­czą­ce­go stró­ża, a wy­czy­tał trum­niarz, co li­chą dźwi­gał po scho­dach zbi­tą z tar­ci­czek tru­mien­kę. Nie­kie­dy cie­kaw­sze oko mo­gło pod­pa­trzeć tam ży­cie i do­my­śleć się gry jego, tak zmien­nej, tak róż­nej jak bar­wy opa­lu, w któ­rych się słoń­ce, prze­glą­da­jąc, mie­ni,

Ży­cie ludz­kie… tak jed­na­ko­wym wy­da­je się z dala, a tak dziw­nie i nie­skoń­cze­nie roz­ma­itym, gdy się na nie pa­trzy ser­ca i du­szy mi­kro­sko­pem. Na­ów­czas ta czar­na i ró­żo­wa plam­ka roz­kła­da się w cały świat kształ­tów, świa­teł i cie­ni.

Z tych wzo­rów nie­śmier­tel­nych ży­cia two­rzy fan­ta­zja ob­ra­zy, ale bez­sil­na jest jak dzie­cię, któ­re z ma­lo­wa­nej kar­ty fi­gur­ki wy­strzy­ga… no­we­go nie po­tra­fi uro­dzić, le­d­wie ze szcząt­ków coś klei.

Do­brze jesz­cze, kto po­słusz­ny pra­wom nie­złom­nym, nie sili się da­rem­nie na to, co nie­moż­li­we, i od­wzo­ro­wy­wa na­tu­rę, po­dzi­wia­jąc jej cuda nie­wy­czer­pa­ne… Te tyl­ko ob­ra­zy ży­cie przy­po­mnieć mogą, któ­re są z rze­czy­wi­sto­ści czer­pa­ne. Moż­na je blusz­czem uma­ić, ukwie­cić, oświe­tlić… ubar­wić – ale cóż stwo­rzyć po­tra­fi czło­wiek, ogra­ni­czo­ny że­la­zny­mi ścia­ny swo­je­go or­ga­ni­zmu cie­le­sne­go i du­cho­we­go!

Mów­my więc o tym, na co oczy pa­trzy­ły i co, prze­żyw­szy rze­czy­wi­stość, ma pra­wo od­ro­dzić się je­śli nie w pie­śni, to w opo­wia­da­niu zi­mo­we­go wie­czo­ru.

Je­den z dwóch pa­ła­ców ro­dzi­ny Za­moy­skich na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu był przed ro­kiem 1861 po­dzie­lo­ny na mnó­stwo drob­nych miesz­kań, któ­re do­syć ta­nio róż­nym oso­bom wy­naj­mo­wa­no. Mie­ści­ło się tam i mło­dzie­ży wie­le, i mniej­szych a nie­za­moż­nych ro­dzin urzęd­ni­ków, i wszel­kie­go po­wo­ła­nia lu­dzi, szu­ka­ją­cych bez­pie­czeń­stwa i schlud­no­ści przy umiar­ko­wa­nej ce­nie.

Na dru­gim pię­trze je­den z po­ko­ików szczu­płych, z ma­lut­ką sion­ką tyl­ko, zaj­mo­wa­ła od nie­ja­kie­go cza­su oso­ba… któ­ra lud­ność pa­ła­cu, zło­żo­ną w więk­szej czę­ści z mło­dzie­ży, moc­no za­in­try­go­wa­ła. Jak się ona tu po­tra­fi­ła do­stać, gdzie ko­biet sa­mot­nie miesz­ka­ją­cych nie przyj­mo­wa­no, kto jej to miesz­ka­nie wy­szu­kał i na­jął, nie wie­dzia­no. Nie po­strze­żo­no na­wet zra­zu, kie­dy się wnio­sła, a tak wy­chy­la­ła się mało za próg swe­go po­ko­iku i tak ostroż­nie snadź, aby wej­rzeń nie ścią­gnąć, iż nie­ry­chło ja­koś oko cie­ka­we­go mło­dzi­ka wy­szpie­go­wać ją po­tra­fi­ło.

Było to póź­ną je­sie­nią; pan Zyg­munt Ha­ra­bur­da, Ru­sin, uczeń ma­la­rza Sim­m­le­ra (któ­ry pra­wie nie przyj­mo­wał uczniów i uczy­nił tyl­ko dla nie­go wy­ją­tek), wra­ca­jąc ku wie­czo­ro­wi na trze­cie pię­tro, gdzie się mie­ścił, spo­tkał na scho­dach nie­spo­dzia­ne zja­wi­sko…

Nie mógł do­strzec do­brze ry­sów twa­rzy, ale jako ar­ty­sta, w pół­mro­ku ciem­no za­ry­so­wu­ją­cą mu się po­stać nie­zmier­ne­go wdzię­ku, pro­por­cji i gra­cji kla­sycz­nej, niby oży­wio­ny po­sąg sta­ro­żyt­ny ź dzban­kiem w ręku, po­su­wa­ją­cy się ku gó­rze, uj­rzał i sta­nął za­chwy­co­ny. Szła nie­zna­jo­ma owa lo­ka­tor­ka tak żywo, jak tyl­ko mo­gła, jak­by się sze­le­stu kro­ków prze­lę­kła. Zyg­munt po­śpie­szył, aby ją le­piej zo­ba­czyć, ale nim do­biegł, pięk­nych kształ­tów dziew­czę gdzieś mu jak­by cu­dow­nym spo­so­bem zni­kło…

Zyg­munt, któ­ry oczy­ma się uczył świa­ta i pa­trzył na wszyst­ko z po­dwój­ną cie­ka­wo­ścią mło­dzień­ca i ma­la­rza, znał wszyst­kich miesz­kań­ców tego domu. Każ­de­go z nich nie­co w ka­ry­ka­tu­rze miał w swo­im al­bu­mie, a do­tąd tej prze­ślicz­nej ka­ria­ty­dy grec­kiej, a ra­czej ka­ne­fo­ry nie wi­dział.

Do­tknę­ło to jego mi­łość wła­sną. A że do pro­jek­to­wa­ne­go szki­cu Ra­che­li u stud­ni po­trze­bo­wał nie­wie­ście­go wzo­ru, któ­ry mu mi­gnął, tak draż­nią­co się kry­jąc, nie mógł so­bie da­ro­wać, że szedł po­wo­li i chwi­lę na wi­dok li­nii tej po­sta­ci osłu­piał.

Po­sta­no­wił więc so­bie do­trzeć ko­niecz­nie i wy­śle­dzić, któ­ra z dziew­cząt no­szą­ca dzban­ki ma taką ki­bić za­chwy­ca­ją­cą i taki wdzięk ru­chów.

Nie­ste­ty, ani na­za­jutrz, ani w cią­gu ty­go­dnia nie po­tra­fił wy­śle­dzić zni­kłe­go zja­wi­ska… Dziew­czę­ta, wy­cho­dzą­ce po wodę z domu, były prze­ro­zma­ite­go wzro­stu i po­sta­ci, ale żad­na z nich w naj­mniej­szej rze­czy nie była po­dob­ną do tego snu wie­czor­ne­go.

Na osta­tek Zyg­muś po­wie­dział so­bie, iż mu się przy­wi­dzia­ło… że sam stwo­rzył, a ra­czej przy­pa­dek te li­nie grec­kie wśród pol­skich pro­za­icz­nych scho­dów wio­dą­cych na dru­gie pię­tro.

Na tym się skoń­czy­ło, gdy jed­ne­go ran­ka scho­dząc nie­co póź­niej (był to dzień nie­dziel­ny), zo­ba­czył przed sobą idą­cą tę samą ki­bić kla­sycz­ną, tę samą ma­rzo­ną ka­ne­fo­rę… Tym ra­zem wszak­że nie nio­sła ona nic, prócz książ­ki do na­bo­żeń­stwa w ręku, a ubra­na była acz skrom­nie, ale tak wy­twor­nie, iż dzba­nek w jej dło­ni wy­da­wał się ano­ma­lią. Pan Zyg­munt po­tra­fił ją wy­mi­nąć i zaj­rzeć jej w oczy, albo ra­czej zo­ba­czyć twarz, wzro­ku nań bo­wiem nie pod­nio­sła. Sta­nął zdu­mio­ny we wro­tach, aby ją jesz­cze oglą­dać prze­cho­dzą­cą i prze­ko­nał się, że ona nie mo­gła nieść dzban­ka.

W tej nie zna­nej pa­nien­ce było coś tak ory­gi­nal­ne­go, dum­ne­go, pań­skie­go i dzi­kie­go ra­zem, tak skrom­nie i ma­je­sta­tycz­nie prze­szła koło nie­go, iż ma­larz so­bie po­wie­dział: nie, to nie ona! Ale, taż sama czy inna, pięk­na dzie­wi­ca tak nie­po­dob­ną była do ogó­łu twa­rzy nie­wie­ścich, oglą­da­nych co­dzien­nie, iż Zyg­munt wes­tchnął, że jej od­ma­lo­wać nie po­tra­fi.

Typ fi­zjo­no­mii był wschod­ni może, a jed­nak nie he­braj­ski – róż­ny od nie­go, dzik­szy ja­kiś i ener­gicz­niej­szy. Na tam­tym ty­siąc­let­nia wy­pięt­no­wa­ła się nie­wo­la, tu coś nie­okieł­zna­ne­go i tchną­ce­go swo­bo­dą pu­sty­ni i la­sów. Płeć mia­ła sma­głą, ciem­ną, ogo­rza­łą nie­mal, oczy czar­ne, smut­ne i groź­ne, włos kru­czy… a kształ­ty ki­bi­ci były uro­czej bu­do­wy. Nie­go­dzi­we suk­nie nie po­tra­fi­ły ze­szpe­cić i za­kryć tego cho­dzą­ce­go po­są­gu Ju­no­ny azja­tyc­kiej.

Ubiór jej był taką za­gad­ką jak ona. Skła­dał się z kosz­tow­nych ma­te­ria­łów, wi­docz­nie po­prze­ra­bia­nych i za­sto­so­wa­nych na nowo do wy­ma­gań mody, bar­dzo zręcz­nie, a jed­nak nie­po­spo­li­cie. Nie ubra­ła jej lada mod­niar­ka, i strój nie był chwy­co­ny w pierw­szym lep­szym ma­ga­zyn­ku. Nio­sła go na so­bie z god­no­ścią, ze sma­kiem, moż­na by rzec, z uczu­ciem wro­dzo­nym, peł­nym nie­opi­sa­ne­go wdzię­ku. Chód jej na­wet był inny ja­kiś, nie miej­ski… Do­ty­ka­ła le­d­wie sto­pą bru­ku, su­nę­ła się po nim, ale czuć było siłę w tym po­cho­dzie pew­nym sie­bie i śmia­łym. Gdy ma­larz spoj­rzał na nią, na twa­rzy brą­zo­wej, po­dob­nej do in­dyj­skie­go bó­stwa, nie było wy­ra­zu in­ne­go, oprócz głę­bo­kie­go za­my­śle­nia i smut­ku. Smu­tek ten nie skar­żą­cy się, jak­by mi­mo­wol­nie prze­ci­skał się przez zmar­twia­łe rysy, na­wy­kłe do po­waż­ne­go spo­ko­ju.

Szła wi­docz­nie do ko­ścio­ła i zni­kła mu z oczów.

Nie był­by ar­ty­stą i dwu­dzie­sto­let­nim mło­dzień­cem pan Zyg­munt, gdy­by na wi­dze­niu tym po­prze­stał… po­szedł na zwia­dy…

O na­zwi­ska lo­ka­to­rów do­wia­du­jąc się pil­nie, do­śle­dził, że na dru­gim pię­trze sta­ła pan­na Le­no­ra Zara, tak mu ją na­zwa­no – sa­miut­ka jed­na. Stróż, nie­co wta­jem­ni­czo­ny w byt i po­ło­że­nie lo­ka­tor­ki, po­czę­sto­wa­ny pa­pie­ro­sem, do­dał, iż cały dzień sie­dzi zwy­kle za­mknię­ta w swo­im po­ko­ju, że była po­noć ja­kaś trud­ność z umiesz­cze­niem jej w pa­ła­cu, ale ta ja­kimś ta­jem­ni­czym, wszech­mo­gą­cym wpły­wem usu­nię­ta zo­sta­ła… i że da­li­pan, wię­cej nic o niej nie wie… Na­zwi­sko brzmia­ło ja­koś cu­dzo­ziem­sko; Zyg­munt spy­tał stró­ża, czy mówi po pol­sku, a ten ru­szył ra­mio­na­mi i za­pew­nił, że kil­ka je­dy­nych słów, ja­kie z jej ust do jego ucha spły­nę­ły, do­sko­na­łą były pol­sz­czy­zną po­wie­dzia­ne. Na tym się skoń­czy­ło i wię­cej już do­wie­dzieć się nie było po­dob­na.

Nie ma po­dob­no kra­ju, gdzie by pięk­na ko­bie­ta więk­szą cześć od­bie­ra­ła i obu­dza­ła za­ję­cie go­ręt­sze jak w Pol­sce. Czę­sto uwiel­bie­nie to bywa na­wet nie­grzecz­ne i na­tręt­ne, moż­na je tyl­ko dla po­bu­dek wy­tłu­ma­czyć, jest to zde­ge­ne­ro­wa­na cześć pięk­na w ogó­le.

Wkrót­ce też cały pa­łac wie­dział o tej nie­zna­jo­mej; ba­dał ją i zaj­mo­wał się od­gad­nię­ciem pro­ble­ma­tu: kto ona być mo­gła. Po­stać za­po­wia­da­ła coś z wyż­sze­go świa­ta, ubó­stwo temu prze­czy­ło; okry­wa­nie się ta­jem­ni­cą i ży­cie za­mknię­te było nie­zro­zu­mia­łym.

Nig­dy nie prze­mó­wi­ła do ni­ko­go, nie obej­rza­ła się, nie po­sta­ra­ła o te są­siedz­kie, pra­wie nie­unik­nio­ne sto­sun­ki, któ­re się same za­wią­zu­ją. Obok miesz­kał biu­ra­li­sta z żoną, có­recz­ką i słu­żą­cą, gra­ni­czy­li z sobą przez ścia­nę, a pan Mel­chior i pani Mel­chio­ro­wa za­rę­cza­li, że u tej pan­ny przez cały dzień le­d­wie ja­kiś sze­lest albo wes­tchnie­nie sły­sze­li. Nikt a nikt u niej nig­dy nie by­wał. Kaś­ka, nie­zmier­nie cie­ka­wa słu­żą­ca tych pań­stwa, sta­wa­ła na cza­tach, wi­dy­wa­ła ją przy­no­szą­cą so­bie wodę do dnia, wy­cho­dzą­cą cza­sem wśród nie­go z wy­raź­nym sta­ra­niem, aby się z ni­kim nie spo­tkać, nie­kie­dy wy­my­ka­ją­cą się ze dzban­kiem wie­czo­rem, zresz­tą… drzwi były na klucz za­mknię­te i ci­sza głę­bo­ka. Kaś­ka spo­strze­gła i to, że pa­nien­ka cho­dzi­ła w je­dwa­biach, że mia­ła pięk­ny szal, kil­ka chu­s­te­czek kosz­tow­nych i za­wsze świe­że rę­ka­wicz­ki.

– Co to to jest?- mó­wił pan Mel­chior, za­ży­wa­jąc ta­ba­kę, sys­te­ma­tycz­nie nogę pra­wą za­kła­da­jąc na lewą i lewą na pra­wą, aby nie drę­twia­ły – to jest egip­ska enig­ma. W atła­sach z dzban­kiem po wodę? Oczy­wi­ście ja­kaś hi­sto­ria… ja­kiś dra­mat, któ­ry się wy­tra­wia po ci­chu.

– Ale co ma być! – nie­cier­pli­wie prze­ry­wa­ła sama jej­mość, nie lu­bią­ca po­ezyj i nie­wie­ścich za­gad­ko­wych eg­zy­sten­cji – co ma być! Za­raz ich­mość ro­bi­cie he­ro­iny z lada wy­sza­rza­ne­go ka­wał­ka atła­su.

– A jak Boga ko­cha­ni – za­wo­ła­ła z dru­gie­go po­ko­ju, gło­wę wy­sta­wia­jąc, Kaś­ka z po­ufa­ło­ścią sta­rej słu­gi – że ma ta­kie sza­le i chust­ki… i suk­nie jak­by jaka pani.

– A sama wodę nosi! – do­da­ła, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, pani Mel­chio­ro­wa – to mi się po­do­ba. Daj­cież już temu po­kój!

I nie tyl­ko pan Zyg­munt, pań­stwo Mel­chio­ro­stwo, Kaś­ka, ale cały pa­łac nie­sły­cha­nie był za­ję­ty ową pan­ną, któ­rej na­zwi­sko nic nie mó­wi­ło… a oso­ba tyle da­wa­ła do my­śle­nia…

Zwy­kle w ta­kich ra­zach, gdy się lu­dzie śle­dzić uprą, coś na osta­tek od­ko­pią, praw­dę czy fałsz, i tym się za­spo­ko­ją, tu nie­po­dob­na było nic się do­wie­dzieć.

Z geo­gra­ficz­ne­go po­ło­że­nia i na­tu­ry swych za­trud­nień Kaś­ka była jesz­cze może naj­le­piej upo­sa­żo­ną do pod­słu­cha­nia i pod­pa­trze­nia cze­go­kol­wiek; jako na­rzę­dzie, mia­ła nie­wie­ścią, słyn­ną, po mat­ce Ewie odzie­dzi­czo­ną cie­ka­wość. Ale wszyst­ko to nie po­mo­gło. Pró­bo­wa­ła parę razy na­strę­czyć się do ma­łych po­sług, ode­bra­ła grzecz­nie po­dzię­ko­wa­nie tyl­ko i nic wię­cej. Ale że była w do­dat­ku bar­dzo po­czci­wą dziew­czy­ną, któ­rej ser­ce na nie­do­lę biło, bo jej wie­le w ży­ciu prze­by­ła – nie zra­zi­ła się od­mo­wą i z du­szy pra­gnę­ła w czymś być uży­tecz­ną tej pa­nien­ce, któ­rej po­ło­że­nie li­tość w niej obu­dzi­ło.

– Co tam ja – mó­wi­ła w kuch­ni – że ja cięż­ko pra­cu­ję, a na pal­ca za­wi­nię­cie za­ro­bić nie mogę… no to co? dyć to już było tak i z ro­dzi­cie­la­mi, ta i ze mną, bo na to­śmy się ro­dzi­li z prze­zna­cze­nia Bo­że­go; ale ta… czar­na… cho­dzi­ła ona za­wż­dy po wodę do stud­ni? Przy­pa­dło na nią nie­szczę­ście – ta to cier­pieć musi sto­krot­nie, bo nie na­wy­kła… Nie­raz się pa­trzę, jak nie­sie tę wodę, albo coś z mia­sta – ona, to praw­da, że pięk­nie nieść umie, człek by tak nie po­tra­fił – ale co? czuć i wi­dać, że jej to cię­żar strasz­ny, a oczy spusz­cza ze wsty­du… Ale dum­na jej­mo­ścian­ka… ani pi­śnie. Kil­ka ra­zym ją za­cze­pi­ła, ino głów­kę ob­ró­ci, spoj­rzy tymi oczy­ma kie­by wę­gla­mi, a głos jak mu­zy­ka… jak­by śpie­wał… ino taki smut­ny, że się pła­kać chce.

Wzdy­cha­ła Kaś­ka, że jej po­móc nie mo­gła, że się wkraść nie po­tra­fi­ła… a nie stra­ci­ła ocho­ty do swych psy­cho­lo­gicz­nych stu­diów nad nie­zna­jo­mą.

Pan Zyg­munt, po­rwa­ny wi­rem ar­ty­stycz­ne­go ży­wo­ta, za­nie­dbać je mu­siał, a pań­stwo Mel­chio­ro­stwo ra­dzi byli, że mie­li spo­koj­ną są­siad­kę.

W tych cza­sach, ja­koś o św. Mi­cha­le, wniósł się na pierw­sze pię­tro ka­wa­ler wiel­kich na­dziei, pan Ro­man Ju­no­sza Za­ryb­ski, mio­dy dzie­dzic znacz­nej for­tu­ny, któ­re­go ro­dzi­ce wy­pra­wi­li do War­sza­wy dla swo­bod­ne­go ukoń­cze­nia wy­cho­wa­nia. Pre­tek­stem były lek­cje mu­zy­ki, gdyż był mu­zy­kal­ny, lek­cje akwa­rel­li u Ko­strzew­skie­go, gdyż nie­co ma­lo­wał, i pry­wat­ne róż­ne stu­dia, któ­rych wy­bór jemu sa­me­mu był zo­sta­wio­ny.

Ro­man po­cho­dził ze szla­chec­kiej wpraw­dzie ro­dzi­ny, ale nie­do­stat­niej daw­niej, a do­pie­ro w ostat­nich cza­sach, gdy for­tu­ny jak grzy­by ro­snąć się na­uczy­ły, na­gle zbo­ga­co­nej. U nas ro­dzi­na, przy­cho­dzą­ca do ma­jąt­ku, za pierw­szy so­bie za­raz po­czy­tu­je obo­wią­zek zu­peł­nym przej­ściem na łono spo­łecz­no­ści ary­sto­kra­tycz­nej, eu­ro­pej­skiej, ze­rwać z prze­szło­ścią i wku­pić się do więk­sze­go świa­ta. Nie przy­cho­dzi to bez ofiar, ale cze­góż się nie uczy­ni, aby za­jąć sta­no­wi­sko przy­zwo­ite! Skut­kiem sta­rań ro­dzi­ciel­skich o przy­ję­cie do brac­twa było, iż syn naj­zu­peł­niej do nie­go się wcie­lił.

Ro­ma­nek, nie tyl­ko że wy­glą­dał ary­sto­kra­tycz­nie, nie tyl­ko że mó­wił le­piej po fran­cu­sku niż po pol­sku, że przy­wią­zy­wał do pro­za­pii i ge­ne­alo­gii nie­sły­cha­ną wagę i stwo­rzył so­bie wy­wód od dwu­na­stu wo­je­wo­dów, że był jak naj­go­ręt­szym ka­to­li­kiem nie z ser­ca, ale dla tonu i z obo­wiąz­ków sta­nu, cho­ciaż mło­dy, po­ślu­bił jesz­cze kon­ser­wa­tyw­ne prze­ko­na­nia i wstręt do re­wo­lu­cji, agi­ta­cji, czer­wo­no­ści, z któ­rym lu­bił się po­pi­sy­wać wszę­dzie. Był ze wszech miar mło­dzień­cem wzo­ro­wym, uczęsz­czał do naj­lep­szych to­wa­rzystw i tyl­ko do do­mów zna­nych z rodu i uspo­so­bień po­ko­jo­wych, uli­cą się brzy­dził, a bez rę­ka­wi­czek nikt nig­dy go nie wi­dział i bez nie­po­szla­ko­wa­ne­go cy­lin­dra. Po­wierz­chow­no­ści Pan Bóg nie dał mu wdzięcz­nej, był chu­dy, dłu­gi (nie wy­so­ki, bo to in­a­czej wy­glą­da), po­sęp­ny, z no­sem trą­bia­stym, wło­sy no­sił gład­ko, a mimo mło­do­ści, arcy był po­waż­ny i - że stu­dio­wał ge­ne­alo­gię do­mów pol­skich, prze­to inne lek­kie li­te­rac­kie pro­duk­cje wca­le dlań nie mia­ły war­to­ści. Zna­no go jako peł­ne­go na­dziei po­czy­na­ją­ce­go ar­che­olo­ga, za­prząt­nio­ne­go hi­sto­rią gu­zi­ków her­bo­wych… Zna­ko­mi­te do niej ze­brał ma­te­ria­ły.

Ro­man wy­glą­dał nie­co don­ki­szo­tycz­nie, tro­chę śmiesz­nie, ale nad­zwy­czaj przy­zwo­icie. Gdy kogo los ze­chce kom­pro­mi­to­wać, czy­ni to cza­sem w spo­sób tak nie­zno­śnie dra­pież­ny, żeby go moż­na po­są­dzić o chęć drwie­nia z lu­dzi. Ro­man sta­nął w pa­ła­cu Za­moy­skich dla­te­go, iż mu się to zda­wa­ło przy­zwo­it­szym niż gdzie in­dziej, a li­cho nada­ło, że na trze­cim pię­trze zna­lazł tu Ha­ra­bur­dę, da­le­kie­go krew­ne­go, bez któ­re­go by się był wy­śmie­ni­cie ob­szedł. Dru­gie­go dnia do­py­ta­ła się do nie­go ciot­ka, któ­ra była za­po­mnia­ną przez ro­dzi­nę, a nie­ste­ty! – ra­zem z mę­żem zaj­mo­wa­ła się sprze­da­żą mąki i krup!

Choć nie dał tego po­znać po so­bie pan Ro­man, cięż­ko go te dwa spo­tka­nia zgry­zły i przy­bi­ły. A od Ha­ra­bur­dy się uwol­nić i drzwi mu za­mknąć nie było spo­so­bu, ciot­ki się wy­rzec zda­wa­ło nie­po­do­bień­stwem.

Na do­bit­kę nie­szczę­ścia, Ro­man miał kom­plek­sję na­der ro­man­so­wą, jak się o nim wy­ra­żał ku­zy­nek, i choć się z tym taił nie­co, jed­nym z ce­lów przy­by­cia do War­sza­wy było… za­wią­za­nie ja­kichś sto­su­necz­ków ci­chych, któ­re by ka­wa­ler­ski ży­wot uroz­ma­icić i za­zie­le­nić mo­gły.

Tra­dy­cje tego świa­ta, do któ­re­go na­le­żeć pra­gnął, wca­le się temu nie sprze­ci­wia­ły, wie­dział tyl­ko, iż na­le­ży za­cho­wać de­co­rum. Wkrót­ce po za­ję­ciu lo­ka­lu na pierw­szym pię­trze i ume­blo­wa­niu go tak, aby mógł choć­by wła­ści­cie­la pa­ła­cu przyj­mo­wać, jed­ne­go dnia, scho­dząc ze scho­dów, Ro­man pra­co­wał nad pra­wi­dło­wym wło­że­niem rę­ka­wi­czek dzie­wi­czej świe­żo­ści. Mo­zo­lił się nad nimi, gdyż łapę miał wca­le nie pań­ską, a chciał, by ucho­dzi­ła za kształt­ną i małą. Już był wci­snął pal­ców czwo­ro i po­zo­sta­wał mu pią­ty gru­by i nie­zgra­by­ny klo­cek do wświ­dro­wa­nia, gdy… sta­nął i osłu­piał… rę­ka­wicz­ka pę­kła… usta się roz­war­ły… i ogrom­ne – ach! wy­rwa­ło się z nich.

Scho­da­mi szła od dołu żywo, pew­nie nie spo­dzie­wa­jąc się spo­tka­nia, owa nie­zna­jo­ma Le­no­ra… dźwi­ga­jąc spo­re pu­deł­ko… Ro­man uj­rzał ją – i po wstęp­nym: ach! za­wo­łał:

– Pani tu! Mlle Le­no­ra ici?

Pan­na pod­nio­sła czar­ne oczy bez po­dzi­wu i prze­stra­chu, po­pa­trzy­ła, jak­by jej so­bie trud­no było przy­po­mieć tego do­bre­go zna­jo­me­go i, lek­ko po­zdro­wiw­szy go gło­wą, nie od­po­wia­da­jąc na­wet, po­szła da­lej.

Za Ro­ma­nem szedł na­tręt­ny ku­zy­nek Ha­ra­bur­da.

– A no! – rzekł – prze­cież się hi­sto­rii tej cho­dzą­cej za­gad­ki do­wie­my. Po­zy­wam pana Ro­ma­na, aby po­wie­dział, co o niej wie.

– Co ona tu robi? – spy­tał żywo Ro­man.

– Ale ja cie­bie się o to py­tam! Miesz­ka na dru­gim pię­trze, wodę so­bie sama nosi, cały dzień sie­dzi za­mknię­ta. Któż to jest?

– Ja nie wiem, kto to jest – rzekł Ro­man – to tyl­ko wiem, że w domu sta­rej wo­je­wo­dzi­nej (jed­nej z ostat­nich wo­je­wo­dzin 1831 r.) wi­dy­wa­łem ją na sto­pie dzie­cię­cia domu, pa­nią nie­mal sa­mo­wład­ną, gdyż wo­je­wo­dzi­na nie­co była zdzie­cin­nia­ła. Wiem, że ona po­dob­no zmar­ła, da­lej nic…

– Czy krew­ną była?

– Czy krew­ną? Kto to może wie­dzieć! – do­dał – jed­ni po­wia­da­li, że krew­ną, dru­dzy, że cór­ka… co było fał­szem, a inni nic, jak my te­raz, nie wie­dzie­li. Coś się stać mu­sia­ło! – za­wo­łał Ro­man – kie­dy ona tu jest.

Mło­dzień­co­wi oczy pa­ła­ły, mó­wiąc, i po­mi­mo pęk­nię­cia rę­ka­wicz­ki, nad któ­rym bo­lał wiel­ce, bo był ską­py (to na­le­ży do tonu od nie­ja­kie­go cza­su), za­po­mniał się do tego stop­nia, iż Ha­ra­bu­drę wziął pod rękę, wy­cho­dząc w uli­cę.

– Tak wy­kształ­co­nych osób jak ona – do­dał – mało w ży­ciu się spo­ty­ka… gra, śpie­wa, ma­lu­je, czy­ta… pi­sze… mówi ję­zy­ka­mi wszyst­ki­mi… umie na­wet po hisz­pań­sku… a ro­zum, a dys­tynk­cja. A! – rzekł – to pew­na, że w jej ży­łach nie lada krew pły­nie.

– Sina! – uśmiech­nął się Ha­ra­bur­da.

– Cóż to jest? Co ona tu ro­bić może… oso­ba tak wy­so­ce… gło­wę tra­cę! Boć mó­wio­no po­wszech­nie, że mia­ła za­pew­nio­ne­go poł mi­lio­na po­sa­gu.

Roz­mo­wa się na tym skoń­czy­ła. Ro­ma­nek po­szedł na zwia­dy, te­goż wie­czo­ra za­gad­nął parę osób o losy Le­no­ry, o wo­je­wo­dzi­nę… a przez za­ci­śnię­te zęby nikt nic wy­ce­dzić nie ra­czył. Spo­glą­da­no na nie­dy­skret­ne­go ba­da­cza dzie­jów oj­czy­stych, a tym ra­zem zba­cza­ją­ce­go z dro­gi swych stu­diów, chrzą­ka­no i mil­cza­no…

Na py­ta­nie o Le­no­rę ten i ów szep­nął:

– A! vous par­lez o „Czar­nej Pe­reł­ce!”

– A! Czar­na Pe­reł­ka!… – I wszy­scy mil­cze­li. Zda­je się, że to na­zwa­nie Czar­nej Pe­reł­ki dała jej ko­cha­ją­ca ją nad wy­raz wszel­ki wo­je­wo­dzi­na.

Nic do­wie­dzieć się nie było moż­na.

Jed­ne­go dnia Kaś­ka, na prze­mian wzdy­cha­jąc i śpie­wa­jąc, przy­mia­ta­ła nie­co w ko­ry­ta­rzu, przez mi­ło­sier­dzie sze­rzej nie­co szczot­kę pusz­cza­jąc, tak aże­by i sprzed drzwi nie­zna­jo­mej pa­nien­ki pył ścią­gnąć, gdy le­ciuch­no, ostroż­nie drzwi się te otwo­rzy­ły, tak że przez nie nic jesz­cze do­strzec nie było moż­na i po raz pierw­szy Kaś­ka usły­sza­ła:

– Moja pa­nien­ko!

Uszczę­śli­wio­na zbli­ży­ła się do szpa­ry… Drzwi otwo­rzy­ły się nie­co, ręka bia­ła dała jej znak, aby we­szła. W ręku tym bie­la­ła zło­tów­ka, jak­by dla oszczę­dze­nia słów i proś­by o usłu­gę małą… Twarz po­czci­wej Kasi ob­la­ła się ru­mień­cem… Przed nią sta­ła nie­zna­jo­ma pan­na w szla­frocz­ku, wpó­łu­bra­na, bla­da, mi­zer­na i wi­docz­nie cho­ra.

– Moja pa­nien­ko – rze­kła jej ci­chym gło­sem – tyś tak do­bra…

Chcia­ła jej wci­snąć zło­tów­kę, ale Kaś­ka, rę­ka­mi ma­cha­jąc, cof­nę­ła się aż do pro­gu.

– Je­śli masz czas, bądź ła­ska­wa, za­nieś moją kar­tecz­ką lub od­praw przez kogo do dok­to­ra… Miesz­ka nie­da­le­ko. Sama sła­ba, wyjść nie mogę, mi­ło­sier­ny speł­nisz uczy­nek.

– Ale jak­że… ale z naj­mil­szą chę­cią – za­wo­ła­ła Ka­sia, chwy­ta­jąc pa­pier żywo – od­nio­sę za­raz. I da­li­bóg, niech pa­nien­ka nie robi ce­re­mo­nii, pań­stwa w domu nie ma… ja bym w czym usłu­żyć mo­gła… pan­na tak sama, no i sła­ba.

– Nic, nic, tyl­ko pro­szę o dok­to­ra, bo istot­nie czu­ję się nie­do­brze.

Kaś­ka po­pa­trzy­ła, ob­ję­ła wej­rze­niem po­ko­ik cały, rada by była w dłuż­szą wdać się roz­mo­wę, ale pi­li­ło jak mó­wi­ła), ze­rwa­ła się biec do le­ka­rza… W isto­cie nie­zna­jo­ma pan­na drża­ła osła­bio­na i chwia­ła się na no­gach.

Po­mi­mo krót­kie­go po­by­tu na pro­gu przed­po­ko­ju, od któ­re­go drzwi do miesz­ka­nia były otwar­te, Kaś­ka wi­dzia­ła wie­le, a przy­najm­niej wię­cej niż kto­kol­wiek bądź. Ale była z tej ozna­ki za­ufa­nia tak dum­ną, iż się swy­mi wia­do­mo­ścia­mi wca­le po­pi­sy­wać nie chcia­ła.

Lu­dzie wi­dzie­li ją, gdy wcho­dzi­ła i wy­cho­dzi­ła przez za­klę­te drzwi, ale gdy się jej py­ta­li, okry­ła się ta­jem­ni­cą, ru­szy­ła ra­mio­na­mi i nie wy­da­ła, co tam zo­ba­czy­ła.

W dwa­dzie­ścia mi­nut może po po­wro­cie Kaś­ki nad­je­cha­ła ka­ret­ka dok­to­ra i sta­ry, za­cny le­karz, zna­ny ca­łej War­sza­wie, żywo wbiegł na scho­dy; pan­na Le­no­ra, mu­sia­ła go wi­dzieć z okna, gdyż nim za­pu­kał, otwo­rzy­ła mu drzwi.

Wszedł do po­ko­iku i zdu­mio­ny po­wo­li zbli­żał się roz­pa­tru­jąc, jak­by oczom nie wie­rzył – Co pani tu robi? – za­py­tał – co to jest?

– Nie py­taj mnie, ko­cha­ny kon­sy­lia­rzu, co ro­bię, dla­cze­go tu je­stem, cze­mu mnie samą i w tym sta­nie znaj­du­jesz – radź mi, bom cho­ra.

Przy­bli­ży­ła się do ka­nap­ki i po­wo­li, jak­by ze­sła­bła, zsu­nę­ła się na nią.

Dok­tor mil­czą­cy wziął za puls, po­czął ba­dać, czo­ło mu się zmarsz­czy­ło, ra­mio­na­mi ru­szył.

– Prze­pra­szam pa­nią – ode­zwał się – nie jest to nie­dy­skre­cja, ale ko­niecz­ność. Le­karz musi cza­sem być spo­wied­ni­kiem. Ja nie po­znam cho­ro­by, nie ro­zu­mie­jąc jej po­ło­że­nia.

Czar­ny­mi oczy­ma smut­ny­mi spoj­rza­ła z wy­rzu­tem jak­by na dok­to­ra pan­na Le­no­ra, mil­cza­ła dłu­go, a usta jej drża­ły.

Ręka jej, któ­rą dok­tor pu­ścił, bez­wład­na le­ża­ła na sto­le bia­ła, wy­chu­dła, a pięk­na jak­by na wzór dla ar­ty­sty… le­ża­ła bez­myśl­nie rzu­co­na i przez nią ma­lo­wał się stan du­cha zwąt­pia­łe­go, zo­bo­jęt­nia­łe­go na wszyst­ko.

– Co pani tu ro­bisz? – po­wtó­rzył dok­tor.

– Wi­dzisz, je­stem tu, miesz­kam sama, pra­cu­ję.

– Dla­cze­góż sama i tu? Co się sta­ło z wo­je­wo­dzi­ną?…

Le­no­ra mil­cza­ła dłu­go, ukry­ła twarz w dło­niach, po­czę­ła pła­kać i łkać.

– Wo­je­wo­dzi­ną umar­ła? – spy­tał dok­tor.

– Nie żyje – ci­cho od­par­ła ko­bie­ta – nie żyje mat­ka moja i do­bro­dziej­ka… nie mam na świe­cie nic i ni­ko­go… oprócz sła­bych rąk i obłą­ka­nej gło­wy…

– Ale prze­cież pani by­łaś w jej domu jak­by wła­sne jej dzie­cię, nie­po­dob­na, aże­by cię tak zo­sta­wi­ła.

– Ona! – za­wo­ła­ła Le­no­ra – ona! ten anioł do­bro­ci! ona! a! nie po­są­dzaj­cież jej…

– A więc?

– Tak się zło­ży­ły oko­licz­no­ści, tak obo­wiąz­ki ka­za­ły, bym wy­szła, jak mnie wi­dzi­cie – mó­wi­ła dum­nie­jąc, Le­no­ra – nie py­taj­cie mnie, nie dręcz­cie mnie. Bła­gam was! nie mo­gło być in­a­czej! Jest do­brze, tak jak jest!

Dok­tor słu­chał mil­czą­cy…

– Pani nie je­steś cho­rą – od­parł, na­my­śliw­szy się – ale na dro­dze do cho­ro­by, któ­ra się może stać nie­bez­piecz­ną. Zmia­na po­ło­że­nia, pra­ca nad siły, przej­ście z wy­gód do mniej re­gu­lar­ne­go ży­cia… osła­bi­ły ją… po­trze­ba spo­czyn­ku, uspo­ko­je­nia du­cha, wzmoc­nie­nia ma­te­rial­ne­go… Co pani jada?

Le­no­ra się za­ru­mie­ni­ła.

– Uczę się być ubo­gą – za­wo­ła­ła – jem chleb, cza­sem piję kawę, dużo wody… buł­kę… nie­kie­dy tro­chę mię­sa.

Sta­ry słu­chał po­sęp­ny, nie wie­dząc, co od­po­wie­dzieć. Jako le­karz, stał wo­bec po­ło­że­nia i oko­licz­no­ści utrud­nia­ją­cych mi­sję, nie do­zwa­la­ją­cych od razu roz­strzy­gnąć za­wi­kła­ne­go za­da­nia.

– Ale to wła­śnie i pra­ca nad siły ro­dzi cho­ro­bę! – za­wo­łał – sie­dze­nie! za­mknię­cie!

– A cóż ro­bią lu­dzie, jak ja ubo­dzy, i na pra­cę ska­za­ni?

– Oni są po więk­szej czę­ści na­wy­kli do niej i do nie­do­stat­ku.

– A ci, któ­rych wśród do­stat­ku spo­ty­ka nę­dza i na­rzu­ca się im pra­ca?

– Ci tak cho­ru­ją, jak pani – rzekł le­karz – czę­sto na­wet, nie będę tego pani ukry­wał, na­gła zmia­na wy­wo­łu­je nie tyl­ko cho­ro­bę, spro­wa­dza śmierć.

– O śmierć! – ode­zwa­ła się, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi – śmierć nie jest strasz­na; co istot­nie trwo­ży, to bez­sil­ność i cho­ro­ba… – Za­ła­ma­ła ręce.

– Mów­że pani ze mną szcze­rze – po chwi­li wsta­jąc z krze­sła i za­czy­na­jąc się prze­cha­dzać, po­czął dok­tor. – Wiesz pani do­brze, jak świę­te i wiel­kie są obo­wiąz­ki na­sze, chciał­bym je choć w czę­ści speł­nić. Nie kryj pani przede mną nic. Chcesz so­bie sama wy­star­czyć i pew­nie chwy­tasz się pra­cy nie­wła­ści­wej, gdy z jej ta­len­ta­mi, na­uką, mo­gła­byś ła­two…

– Prze­pra­szam cię, dok­to­rze… chcę być sa­mot­ną… nie chcę sto­sun­ków ze świa­tem żad­nych ani żad­nych dlań za­cią­gać obo­wiąz­ków.

Le­karz za­milkł.

– Ja się pani nie na wie­le przy­dam – rzekł – po­peł­niasz pani przez ja­kąś dumę ro­dzaj do­bro­wol­ne­go sa­mo­bój­stwa. Co to po­mo­że, je­śli jej po­wiem: karm się mię­sem, uży­waj ru­chu i bądź we­so­łą.

– Ostat­nie jest naj­lep­sze – uśmie­cha­jąc się, prze­rwa­ła Le­no­ra – ad­mi­ro­wa­łam za­wsze pa­nów, za­le­ca­ją­cych pa­cjen­tom, aże­by się nie kło­po­ta­li ni­czym i uni­ka­li zmar­twień, po­win­ni­ście o to pro­sić Pana Boga!

– Le­kar­stwa in­ne­go do za­pi­sa­nia nie mam nad be­efste­ak… wino czer­wo­ne, zdro­wy stół, świe­że po­wie­trze i ruch…

Le­no­ra wes­tchnę­ła. – To się rów­na wy­ro­ko­wi na cho­ro­bę…

– Pani ko­cha­na – rzekł śmie­lej le­karz, sia­da­jąc za stół zno­wu – po­wiedz mi szcze­rze swą hi­sto­rię, ob­ja­śnij po­ło­że­nie.

– Znasz je pan! wi­dzisz ubo­gą sie­ro­tę bez żad­nych za­so­bów, zmu­szo­ną do pra­cy, ze­psu­tą piesz­czo­ta­mi i wy­go­da­mi; dum­ną, złą, upar­tą i bar­dzo bied­ną.

Wstał sta­ry znie­cier­pli­wio­ny, bio­rąc za ka­pe­lusz.

– Zo­sta­ły pani z daw­ne­go jej po­ło­że­nia zna­ko­mi­te sto­sun­ki…

– Ni­ko­mu nic win­ną być nie chcę… Dok­tor ru­szył ra­mio­na­mi.

– Cóż zno­wu! – za­wo­łał pra­wie gniew­nie – co za nie­da­ro­wa­ne dzi­wac­twa!

Na te sło­wa po­wsta­ła na­gle Le­no­ra, za­ru­mie­niw­szy się, ale po chwi­li pa­dła na sie­dze­nie, bo się na no­gach utrzy­mać nie mo­gła. Le­karz, pod­bie­gł­szy, po­sa­dził ją, wi­dząc więk­sze, niż się do­my­ślał, osła­bie­nie.

– Na­zy­wasz to pan dzi­wac­twem – ode­zwa­ła się – sąd jest su­ro­wy.

Od­zy­wać się do ludz­kiej po­mo­cy może tyl­ko ten, kto ma do niej ja­kieś pra­wa. Ja nie mam żad­nych, ja żad­nych nie rosz­czę, ja so­bie sa­mej chcę być win­na przy­szłość, je­śli ją mam jaką.

– Jest to cho­ro­ba dumy – ła­god­niej do­dał le­karz.

– Ale cho­ro­by są w na­tu­rze czło­wie­ka, i ta moja gnieź­dzi się we krwi… inną, jak je­stem, być nie mogę.

Zmarsz­czy­ła brew, coś dzi­kie­go pa­trzy­ło z jej ślicz­nych ry­sów, któ­rym osła­bie­nie i wy­chu­dze­nie nada­wa­ło wy­raz jesz­cze wię­cej ude­rza­ją­cy.

– Pani ko­cha­na, po có­żeś mnie tu we­zwa­ła, abym był świad­kiem chy­ba i z bó­lem stąd od­szedł… Cóż ja ci mogę po­ra­dzić, je­śli się chcesz za­bić?

– Nie, za­bić się nie chcę – od­po­wie­dzia­ła sła­bym gło­sem – choć ży­cie dla mnie jest nie­zro­zu­mia­le, choć nie poj­mu­ję, na com się uro­dzi­ła, ro­zu­miem, iż nie przy­szłam na świat bez celu, dla igrasz­ki… Czu­ję więc obo­wią­zek wy­pić cza­rę do dna…

Sa­mo­bój­stwo w ja­ki­kol­wiek spo­sób jest świę­to­kradz­kim po­rwa­niem się prze­ciw­ko wy­ro­kom Bo­żym.

– Dla­cze­goż nie chcesz pani po­jąć za­ra­zem, że je­śli ży­cie ludz­kie ma cel, nie może go mieć wzię­te po­je­dyn­czo, zro­zu­mieć je moż­na tyl­ko w związ­ku ze spo­łe­czeń­stwem… A za­tem od tej spój­ni dla dumy się od­ry­wać, nie chcieć sto­sun­ków z ludź­mi, jest tak­że sprze­ci­wie­niem się Bo­żym wy­ro­kom.

– So­fi­sta je­steś, dok­to­rze – od­par­ła gło­sem sła­bym… I spu­ści­ła gło­wę, i po ko­bie­ce­mu płacz ją po­rwał, jęk­nę­ła, do­da­jąc: – Nie mogę! nie mogę!

– Co pani nie mo­żesz?

– Nic! nic! już mil­czę! ner­wy mam po­draż­nio­ne – rze­kła na­gle, opa­no­wu­jąc się – nic!

Dok­tor, człek za­cny, w któ­rym dłu­go­let­nia prak­ty­ka ludz­kich nie­do­li za­miast ser­ce przy­głu­szyć, roz­wi­nę­ła uczu­cie i wy­ro­bi­ła mi­ło­sier­dzie, nie mógł tak cho­rej po­rzu­cić.

– Jesz­cze py­ta­nie – rzekł. – Mó­wisz mi pani, że nie masz nic… że chcesz żyć z pra­cy.

– Tak jest…

– Z ja­kiej?

– Z pra­cy rąk… szy­ję… ha­ftu­ję… Le­karz wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ale to mar­no­wa­nie sił! to po­tra­fi lada dziew­czę bez wy­kształ­ce­nia. Znasz pani mu­zy­kę, ję­zy­ki, li­te­ra­tu­rę, ry­su­nek… z tym prze­cie z gło­du się nie umie­ra.

– Tak, ale z tym trze­ba iść w świat, że­brać za­ję­cia, spi­jać upo­ko­rze­nie i na­ra­żać się na naj­fał­szyw­szy sto­su­nek… Je­stem na­wy­kła do swo­bo­dy, trze­ba się uczyć służ­bi­sto­ści i ule­gło­ści… Ja tego nie mogę… ja przede wszyst­kim nie mam siły wejść w ten świat, w któ­rym ży­łam na sto­pie nie­pod­le­gło­ści i rów­no­ści, jako słu­żeb­ni­ca za­pła­co­na.

– To duma, brak siły mo­ral­nej, siły du­cha – rzekł su­ro­wo le­karz – to uzna­nie sła­bo­ści.

– Co chcesz! praw­da, alem sła­ba! – kry­jąc oczy ręką, za­wo­ła­ła Le­no­ra – nie mogę. Dru­gie­go dnia wy­buch­nę­ło­by ze mnie obu­rze­nie… duch bun­tow­ni­czy, któ­ry we mnie miesz­ka. Piesz­czo­na, ze­psu­ta, do­bro­cią na stos się dam za­pro­wa­dzić, siłą ani na tron!

Dok­tor za­milkł – Dość – rzekł – tego ga­da­nia, pani się mę­czysz bez­po­trzeb­nie… na dziś eg­za­min skoń­czo­ny. Od le­ka­rza mo­żesz śmia­ło przy­jąć obiad, któ­ry ci przy­ślę… bo go za­pi­su­ję jako re­cep­tę…

Za­czer­wie­ni­ła się Le­no­ra i za­ła­ma­ła ręce.

– Na mi­łość Boga! nie czyń tego, otru­jesz mnie – za­wo­ła­ła z ogniem w oczach – ja mam za co ku­pić ka­wa­łek mię­sa… nie czyń ze mnie ła­ską ży­wio­ne że­bracz­ki!

– Do­brze! do­brze, nic nie przy­ślę – po­spiesz­nie rzekł dok­tor – ale je­śli znaj­dę ro­bo­tę w domu mo­gą­cą się od­by­wać, sto­sow­niej­szą dla pani…

– Wy­mo­dlo­ną? przez mi­ło­sier­dzie? dok­to­rze! – krzyk­nę­ła Le­no­ra.

– Nie pro­szo­ną, ale o któ­rą pani się będą pro­sić. Cóż to znów za sza­leń­stwo! – do­dał groź­no.

– Zo­ba­czy­my… zo­ba­czy­my…

Po­da­ła mu rękę, za­trzy­ma­ła chwi­lę dłoń dok­to­ra, pod­nio­sła oczy łza­we i szep­nę­ła:

– Dok­to­rze! upo­ko­rzo­na, uciek­nę… skry­ję się… oszczę­dzaj cho­ro­bę du­szy mo­jej, choć­byś ją po­tę­piał… Mów so­bie, żem cho­ra i za­słu­gu­ję na li­tość i po­sza­no­wa­nie.

Sta­ry nie po­wie­dział sło­wa, uści­snął jej rękę i wy­szedł kro­kiem po­wol­nym za­my­ślo­ny głę­bo­ko, jak ten, któ­ry do­tknął rany nie ule­czo­nej i nie wie, co z nią po­cznie.

Drzwi się za nim za­mknę­ły, a w ko­ry­ta­rzu ci­sza była zno­wu, i z sa­mot­nej iz­deb­ki ża­den głos nie do­cho­dził. Kaś­ka ośmie­lo­na za­pu­ka­ła, pusz­czo­no ją, po­szep­ta­ła coś i uszczę­śli­wio­na wy­szła, czu­jąc się tym za­ufa­niem ta­jem­ni­czej pa­nien­ki pod­nie­sio­ną. Nie chcia­ła już tego dnia na­wet ga­dać z ku­char­ką.

W kil­ka dni po­tem Ka­sia chwa­li­ła się prze­ślicz­ną chu­s­tą, któ­ra, zda­niem wszyst­kich znaw­ców, zgro­ma­dzo­nych w ku­chen­ce pań­stwa Mel­chio­ro­stwa, mo­gła być war­ta ja­kie sto zło­tych może, kto wie? na­wet wię­cej. Po­cho­dzi­ła ona z na­rzu­co­ne­go jej gwał­tem daru pan­ny Le­no­ry, z czym się nie ta­iła. Wcho­dzi­ła te­raz do jej po­ko­iku i wy­cho­dzi­ła swo­bod­nie, krę­ci­ła się, była dum­ną i szczę­śli­wą, ale co do szcze­gó­łów ty­czą­cych się pa­nien­ki na­der oszczęd­ną. Nic z niej wy­do­być nie było moż­na, oprócz, że Le­no­ra cho­rą była nie­co i że oso­ba ta, nie­zmier­nej do­bro­ci i grzecz­no­ści, całe ser­ce Kasi chwy­ci­ła…

– A już to pan­na! to pan­na! – mó­wi­ła ona – to za­raz znać, że to nie lada ja­kie, ale pew­nie do­bre­go domu dziec­ko… ta­kie de­li­kat­ne i ludz­kie… Żeby to się po­skar­ży­ło… żeby za­żą­da­ło cze­go, jesz­cze się jej na­rzu­cać trze­ba, a chcia­ła­by tyl­ko da­wać a da­wać, żeby człe­ku naj­mniej­szą pra­cę wy­na­gro­dzić.

Jed­ne­go dnia Ka­sia sta­ła we drzwiach, gdy nie­zna­jo­my męż­czy­zna zbli­żył się, za­glą­da­jąc do nich… Mło­dy był i pięk­ny, ale wy­raz jego twa­rzy nie po­do­bał się Kasi.

– Pan­na nie wie, czy tu miesz­ka pan­na Le­no­ra Zara? – za­py­tał.

– A tu – albo co?

– Chciał­bym się z nią wi­dzieć…

– Ja nie wiem, bo cho­ra – rze­kła Ka­sia. – Mło­dy pan do­był z pu­gi­la­re­si­ku z ko­ści sło­nio­wej, her­bem rzeź­bio­nym ozdob­ne­go, bi­let, na któ­rym stał ja­kiś ro­ga­ty znak w ką­cie, po­dał go Kasi i pro­sił, aby po­da­ła go pan­nie Le­no­rze z żą­da­niem wi­dze­nia się.

Ka­sia wśli­znę­ła się…

Le­no­ra sie­dzia­ła z tą bez­wład­no­ścią za­my­ślo­ną, z jaką przy me­cha­nicz­nej pra­cy sie­dzi czło­wiek nie­na­wy­kły do niej; głos Kasi obu­dził ją jak­by z uśpie­nia.

Na wi­dok pod­su­nię­te­go bi­le­tu, tyl­ko okiem nań rzu­ciw­szy, za­czer­wie­nio­na po­rwa­ła się, ręce się jej za­trzę­sły i głos le­d­wie z ust mógł się do­być.

– Nie mogę – za­wo­ła­ła – je­stem cho­ra, ani dziś, ani póź­niej – nig­dy, po­wiedz temu panu… Nig­dy!

I pa­dła na ka­nap­kę, a po chwi­li za Ka­sią po­bie­gła drzwi za­ry­glo­wać.

Mło­dzie­niec stał za­my­ślo­ny u pro­gu. Zra­zu zda­wał się nie­do­brze ro­zu­mieć. Ka­sia mu po­wta­rza­ła: – Pro­szę pana, pan­na Le­no­ra prze­pra­sza (to do­da­ła z wła­snej ini­cja­ty­wy), że się wi­dzieć nie może, ani te­raz, ani – nig­dy.

Nie­zna­ny pan pod­niósł gło­wę… mil­czał.

– Wy­raź­nie mó­wi­ła, pro­szę pana, ani te­raz – ani – nig­dy.

Po­pa­trzył na Ka­się i jak­by znaj­do­wał nie­wła­ści­wym dłu­żej z nią roz­pra­wiać, skrzy­wił się, kiw­nął gło­wą i z wol­na od­szedł. Szedł za­du­ma­ny, jak­by są­dził, że go na po­wrót za­wo­ła­ją. Ka­sia pa­trzy­ła za nim na scho­dach, wi­dzia­ła, jak mu się ra­mio­na ru­sza­ły, ka­pe­lusz trząsł, jak fa­tal­nie ja­koś ma­chał la­ską, my­kał się po scho­dach i znikł.

Ka­sia już mia­ła od­cho­dzić, gdy ka­pe­lusz zja­wił się na nowo, la­ska tak­że, ra­mio­na i pod­nie­sio­na gło­wa zda­wa­ła się jej szu­kać.

– Pa­nien­ko! – za­wo­łał, wska­zu­jąc, aby ku nie­mu ze­szła. Słu­żą­ca po­chy­li­ła się nie­co.

– A co?

Wy­cią­gnął pa­pie­rek z uśmie­chem ja­kimś nie­mi­łym.

– Puść mnie wać­pan­na! ja się wy­tłu­ma­czę.

– Co? co? – z obu­rze­niem od­par­ła, co­fa­jąc się słu­ga – ot to tak­że… Męż­czy­zna po­strzegł, że z tego nic nie bę­dzie, skrzy­wił się i znów zbiegł na dół. Ta pró­ba prze­kup­stwa smut­ne o nim dała wy­obra­że­nie słu­żą­cej, ale nie wspo­mnia­ła o niej pan­nie Le­no­rze ani żad­ne­mu ze zna­jo­mych.

– Pro­szę ja kogo! – mru­cza­ła tyl­ko, nie mo­gąc się uspo­ko­ić – to ło­tra ka­wał! my­ślał, że za pie­nią­dze kupi so­bie wej­ście… O! już pew­nie z ni­czym do­brym nie przy­szedł! Do­pil­nu­ję ja, żeby mi się tu nie po­ka­zy­wał… a je­śli ze­chce gwał­tem się ci­snąć, tak go mio­tłą za­ma­lu­ję, że po­pa­mię­ta! Pa­trz­cie no go! mą­dra­la!

W parę dni przy­szedł znów dok­tor, tym ra­zem nie we­zwa­ny, ale mu­siał do­brze do drzwi pu­kać, nim go wpusz­czo­no. Za­stał Le­no­rę nad ro­bo­tą, bla­dą, z oczy­ma za­czer­wie­nio­ny­mi, ale na po­zór spo­koj­ną i po­jed­na­ną ze swym lo­sem. Zda­wa­ła się sil­niej­szą.

– Przy­sze­dłem się do­wie­dzieć, jak­że pani jest – rzekł, sta­jąc na środ­ku po­ko­iku i roz­glą­da­jąc się po nim uważ­niej niż za pierw­szym ra­zem.

Iz­deb­ka była od uli­cy, nie­źle oświe­tlo­na, mała, czy­sta, w jed­nym ką­cie jej łó­żecz­ko, po­kry­te kapą ciem­ną, sto­li­czek z książ­ka­mi, w dru­gim sza­fecz­ka, ko­mód­ka i wiel­ki stół do ro­bo­ty. Sto­sy nut i ksią­żek le­ża­ły po­zwią­zy­wa­ne sznu­ra­mi na pod­ło­dze, bo ich nie było gdzie po­mie­ścić. Przed ka­nap­ką stół cały był za­rzu­co­ny bie­li­zną i ko­ron­ka­mi do na­pra­wy. Le­no­ra ma­chi­nal­nie trzy­ma­ła w rę­kach jesz­cze swą ro­bo­tę.

– Jak­że pani jest? – spy­tał dok­tor.

– Le­piej mi, dzię­ku­ję kon­sy­lia­rzo­wi, zu­peł­nie na­wet do­brze – od­po­wie­dzia­ła ze spo­ko­jem uda­nym – na­tu­ral­nie z każ­dym po­ło­że­niem no­wym cia­ło i du­sza czło­wie­ka oswo­ić się musi… Prze­by­łam snadź prze­si­le­nie i czu­ję się… do­brze! zu­peł­nie do­brze!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: