Czarna ręka, zsiadłe mleko - ebook
Czarna ręka, zsiadłe mleko - ebook
Jak będzie wyglądało życie chłopca, który urodził się z czarną ręką w białej, polskiej rodzinie? A jak dorastanie księżyca, którego powiła samotna Polka? Czy można ocalić ciało rozrywane przez dwie zaborcze istoty – matkę u kresu życia i córkę, która wyrywa się na świat? I czy traumę po porodzie da się wyleczyć w nielegalnym klubie, gdzie niczym bohaterowie Podziemnego kręgu Davida Finchera, młode matki walczą ze sobą na pięści?
Z jednej strony hybrydy przedmieść, szemrane bazary i przybytki – jak pamiętamy: ulubione miejsca surrealistów – z drugiej sterylne gabinety psychiatrów i psychoterapeutów z ich pretensjami do normy. Świat Szaulińskiej, na pozór intymny i kameralny, imponuje rozległością. Autorka łączy sfery, które zwykle się nie spotykają, i stawia tezę, że większość granic, z tożsamościowymi na czele, to uzurpacja albo iluzja.
A wszystko w scenerii kilku europejskich stolic, w tym najważniejszej dla autorki – Warszawy. Szaulińska odsłania czasem mroczne, czasem groteskowe i fantastyczne oblicze miasta i trudno się oprzeć wrażeniu, że ten rys naprawdę wzbogaca jego portret znany z rodzimej literatury.
Znakomity debiut prozatorski cenionej poetki. Wielka pochwała swobody twórczej i wyobraźni, a zarazem manifest kobiecej siły i niezależności.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964476-5-4 |
Rozmiar pliku: | 652 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Umierający człowiek ciągnie do ziemi, brzękną mu nogi i puchnie brzuch. Zsiada się jak mleko. Na dole twaróg, na górze serwatka.
I teraz ona bierze chusteczkę i ociera z tego całego nabiału usta, a jej uśmiech jest tylko szkicem na czaszce, jak wyskubana i narysowana na nowo brew. Poszerza się, aż się obije o uszy. Przedziałek też się poszerza i cała głowa staje się przedziałkiem. Trzeba ją zawinąć w turban, żeby nie zmarzła. Ciało trzeba zawinąć w szlafrok w kolorach życia i miłości – różowym, błękitnym i żółtym. Wzór na szlafroku jest w uśmiechnięte serca. I w misie. Misie też się uśmiechają, a kiedy to robią, od środka pożera ją nowotwór: zjada bogate w żelazo mięśnie i pełne wapnia kości.
Człowiek ciągnie do ziemi i przypomina trójkąt – szeroka podstawa i maleńki wierzchołek. Struktura wieku i płci populacji, przez takie nowotwory jak jej, też zaczyna przypominać trójkąt. Rak wżera się w nią na wysokości „kobieta lat 51”, więc pasek „kobieta lat 52” będzie krótszy. Piramida zdrowego żywienia jest w tym przypadku bezradna.
Kiedy wchodzę do jej pokoju po raz pierwszy, tańczy do radia, dla równowagi oparta o szpitalną szafkę. Cały szlafrok porusza się w rytm jej bioder. Ciężar przeskakuje z jednej obrzmiałej nogi na drugą, maleńka łysa główka kiwa się na boki. Takie tańce też są dla zdrowia, trochę ruchu, żeby ciało nie zaczęło sztywnieć.
– Mój trzeci dzidziuś – śmieje się, wskazując na brzuch, spuchnięty od niewydolnej wątroby.
Taki brzuch swoje waży, uciska jelita, obciąża kręgosłup. W zeszłym tygodniu spuściliśmy z niego cztery i pół litra, ale znowu się nazbierało. Wbijam igłę. Aspiruję, znieczulam, zakładam wenflon i podłączam wężyk. Zaczyna kapać. Ciepły biały płyn podobny do mleka. Wypełnia trzylitrowy słój, biorę nowy. Myślałby kto, że ucieka z niej życie, ale ona czuje się coraz lepiej.
Moja technika dojenia to uciskanie brzucha i manipulacja pozycją pacjentki. W ten sposób przez rurkę płynie coraz więcej, pięć kartonów tego mleka. Tymczasem rozmawiamy o smaku cytryn z Tesco w kolorze _bahama yellow_, tak słodkich, że jadła je plastrami, tylko troszkę cukru na wierzch i już. Mówi mi, gdzie w Warszawie jest Kaufland i że Lidl to najgorsze, co może być. Tyle rzeczy się dowiedziałam od umierającej osoby.
– W tym roku mieliśmy jechać na ferie w góry – mówi jeszcze. – A tu proszę, gdzie wylądowałam. Nieważne. Pojedziemy za rok.
Nie mamy jej nic więcej do zaoferowania. Żadnej terapii, tylko leki przeciwbólowe. Lżejsza o pięć litrów opuszcza szpital. Kierunek „dom”. Potem uda się w kierunku „ziemia”. Niestety nie w góry, jak chciała.
Ale to jeszcze nie koniec. Istnieją sposoby przetrwania.
Pomyślcie. Fakt pierwszy: ilość materii na świecie jest ograniczona. Fakt drugi: kapusta jest zadziwiająco bogatym źródłem wapnia. Skąd wapń w kapuście?
Odpowiedź jest mało apetyczna, ale daje nadzieję. Niedojedzone przez nowotwór kości pani _bahama yellow_ zostają rozłożone przez bakterie na pierwiastki, między innymi wapnia. Na cmentarzu nie sieje się jadalnych warzyw – ale dla pierwiastków to nie problem. Przemieszczają się swobodniej niż wyobraźnia. Kapustę zjedzą dla zdrowia jacyś ludzie. Jakaś kobieta znajdzie w niej dzidziusia i zacznie dla niego wytwarzać mleko. Prawdziwe, nie płyn z chorego brzucha.
Może to będę ja.
I jeszcze jedno. Dając tej kobiecie wypis ze szpitala, postanawiam zostać psychiatrką, a nie lekarką od ciała. Mam wtedy poczucie – błędne – że łatwiej wygrać z pragnieniem śmierci niż z nowotworem.
W ten sposób jakaś cząstka tej kobiety staje się mną, co jest dla nas obu metodą ocalenia.Posłanie
Na izbie przyjęć każdy zna twoje nazwisko i wszystkie niedoszłe śmierci.
Pozostaje tylko jedna niepewność – czy lekarz, na którego trafisz, będzie miał jaja albo drugi wariant wyrazistych genitaliów, żeby nie przyjąć cię na oddział. Mój starszy kolega, Roman, wyrobił sobie u ciebie taką markę, że nawet nie wchodzisz do izby, kiedy go zobaczysz przez okno. Ten fakt mocno wjeżdża mi na ambicję. Jestem typem dziewczyny, która lubi sobie i innym udowadniać.
Zasady znasz bardzo dobrze – mieszkasz na Ursynowie, więc to twój rejonowy szpital, adres jest właściwy. Poza tym wiesz, że kiedy przyznasz się tu do myśli samobójczych, to możemy cię zamknąć nawet wbrew twojej woli. Artykuły 23. i 24. Ustawy o ochronie zdrowia psychicznego dają nam wielką moc pozbawiania wolności w imię życia.
Między „możemy” a „musimy” nie ma wielkiej różnicy i świetnie rozumiesz, co to dla ciebie oznacza.
Dlatego właśnie tu jesteś.
Ktoś cię po raz enty wywalił z domu za narkotyki, masz akurat krzywą fazkę i przydałaby ci się darmowa szama, kima i benzo. Wystarczy jakoś tu dotrzeć i powiedzieć o myślach samobójczych. I że jeśli cię nie przyjmę, to powiesisz się na sosence pod izbą przyjęć, w takim miejscu, żebym dobrze widziała.
Piękno prostoty. Jakbyś odbierał klucze z recepcji hotelowej.
Nie miałabym z tym problemu, gdyby nie częstotliwość i ciąg dalszy. Każdemu daję prawo do kilku nie całkiem uzasadnionych wizyt na izbie przyjęć, i nawet wypisuję recepty, jeśli leki się skończyły, choć dyrekcja zabrania. Ale kiedy widzę w systemie, że byłeś tu za podobną potrzebą już trzydzieści razy, to myślę, że istnieją przecież noclegownie.
Ale ty nie chcesz tam iść. Wszy się boisz.
Jeśli cię przyjmę, posiedzisz chwilę na oddziale, ktoś zapalony przeprowadzi z tobą kilka rozmów o błogosławieństwie trzeźwości, poleci ci kilka ośrodków terapii uzależnień, a ty będziesz grzecznie kiwał głową. A kiedy złapiesz głoda, to powiesz, że już nie chcesz się zabić, i wyjdziesz na majowe słoneczko, w którym miło zapodać sobie mefedron. I _da capo al fine_ i znów, i znów, i potem _al coda_.
Pewnie nie znasz tych włoskich zwrotów – wiem, że ich używanie to klasizm. Raczej nie brałeś prywatnych lekcji gitary i nie uczyłeś się takich erudycyjnych terminów, aby po latach odkryć, że zupełnie brakuje ci talentu.
Nie rozumiesz? Chodzi mi o to, że ja widzę: wszystko w tobie zmierza do samounicestwienia. I kiedy mnie straszysz tym powieszeniem, to nie potrafię powiedzieć, czy blefujesz.
Co więcej – sam tego nie wiesz.
– Nie ma takiej opcji. Niech pan wraca do domu i się prześpi.
– Mama mnie nie wpuści.
– Dziwi się pan?
Oczy przestraszone, ale mina cwana. Wykształcono mnie lepiej niż ciebie i dano teoretyczną ogładę, ale chętnie sprzedałabym ci kopa w chude dupsko. Tylko że tu są kamery, fizycznie chyba też jestem słabsza, w każdym razie wolę nie sprawdzać. Zastanawiam się, o co mi chodzi. Łóżek jest dość – zresztą w szpitalu zawsze się zmieści dostawka.
– Pani jest kobietą, więc pani rozumie. Są takie sytuacje.
– A co tu płeć ma do rzeczy?
– Kobiety po prostu rozumieją.
Kiedy to mówisz, stają mi przed oczami salowe, wszystkie, które znam z imienia, pani Wiesia, Grażynka, Mirka, i te, które tylko widuję. Wyobrażam sobie ich pensje, widzę, jak zmieniają pościel takim jak ty. I już wiem, o co mi chodzi. „Trzeba się było uczyć”, powiedziałby doktor Roman, przed którym czujesz taki respekt. No dobrze, miało być o tobie, nie o salowych. Wiem, że apelujesz o moje współczucie i że na twoje otoczenie narracja ofiary prawdopodobnie działa. Taki ładny chłopak, a się marnuje. Biedactwo.
Pewnie masz nawet rację. Nikt by nie chciał takiego życia jak twoje. W cieniu pijący tatuś, smutna mama zmienia wam obu pościel i tak dalej – nie muszę pytać, nie chcę sobie wyobrażać. Znam wiele takich historii.
– Pani nigdy się nie czuła tak jak ja.
– Pewnie nie. Niech pan już idzie.
– Proszę mi pomóc.
– Próbowaliśmy. Trzydzieści razy. Dotarł pan kiedyś na terapię?
Teraz leci tekst o zabijaniu się.
– Pana wybór. Ale co za frajda dla trupa, że mnie dojechał?
Jestem niewzruszona. Piszę w dokumentacji, że „wypowiadasz manipulacyjne groźby samobójcze”. Mogłabym napisać, że „negujesz myśli samobójcze” ale nie splamię się kłamstwem. Mam dziś jakąś dziwną potrzebę bycia lepszą.
– Proszę wyjść – mówię cicho i pokazuję drzwi.
Wtedy wstajesz, walisz pięścią w moje biurko i rzeczywiście wychodzisz. Gdyby drzwi nie były przesuwne, tobyś trzasnął. Jestem spokojna, ale przez rowek między pośladkami przepływa mi ciepła strużka potu. Kretynka, mogłam poprosić sanitariusza, żeby został – miałabym świadka swojego szlachetnego opanowania i przygiąłby cię pewnie teraz do ziemi.
– Jeszcze zobaczysz, suko – żegnasz się i nie czekając na swoją kartę porady, „samowolnie oddalasz się z izby przyjęć”.
Brawo ja. Straciłeś zimną krew. Wszyscy na izbie patrzą na mnie z szacunkiem. Doktor Kijowska nie byłaby taka twarda. A doktor Pruszczyńska to jeszcze się nad tobą użala.
Idę spać z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Budzi mnie telefon z izby. Wróciłeś. Sprawdzam zegarek – pospałam pół godziny. Jest czwarta trzy. Zdążyłam już zmyć szminkę i oczy. Nie zaszkodzi ci zaczekać, aż namaluję je z powrotem. Nie pójdę do ciebie taka prosto z wyra, taka swoja własna. Więc przychodzę po kwadransie, wyszykowana. Wyglądasz gorzej niż wcześniej. Wypisz wymaluj „zmiękła rura”. Zastanawiam się, czy wziąłeś za dużo, czy za mało.
– Błagam, niech mnie pani przyjmie. Pójdę na terapię. Obiecuję.
– Już panu powiedziałam. Nie ma wskazań. I miejsc.
Rozmawiamy tak jeszcze chwilę. Obojgu nam chce się spać. Ja mam płacone za dyżur, nawet kiedy śpię, ta wizyta mi się nie kalkuluje.
Odmawiam po raz kolejny, wreszcie wstajesz i wychodzisz, tym razem bez cyrków. Czekasz na papiery w poczekalni. Kiedy to widzę, litość wbija mi szpilkę w przeponę. Ale małą. Idę spać.
Po godzinie znowu telefon. Mam nadzieję, że to przynajmniej inny pacjent. Ale to ty. Tym razem zwiozła cię policja. Próbowałeś rzucać się pod samochody na Sobieskiego.
„Jeszcze zobaczysz, suko”, przypominam sobie. Rzeczywiście, widzę. Teraz muszę znaleźć dla ciebie łóżeczko. Pewnie ociekasz satysfakcją.
Ale nie – w tej naszej dusznej, nieodmalowanej izbie wyglądasz jak skapcaniały kundel i nawet nic nie mówisz.
Żegnam się z policją, przyjmuję cię do szpitala. Jest piąta trzydzieści, wracam do łóżka. Trudno już będzie złapać sen, eksploduje we mnie cały poranny kortyzol, bez sensu. Będę się wiercić do rana. I zastanawiać, w czym niby jestem od ciebie lepsza. I na co mi było, żebyś się ocierał o śmierć jak zapałka o draskę. Gdyby nie to, spalibyśmy spokojnie od wielu godzin, w różnych łóżkach, w tym samym szpitalu.
Dwoje bardzo, bardzo zmęczonych ludzi.Raport z dyżuru
Dzwonią i mówią, że wydarzyło się coś strasznego.
Fartuch na grzbiet, parę przekleństw z żalu nad przerwanym snem i na oddział, w pidżamie, kreski zrobione w biegu, ale zawsze lepiej tak niż bez makijażu. Jak już patrzeć na zgrozę, to nie gołym okiem.
No biegnę. Metalowe drzwi bez klamek, na korytarzu pustka ogrzana światłem z palarni, dwie pielęgniarki i sanitariusz. Stan jest niski, nie ma dostawek na korytarzu, wszyscy leżą na siedmioosobowych salach.
– Pacjent nam się powiesił – szepcze przerażona pielęgniarka.
– Ale na śmierć? – pytam, bo nie dalej jak miesiąc temu odcinaliśmy jednego, wtedy skutecznie, od ładowarki, którą okręcił wokół kraty. – W sensie: do końca się powiesił?
– Do końca – odpowiada. I dalej, jaki to był dobry, miły, uczynny człowiek. Sanitariusz wtóruje, krzesła mi układał, zagadywał, dawno takiego pacjenta tu nie mielim. Dusza człowiek.
– Ścichapęk – wzdycha druga pielęgniarka. – Tacy to najgorsi. Nie miał ścisłej obserwacji, nikt go nie podejrzewał.
Prowadzą mnie do męskiej toalety i pierwsze, co widzę, to noga w czarnym dresie. Ta noga to początek masywu, czubek góry lodowej. Wchodzę, choć ciary pełzają na plecach, ale nie wolno mi nie wejść. Nie mnie, nie przy nich, nie na dyżurze.
No jest. Odcięty już. Przy mocowaniu rury do ściany kikut czarno-białego sznurka. Poniżej głowa jak z wosku, takiego bez zapachu, jak z gromnic, żółtego z nutą kościelnego fioletu. Wielka, ciężka głowa. Na zajęciach z sądówki mówili: pięć kilo, wystarczy, żeby zacisnąć pętlę. A pod głową szyja, macam, brak tętna. I jest zimny, zimny jak świeca, i tak samo gładki, i sztywny.
Nie trzeba wielkiego wykształcenia, żeby stwierdzić zgon.
– Hydroksyzyny chciał więcej, to dostał. I loperamid na biegunkę. Mówiłam, żeby przyszedł, jakby coś się działo – lamentuje pielęgniarka, ale bez łez, raczej ze strachem.
Zamykam się w dyżurce i dzwonię do rodziny. Jest pierwsza w nocy. Nikt na studiach tego nie uczy. Odbiera zaspana kobieta.
– Proszę pani – mówię i dopiero potem się przedstawiam. – Lekarz dyżurny, dzwonię z bardzo przykrą wiadomością, pacjent się powiesił.
A tam tylko krzyk. Połączenie zostaje zerwane, to dzwonię znowu, chociaż nie chcę. Proszę jeszcze raz mnie wysłuchać, ale czy to nie pomyłka, jednak nie, to czy teraz przyjeżdżać, czy rano, lepiej rano, więc rano, ale czy to na pewno nie pomyłka?
Żeby zagłuszyć lament, czytam notatkę o tym człowieku do rany przyłóż. Alkohol, długi, konkubina, nowa rodzina, alimenty, lepki w kontakcie, wielomówny, zmienny afektywnie, myśli samobójcze bez tendencji do realizacji. A jednak tendencja się pojawiła. Kolejny krzyk w słuchawce, znowu szloch.
Tymczasem pielęgniarki wołają sanitariuszy na wywózkę, pakują ciało w metalową trumienkę. Tymczasem myślę, żeby zadzwonić na policję. Tymczasem ktoś przypomina sobie, że ciało musi jednak zostać na oddziale dwie godziny, więc tylko przewożą go do pokoju socjalnego, żeby żaden z pacjentów nie natknął się na zwłoki przy okazji nocnego siku.
Rozmowa z kobietą się kończy. Teraz policja. I kolejna epopeja. Pierwszy patrol mówi, że tu trzeba profesjonalistów. A na nich się czeka – od pół godziny do trzech. Papiery zgonowe wypełnione, chcę wyjść stamtąd chociaż na chwilę. Idę się położyć.
Chciałabym zasnąć, ale myślę o tym, że dzisiejszy dzień miałam spędzić z dziewczyną. Przypominam sobie, jak kiedyś, w dawnych, złych czasach, chciała się przeze mnie zabić, i widzę ją w oddali, ulepioną z gromnicznego wosku. Unosi się w wannie, pusta od krwi, zimniejsza od wody. Leciutka. Nie widzę czerwonych śladów na łazienkowej posadzce, tylko tę wodę. Myślę o wróżbach z wosku, lanych przez klucz, niepodobnych do niczego kształtach rzucających cień psa, człowieka, buta. Ostatni raz robiłam to jeszcze w gimnazjum. Poparzone palce, ubrudzony obrus, migocząca świeca.
Potem próbuję myśleć, że ona jednak żyje i że tu jest. Ciepła.
Dzwoni telefon. Są.
Miły policjant spisuje zeznania, każe literować nazwy leków, poprawia mnie, że to nie powieszenie, z wysokości, tylko zadzierzgnięcie się własną głową i że inny jest mechanizm z wysokości, przez podwichnięcie kręgów, a inny własną głową, przez odcięcie dopływu krwi.
– A jak się nie zwichnie od razu, to jest koszmar, dusi się, nogami wywija na sznurku, popuszcza stolec, mocz, dramat – ożywia się policjant. Widać lubi swoją pracę.
Świta mi coś na ten temat z zajęć z sądówki, ale dla pewności sprawdzam na Wikipedii. Wygadywał kompletne bzdury. Może chciał się popisać, bo miałam pomalowane oczy. Jego kolega zrobił fotografie dla prokuratury, zebrał odciski palców.
– Nie znałam pacjenta – mówię. –Był nowy, ja tu tylko dyżuruję, nie jestem z tego oddziału.
W historii choroby: „Mówi, że myśli o śmierci, ale nie zrobiłby tego”. Nie widziałam go żywego. Ciało wynoszą faceci w kurtkach z napisem „Zakład Pogrzebowy Styks”.
– Mają umowę z Zakładem Medycyny Sądowej – uspokaja mnie policjant, wręczając do przeczytania moje zeznania. Cóż za składnia i ortografia. Bezbłędne. Podpisują mi papier, że zabrano ciało.
Tymczasem słońce powoli podnosi się, zmienia kolor naszych twarzy. Trochę zeszło, piąta rano. Żegnamy się zrezygnowani, ale z lekkim uśmiechem. Taka praca.
Po dwóch godzinach, które przesypiam bez snów, zjawia się konkubina. Jest mała, ma zniszczoną twarz i czerwony sweter z golfem, na golfie łańcuszek, medalik z Matką Boską. „Swój obecny związek ocenia jako satysfakcjonujący” – kołacze mi w głowie wyjątek z historii choroby.
– Czemuście go nie upilnowali? – pyta, płacząc.
Choć wiem, że to nie pytanie, tylko uformowany w kamień krzyk, tłumaczę się, przepraszam, mówię o ścichapękach, ścisłych obserwacjach, o zapewnieniach, że tego nie zrobi.
– Przyszedł tu, żebyście mu pomogli – łka kobieta.
Te słowa też musiały paść. Bolą, ale trzeba je wziąć na klatę, nie dyskutować, tylko kiwać głową, racja jest po stronie śmierci, wina też, ale na razie musimy się nią poprzerzucać. Kobieta potrzebuje tę winę wyrzygać na mnie, a ja muszę ją, technicznie mówiąc, kontenerować. Pomieszczać. Kiwać głową jak piesek na tylnej szybie samochodu. Nadstawiać drugi policzek. Wiem, że taka kolej rzeczy.
– Nie zabieracie im sznurówek, nie robicie kontroli, co to w ogóle za szpital!
– Powiesił się na takiej białej tasiemce. To nie była sznurówka – informuję ją, w sumie bez sensu.
– Sznurek od dresu. Tylko tam nie zajrzałam – mówi coraz wolniej i ciszej, drżą jej wargi. Wie, że szpitalowi nic do tego, za dresy odpowiada rodzina. Punkt dla mnie. Satysfakcja. I zaraz wstyd, mogłabym sobie oszczędzić.
Przypominają jej się różne rzeczy. Mówiła mu wczoraj, że pójdą na spacer, bo ładna pogoda, a on na to, żeby zadzwoniła wpierw do oddziału, bo jego może już nie być. Powiedziała: „Zbychu, bez żartów!”. Tylko się zaśmiał. Słucham tego cierpliwie.
Moja empatia to ładnie wypełnione papiery, ksero karty zgonu, spisany na karteczce telefon do Zakładu Medycyny Sądowej. W kopercie lorafen gratis, cztery tabletki, wystarczy, żeby się uspokoić, żeby się zabić – za mało. Przepraszam i do widzenia.
Wsiadam na rower, jest słońce. Jadę zjeść śniadanie z dziewczyną, potem pójdziemy pić prosecco i palić papierosy.
Za dwa dni stłukę szklankę i będę nad nią ryczeć jak dziecko, jak dziewczynka. To za wisielca, którędyś, kiedyś musi to ze mnie wyjść. Gorzej, jeśli nie. Wtedy gromniczne brzemię osadzi mi się pod skórą. Będę chodzić cięższym krokiem, coraz bliżej ziemi.
Impregnowana, jeszcze bardziej nieprzemakalna.Kasztanek
Anna owija się w kołdrę i obwiązuje sznurkiem do pakowania. Teraz jej ciało przypomina zraz, drobne nogi to kawałki kiszonego ogórka. Porusza się z trudem, ale wychodzi na klatkę, wyciąga dłoń z kołdry i zamyka za sobą drzwi. Klucz wsadza w doniczkę sansewierii, która stoi przy wejściu na strych.
Ciasno opakowana, podchodzi do barierki przy schodach. Jej spojrzenie spada cztery piętra w dół i wraca jak bumerang albo aportujący pies. Po drodze zahacza o rosnący w podwórzu kasztanowiec. Jest pełnia, widać go wyraźnie, na wpół wyjedzone liście i kolczaste kule. „Wszystko będzie dobrze” – mówi Annie wzrok albo drzewo, nie wiadomo do końca co. Ale czy to ważne, skoro komunikat jest tak pozytywny, jakby zapaliło się zielone światło?
Anna wychyla się za barierkę, traci równowagę i leci klatką schodową w dół. Uderza o posadzkę na parterze, pod drzwiami swojej córki Justyny.
Justyna się budzi. Margo w jej ciele nie śpi, mości się w macicy i kopie w żebra. Justynie wydaje się, że słyszy hałas na klatce. Ze snu wyrwało ją uderzenie, ale nie wie, skąd przyszło – z wnętrza czy z zewnętrza.
Mniejsza o to, i tak już nie śpi.
Wstaje powoli, stara się nie zemdleć. Margo wlewa się w jej obluzowane biodra jak w miskę i osiada na spojeniu łonowym. Justyna zawsze potrzebuje chwili, żeby się do tego przyzwyczaić.
Otwiera drzwi i widzi matkę, rozbitą na drzazgi.
Pokoleniowa klamra obejmująca Justynę tężeje. Anna leży nieruchomo na posadzce, Margo zastyga. Tylko Justynie nie wolno znieruchomieć. Ktoś musi wezwać karetkę.
Trzy tygodnie później dzwoni do niej ratownik medyczny. Jest w miejscu, z którego skoczyła Anna.
– Przywieźliśmy mamę – mówi uprzejmie. – Czy może nas pani wpuścić?
Kręgosłup i czaszka Anny nie ucierpiały, połamane są nogi i miednica. Trzeba je sobie teraz od kogoś wypożyczyć. Tym kimś jest Justyna.
– Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży. Naprawdę muszę tam iść? – jęczy. W kamienicy nie ma windy, musiałaby wlec się schodami. Prosi do telefonu Annę.
– Daj ratownikom klucze – mówi do matki.
– W życiu. Złodziejaszki! – śmieje się tamta.
Zgniata tym swoim chichotem powietrze między piętrami i wciska się w córkę tam, gdzie nie ma jeszcze Margo. W płuca, które rozszerzają się i kurczą jak akordeon, żeby Justyna przymusiła mięśnie do pracy. W nogi i miednicę, bo to one muszą wnieść ją na górę.
Dobrze wie, że nie przekona matki, więc wychodzi z mieszkania, zamyka za sobą drzwi i rusza w drogę.
Gdyby matka zgniotła chichotem także schody! Ale nie. Dwieście cztery, co do jednego. Każdy – dwadzieścia centymetrów wysokości. Cztery pierwsze i przerwa. Dyszy. Nie powinna się tak wysilać, bo wywoła poród. A nie chce. Matka rodziła ją przez trzy dni i właśnie wtedy wszedł w nią cały ten obłęd.
Dlatego Justyna jest umówiona na cięcie.
Dociera na pierwsze półpiętro, chłodzi czoło o szybę okna. Przez brzuch przelewa się fala skurczu, a Margo bulgocze pod pępkiem.
– Idziemy do babci, mała – mówi Justyna.
Znowu bulgot, kiwanie główką. Justyna stoi i dyszy. Szyba jest chłodna, nawet czysta. Za nią podwórze i kasztanowiec. Niebieskość powietrza miesza się ze smogiem i na tym tle on, wielki, sięga jej piętra. Musiał widzieć ten skok – myśli Justyna. A potem stuka głową o szybę, bzdura. Kasztanowiec jest płaski, jakby wycięty z papieru zadrukowanego w palczaste liście. Przypomina dawne obrazki 3D, do których trzeba przyłożyć nos i zezować, a wtedy wyłania się kształt. Teraz też coś się wyłania. Justyna nie wie jeszcze co.
Kiedy tak patrzy, kasztanowiec wnika w nią i wzmacnia swoim pniem. Justyna czuje się, jakby zyskała drugi kręgosłup. Przepona luźna jak odwieszony płaszcz, oddech głębszy, dociera na czwarte piętro właściwie bez zadyszki. To dziwne i miłe zarazem, niepokoi, ale przynosi ulgę.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._