Czarna pieśń - ebook
Czarna pieśń - ebook
Toczyliśmy bitwy, po których zostawało na ziemi ponad sto trupów, ale nie napisano o nich ani słowa. Zakon walczy, ale często robi to w ciszy, bez chwały czy nagrody. Nie mamy sztandarów. Vaelin Al Sorna jest najnowszym rekrutem Szóstego Zakonu. Podczas brutalnego szkolenia uczy się wykuwać miecze, przetrwać w dziczy, zabić człowieka szybko i cicho, a wszystko w imię obrony Królestwa i wiary. Teraz jego umiejętności zostaną poddane próbie. Zbliża się wojna. Vaelin musi wykorzystać całą swoją siłę i spryt, żeby przeżyć nadciągający konflikt. Lecz kiedy świat będzie balansował na krawędzi chaosu, Vaelin pozna prawdę, która tnie głębiej niż miecz.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-84-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pijąc, wyczuł, że Ahm Lin umiera. Słaby, prawie niewyczuwalny wydech, ostatnie drżenie i przyjaciel odszedł.
Vaelin stłumił falę rozpaczy i wyssał do cna krew, która płynęła z rany kamieniarza. Omal się nie zadławił, gdy gęsty, metaliczny płyn wypełnił jego usta i utknął mu w gardle. Przełknął go, nie zważając na odrazę. Kiedy pierwsze krople trafiły do wnętrzności, poczuł, że dar w nim rozkwita i rozprzestrzenia się z szybkością błyskawicy, niesie pieśń przywodzącą na myśl krzyk.
Muzyka była boleśnie ogłuszająca, wypełniła jego umysł kaskadą nakładających się na siebie nut, które mimo brzydkiej dysharmonii tworzyły rodzaj melodii. Melodii zawierającej pewność i znaczenie: _Śmierć nadciąga ze wszystkich stron. Nadchodzi teraz!_
Vaelin odskoczył od ciała Ahm Lina i przykucnął, uchylając się przed świszczącym cięciem szabli, kiedy potężny wojownik Stahlhastu w pełnej zbroi wyskoczył z wysokiej trawy porastającej brzeg kanału. Przeciwnik zaklął i zaatakował ponownie, trzymając rękojeść oburącz i celując w pierś Al Sorny. Pieśń nadal krzyczała, a wzrok Vaelina przykuły toporne, wykrzywione rysy napastnika. Melodia opowiadała o mężczyźnie unurzanym we krwi i najszczęśliwszym w chwilach przemocy. Mężczyźnie, który walczył, zabijał, gwałcił i łupił w ciągu całego marszu przez Żelazny Step i pogranicze. Mężczyźnie, który pragnął więcej, gdy horda wdarła się do serca Czcigodnego Królestwa. Mężczyźnie, który zaniedbał naprawienia małej płytkiej zbroi, jej części zasłaniającej miejsce nad lewym biodrem, odłupanej w czasie ostatniego ataku na Keshin-Kho. Wszystko to pieśń wykrzyczała w głowie Vaelina w trakcie jednego uderzenia serca.
Gdy wojownik zrobił wypad, Al Sorna okręcił się, tak że szabla minęła jego pierś o cal, po czym wbił czubek miecza w otwór w zbroi. Ostrze dotarło głęboko, przecięło żyłę, ścięgno i chrząstkę, przerywając wszystkie połączenia między nogą i biodrem. Zaskoczony i wściekły krzyknął i runął na ziemię. Łypiąc na Al Sornę, obrzucił go stekiem wyzwisk. Vaelin wyrwał miecz z rany i zadał cios z góry. Ostatnie słowa wojownika porwał strumień krwi, która trysnęła z jego ust.
Krzyk pieśni skierował wzrok Vaelina ku nowemu zagrożeniu, kolejnym dwóm wojownikom Stahlhastu przedzierającym się przez wysoką trawę. Al Sorna ponownie ciął szyję umierającego wojownika, a potem chwycił za jego hełm i zerwał mu głowę z ramion. Pierwszy wróg, który wyłonił się z trawy, dostał głową prosto w twarz i zatoczył się do tyłu, oszołomiony i oślepiony przez fontannę krwi. Gdy udało mu się zetrzeć z oczu czerwoną miazgę, ostrze miecza przeszyło jego mózg, tak że nie zdążył nawet się zorientować, że umiera.
Al Sorna odkopnął na bok drgające ciało i wyrwał z niego miecz w samą porę, żeby odparować cios drugiego przeciwnika. Zanim ten zdążył się cofnąć, Vaelin skoczył i zadał szybki cios głową w jego niechroniony nos, po czym wyrwał sztylet zza pasa nieszczęśnika, okręcił się i wbił go w nieosłonięty zbroją tył jego uda.
Kolejne alarmujące krzyki pieśni sprawiły, że Vaelin padł na trawę w chwili, gdy w powietrzu świsnęły strzały. W pierś pechowego wojownika, który, zataczając się, próbował wyrwać sztylet z nogi, wbiły się trzy pociski, najwyraźniej wypuszczone z bliskiej odległości, sądząc po tym, z jaką łatwością stalowe groty przebiły kolczugę i płytę. Kiedy Vaelin zaczął pełznąć, szorując brzuchem po ziemi, usłyszał przedśmiertne charczenie wroga. Na zasnutym mgłą brzegu rozbrzmiewały pokrzykiwania, przerywane od czasu do czasu świstem strzał, ale żadna nie trafiła w cel.
Jest inaczej, pomyślał Vaelin, czołgając się i krzywiąc na dźwięk zgrzytliwej melodii, która nadal w nim rozbrzmiewała. Jej ton wznosił się i opadał, przypominał syk węża w jednej chwili, a w następnej skrzeczenie zaniepokojonego jastrzębia. Przy każdej kulminacji Vaelinowi ciemniało w oczach, a jego puls przyśpieszał, czemu towarzyszył rzadko odczuwany, ale znajomy głód. Pierwszy raz poczuł go w Lesie Martishe przed wielu laty, kiedy jego przyjaciel leżał umierający, a on popędził za łucznikiem, który go trafił. To była żądza krwi, potrzeba zabijania zrodzona przez tę pieśń. Inną pieśń, wiedział z rosnącą pewnością. Nie moją. Nie pieśń, która zostawił w Zaświatach po tym, jak w Alltor wykrwawił się niemal na śmierć. Nie pieśń, za którą od tamtej pory tęsknił.
Zatrzymał się, kiedy melodia znowu rozbrzmiała głośniej, choć już nie tak nieharmonijna. Nie budziła głodu, ale była w niej gorzka nuta, niechętny powitalny pomruk.
Końskie kopyto stąpnęło kilka cali od jego głowy, niecierpliwie. Vaelin uniósł wzrok i skrzywił się, kiedy prychnięcie Derki owiało gorącem jego twarz. Ogier przekrzywił łeb, łypnął na niego jednym okiem i potrząsnął głową.
– Tak – mruknął Vaelin, sięgając po wodze. – Ciebie też dobrze znowu widzieć.
Kiedy wskoczył na siodło, rozległ się chór okrzyków. Za nimi podążył kolejny grad pocisków. Strzały trafiły w powietrze, kiedy niepoganiany Derka puścił się galopem, żeby po chwili zniknąć we mgle. Pieśń ponownie rozbrzmiała w ostrym wrzasku ostrzeżenia chwilę przed tym, jak z mgły wypadła wysoka amazonka, zataczając nad głową obusiecznym toporem. Vaelin mocniej chwycił wodze, żeby wyminąć ją po lewej stronie, ale ogier miał własne plany. Siwek zatrzymał się gwałtownie i z rżeniem stanął dęba przed szarżującym wierzchowcem. W powietrze uniosły się ziemia i trawa, po czym rozległ się głośny trzask łamanej kości, kiedy Derka opuścił kopyto na łeb drugiego rumaka, tak że ten runął bezwładnie na ziemię wraz z jeźdźcem.
Vaelin już miał spiąć Derkę ostrogami, ale powstrzymał się, bowiem znowu rozbrzmiała pieśń, tym razem nie tak głośna, ale jeszcze bardziej bolesna. Dźwięki były drażniące i natarczywe, wwiercały się w niego głęboko, wywołując obrazy oblężenia, wszystkich żołnierzy, którymi dowodził, teraz ginących z rąk hordy Ostrza Ciemności, a na koniec bladej, błagalnej twarzy Ahm Lina.
_Proszę… mój dar dla ciebie…_
Kiedy melodia stała się ogłuszająca, zaćmił mu się wzrok, świat zmienił się w czerwonoszarą mgłę. Vaelin czuł wodze w jednej dłoni, rękojeść miecza w drugiej, i napięcie mięśni, ale nie miał nad nimi żadnej kontroli. Nie potrafił stwierdzić, ile czasu minęło, zanim pieśń ucichła, a w oczach mu pojaśniało. Może to było kilka sekund, a może godzina, ale kiedy to się stało, zobaczył wojowniczkę Stahlhastu opartą bezwładnie o bok zabitego konia. Jej twarz wyglądała tak samo jak Ahm Lina w ostatnich chwilach przed śmiercią, blada jak płótno. Kobieta spojrzała na niego i zamrugała raz, po czym skierowała wzrok na strumień krwi tryskający z kikuta uciętego ramienia. Raczej z fascynacją niż z przerażeniem patrzyła, jak wycieka z niej życie.
Al Sorna odwrócił głowę, wsunął miecz do pochwy na plecach i popędził Derkę do galopu. Po raz kolejny zniknął we mgle. Krzyki i świst strzał nadal za nim rozbrzmiewały, ale wkrótce ucichły. Vaelin zwolnił do stępa i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś punktu charakterystycznego, wskazówki, gdzie może się znajdować. Teraz już tylko rzadki opar przesłaniał słońce, tak że widać było równinę wysokich traw ciągnącą się na południe ku pofałdowanym wzgórzom. Na północy wznosił się niewyraźny stożkowaty zarys Keshin-Kho, a kilkaset kroków na zachód biegła całkiem prosta linia kanału. Jedyną jako taką osłonę mógł zapewnić skrawek gęstego lasu na wschodzie. Vaelin ruszył w jego stronę równym galopem, świadomy, że wkrótce zjawi się pościg.
W czasie jazdy powracał do niego obraz umierającej wojowniczki. Vaelin odebrał życie wielu ludziom, ale zawsze z konieczności, przynajmniej tak wolał myśleć. Amazonka straciła konia, więc spokojnie mógł pojechać dalej. Zabijanie jej nie było konieczne, a jednak to zrobił. W tonie pieśni wybrzmiało ostre warknięcie i surowa nagana przyniosła nową myśl: _Wróg zasługuje tylko na śmierć_.
Vaelin ściągnął wodze i zatrzymał Derkę. Gdy usłyszał słabe, ale narastające okrzyki prześladowców, obejrzał się przez ramię na trawiastą równinę. Zabili Ahm Lina, pomyślał, a pieśń stała się bardziej melodyjna, niemal uwodzicielska w swojej obietnicy. Zabili Sho Tsaia i wielu innych, wszystko w służbie fałszywego boga. A ja znowu mam pieśń krwi. Czy tak trudno byłoby zabić ich wszystkich? Czy nie byłoby obrazą dla pamięci Ahm Lina, gdybym tego nie zrobił? Ostatecznie on przekazał mi swój dar.
Głośne, pełne irytacji rżenie Derki wdarło się w jego rozmyślania, prowokując kolejne warknięcie pieśni. Vaelin zacisnął zęby, skierował zdecydowany wzrok z powrotem na wschód i popędził konia. Nie, postanowił, choć wygłodniała melodia nadal rozbrzmiewała natarczywie, powodując stały ból w głowie, gdy odmawiał odpowiedzi na jej wezwanie. To nie jest pieśń krwi. Krew to substancja życia. To jest pieśń śmierci. Czarna pieśń.
* * *
Kiedy dotarli do drzew, pieśń ucichła do posępnego pomruku, a ból głowy przeszedł w tępe pulsowanie. Vaelin zatrzymał Derkę po kilku jardach, zsiadł z niego i przykucnął z zamkniętymi oczami, żeby wchłonąć dźwięki i zapachy lasu. Ziemia jest wilgotna po ostatnim deszczu, stwierdził, rękami badając podłoże. Śpiewy ptaków przyciszone… Dym drzewny z południa. W tej gęstwinie byli ludzie.
Gałęzie wisiały nisko, tak że musiał prowadzić Derkę między drzewami i utrzymywać kierunek na wschód, żeby uniknąć tego, co znajdowało się na południu. Zamierzał dotrzeć do końca puszczy, zanim ruszy na poszukiwanie kanału, a kiedy go wypatrzy, podąży wzdłuż niego na południe, aż trafi na Nortaha, Ellese i pozostałych. Liczył na to, że mieli dość rozsądku, by go nie szukać, i pocieszał się myślą, że Nortah pomimo wszystkich swoich wad nie jest głupcem i nie da się łatwo zwieść sentymentom, zwłaszcza kiedy będzie trzeźwy. On ich poprowadzi. Ja muszę jedynie ich znaleźć.
Zwolnił, kiedy czarna pieśń raptem znowu rozbrzmiała z całą natarczywością. Była drażniąca i zgrzytliwa, lecz brakowało w niej wcześniejszego głodu zemsty. Został zastąpiony nutą łączącą ostrzeżenie z nakazem pchającym go na południe w stronę intensywnego zapachu dymu drzewnego. Coś tam jest, pomyślał Vaelin i stwierdził, że melodia jest zbyt nieodparta, żeby ją zignorować. Coś, z czym trzeba się uporać.
Poprowadził Derkę przez ćwierć mili gęstego lasu, aż wyśledził smużki dymu snujące się nad wierzchołkami drzew. Przynajmniej trzy ogniska, ocenił. Nagle się skrzywił, gdy wśród drzew usłyszał krzyk. Tym razem dźwięk nie pochodził z jego wnętrza, tylko wydobył się z ludzkiego gardła i był naznaczony przerażeniem świadczącym o torturach. Trwał przez kilka sekund, a kiedy nagle ucichł, ciszę, która po nim nastąpiła, wypełniła salwa śmiechu. Coś, z czym trzeba się uporać, powtórzył w myślach Vaelin. Krzyk i śmiech rozwiały wszelkie wątpliwości co do zamiarów pieśni.
Derka parsknął oskarżycielsko i ze złością potrząsnął łbem, kiedy Vaelin zaczął przywiązywać wodze do zwalonej gałęzi cisu. „Zaśpiewałam mu”, powiedziała Jadeitowa Księżniczka w czasie podróży przez Żelazny Step. „Krótką melodię, żeby związać was ze sobą”.
– Zaczekaj tutaj – szepnął Vaelin i pogłaskał ogiera po chrapach, a następnie schylił się i wśliznął pod osłonę paproci.
W miarę jak Vaelin się podkradał, śmiech stawał się coraz głośniejszy. Kilka osób rozmawiało w języku, którego nie znał. Gdy się zatrzymał, żeby posłuchać, wychwycił podobieństwo do języka Stahlhastu i odmiany chi-shin używanej na pograniczu, ale sposób wyrażania się i akcent sprawiały, że słowa były niezrozumiałe. Vaelin przypadł do ziemi i zaczął się czołgać. Poruszał się w stałym, wypraktykowanym, powolnym rytmie, odsuwając przed sobą gałązki, które mogły zdradzić jego obecność. Znieruchomiał, kiedy do jego uszu dotarł znajomy dźwięk. Dostrzegł smużkę pary unoszącej się za pniem jesionu. Powoli odpełzł na bok i zobaczył mężczyznę w skórzanej zbroi, który ze znudzoną miną sikał na podszycie.
Tuhla, doszedł do wniosku Vaelin, rozpoznając strój. Przesunął wzrokiem w prawo i w lewo, ale nie wypatrzył nikogo innego. Z oddali nadal dobiegały śmiech i rozmowy. W czasie wojny nie jest dobrze sikać samotnie, pomyślał Vaelin. Mężczyzna odwrócił się i zaczął iść, po drodze zapinając spodnie. Vaelin uniósł się do przysiadu, a potem wyprostował się i ruszył za nim. Na odgłos jego kroków Tuhla przystanął i się obejrzał, ale było za późno, by zdołał zareagować. Vaelin oplótł ramionami jego pierś i szyję, podciął mu nogi i szarpnął jego głowę w dół i na prawo, kiedy razem upadali. Satysfakcjonujące podwójne chrupnięcie powiedziało mu, że skręcił przeciwnikowi kark. Zacisnął dłoń na jego ustach, żeby stłumić przedśmiertne odgłosy, i zatkał mu nos, nie pozwalając na ostatni oddech. Trzymał go, aż drgawki ustały.
Stoczył z siebie trupa i go przeszukał. Thula nosił przy pasie bułat i butelkę jakiegoś cuchnącego napitku o silnej woni alkoholu. W bucie miał nóż myśliwski z kościaną rękojeścią. Vaelin zabrał broń i ruszył w powolnym i równym tempie, trzymając się gęstego podszycia. Po dwudziestu krokach trafił na następnych dwóch wojowników Thula, obu zdecydowanie mniej nieostrożnych niż ich towarzysz. Jeden trzymał kuszę ze strzałą nasadzoną na cięciwę, drugi ściskał w ręce bułat. Obaj przeszukiwali wzrokiem gęstwinę drzew z czujnością drapieżników zaprawionych w wykrywaniu zagrożenia.
– Ulska! – zawołał łucznik ściszonym głosem, przypuszczalnie nawołując towarzysza, który zbyt długo nie wracał.
Kiedy wojownicy się zbliżyli, Vaelin rozpłaszczył się na miękkiej ziemi. Był częściowo zasłonięty przez szeroki pień starego dębu i baldachim z paproci, ale wkrótce ta osłona mogła się okazać niedostateczna. Ukrył w dłoni jeden ze swoich noży do rzucania i poprawił uchwyt na zdobycznym, czekając, aż mężczyźni znajdą się w odległości pięciu kroków od niego.
Wtedy zerwał się z ziemi, odchylił ramiona do tyłu i cisnął oboma nożami z precyzją, którą, jak sądził, utracił wraz z młodością. Lewy rzut okazał się minimalnie mniej celny, stalowe ostrze wbiło się w miejsce między szyją a ramieniem Thuli, ale i tak odnalazło ważną żyłę. Wojownik padł na ziemię, z jego ust buchnął ciemny strumień. Łucznik utrzymał się na nogach, choć nóż z kościaną rękojeścią wbił mu się w gardło. Próbował nawet wycelować z łuku, kiedy Al Sorna zbliżał się do niego nieśpiesznie, ale broń szybko wypadła z jego trzęsących się rąk. Vaelin schylił się po łuk, a potem wyszarpnął nóż z rany i zabrał Thuli kołczan, gdy ranny w końcu runął na ziemię i wydał ostatnie zduszone tchnienie.
Vaelin nasadził strzałę na cięciwę i ruszył dalej. Tymczasem czarna pieśń przeradzała się w brzydki pomruk, zabarwiony nutą, której nie słyszał od wielu lat, szumem rozpoznania oznaczającym tylko jedno: _W pobliżu jest inny Obdarzony_. Nowy wybuch śmiechu doprowadził go do luźnego kręgu dwunastu wojowników stojących wokół małej grupki klęczących mężczyzn. Jeńcy mieli obnażone torsy, ale stos opancerzonych kaftanów świadczył, że byli to żołnierze kupieckiego króla. Podchodząc bliżej, Vaelin stwierdził również, że zna tych ludzi.
Z przodu grupy klęczał Cho-ka, a po jego bokach leżały ciała dwóch członków Zielonych Żmij. Jego spocona twarz była wykrzywiona z nienawiści i frustracji, kiedy z godnym podziwu wyzwaniem patrzył na stojącego nad nim tęgiego mężczyznę.
– Gdzie on jest? – zapytał postawny osobnik.
W przeciwieństwie do Thuli był bez zbroi i broni, a na sobie miał strój typowy dla mieszkańców pogranicza. Gdy przekrzywił głowę i nachylił się do Cho-ka, Vaelin poczuł rosnącą moc wraz z przebłyskiem rozpoznania. Namiot Ostrza Ciemności, przypomniał sobie. Dzień, w którym ten człowiek zabił Jadeitową Księżniczkę. A kiedy Vaelin próbował pomścić jej śmierć, to on go unieruchomił.
– Mów. – Mężczyzna przesunął dłonią przed wściekłym obliczem Cho-ka. – Wiemy, że pomogłeś mu uciec z miasta. Więc dlaczego nie ma go teraz z wami? Zabiłeś go? Okradłeś?
Cho-ka nie odpowiedział, tylko pogardliwie skrzywił usta, co wywołało ciche westchnienie u jego dręczyciela.
– Widziałeś, jaką cenę zapłacili ci, którzy odtrącili miłość Ostrza Ciemności. – Mężczyzna wskazał na ciała leżące po obu stronach przemytnika. Vaelin nie widział, jakie odnieśli rany, ale ziemia pod nimi pociemniała od krwi, a odór był znajomy dla tych, którzy kiedykolwiek byli świadkami patroszenia. – Po co narażać się na taki los dla cudzoziemca? W dodatku nikczemnego i zdradliwego. – Przysunął się bliżej i ściszył głos. – Oszczędź siebie i innych. Zrehabilituj się w oczach jedynego prawdziwego żyjącego boga. Powiedz mi, gdzie jest Złodziej Imion?
Cho-ka odpowiedział mu pogardliwą miną i warknięciem przez zaciśnięte zęby. Vaelin zobaczył, że jego ręce nie są związane, ale przyciśnięte do boków.
– Taka zamknięta dusza. – Tęgi mężczyzna pokręcił głową. – Chyba powinienem uwolnić ją z klatki twojego ciała. – Przesunął wzrok na nagi tors Cho-ka. Vaelin poczuł kolejny przypływ mocy, gdy przemytnik zadrżał, jego ramiona uniosły się spazmatycznie, dłonie uformowały się w drżące szpony. – Choć duszę kogoś takiego jak ty trudno będzie znaleźć. Trzeba głęboko pogrzebać.
Dłonie Cho-ka przycisnęły się do jego własnego płaskiego brzucha, całe ciało zadrżało w bezowocnym oporze, kiedy palce zaczęły orać skórę. Czarna pieśń zmieniła się w krzyk, gdy na ciele przemytnika ukazała się pierwsza strużka krwi. Muzykę przepełniała wszechogarniająca wściekłość. Jest ich zbyt wielu, zaprotestowała mała, racjonalna część umysłu, kiedy Vaelin uniósł łuk. Naciągnął cięciwę, a ta zadrapała mu policzek. Jedyną odpowiedzią pieśni był cichy, złośliwy tryl rozbawienia, zanim jego palce wypuściły strzałę.
Vaelin zobaczył, że drzewce przeszywa pierś tęgiego mężczyzny, poczuł, że jego dar słabnie i umiera. Zanim czerwonoszara mgła znowu przesłoniła świat, uświadomił sobie, że odrzuca łuk, dobywa miecza i ciska nóż z kościaną rękojeścią, a ten wbija się w ziemię obok Cho-ka. Wszystko zniknęło, kiedy pierwszy Thula uniósł szablę, żeby sparować jego cios. Ostatnim wyraźnym obrazem była rozpłatana twarz tego człowieka, przecięta od czoła do brody przez srebrne ostrze.
* * *
– Nie powinniśmy go powstrzymać? Już bardziej martwi być nie mogą.
– Możesz próbować.
Głosy były zaledwie niewyraźnymi szeptami poza czerwoną mgłą, ale dostatecznie zrozumiałymi, żeby dotrzeć do resztek rozsądku niezagłuszonych przez jazgot czarnej pieśni. Vaelin odzyskał świadomość, gdy pieśń przycichła i zmieniła się w ból głowy, który on zaczynał odbierać jako stan wytchnienia. Cały drżał od niedawnego wysiłku, jego mięśnie pulsowały, pierś falowała, pot ściekał mu po plecach. Mimo to nie czuł wyczerpania, choć ramię go bolało, kiedy opuścił miecz i zobaczył krew pokrywającą ostrze od czubka do rękojeści. U jego stóp leżał człowiek albo raczej to, co z niego zostało. Szczęka zabitego była odrąbana razem z dużą częścią górnej wargi, zęby lśniły bielą wśród czerwonej miazgi. Przesunąwszy wzrok, Vaelin zobaczył kolejnego trupa leżącego twarzą w dół kilka kroków dalej. Skórzana zbroja była rozcięta na plecach, ciało zostało rozpłatane aż do kręgosłupa.
– Panie?
Vaelin odwrócił się w stronę głosu, odruchowo unosząc miecz. Cho-ka cofnął się przed nim, opuszczając bułat. Palce wolnej ręki rozpostarł w uspokajającym geście.
– Musimy stąd iść – powiedział.
– My? – odezwał się ktoś inny.
Głos należał do przysadzistego mężczyzny, którego Vaelin pamiętał z szeregów Czaszek. Ten człowiek był dobrym żołnierzem, niezachwianym w obliczu kolejnych rzezi Ostrza Ciemności. Teraz jednak mierzył swojego byłego dowódcę wzrokiem, w którym podejrzliwość mieszała się z głębokim lękiem. Inny ocalały członek Żmij stał za jego plecami, a na jego twarzy odbijały się te same uczucia.
– Zamknij się, Kiyen! – warknął Cho-ka. – Niespłacony dług jest przekleństwem. A może nie cenisz swojej skóry? – Słowa miały w sobie władczość, jakby przemytnik recytował uroczystą zasadę, której nie wolno łamać.
Twarz przysadzistego mężczyzny stwardniała po tej naganie.
– Naprawdę chcesz, żeby on z nami podróżował? – spytał, zataczając wokół siebie ręką.
Rozejrzawszy się, Vaelin naliczył jeszcze sześć ciał, większość podobnie okaleczonych jak to leżące u jego stóp.
– Czy ja…? – Skrzywił się, czując ostry ból w głowie.
– My zabiliśmy dwóch. – Cho-ka poklepał nóż z kościaną rękojeścią zatknięty za pas. – Reszta uciekła, kiedy zobaczyli… – Z grymasem wskazał głową na trupy. – To. Nie mogę powiedzieć, żebym ich winił.
– Wrócą z większymi siłami – stwierdził Vaelin i potrząsnął głową, żeby pozbyć się resztek czerwonej mgły. – Jeśli wcześniej Ostrze Ciemności nie straci ich za tchórzostwo.
– W takim razie to szczęście, że nam je zostawili. – Cho-ka ruszył w stronę spętanych koni. – Jakiegoś sobie upatrzyłeś, panie?
Vaelin usłyszał tętent kopyt i zobaczył Derkę wybiegającego spomiędzy drzew.
– Już nie muszę.
– To nie jest rozsądne, Cho – powiedział Kiyen w chu-shin, kiedy Vaelin wsiadł na konia. Rzucił ostrożne spojrzenie w jego stronę, przysunął się do swojego towarzysza i ściszył głos. – Nawet gdyby nie był szalony jak wygłodniały szablozębny, ludzie Ostrza Ciemności przeczeszą każdą piędź tego kraju w poszukiwaniu go.
– Dług to dług – rzekł twardo Cho-ka, wskazując głową na stos porzuconych zbroi i broni. – Zabieraj ekwipunek i wsiadaj na konia albo znikaj. Ale jeśli to zrobisz, nigdy więcej nie będziesz mógł się nazywać Zieloną Żmiją. – Wbił w Kiyena zimny wzrok. – A znasz zasady dotyczące wyrzutków.
Przysadzisty mężczyzna zdusił odpowiedź i przeniósł spojrzenie na Al Sornę.
– Pojadę z tobą, cudzoziemcze, bo on tego chce. Ale żadnego więcej wielkopaństwa. Tam odebrałem od ciebie ostatnie rozkazy. – Wskazał palcem w stronę Keshin-Kho. – Skończyłem z wojowaniem dla kupieckiego króla, jasne?
Vaelin nie widział sensu w odpowiadaniu, więc odwrócił się do Cho-ka, ale myślami był już przy swoich przyjaciołach. Wiedział, że Nortah zachowa dość rozsądku, by spróbować odwieść innych od poszukiwań, ale miał poważne wątpliwości, czy Ellese będzie skłonna go posłuchać. We mgle bardzo wyraźnie rozbrzmiewały jej rozpaczliwe wołania, kiedy skoczył do wody.
– Musimy wrócić nad kanał – powiedział. – Moi przyjaciele…
– Żadnych łodzi przez wiele kilometrów. – Przemytnik pokręcił głową. – Poza tym zbyt łatwo będzie nas znaleźć. Ruszymy do Daiszhen-Khi. Tam Wielki Północny Kanał łączy się z innymi. Pewnie roi się na nim od łodzi próbujących przedostać się przez śluzy. Tam masz, panie, największą szansę dogonić pozostałych cudzoziemców.
– Kiedy opuścimy ten las, reszta drogi będzie prowadzić przez otwarty teren – rzucił Kiyen, wsiadając z ponurą miną na konia.
Vaelin zobaczył, że Cho-ka się zawahał, a potem rzucił z wymuszoną pewnością siebie:
– Nie, jeśli pojedziemy Drogą Grobów.
Pozostali dwaj członkowie Zielonych Żmij wymienili spojrzenia.
– To miejsce to przekleństwo większe niż niespłacony dług – zauważył wyższy z nich.
W przeciwieństwie do Kiyena ten nie wbił się Vaelinowi w pamięć w czasie oblężenia, nie licząc najwyraźniej wrodzonej niezdolności do współdziałania.
– Moje słowo obowiązuje – oświadczył Cho-ka, patrząc w oczy wszystkim po kolei. – Jedziecie z nami i spłacacie dług albo idziecie w swoją stronę, wiedząc, co to oznacza.
Popędził konia do równego kłusa. Ruszając za nim, Vaelin słyszał za sobą przytłumioną, ale gwałtowną dyskusję Żmij. Doszedł do wniosku, że ci dwaj jednak postanowili zaryzykować gniew swojej wspólnoty wyrzutków. Potem wychwycił odgłosy przedzierania się niewprawnych jeźdźców przez gęstwinę. Pieśń jednak nie znalazła pociechy w ich decyzji, ostrą nutą wyrażając nieharmonijną, ale wyraźną opinię.
– Planują nas zabić – powiedział Vaelin do Cho-ka. – Mnie ze strachu, ciebie z konieczności. Gdy znikniesz, nie będzie nikogo, kto powiedziałby Żmijom o ich zdradzie. – Zgrzytnął zębami, kiedy pieśń stała się jeszcze głośniejsza, i dodał chrapliwym, wygłodniałym głosem: – Powinniśmy ich teraz wykończyć.
– Znam ich plany, panie. – Ton Cho-ka wyrażał raczej roztargnienie niż obawę. Wyrzutek jechał z większą wprawą niż jego towarzysze, swobodnie prowadząc długonogiego stepowego wierzchowca wokół zwalonych pni i niebezpiecznych korzeni drzew. – Moich braci nietrudno przejrzeć.
– Więc dlaczego nie pozwolić im odjechać?
– Cztery miecze są lepsze niż dwa, jeśli wpadniemy w tarapaty. – Cho-ka przejechał między dwoma drzewami na bardziej otwarty teren. Las się przerzedził, tak że Vaelin widział na wschodzie pofałdowany trawiasty obszar. Głos przemytnika stał się cichszy, jego ton był pełen posępnej determinacji, choć czarna pieśń odebrała ją jako głębokie poczucie winy. – A ja już podróżowałem Drogą Grobów. Nie można przemierzać jej samotnie.Rozdział drugi
Wyjechawszy z lasu, spięli konie do galopu, kierując się na południowy wschód. Vaelin przeczesał wzrokiem falujące trawy w poszukiwaniu śladów Thuli albo Stahlhastu, choć czarna pieśń przycichła teraz do zwykłego bólu, co oznaczało, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Wciąż zadawał sobie pytanie: dlaczego ona jest inna? Ahm Lin był dobrym człowiekiem. Jak jego pieśń może być taka mroczna?
Poszukał w pamięci strzępków wiedzy o Ciemności, które zgromadził przez lata, i stwierdził, że jest to zaskakująco bezużyteczny zlepek ludowych mądrości, legend i anegdot. Cały czas poświęcony na ślęczenie nad księgami we wciąż powiększającej się bibliotece w Północnej Wieży wydawał się teraz bezsensowny. Siódmy Zakon miał rozległe archiwum, które z pewnością dostarczyłoby wskazówek co do jego obecnego stanu, ale od końca wojny wyzwoleńczej skrupulatnie trzymał się od niego z daleka. Intrygi i sekrety Zakonu Ciemności zawsze budziły w nim pogardę, a kłamstwa Caenisa nadal odczuwał jako zdradę, mimo jego śmierci i roli, jaką odegrał w doprowadzeniu do upadku Sojusznika.
Było wiele rzeczy, których nigdy mu nie powiedziałeś. Kto zdradził kogo?
Gdy niebo poczerwieniało, Cho-ka zatrzymał wierzchowca. Al Sorna zrównał się z nim i zobaczył, że przemytnik patrzy ze zmarszczonym czołem i oczami pełnymi nieskrywanego lęku na ciemniejący horyzont. O ile Vaelin się nie mylił, nieprzerwaną linię przełamywało jedynie niskie, płaskie wzniesienie odległe o kilka mil. Wziąłby je za wzgórze, gdyby nie dziwna regularność jego kształtu.
– Miejsce po starej fortecy? – zapytał.
– Kopiec Cesarza, jak wszyscy go nazywają – odparł wyrzutek, spuszczając wzrok. Vaelin uznał, że to próba ukrycia strachu. Jeśli tak, drżenie rąk ściskających wodze i zbielałe kostki również wiele zdradzały. – Początek Drogi Grobów.
– Jest strzeżony? – zapytał Vaelin.
W odpowiedzi usłyszał ochrypły, krótki śmiech.
– Nawet kupieccy królowie nie mają dość bogactwa, żeby zapłacić komuś za strzeżenie go. W każdym razie tylko szaleńcy albo desperaci tutaj przyjeżdżają.
Vaelin obejrzał się na Kiyena i dwóch innych członków Żmij, którzy też zatrzymali wierzchowce. Pieśń zamruczała głośniej, kiedy Vaelin spostrzegł, że tamci unikają jego wzroku. Szaleńcy albo desperaci, pomyślał. W takim razie na szczęście jesteśmy jednym i drugim.
– Jakie zagrożenie się tutaj kryje? – spytał, odwracając się z powrotem do Cho-ka.
Wyrzutek nie odpowiedział od razu, tylko nadal patrzył na odległy pagórek nazbyt błyszczącymi oczami. Dłonie trzymał teraz na łęku siodła. Vaelin był przyzwyczajony do takiego zachowania, widział je przed wieloma bitwami: postawę człowieka zbierającego odwagę.
– Kiedyś słyszałem, że twój lud, panie, oddaje cześć zmarłym – rzekł w końcu Cho-ka. – Czy to prawda?
– Niezupełnie. To… skomplikowane i trzeba by sporo czasu, żeby to wyjaśnić.
– Zatem nie porozumiewacie się z nimi? Oni do was nie przemawiają?
Rozmawiałem ze zmarłymi. Dotarli do mnie z Zaświatów i wszystkich nas uratowali. Nie powiedział tego na głos, wiedząc, że takimi słowami nie uspokoiłby przemytnika.
– Zwykłe przesądy – rzucił tylko.
Cho-ka znowu się zaśmiał, jeszcze bardziej ochryple i krócej niż poprzednio.
– To, co czeka nas na Drodze Grobów, nie jest przesądem. – Vaelin usłyszał zmianę w jego głosie, słowa stały się bardziej precyzyjne, jakby wypowiadała je osoba wykształcona, a nawet wyrafinowana. – Nie jest to zwykłe urojenie strachliwego umysłu, tylko prawda. To, co się tutaj widzi i słyszy, jest równie prawdziwe jak wszystko inne. – Cho-ka wbił w Vaelina intensywne spojrzenie. – Żeby przeżyć, trzeba to zaakceptować.
– Cho!
Al Sorna i Cho-ka odwrócili konie na okrzyk Kiyena. Zakładając, że dwaj przemytnicy wybrali akurat ten moment, żeby spróbować zdrady, zamiast ryzykować spotkanie z tym, co czaiło się na Drodze Grobów, Vaelin sięgnął do miecza. Jednakże wzrok przysadzistego wyrzutka był utkwiony w północnym horyzoncie. Mimo coraz gęstszego mroku Vaelin dostrzegł dużą grupę jeźdźców i usłyszał tętent dziesiątków koni w pełnym galopie.
– Tuhla czy Stahlhast? – spytał wyższy wyrzutek, patrząc w dal.
– A jakie to ma znaczenie? – rzucił Cho-ka, wbijając pięty w boki konia. – Ruszać!
Dopiero gdy podjechali bliżej, Vaelin mógł ocenić imponującą skalę Kopca Cesarza. Trawiaste zbocza wnosiły się na wysokość co najmniej stu stóp i ciągnęły na wschód i zachód przez ponad milę. W szybko gęstniejącej ciemności nie widział jednak śladu wejścia.
– Tędy! – zawołał Cho-ka.
Vaelin poprowadził Derkę za wyrzutkiem, który ruszył w stronę wschodniego stoku. Za zakrętem okazało się, że pagórek jest w rzeczywistości piramidą, a gęstość porastającej ją trawy i nieregularność powierzchni świadczyły, że zbudowano ją przed wiekami. Cho-ka ściągnął wodze u stóp wzgórza, zsiadł z konia i klepnął go po zadzie, popędzając do galopu.
– Konie nie mogą chodzić po Drodze Grobów – wyjaśnił, ruszając szybkim krokiem w górę stoku. – Lepiej puść swojego luzem, panie.
Vaelin zdusił w sobie niechęć i zeskoczył z siodła, na co Derka parsknął niezadowolony, najwyraźniej wyczuwając jego zamiar.
– Znajdziesz mnie – powiedział Vaelin z westchnieniem, wyjmując wędzidło z pyska ogiera. – Albo ja znajdę ciebie.
Pogłaskał siwka po szyi, odsunął się i spojrzał mu w ślepia. Derka zarżał i pogrzebał kopytem w ziemi, po czym się odwrócił i pogalopował w ciemność.
– Panie! – zawołał Cho-ka z góry, kiedy szybko zbliżający się tętent kopyt stał się jeszcze głośniejszy.
Vaelin wbiegł na zbocze z dwoma Żmijami po bokach. Znalazł Cho-ka przed czymś, co wyglądało na miniaturową świątynię. Budowla była częściowo zniszczona przez żywioły, kolumny podtrzymujące jej trójkątny dach popękały i zwietrzały tak bardzo, że inskrypcje na kamieniu już dawno stały się nieczytelne. Brakowało drzwi. Vaelin zajrzał w ciemny otwór i ogarnęło go wrażenie niezmierzonej głębi. Cho-ka przez chwilę grzebał w gruzach u podstawy kolumny i chrząknął z satysfakcją.
– Nadal tu jest – powiedział, odsuwając na bok kamień. Znajdowała się pod nim pochodnia z żelaznym trzonkiem. Cho-ka oderwał pasy tkaniny od swojej koszuli, wcisnął je do kosza żagwi i nasączył olejem z małej butelki, którą nosił przy pasie. Użył krzesiwa i zbliżył się do otworu. Blask płomienia lśnił na jego spoconym czole. – Patrz na ogień, panie. I lepiej nic nie mówić, jeśli nie trzeba.
Wyprostował się i wkroczył w ciemność. Vaelin zmierzył wzrokiem Kiyena i pozostałych dwóch wyrzutków, a następnie poszedł za Cho-ka. Zrobił kilka kroków i zawołał do nich, żeby poczekali, gdy uświadomił sobie pewien problem.
– Nie możemy zwlekać, panie – ponaglił go Cho-ka.
– Co ich powstrzymuje? – zapytał Vaelin, wskazując głową na wejście.
– Rozsądek – mruknął Kiyen.
– Tego miejsca wszyscy się boją – wyjaśnił Cho-ka. – I mają powody.
– Twój lud się boi – zauważył Vaelin. – Thula i Stahlhast mogą nie podzielać tych obaw. A może gniewu Ostrza Ciemności boją się bardziej niż tego, co się tutaj czai.
Odwrócił się, przycisnął ramię do najbliższej kolumny i poczuł, że ta ustępuje lekko pod jego naciskiem.
– Pomóżcie mi.
Cho-ka wymamrotał przekleństwo i podał łuczywo Kiyenowi, a sam ruszył, żeby wesprzeć Al Sornę swoją siłą. Kamienne kolumny sypnęły starą zaprawą i jęknęły w proteście, ale ten dźwięk został zagłuszony przez krzyki wielu ludzi dobiegające z zewnątrz.
– Pośpieszcie się! – stęknął Vaelin, ponawiając wysiłki.
Członkowie Żmij naparli na filar, tak że wkrótce rozległ się głośny trzask u jego podstawy.
– Do tyłu!
Vaelin pchnął ich do przejścia, kiedy kolumna się przewróciła. Wejście zawaliło się chwilę później, gęsta chmura pyłu wypełniła korytarz, wszyscy zaczęli kaszleć.
– Cholera! – wykrzyknął Kiyen, kiedy pył zgasił płomień pochodni.
Ciemność, która ich otoczyła, była niemal absolutna, nie licząc słabego blasku księżyca sączącego się przez pozostałości wejścia.
– Daj ją tutaj – rzucił Cho-ka.
Po kilku przekleństwach rozległ się dźwięk krzesania i pochodnia ożyła. Jej blask oświetlił korytarz prowadzący w dół i stopnie kilka razy szersze niż wejście. Vaelinowi przypomniało to raczej wrota do zamku niż do grobowca. Rozmiary schodów pozwalały na to, żeby zmieściło się na nich dwudziestu ludzi obok siebie.
– Ilu jest tutaj pogrzebanych? – zapytał.
Wyrzutek zszedł z pierwszego stopnia, wyciągając przed siebie rękę z pochodnią. Jego odpowiedź długo rozbrzmiewała echem, choć była cicha.
– Tylko jeden.
Słysząc stłumiony gwar głosów i szuranie przesuwanego kamienia, Vaelin wrócił spojrzeniem do zasypanego gruzem wejścia.
– Stahlhast – powiedział, rozpoznając język, ale nie słowa. – Przekopują się.
– Więc nie zwlekajmy. – Cho-ka ruszył w dół po schodach.
W ocenie Al Sorny korytarz sięgał ponad sto stóp w głąb ziemi. Miejsce, do którego prowadził, musiało być naprawdę ogromne, sądząc po tym, jak długo się rozlegały echa ich kroków, ale pochodnia Cho-ka oświetlała tylko najbliższe otoczenie, więc Vaelin odnosił wrażenie, że jest zagubiony w morzu ciemności. Patrząc w dół, zobaczył, że podłoga jest ułożona z płaskich płyt doskonale obrobionego granitu, a ich gładkość i brak pęknięć świadczyły, że do tej pory niewiele po nich chodzono.
– Co to jest, na niebiosa? – zapytał drżącym szeptem najwyższy wyrzutek, kiedy blask pochodni padł na brzeg czegoś, co znajdowało się kilka jardów dalej.
Trudno było tę rzecz rozpoznać w skąpym świetle, ale Vaelin odniósł wrażenie, że to coś w rodzaju karłowatego konia. Głos Cho-ka przywołał ich do porządku.
– Oczy na płomień! I nie rozmawiać. Nie chcecie, żeby was usłyszeli.
Vaelin przestał zadawać sobie oczywiste pytanie i podążył za Cho-ka, trzymając się z tyłu grupki. Jego nieufność wobec dwóch Żmij nie osłabła, dlatego nie chciał mieć ich za plecami. Wydawało się jednak, że ich zdradzieckie zamiary ustąpiły miejsca strachowi, przynajmniej na razie. W podskakującym świetle pochodni widział niespokojne spojrzenia rzucane na boki przez wyrzutków. Obaj oddychali płytko, Vaelin czuł ich pot. Mimo tych oznak przerażenia nie słyszał ostrzeżeń czarnej pieśni. Stały ból w głowie trochę się zmienił, ale nie miał w sobie alarmującej nuty. Było to raczej wrażenie rozpoznania, a nie zagrożenia. Ciemność rozpoznaje ciemność, pomyślał. Właśnie ona mieszka w tym miejscu.
Cho-ka narzucił szybkie tempo, niemal biegł, ich kroki dudniły w otchłannej przestrzeni. Na skraju pola widzenia Vaelin dostrzegał wysokie, prostokątne kolumny i liczne pionowe kształty, ale zbyt słabo oświetlone, żeby odgadnąć, co to jest. Impuls, żeby długo i badawczo się im przyjrzeć, był silny, jednak on pamiętał o napomnieniach Cho-ka i tłumaczył sobie, że przemytnik zna to miejsce, a on nie.
– Muszę odpocząć – wysapał Kiyen po prawie godzinie biegu. Potknął się i zapewne by upadł, gdyby Vaelin go nie przytrzymał.
– Tylko parę minut – powiedział Cho-ka, zatrzymując się niechętnie. – Wzrok spuszczony, języki za zębami.
Usiedli w kręgu z pochodnią w środku. Wyrzutkowie drżeli ze zdenerwowania, podczas gdy Vaelin czuł jedynie ból pieśni i umiarkowane zmęczenie. Najwyższy członek Żmij posłał mu spojrzenie, w którym podejrzliwość mieszała się ze zdziwieniem, i wymamrotał:
– On ich nie słyszy.
– Czego? – zapytał Vaelin.
– Cisza! – warknął Cho-ka.
– On nie słyszy głosów – powtórzył wyrzutek drżącym szeptem, przesuwając spojrzeniem po towarzyszach. – Dlaczego on ich nie słyszy?
– Zamknij się, Johkin – ostrzegawczo wysyczał Cho-ka.
Vaelin zobaczył, że jego plecy są przygarbione, i wyczuł, że przemytnik opiera się impulsowi, żeby odwrócić wzrok od płomienia pochodni.
Johkin wziął drżący wdech, skrzyżował ramiona, opuścił głowę i zamknął oczy. Vaelin wytężył słuch, próbując wychwycić jakieś szepty w ciemności, ale słyszał tylko chrapliwe oddechy przerażonych mężczyzn. Wtedy pieśń rozbrzmiała nową nutą, ale nadal nie było w niej ostrzeżenia, tylko rozbawienie i pogarda.
Trzęsą się jak dzieci wystraszone opowieściami o duchach, ale tutaj nie ma żadnego zagrożenia. Przynajmniej dla mnie. Prychnąwszy z lekceważeniem, Vaelin wstał i obrócił się, żeby w migoczącym świetle zobaczyć, co się da. Nie zważając na ostrzegawcze syknięcie Cho-ka, skupił wzrok na masywnej, kanciastej kolumnie wyrastającej z posadzki kilkanaście kroków dalej. Podszedł do niej i przesunął dłonią po literach wyrytych na jej powierzchni. Trochę znał pismo Dalekiego Zachodu, ale tutaj dostrzegł jedynie mgliste do niego podobieństwo i nie potrafił go odczytać. Kiedy obszedł ostry róg kolumny, z mroku wyłonił się wojownik w zbroi, z obnażonymi zębami i włócznią trzymaną nisko jak do pchnięcia w brzuch.
Vaelin błyskawicznie zrobił krok w bok, wyciągając miecz i przykucając w postawie gotowości do kontrataku. Wojownik nie odwrócił się do niego, tylko nadal stał bez ruchu z włócznią wymierzoną w pustą przestrzeń przed sobą. Przyjrzawszy się uważniej, Vaelin dostrzegł pajęczynę pęknięć na jego skórze i jej nienaturalny połysk w blasku pochodni.
Zaśmiawszy się ponuro, stanął prosto, schował miecz i zbliżył się do posągu. Niesamowite, pomyślał, dotykając kamiennego ramienia wojownika. Prawie wolne od kurzu było pomalowane lekko czerwonawym pigmentem, który popękał i złuszczył się pod palcami. Vaelin zastanawiał się, czy w jego pieśni pozostał jakiś ślad duszy Ahm Lina, żeby wzbudzić w nim podziw. Talent, z jakim wyrzeźbiono posąg, zdumiewał. Wydawało się, że włócznik zastygł w chwili pchnięcia, ułożenie jego kończyn i wyraz twarzy idealnie odzwierciedlały postawę walczącego człowieka.
– Proszę, panie! – Cho-ka stał kilka kroków od niego z nadal spuszczonym wzrokiem i mówił ze strachem i źle ukrywanym gniewem: – Narażasz nas wszystkich!
Vaelin go zignorował i popatrzył za kamiennego wojownika. W świetle pochodni zobaczył, że są tu również inne posągi. Dostrzegł ich kilkadziesiąt, ale jeszcze więcej stało w ciemnych zakamarkach komnaty, cała kamienna armia. Wypatrzył kolejnych żołnierzy z włóczniami, innych z mieczami, klęczących łuczników. Konie wielkości kuców zastygły w trakcie ciągnięcia dwukołowych rydwanów. Wszystkie postacie wyrzeźbiono z takim samym niezwykłym talentem. Gdy Vaelin zauważył, że każda rzeźba jest inna, jego podziw jeszcze wzrósł. Nie powtarzała się żadna twarz ani poza. Była to armia indywidualności.
– Kim oni są? – zapytał.
– Strażnikami Grobu – odszepnął Cho-ka. Skrzywił się, jakby do jego uszu dotarł jakiś przykry dźwięk, ale Vaelin nadal nic nie słyszał. – Nie podoba się im nasza obecność.
Vaelin przesunął wzrokiem po zastygłej armii i ocenił jej liczebność na ponad tysiąc ludzi, ale tylko tyle widział.
– Mówią do was? Co mówią?
– Lepiej zostawić te rzeczy niewypowiedziane. – Cho-ka znowu się skrzywił i przygarbił, jakby kulił się przed ciosem. Pomknął wzrokiem ku towarzyszom, a kiedy znowu się odezwał, jego głos był słabym szeptem. – Za wtargnięcie zapłacimy krwią.
– Pierwszy cesarz – powiedział Vaelin. – On to zbudował?
– Nie mamy czasu, panie. – Cho-ka wyciągnął drżącą dłoń. – Proszę.
Pogardliwy ton czarnej pieśni zmienił się i rozbrzmiał brzydką nutą ostrzeżenia. Tym razem Vaelin coś usłyszał, tupot wielu obutych stóp na kamieniach stał się donośniejszy, a wkrótce dołączyły do niego głosy.
– Chyba się przekopali – stwierdził.
– Ruszać! – warknął Cho-ka do Kiyena i Johkina. Obaj zerwali się z twarzami białymi ze strachu. – Biegiem albo zginiemy. Wasz wybór. – I popędził przed siebie.
Vaelin ruszył za podskakującym łuczywem i usłyszał, że po chwili niezdecydowania dwaj przemytnicy ruszają w ślad za nimi. Johkin coś mamrotał pod nosem, ale Vaelin nic nie rozumiał z jego bezładnej paplaniny, którą i tak wkrótce zagłuszyła kakofonia głosów ich prześladowców. Biegnąc, zerkał na prawo i na lewo. Stwierdził, że teraz łatwiej dostrzec niewyraźne kształty Strażników, częściowo oświetlonych słabą srebrzystą poświatą. Jej źródło niebawem stało się jasne, kiedy wrócił spojrzeniem do pochodni Cho-ka i zobaczył cienki jak rapier promień księżyca wpadający przez sklepienie przepastnej komnaty. Wydawało się, że raptem urywa się on w powietrzu trzydzieści stóp od posadzki, zasłonięty przez jakąś kanciastą konstrukcję. Kiedy się zbliżyli, Vaelin zobaczył w blasku żagwi schody i zorientował się, że dotarli do ogromnej stożkowej platformy.
Cho-ka bez wahania ruszył w górę po stopniach, a oni podążyli za nim. Schody były strome, co zmuszało ich do wdrapywania się na czworakach. Po szaleńczej wspinaczce dotarli do szerokiego, płaskiego wierzchołka. Vaelin zatrzymał się raptownie na widok kolejnego posągu, równie misternie wyrzeźbionego jak inne, ale dwa razy od nich większego. Po jego obu stronach stali kamienni wartownicy, niżsi, lecz imponujący posturą. W przeciwieństwie do żołnierzy na dole, ci nie mieli zbroi, tylko nagie torsy, a ich doprowadzone do perfekcji mięśnie napinały się w akcie unoszenia broni. Jeden trzymał topór, drugi młot, na ich twarzach malował się wyraz surowej, nieustępliwej determinacji.
Jednakże to skąpana w blasku księżyca centralna postać przyciągnęła uwagę Vaelina. Był to człowiek posunięty w latach, ale o prostych plecach i szerokich, silnych ramionach. Niezwykle utalentowany artysta, który go wyrzeźbił, sprawił, że jego rysy wyrażały niezrównaną władczość i jednocześnie wielką mądrość. Mężczyzna miał na sobie ozdobną zbroję, bardzo podobną do tych, które nadal nosili żołnierze z Dalekiego Zachodu, ale na każdej płytce wyryto po jednej literze tego samego starożytnego pisma. W jednej ręce posąg trzymał miecz, w drugiej zwój. Umiejętności kamieniarza, który go wyciosał tak dawno temu, znowu uwidoczniły się w sposobie, w jaki rozpostarty zwój falował na wietrze.
– Pierwszy cesarz, jak przypuszczam? – powiedział Vaelin.
– Mah-Shin, założyciel Szmaragdowego Imperium – odparł Cho-ka, nie patrząc na posąg. Skinieniem głowy wskazał duży okrągły motyw wyryty w kamieniu pod stopami pierwszego cesarza. – Jego kości leżą pod spodem, a jemu nie podoba się nasza wizyta.
Zgiełk okrzyków przyciągnął wzrok Vaelina do dziesiątków pochodni podskakujących w mroku. Wojownicy Stahlhastu zbliżali się do schodów.
– Nie powinniśmy ruszać?
– Teraz nie ma sensu. – Cho-ka wziął głęboki wdech i popatrzył na twarz Mah-Shina. – Pierwszy cesarz wyda wyrok. – Opadł na kolana i nisko pochylił głowę. Syknął na pozostałych, żeby zrobili to samo.
Nie widząc powodu, żeby nie posłuchać, Vaelin ukląkł i skłonił głowę, podobnie jak Kiyen. Johkin nadal stał. Przestał mamrotać i teraz błyszczącymi, niemrugającymi oczami patrzył na władczą, ale rozumną twarz dawno nieżyjącego cesarza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki