- W empik go
Czarna Róża - ebook
Czarna Róża - ebook
Czarna Róża — powieść kryminalno-sensacyjna osadzona w realiach początku drugiego tysiąclecia w Trójmieście. Główną bohaterką jest Liliana — drapieżna, młoda bizneswoman, która w starciu z brutalnością trójmiejskiego półświatka traci wszystko. Wybiera drogę zemsty, a ta wymusza na niej odrzucenie człowieczeństwa. Liliana spotyka na swojej drodze wiele osób, tworząc z nimi wielobarwne relacje, próbując za ich pomocą wyjść z otchłani strachu i rozpaczy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-814-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spojrzała w lustro. Obrzęki powoli znikały. Fiolet przechodził w zielono żółty odcień. Lecz oczy… Oczy były jej, chociaż tak bardzo obce, ziejące nienawiścią, szaleństwem, bez cienia strachu. Sypnęła na dłoń garść tabletek i przyjrzała im się, zanim połknęła. Kolejna fala bólu powoli tępiała. Przeszła na podwórze.
Drewniany, wielki słup nosił ślady od noża, od strzałów. Ale był prosty, twardy i nęcił, by znów wypróbować na nim siłę.
Nadal miała zabandażowane ręce, paznokcie powoli odrastały, dłonie już tak nie bolały. Nogi, długie, piękne i wysmukłe ocalały. Sama się dziwiła, że pomimo połamanego całego ciała nogi były całe. Tylko biodro nadal trochę dokuczało.
Nie miała noża, nie miała spluwy, którą zostawił przy poduszce ów wielki facet. Tym, razem miała tylko swoje okaleczone i połamane dłonie i twarde, stojące coraz pewniej na ziemi nogi.
Uderzyła pień. Prawie krzyknęła z bólu. Nie poddała się jednak. Zacisnęła usta i uderzyła ponownie. Po kolei przypominała sobie lekcje jakie dawał jej nauczyciel sztuk walk na kursie samoobrony, gdy miała sześć lat, a potem regularne lekcje taekwondo do szesnastego roku życia. Znów była zwinną, młodą kobietą, z refleksem błyskawicy, inteligencją i sprytem wprawnego wojownika. Ćwiczyła zapamiętale. Kolejność uderzeń, technika, wszystko automatycznie wracało. Kopnięcie, wymach, cios…
Nie czuła już bólu w biodrze, widziała tylko karminowy bandaż na dłoniach, ale w nich też czuła jedynie siłę, nie ból. Cios za ciosem, czasem cięła powietrze, czasem wprawiała w drgania słup.
Krew sącząca się z rozdartego ponownie prawego boku, zmieszana z ociekającym potem została kompletnie zignorowana.
Czerwona plama robiła się coraz większa.
Obrót, cięcie, kopnięcie, wymach, znów cięcie. Znów obrót. Zaciśnięte usta i przeraźliwie szalone w swojej zaciekłości oczy ziały nienawiścią do Bogu ducha winnego słupa.
Czarne długie włosy rytmicznie opadały na plecy jak składające się aksamitne skrzydła.
Obrót, wymach, obrót… Bach!
Upadła, zwijając się z bólu i zawyła przeciągle. Wściekłość i ból, uczucia, które dobrze znała. Bezsilnie próbowała wstać, wiedząc, że jej ciało nie nadąża za energią, za wolą walki, która trawiła ją od środka.
Wreszcie powoli się podniosła i zawlokła do domu. Za progiem znów upadła. Bandaż oplatający tułów był czerwony, krew sączyła się na dywan odbijając na nim krwisty, przerażający kształt.
Wpatrywała się w ów kształt przypominający różę. W mroku wyglądała na czarną różę. Czarna Róża. To ją tak kiedyś nazywano.
Nie miała sił wstać.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi. Przymknęła oczy. Otulił ją znajomy zapach i silne ramiona. Znów ten sam mężczyzna, który wtedy niósł ją wpółprzytomną.
Chwilę później ocknęła się w łóżku, zabandażowana i owinięta czystą pościelą. Wszedł do pokoju z małą czarką w dłoni pełną zapachu i pary. Syknęła na jego widok, a jej oczy patrzyły z tak wielką nienawiścią, że mógłby się przestraszyć, gdyby nie wiedział jak w tej chwili jest słaba i bezbronna.
— Wynoś się stąd!
— Wypij to — powiedział spokojnie podając jej czarkę.
Gwałtownym ruchem zamachnęła się i gorący płyn wylądował na jego koszuli.
— Zabiję cię! — znów ten sam przerażający szept.
Przestał ocierać koszulę i spojrzał na nią ze spokojem i smutkiem.
— Wiem o tym, mówiłaś już.
— Ja zawsze dotrzymuję obietnic!
— Tak, to też wiem.
— Wynoś się!
Westchnął ciężko i powiedział:
— Dochodzisz do siebie, jak widzę. Zostawiam cię w takim razie i mam nadzieję, że nigdy więcej się nie spotkamy.
Uśmiechnęła się, a jemu ciarki gwałtownie przeszły po plecach. Nigdy wcześniej nie widział upiora.
— Zobaczysz, zobaczysz. A potem niczego już nie będziesz widział.
Nie zareagował nawet słowem. Odwrócił się powoli i skierował do drzwi.
— Nie trzeba było ratować mi życia. Nie prosiłam cię o to — wyszeptała patrząc jak wychodzi.
W środku nocy usiadła gwałtownie na posłaniu. Coś ją obudziło. Jej własny krzyk, jak sobie to uświadomiła. Ciemność dopadła ją ze wszystkich stron. Czerń nocy i cisza, głucha jakby nie z tego świata przytłoczyły ją nagle i osaczyły. Znów krzyknęła.
Ten sen, nie… nie sen… Wspomnienie! Takie żywe, jasne, realistyczne. Zaczęła się dusić, wybiegła z pokoju, przemknęła przez salon i wypadła na podjazd. Domek stał w środku lasu, noc czaiła się wśród drzew. Kobieta zaczęła krzyczeć. Nie mogła pozbyć się obrazów sprzed oczu, nie mogła zapanować nad falami wspomnień, tak samo jak nie była w stanie zapanować nad falami bólu. Zalewały ją czerwono czarne barwy zdarzeń, tych ostatnich, tych które pozbawiły ją zdrowego rozsądku, normalności, życia… Znów tam była. W środku czarnego lasu oglądała wspomnienia niczym film, którego była zarazem główną bohaterką, jak i widzem stojącym na zewnątrz. Czuła zapach, dotyk i emocje.
Robert trzymał Liliannę w ramionach patrząc czule, jak powoli otwiera oczy i uśmiecha się jeszcze na wpółsenna. Wtuliła się w niego czerpiąc jak ze studni bez dna miłość i bezpieczeństwo.
— Dzień dobry kochanie — szepnął.
Zamruczała łagodnie i zaczęła wodzić ustami po jego szerokiej piersi. Pocałował aksamitne włosy, zatopił w nie ręce i utonął w jej zapachu i smaku.
— Kocham cię — szepnęła później gładząc czule jego plecy. Swoim zwyczajem nie odpowiedział. Uśmiechnął się i potarł nosem jej nosek.
Później poszedł zrobić śniadanie rzucając po drodze ironicznie, że życie z nią jest idealne, kiedy wymigiwała się od swoich obowiązków. Roześmiana zostawiła poranne porządki mężowi i pobiegła do łazienki.
Po śniadaniu zeszli na dół. Każde wsiadło do swojego samochodu. Czułe całusy, uśmiech na do widzenia. Widziała błękit jego oczu widziała delikatną bliznę w kąciku ust, pamiątkę po pierwszym goleniu, zauważyła po raz pierwszy jeszcze bardzo maleńką siateczkę zmarszczek i zarys zakola na czole. Odjechał machnąwszy jej po raz ostatni.
Zaledwie kilka godzin później, znów go zobaczyła. W innym czasie, innym miejscu. W zupełnie innym wymiarze.
Jechała do domu. Był marcowy wieczór. Zobaczyła wyciągnięty lizak i zatrzymała się z westchnieniem.
— Kontrola drogowa — oznajmiła twarz pod służbową czapką. Policjant wziął dokumenty i kazał jej przejść do radiowozu. Ruszyła za nim ze zmarszczonymi brwiami. Wsiadła do środka. Drzwi zatrzasnęły się za nią, lecz policjant został na zewnątrz. Siedzenie kierowcy było już zajęte. Spojrzała w lusterko wsteczne. Czarne oczy również pod policyjną czapką nie były zwyczajne. Były złe, okropne, przerażające. Zadrżała, przerażona nie mogąc oderwać od nich wzroku. Przywiązał ją, zakneblował jednym tylko spojrzeniem.
Samochód ruszył. Odwróciła się i zobaczyła w tylnej szybie, jak gliniarz, który ją zatrzymał zabiera jej samochód.
Mężczyzna z przodu przypatrywał się jej w lusterku. Panowała cisza. Żadnych pytań, żadnej gry. Wiedziała, że jest w pułapce, że nadeszła chwila, której się właściwie mogła spodziewać. Uważnie, choć ostrożnie obserwowała otoczenie.
Nie spodziewała się, jednakże tego, co nastąpiło potem.
Zatrzymali się przed starą leśniczówką w lesie. Lilianna została wyciągnięta przez kogoś z auta. Poczuła uderzenie w głowę i straciła przytomność.
Ocknęła się leżąc na brudnej podłodze w mroku i ostrożnie rozejrzała. Zarys postaci pod ścianą i zarys sylwetki na krześle przed nią, to było wszystko, co zobaczyła.
Błysnęło światło z podwieszonej pod sufitem żarówki. Dopiero teraz prawdziwe przerażenie dopadło ją z ogromną mocą. Wpatrywała się w leżącego nieprzytomnego Roberta i siedzącego zakneblowanego i związanego Kazia — przyjaciela i wspólnika.
Krzyk uwiązł w gardle.
Podniosła się powoli z rozpaczą wodząc wzrokiem po otoczeniu. Dwóch przy oknie, dwóch przy drzwiach, ten, który ją przywiózł siedział w odległym skrytym mrokiem kącie. Kiedy podniósł się z krzesła zobaczyła jaki jest wysoki i barczysty. Czarne włosy i oczy połyskujące złem, lekko wygięte usta jakby w ironicznym uśmiechu. Podszedł bliżej. Napawał się jej bezradnością i strachem. W ręku trzymał nóż. W oczy kłuła złota rękojeść i błyszczące ostrze.
Zaczął się koszmar.
Kaziu podpisał zmianę testamentu, gdy wyrwali jej piąty paznokieć. Zemdlała, ale szybko ją ocucili. To nie był koniec. Szaleniec podszedł do staruszka i jednym szybkim ruchem ręki poderżnął mu gardło. Zawyła z przerażenia i rozpaczy. Leżała na podłodze skąpana we własnej krwi, skopana, czując jak połamane żebra wbijają się w płuca.
Zaczął pytać. Nie słyszała go. Nie mogła zrozumieć o co mu chodzi, nie pojmowała czego od niej chce. Przestał pytać, jakby przestało mu nagle zależeć. Kazał dwóm ludziom ocucić Roberta, a potem stanął przed nią i rozpiął rozporek. Słyszała krzyk męża, ale pogrążyła się w innym świecie. Kiedy skończył skinął z przyzwoleniem swoim ludziom. Po godzinie sina, lepka i połamana przeżyła kolejny koszmar.
Zwyrodnialec patrząc na nią z triumfem w oczach zaczął metodycznie zarzynać jej męża.
Rzężenie i charkot po chwili ucichły, a błękitne oczy patrzyły w dal martwe. Widziała gasnący blask i umierała wraz z nim.
Gdy znów w piątkę dopadli strzęp kobiecego ciała było jej już wszystko jedno. Wiedziała, że to koniec, że zaraz będzie tam, gdzie odeszli obaj kochani mężczyźni. Fale bólu następowały kolejno jak przypływy, jednakże była gdzieś poza nimi. Poczuła tylko ten ostatni przejmujący, przerażający przypływ. Zobaczyła czarne oczy szaleńca nad sobą i czuła wbijany w prawy bok nóż. Chłód stali wewnątrz i dźwięk rozrywanego ciała. Przekroczyła granicę. Do uszu dotarł już tylko szmer ich głosów.
Już jej nie cucili.
— Ale burdel — powiedział jeden rozglądając z mieszaniną odrazy i dziwnej satysfakcji.
— Przyjedzie sprzątacz — Wilk otarł swój nóż strzępkiem jej bluzki nie odrywając oczu od kobiety. Był pewien, że żyje. Chciał, żeby żyła choć jeszcze chwilę. Była taka piękna, taka jego. Wiedział, że zanim odjadą ona już zdechnie.
Wyszli na zewnątrz.
Panowała ciemność. Lilianna lekko unosiła się w niej wierząc, że gdzieś tu musi być Robert. Coś skrzypnęło. Ocknęła się, a przerażająca fala bólu znów opadła na jej ciało. Ktoś się nad nią pochylał. Krótko ostrzyżone włosy, szeroka twarz, szare oczy wpatrujące się w nią z niedowierzaniem, z przerażeniem.
— Ty żyjesz? — spytał cicho.
Mogła tylko skinąć mniej zapuchniętym okiem. Wyszedł, by po chwili wrócić z pledem. Jęknęła słabo, gdy ją podniósł.
— Zabij mnie — nie wiedziała czy zrozumiał. Nie wiedziała czy słowa w ogóle wyszły z jej ust. Chyba tak, bo spojrzał na nią smutno i pokręcił głową.
Kiedy kładł ją na tylnym siedzeniu znów odpłynęła daleko poza granicę życia.
***
Oprzytomniała klęcząc na trawie przed domem w lesie. Tu właśnie przywiózł ją mężczyzna, który zamiast dobić, uratował jej życie. Inny dom, inny las…
Musiała się pożegnać. Odeszli ci którzy wiązali ją z tym światem, a nawet nie wiedziała, gdzie są pochowani, czy w ogóle?
Kilka godzin później wyszła chwiejnym krokiem przed dom. Na podjeździe stał jej samochód. Rozejrzała się, ale nikogo nie było w pobliżu. Podeszła do auta i otworzyła. Kluczyki były w stacyjce, dokumenty w schowku. Usiadła za kierownicą, przejrzała papiery. Wszystko było w porządku.
Serce zabiło mocniej, gdy uświadomiła sobie, że coś jeszcze posiada. Wyjęła fotel kierowcy, odkryła dywanik i odkręciła śruby w podłodze. Skrytka wyglądała na nienaruszoną. Wewnątrz leżała walizeczka. Kobieta wyjęła ją ostrożnie i otworzyła. Ulga na widok wnętrza tak ją osłabiła, że musiała chwilę posiedzieć na mokrej trawie. Pliki banknotów równo poukładane i papiery wartościowe biły swoim blaskiem.
Życie, które ją czekało ograniczyło się do jednego celu. A to była bardzo trudna droga. Kobieta otarła łzę, ostatnią, jak sobie obiecała. Schowała wspomnienia bardzo głęboko i wstała. Powoli prostowała plecy. Oczy zapatrzone w czerń lasu zabłysły złowieszczym, mrocznym blaskiem.
Teraz mogła naprawdę wracać.
I zacząć realizować swój plan.Rozdział 2
Wynajęła małe mieszkanko w mieścinie trzydzieści kilometrów od Gdańska. Wiedziała, że czekają ją jeszcze odwiedziny na starych śmieciach w miejscu, gdzie znów otoczy ją rozpacz i smutek, ale nie była gotowa. Może kiedyś, później… Na razie musiała zebrać myśli. Musiała zebrać informacje i musiała zacząć realizować plan.
Kartka na stoliku zapisana była kilkunastoma nazwiskami, ksywami i opisami.
Nie mogła pokazać się z rana w swojej firmie, wejść tam jakby nigdy nic. Nie mogła natknąć się na ludzi, którzy ją znali. Ale informacji których potrzebowała nie uzyskałaby w ten sposób.
Nowiusieńki laptop i kontakty pieczołowicie od lat pielęgnowane znajdowały się tu, w tym małym pokoju. Litery, słowa, zdania. Ludzie bez twarzy, nazwisk, głosu. Byli tu, tak blisko. Przez lata pomagali sobie nawzajem, przez lata zdobywała w ten sposób wiadomości i potrafiła je skrupulatnie wykorzystać, aby zbudować prężną firmę. Tworzyli wirtualną „Grupę Wsparcia”, a nie znając się osobiście bezpiecznie mogli przekazywać sobie potrzebne informacje.
Wróciła. Siedząc przed komputerem i wpatrując się w powitania i zaszyfrowane wiadomości zapełniała powoli kolejną kartkę papieru.
***
Mężczyzna zaparkował w ciemnej uliczce i rozejrzał się dookoła. Był sporo przed czasem i czekał cierpliwie. Zastanawiał się jak wykorzysta informacje, po które właśnie przyjechał.
Nie usłyszał kroków, dopóki nie spostrzegł postaci stojącej przy jego drzwiach nie widział nikogo. Postać pojawiła się jak duch. Pochyliła się i spojrzała mu w twarz. Przerażenie sparaliżowało go tak bardzo, że zdołał jedynie wyksztusić:
— Przecież ty nie żyjesz.
Twarz przed nim wykrzywił makabryczny uśmiech. Mignęła mu wyciągnięta ręka z bronią, ale nie mógł się ruszyć, jak gdyby postać samym spojrzeniem odebrała mu cały instynkt samozachowawczy.
Strzał rozległ się cichym klaśnięciem, ciało w samochodzie bezwładnie oparło się o fotel, a czarno ubrana postać po chwili wtopiła się w czerń nocy.
***
Do gabinetu pani komisarz Katarzyny Jaworskiej wpadł Artur Morawski wymachując teczką.
— Mamy trupa!
Kaśka podniosła na niego zmęczone oczy i westchnęła ciężko.
— Bardzo radosna nowina w ten śliczny poniedziałkowy ranek.
Sięgnęła po teczkę.
— Kto?
— Kluż. Dominik Kluż, ksywa Rybka, mała gnida w grupie Moskita.
Kaśka zmarszczyła brwi przeglądając dokumentację.
— Kryminalni szybko się uwinęli — mruknęła.
Artur zapatrzył się w okno bębniąc swoim zwyczajem długopisem po zębach. Ruda Tygrysica, jak nazywali ją chyba wszyscy zatopiła się w czytaniu.
— Kompletnie nic z tego nie kumam — mruknęła znów i zabrała Arturowi długopis. Artur wrócił do rzeczywistości.
— Fakt. Ja też — zauważył i sięgnął po swój notes. — Rybka to płotka. Należał do dawnej grupy Komandosa. Głównie haracze, dziwki i trochę prochów, ale bardzo rzadko i raczej tylko na własny użytek. Nic nie znacząca osoba, taki kmiotek, który wydawał prędzej niż zarabiał, a lubił żyć na wysokim poziomie. Obserwowaliśmy go w zeszłym roku po całych tych zawirowaniach i reorganizacji, kiedy to Komandos poszedł w odstawkę.
— Co później robił?
— Komandosa zastąpił Moskit, a Rybka został. Za głupi na to by piąć się w górę, a jednocześnie za bardzo wtopił się w to środowisko.
— Coś znaleźli na miejscu zbrodni?
— W schowku była płyta z zapisanymi machlojkami kilku trochę ważniejszych w ich hierarchii — Artur triumfalnie przekazał bombę.
— O!!! To dlatego trafiło do nas? — Ruda zerknęła do teczki i znalazła odpowiedni fragment.
— No proszę! Sprytu więc mu nie można odmówić.
— Tak… Z drobną poprawką. Na płycie nie było odcisków palców sugerujących, że należy do Rybki.
Kaśka patrzyła na kolegę przez chwilę, jakby przetrawiała to, co właśnie usłyszała. Potem wróciła do czytania.
— Hm… Mów dalej.
— Kluż nie posiadał z całą pewnością informacji, które odczytaliśmy. To co tam było pozwoli nam rozwiązać parę zagadek i być może wreszcie rozwalić Moskita.
— Zabraliście się już za to?
— Tak, chłopaki już opracowują plan działania. Ale my musimy przykleić do tego to zabójstwo.
— Nie pasuje mi to jak jasna cholera! — szukała punktu zaczepienia w dokumentach. — Właściwie nikomu się nie opłaciło, prawda?
— Dokładnie — pokiwał zapalczywie Artur. Zamilkł i sięgnął odruchowo po długopis.
— Nawet nie próbuj — mruknęła kobieta, a zielone oczy zalśniły groźnie. Artur przekrzywił głowę i uśmiechnął się złośliwie. Odłożył jednak długopis. Zaczął reasumować:
— Mała płotka, nikomu tak naprawdę nie wadził, to co wiedział, zakładając, że to nie jego płyta, było niczym. Porządne lanie to bym zrozumiał, jakby mu ktoś kości poprzetrącał, ale tak? Tak to kompletnie nie wiem co myśleć.
Zamilkli, każde zatopione we własnych myślach.
— Dziwne… — powiedział powoli Artur.
— Co?
— No sposób w jaki ktoś go załatwił. Cholera… BMW zaparkowane w odludnej, ciemnej uliczce. Rybka chyba był z kimś umówiony. Żadnych świadków, żadnych śladów, kaliber.38, robota czysta i sterylna. Kto zadał sobie tyle trudu, żeby wynajmować profesjonalistę do załatwienia takiej płotki, jak można go było po prostu ciachnąć nożem w kolejnej bójce?
— Słuchaj, wiemy coś na temat tych haraczy?
— Kilka knajpek, kilka warsztatów, kilka komisów samochodowych.
— Trzeba sprawdzić tych ludzi — Kasia z ciężkim westchnieniem oddała Arturowi teczkę.
— Pewnie będzie kolejne nie wyjaśnione — powiedziała jakby sama do siebie.
Artur potwierdził skinieniem i naraz przyjrzał się uważnie rudzielcowi.
— Dzwoniłem w nocy…
— No i co?
— Nie było cię…
— No i co?! — Kaśka nie wiedziała śmiać się czy oburzać. Zabrzmiało jak małżeńska wymówka.
— Nic, tylko te dobre wiadomości chciałem ci przekazać.
Jaworska wzruszyła ramionami.
— I jak było? — zapytał szeptem Morawski i konspiracyjnie się uśmiechnął.
Zerknęła na niego naraz jakby zawstydzona.
— Normalnie — znów wzruszyła ramionami.
Artur westchnął.
— Wyjdziesz w końcu za niego?
— Teraz mam inne kłopoty na głowie — mruknęła Jaworska i spojrzała tak, by przyjaciel nie miał wątpliwości, że temat Irka Jelca jest zakończony.
Zamilkli oboje. Praca nie sprzyjała tworzeniu szczęśliwych związków. Oboje doskonale o tym wiedzieli.
Znali ten światek. W Wydziale ds. Przestępczości Zorganizowanej pracowali razem od siedmiu lat, Artur w policji służył już piętnaście, Kaśka jedenaście. Czasem miała wrażenie, że sama jest członkiem jakiegoś gangu. Świat, który ich otaczał w najmniejszym stopniu nie był normalny.
***
Och! Jakie to było łatwe, myślała wchodząc do ciemnej kawalerki. Dwa dni wystarczyły na przygotowanie. Uśmiechnęła się do siebie. Oczy nadal błyszczały, oddech powoli wracał do normy. Niczego się nie spodziewał. Był zwykłym, parszywym, głupim gnojem.
Siadła w fotelu nie zapalając światła.
Jednego można skreślić — pomyślała sennie. Po chwili już odpłynęła. Tej nocy nie było koszmarów.
***
Kaśka patrzyła na Irka i wcale go nie słuchała. Mówił coś bardzo dla siebie ważnego, jak zwykle zresztą. Jego egocentryzm był na dłuższą metę nużący. Atrakcyjny, na pewno inteligentny, był facetem, z którym spotykała się od czasu do czasu przez ostatnie dwa lata.
Zadźwięczał jej telefon.
— Przepraszam cię, muszę odebrać — powiedziała i sięgnęła po drgającą komórkę. Irek jak zawsze ostentacyjnie zamilkł.
— Już jadę! — rzuciła podekscytowana do kogoś po drugiej stronie, po czym uśmiechnęła się przepraszająco do mężczyzny.
— Praca — powiedziała krótko.
— Oczywiście — westchnął ciężko, naburmuszył się i lekceważąco machnął ręką. — Jasne. Jedź.
Wyszła od niego nie wiedząc, dlaczego odczuwa aż tak wielką ulgę. „To chyba koniec” pomyślała wsiadając do samochodu. Nie było sensu dłużej się męczyć. A Kaśka strasznie tego nie lubiła.
Podjechała na cichą ulicę z zadbanymi kamienicami we Wrzeszczu. Podeszła do drzwi odpowiedniego mieszkania. Otworzył Artur z wyrazem dziwnej konsternacji.
— Sasza, to znaczy Ireneusz Maliniak, kumpel Rybki. Kolejna płotka. — oznajmił od progu.
— Cholera…
Kaśka weszła do wielkiej sypialni w dwupokojowym mieszkaniu. Wielkie łóżko, mężczyzna z dziurą w głowie, w fotelu pod oknem zapłakana dziewczyna, przerażona i kompletnie otumaniona bełkotała, jak to obudziła się nad ranem z uporczywym bólem głowy zobaczyła swojego chłopaka i zadzwoniła na pogotowie, na policję, do mamy.
— Co jej jest i co tak tu dziwnie pachnie? — spytała Jaworska rozglądając się uważnie w progu, czekając, aż ekipa zdejmie wszystkie ślady.
— Eter. Została uśpiona. A on zastrzelony — skwitował patolog.
— Kaliber? — Kasia wbiła wzrok w plamy krwi na poduszce.
— 38.
Pokiwała głową. Tego się spodziewała.
Wyprowadzono rozhisteryzowaną dziewczynę. Leszek Politański technik zabezpieczający ślady znów mógł zabłysnąć swoim zmysłem detektywistycznym.
— Pierwsza koncepcja była taka: sprawca wszedł do mieszkania przez okno, uśpił panienkę, strzelił do klienta i wyszedł tą samą drogą. To parter, jest noc i niewielu ludzi się tu kręci.
— Powiedziałeś, że była, jak jest teraz?
— Dziewczyna zeznała, że jak się obudziła to od razu otworzyła okno, bo było jej duszno. Dopiero potem wracając do łóżka zobaczyła trupa.
— Hm… Sprawca mógł zamknąć za sobą okno?
— To nowe okna, sprawca bez rozbijania szyby nie mógłby ich otworzyć — stwierdził ponuro Artur. Technik podrapał się z zakłopotaniem po głowie.
— Gdybym wierzył w duchy… — zaczął niepewnie, ale nikt nie skomentował, nikt się nawet nie zaśmiał. Wszyscy myśleli tak samo.
Kilka dni później raport jasno i wyraźnie przedstawił sytuację. Zeznania świadków, ślady, a raczej ich brak spowodowały, że Jaworska ciężko oparła się o swoje krzesło. Artur wertował wszystko raz po raz od początku.
— No widzisz? No widzisz?
— No co widzę?! — warknęła.
— Nic. Kolejne nic! Jedno co dobre, to tyle, że znów dzięki nieboszczykowi rozwiążemy kilka innych spraw. Te informacje na płycie…
Znów jedyne co znaleźli to skrupulatnie sporządzony materiał dowodowy w dwóch sprawach, których nijak nie można było ruszyć z braku dowodów. Ktoś jasno określił, gdzie można znaleźć przekonujące dowody.
Jednakże znów zadziwiające było to, że na śmierci Saszy absolutnie nikt nie korzystał.
No i oczywiście jakość. Żadne jatki, żadnych dodatkowych trupów. Dziewczyna przecież została po prostu uśpiona. Robota czysta, profesjonalna, na pewno cholernie droga. I po co? Tylko po to by wykończyć dwie malutkie rybki w tym mętnym akwarium?Rozdział 3
Rafał Zelt, znany wszystkim jako Spike siedział przy stoliku z dwoma kolegami prawie tak samo pijanymi jak reszta gości w klubie. Rezygnacja na jego twarzy dodawała mu lat, a był przecież wciąż młodym zaledwie 32 letnim facetem.
Trzy dziewczyny gięły się wdzięcznie na niewielkiej scenie odziane w mikroskopijne fragmenty odzieży wzbudzając coraz mniej wybredne komentarze panów siedzących najbliżej. Spike nie reagował, tylko czujne się temu przyglądał. Dwóch jego ludzi powoli przysunęło się w stronę sceny. Oni też byli czujni i gotowi, by wyprowadzić natrętów. Spike nie słuchał bełkotania swoich kolegów, dziś wyjątkowo nie miał nastroju na świńskie żarciki. Myślał o tym, co będzie za godzinę. Czy zostanie tylko bez pracy, czy też… Ale skąd wziąć w ciągu kilku dni osiemdziesiąt tysięcy? — zastanawiał się ponuro.
Od ponad dziesięciu lat żył gdzieś obok normalnego świata. Po skończeniu liceum poszedł do wojska zamiast na studia. Niezwykła inteligencja pozwoliłaby zrobić mu szybką karierę, lecz niepokorny, zbuntowany charakter zaprowadził go prosto w światek trójmiejskich gangów, ciemnych interesów, lawirowania. Pracował długie lata dla Leszka Żagielskiego, kradł samochody, zajmował się różnymi drobnymi przekrętami. Był ceniony i szanowany. Silny, dobrze wytrenowany facet wzbudzał poważanie. Czasem był podejrzany, czasem przesłuchiwany jako świadek. Lojalny, bystry i inteligentny nigdy nie dał się jednak złapać glinom.
Trzy miesiące temu uwolnił się wreszcie od Leszka Żagielskiego. Po wydarzeniach, które głęboko wryły się w jego pamięć i położyły się cieniem na zdrowym rozsądku, po uratowaniu Lilianny Wasiłko doszedł do wniosku, że ma dość tego bagna. Jeszcze dwa lata temu, za pieniądze pożyczone od Leszka kupił niewielki klub, o szumnej nazwie „Pałacyk”. Klub prosperował średnio, ponieważ Spike nie miał do tej pory tak naprawdę czasu się nim porządnie zająć. Leszek wciąż i wciąż potrzebował czegoś od niego i jego ludzi.
Kiedy zawiadamiał szefa o odejściu Leszek o dziwo nie protestował. Wzruszył ramionami i wygłosił mowę o lojalności i o tym, że każdy kiedyś musi pójść własną drogą. Był trochę nieswój, ale bez problemów pozwolił na oderwanie grupy Spika od siebie.
Do zeszłego tygodnia. W klubie zjawił się któregoś wieczoru z Tadeuszem, swoim synem i przypomniał Spikowi, że przecież jest jeszcze dług. Chciał, żeby Spike spłacił ten dług wykańczając pewien gang w Gdyni. Spike nie wyraził zgody, w związku z czym poirytowany Leszek zażądał zwrotu pieniędzy. Dziś mijał termin. A wiadomo było jak skończy się ten wieczór dla Spika.
Drzwi otworzyły się i do knajpy weszła kobieta. Kiedy spojrzał na nią serce w nim zamarło. Powoli przemykała się w stronę jego stolika. W głowie miał pustkę, mógł tylko patrzeć w czarne, piękne, zimne oczy w okolonej długimi czarnymi włosami twarzy o nieco egzotycznych rysach. Czarny golf, długi czarny płaszcz, kozaki i spodnie. Jedynym jasnym elementem w tej czarnej postaci był odcień skóry. Delikatny brąz.
Podeszła do stolika nadal nie odrywając od niego wzroku, jakby nie dostrzegała mężczyzn, którzy bezceremonialnie zaczęli ją zaczepiać.
— Cześć piękna kobieto, chcesz się przysiąść? — wymamrotał jeden
— A może zatańczysz? — bełkotliwie zaskrzypiał drugi i bezceremonialnie wyciągnął rękę w stronę jej pośladków.
Nie powinien był tego robić. Spojrzała na niego i wbiła cienki sztylet w jego dłoń przyszpilając ją do ławy. Wrzask rozniósł się po sali. Kobieta gwałtownie wyciągnęła nóż i schowała z tyłu za paskiem spodni.
Wróciła do kontemplacji Spika. On tym czasem podniósł się, skinął uspokajająco w stronę swoich ludzi wskazując kolegę, którego trzeba było wyprowadzić i opatrzyć.
— Chodź — powiedział do kobiety cicho i skierował się w stronę schodów prowadzących na górę do jego biura.
Poszła za nim spokojnie rozsiewając wokół siebie dziwną atmosferę strachu i niepewności. Nikt nie śmiał jej już zaczepić.
W gustownie urządzonym gabinecie usiadła w fotelu gościnnym i wyciągnęła papierosy. Zapalając rozglądała się ciekawie. Spike przysiadł na biurku. Uśmiechnęła się lekko.
— Nie zarwie się?
Prychnął i przeszedł na drugi fotel.
Patrzyli na siebie z przeciwka, w jej oczach malowało się coś, co wzbudziło w nim wspomnienia nie tak dawne, wspomnienia, które budziły go nocami w postaci koszmarów. Tych samych koszmarów co jej.
— Chcesz mnie zabić? — spytał ze spokojem. Odczuwał jakąś lekkość, wręcz radość, że to ona być może zrobi to co i tak jest nieuniknione.
— Spike, Spike… — pokręciła głową z dezaprobatą. — Przyszłam podziękować… I przeprosić — powiedziała cichym, spokojnym głosem.
Westchnął rozczarowany. Obserwowała go, a w jej oczach pojawił się nikły błysk, zapowiedź uśmiechu. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągnęła kopertę i położyła przed nim na biurku. Zamrugał oczami. Koperta była pękata.
— Co to? — zapytał dość niemądrze.
— Sprawdź — odpowiedziała gasząc papierosa i podchodząc do dużej szyby, przez którą można było obserwować salę na dole.
— Fajny klub — powiedziała za jego plecami. Spike starał się właśnie odzyskać oddech.
— Nie mogę tego przyjąć — powiedział odwracając się w jej stronę ze skrywaną nadzieją w oczach.
— Szkoda by było, gdybyś go stracił, prawda?
— Dlaczego to robisz? — spytał po chwili milczenia.
— Jesteśmy kwita Spike. Życie za życie… — zobaczył w jej oczach bezdenną rozpacz i zrozumiał, że wcale nie jest mu wdzięczna.
— Powiesz mi prawdę?
Skinęła głową.
— Rybka i Sasza, kto to zrobił? — musiał jej zadać to pytanie, choć dobrze znał odpowiedź.
— Jeszcze trzech, Spike. Jeszcze trzech. Znajdę ich choćby na końcu świata.
Znów odwróciła się w stronę sali.
Wstał powoli i do niej podszedł.
— Masz rację Li. Jesteśmy kwita. Życie za życie. Dziś czekałby mnie las.
Uśmiechnęła się samymi kącikami ust. Skinęła głową i wyszła cicho, zostawiając za sobą przejmującą pustkę.Rozdział 4
Firma Lilianny Wasiłko prosperowała całkiem dobrze w czasie nieobecności właścicielki. Li siedziała w środku nocy w swoim dawnym gabinecie, z uśmiechem przeglądając papiery, zestawienia, zamówienia, kontrakty. Trzy miesiące temu jeszcze w poprzednim życiu była drapieżnym i często bezwzględnym przeciwnikiem dla konkurencji. I tej legalnej i tej trochę mniej legalnej. Teraz mogła być jedynie obserwatorem.
Wszystko zaczęło się siedem lat temu. Kiedy Lilianna Wasiłko skończyła 18 lat była już zamożną kobietą. Fundusz powierniczy, który otrzymała w spadku po ojcu i pieniądze z polisy matki dały niezły początek jej startowi życiowemu. Pięć lat później trafne inwestycje i spore sukcesy na rynku papierów wartościowych pozwoliły jej zebrać kilkaset tysięcy dolarów. Przypadek chciał, że w na Targach Samochodowych we Frankfurcie, na które namówiła męża zobaczyła przepiękne maserati. Kupiła je i przywiozła do Polski. Ponieważ pieniądze przyciągają pieniądze, wkrótce poznała kilka ważnych osób w Trójmieście. Ktoś powiedział z zazdrością, że chciałby mieć takie auto. Ponieważ Li zdążyła zaprzyjaźnić się i upić swojego męża z dyrektorem generalnym włoskiej firmy, jeden telefon załatwił sprawę z bardzo dużym rabatem. Potem posypały się kolejne zamówienia. Coraz bardziej wchodziła w świat samochodów i bogatych klientów, którym potrafiła przywieźć każde auto z każdego zakątka Europy.
Rozwinęła firmę i zaczęła się rozglądać. Mało było. Firma świetnie prosperowała, ale wciąż było mało. Nie chciała tego biznesu rozdmuchiwać do niewiadomo jakich rozmiarów, marzyło jej się coś innego. Poza tym konkurencja nie spała. Kradzione auta były tańsze. Mimo to Lilianna świetnie potrafiła przechytrzyć takich ludzi.
Głównym jej przeciwnikiem był niejaki Leszek Żagielski. Śmiała się z jego wściekłości, gdy przeprowadzała pod jego oknami kolejne cudo legalnie i tanio.
Żagielski prowadził tak rozległe interesy, że samochody były jedynie ułamkiem tego, co miał. Lilianna jeszcze wtedy nie stanowiła żadnego zagrożenia. Doprowadzała do zgrzytania zębami, denerwowała, ale nie zagrażała. Dopóki nie zainteresowała się inną działalnością.
Kaziu Szulc miał niewielkie kłopoty finansowe. Prowadził mały warsztat samochodowy. Mały, nie znaczyło słaby. Kaziu był nieprawdopodobnym mechanikiem. Mógł pracować w każdej światowej firmie samochodowej, ale nie chciał. Jego pasją oprócz samochodów było co innego. Warsztaty Szulca, jak nazywał się zlepek przylegających do siebie garaży wydał na świat równie dobrych mechaników, co różnego rodzaju biznesmenów, sędziów, mecenasów.
Kaziu pomagał dzieciakom włóczącym się po ulicach bez celu, pakującym się wiecznie w kłopoty, fundował im twardą szkołę życia i wyprowadzał na ludzi. Prosperował raz lepiej, raz gorzej do momentu, gdy jego przybrany syn Jarek Leszczyński, chłopak z domu dziecka, który przyplątał się do niego już jako siedmiolatek i tak został, już jako dorosły facet nie musiał uciekać z kraju właśnie przez Leszka Żagielskiego.
Żagielski rozwijał bez opamiętania swoje serwisy, wypychając Kazia całkowicie z rynku. Wtedy zdarzył się mały cud. Do warsztatu Kazia zawitała Lilianna Wasiłko, dziewczyna, która wiedziała czego chce, która doskonale znała interesy Żagielskiego i Kazia, która od dawna stojąc z boku przyglądała się samochodziarzom. Trafiła do Kazia, bo o nim słyszała jak najlepiej. Zresztą kto mógł coś złego o nim powiedzieć? Dzieciaki, które trafiały do jego warsztatu na praktyki szkolne wchodziły później w dorosłe życie doskonale przygotowane.
Kaziu po prawie pięćdziesięciu latach szkoleń na młodych gniewnych, twardych chłopakach mógł liczyć na przyjaźń bardzo wielu wpływowych nadal twardych mężczyzn. Po wyjeździe Jarka załamał się na krótko. Kiedy doszedł do siebie, warsztaty już mocno kulały, Dumny z natury nie chciał od nikogo pomocy, choć rozpaczliwie nie chciał tracić Warsztatów.
Kobieta która pewnego pięknego dnia zawitała do niego z milionem złotych i poprosiła o pracę została przyjęta z uczuciem, że cuda się zdarzają. Jej inwestycja podźwignęła warsztaty, dała możliwość zbudowania trzech stacji diagnostycznych ciągu trzech zaledwie lat i ugruntowała jej opinię doskonałego menadżera.
Kaziu odetchnął. Zaczął planować powrót Jarka, choć nadal nie było to bezpieczne. Jedyny kontakt, jaki miał ze swoim przyszywanym synem istniał przez Maćka Kłosińskiego, najlepszego przyjaciela Jarka.
Odbudowywał swoje małe imperium przy pomocy Lilianny, nie wiedząc o niej właściwie nic. Od początku, jednakże postawił sprawę jasno. Jarek Leszczyński będzie jedynym spadkobiercą Warsztatów. Przystała na ten warunek obiecała zrobić wszystko co w jej mocy, by dziedzictwo było na najwyższym poziomie. Sama zarządzała swoją firmą, przywiązała ją ściśle do Warsztatów. Ściągała bardzo drogie auta, czasem rozbite, odkupywane za bezcen z zagranicy, naprawiała w Polsce i sprzedawała po wygórowanych cenach snobistycznym bogatym klientom. Wszystko to jawnie i legalnie. Żadnych kradzionych bryk, żadnych przekrętów. Urosła na tyle w siłę, że wreszcie zaczęła zagrażać konkurencji.
Żagielski związał się z Rosjanami pod wodzą Borysa Michałkowa, chcąc trochę ukrócić jej działalność. Przechytrzyła ich kilka razy. Sprytna i bezwzględna. Rosjanie nie bardzo mieli ochotę ją gnębić, robiła interesy które im nie zagrażały. Wydębili od Leszka Żagielskiego, co chcieli, a dziewczynę po prostu zlekceważyli. Michałkow miał wtedy problemy w Moskwie, musiał się ewakuować, wyjechał na Ukrainę. Polska go w tamtym momencie niespecjalnie interesowała.
Żagielski wpadł we wściekłość. Zerwał układ z Michałkowem i nawiązał współpracę z kim innym. Z największym wrogiem Michałkowa, jak powszechnie było wiadomo. Rusek nie miał co robić, a pognębienie Michałkowa dawało mu pewną satysfakcję, jak sądził Żagielski, dlatego przystał na współpracę z nim. Leszek miał ciche marzenie. Wyeliminowanie tej suki to było jedno, ale przejęcie Warsztatów Szulca, odebranie ich Kaziowi, nie dopuszczenie do przejęcia przez Leszczyńskiego to było to czego naprawdę pragnął.
Rusek wysłał mu swojego najlepszego człowieka. Wilka.
Kaziu zmarł na zawał jak oficjalnie było wiadomo. Lilianna po jego śmierci zniknęła na trzy miesiące. Testament wzbudził największy szok. Kaziu ostatnią wolą przekazywał wszystko Krzysztofowi Rudzińskiemu jeszcze jednemu swojemu wychowankowi, tłumacząc, że Jarosław Leszczyński wyemigrował i nie zamierza wracać, więc interesy należą się najbliższej osobie po Jarku. Krzysiek cieszył się Warsztatami przez miesiąc. Potem cichutko odsprzedał je Leszkowi Żagielskiemu, sobie zostawiając swoją od zawsze działającą małą hurtownię części zamiennych.
Całe środowisko myślało, że Lilianna zdradziła Szulca. Doprowadziła do zmiany testamentu i zniknęła. Z jakich pobudek? Tego nikt jasno nie umiał określić.
A teraz wróciła z otchłani i piekło przywiodła ze sobą
Zmarszczyła brwi przyglądając się kolejnym dokumentom. No tak… Tego się mogła spodziewać.
Jedynym zarządzającym, któremu ufała był Darek Pasik, który również zarządzał jej trzema komisami samochodowymi.
Właśnie czytała umowę sporządzona między jej firmą a jedną z firm Żagielskiego.
Od kiedy mała płotka połyka rekina? — pomyślała widząc perspektywę wchłonięcia jej firmy przez maleńką usługowo handlową firemkę Żagielskiego.
A to oznaczało jedno. Pasik złamał się. Przeszedł do silniejszego.
Odzyskanie firmy będzie trudniejsze niż przewidywała. I chyba nie obędzie się bez pomocy.
Wymknęła się cicho przez okno znikając w mroku.
Podjechała pod Pałacyk. Miała przygotowane dokumenty, choć nie wiedziała, czy Spike zgodzi się na jej propozycję. Jednakże była pewna swoich zamiarów.
Klub z zewnątrz potrzebował remontu. Podeszła do drzwi. Pchnęła i nadal rozglądając się bardzo uważnie weszła do środka. Ochroniarze siedzieli przy stoliku w kącie i grali w karty. Zauważyła sześciu chłopaków. Gości nie było, chociaż godzina była dość wczesna. Przyzwoicie funkcjonujący lokal o dwudziestej drugiej powinien być jeszcze pełen ludzi. Nikt jej nie zaczepił. Taksujące spojrzenia w jej stronę, ale żaden się nie podniósł. Zauważyła wyraźnie, że cała szóstka chyba jest już po służbie. Pełne i opróżnione szklaneczki stały obok.
Podeszła do baru. Spike obserwował ją czujnie jakby niepewny, czy przyszła w odwiedziny, czy może odebrać dług. Pochylił się nad raportem dziennym lekko skinąwszy jej głową na powitanie. Widział, jak się rozgląda. Taksuje, ocenia, waży coś w myślach. Zaczęła wreszcie uważnie patrzeć na Spika starając się nie przeszkadzać w rozliczaniu. Miał świetnie skrojony garnitur, co przy jego wzroście i posturze świadczyło o dobrze dobranym krawcu. Śnieżnobiała koszula, bez krawata z rozpiętym kołnierzykiem. Ciemnoblond włosy były króciutko przystrzyżone. Szare oczy, pełne chłodu i rezerwy, a jednocześnie w dziwny sposób pełne uczuć i życia odcinały się na ogorzałej twarzy. Wyglądał świetnie. I ten garnitur i koszula, jednak nikt nie mógłby powiedzieć o tym mężczyźnie rasowy biznesmen. Siła, postura i to coś w oczach, coś tak nieuchwytnego, lecz wyraźnego, stwarzało wrażenie, że Spike nie jest zwykłym biznesmenem.
— Witaj Li — powiedział wreszcie oddając raporty stojącej obok Marcie.
Li przyglądała się drobnej kędzierzawej dziewczynie z ciekawością. Dziewczyna starała się nie patrzeć na nią. Coś w brunetce za barem przyciągało jak magnez, a jednocześnie odpychało. Budziło strach i niepewność. Marta odeszła szybko zostawiając swojego szefa z tą nienazwaną siłą.
— Pusto tu — powiedziała Li. Spike wzruszył ramionami.
— W środku tygodnia, zawsze tak jest. Powinnaś zajrzeć w piątek albo w sobotę.
— Twoi ludzie jak mniemam są już po pracy?
Zerknął szybko na chłopaków. Rzeczywiście! W ogóle nie odróżniali się od podpitego towarzystwa, które nie tak dawno wyprowadzali. Zmarszczył brwi.
— Zaraz zamykamy, nie spodziewałem się gości.
— Aha! Czyli należę do osób, które obdarzone są tu zaufaniem?
— Czemu tak sądzisz?
Zapaliła papierosa i dmuchnęła dymem w stronę Spika.
— Nikt przy zdrowych zmysłach nie dopuszcza na odległość metra od szefa kobiety uzbrojonej po zęby.
Spike spiął się w sobie. Uśmiechnęła się, a był to znów ten upiorny uśmiech, który widział wtedy, w lesie.
— Ochrona powinna przynajmniej zainteresować się mną, nie sądzisz? Szczególnie, że ostatnio narobiłam małego zamieszania — zauważyła doskonale wiedząc czemu nikt się nie zainteresował. Obserwowali ją, owszem, ale z odległości kilkunastu metrów. Bali się.
— Czego chcesz Li? — spytał lekko zniecierpliwiony.
— Masz kiepską ochronę. A czasy mamy niespokojne. Lokal nie jest zabezpieczony, nie prosperuje, jak powinien. Masz dwie perspektywy. Albo w niedługim czasie splajtujesz i żadne cudownie podarowane fundusze tu nie pomogą, albo cię ktoś zastrzeli.
Prostota odpowiedzi poraziła go na moment. Wreszcie odpowiedział:
— Ktoś, kto od kilku miesięcy żyje ze świadomością, że w każdej chwili może go trafić kula przestaje się bać. A poza tym… Sam jestem swoją najlepszą ochroną.
Li zaśmiała się krótko. Chciała przeskoczyć bar i przyłożyć mu do gardła nóż. Żeby go przestraszyć. I żeby udowodnić, kto jest lepszy. Nie zrobiła tego. Taktyka i dyplomacja. Nie mogła postawić go w ośmieszającej sytuacji przy jego ludziach. A jednocześnie nie wiedząc właściwie czemu czuła wewnętrzny opór jakby jakaś siła z niego emanująca, jak niema groźba przykuwała ją do stołka. W tym momencie zrozumiała jedno. Byli równi. Może ona była sprytniejsza, może bardziej bezwzględna, ale on na pewno był bardziej doświadczony.
— Nalej mi drinka Spike i pogadajmy — powiedziała uspokajająco.
Rozluźnił mięśnie i ze spokojem sięgnął po szklaneczkę dla niej wciąż czując na plecach mrowienie. Strach, który wywoływała miał ogromną siłę.
Jej propozycja była prosta. Potrzebna jej była baza, ludzie i Spike. Była skłonna zapłacić za to niemałe pieniądze. Ale zyski też chciała mieć. Chciała zostać nieformalną współwłaścicielką lokalu.
Zamyślił się. To była kusząca propozycja. Nie musiałby się martwic o pieniądze, o lokal. Mógłby spokojnie śledzić jej poczynania i interweniować w razie potrzeby. Jednakże zgoda oznaczała uzależnienie od niej, a jednocześnie zagrożenie ze strony wszystkich sępów, które chciały ją rozszarpać. Klub byłby wystawiony na te ataki. A Spike bardzo tego nie chciał. Pałacyk, to była spokojna przystań z małym mieszkankiem na górze z biurem, które dawało jakąś łączność ze światem normalnych ludzi. Odciął się kilka miesięcy temu od chaosu, w którym tkwił, zrobił to przez nią, a może właśnie dzięki temu, że zobaczył co można zrobić z człowieka, chcąc go złamać. Uratował jej życie, uzdrowił ciało i bardzo pragnął mieć ją blisko siebie, jednakże to oznaczało jedno. Powrót do świata, którego nienawidził.
Wytłumaczył oględnie, że nie może dać jej tego, czego pragnęła, zobowiązał się do spłacenia pożyczki, jaką mu ofiarowała, ale ona tylko przecząco pokręciła głową.
— Zapomnijmy o tym, Spike. Nie ma sprawy. Rozumiem.
Rzeczywiście rozumiała. Może nawet więcej niż chciałby, żeby rozumiała. Patrzyli sobie w oczy czując jak siła, potężna niczym oddech oceanu ciągnie oboje w mrok szaleństwa i koszmarów.
— Popraw ochronę, Spike — przerwała tę chwilę.
Wycofała się chwilowo, wiedząc, że nadejdzie dzień, kiedy on za nią pójdzie. Do piekła i powrotem. Na razie odpuściła.
— Mam znajomego… — powiedział trochę niepewnie.
Li zainteresowała się przeciętnie. Popijała powoli drinka i zapaliła kolejnego papierosa rozglądając się po sali.
— Mówią do niego Profesor. Jest bardzo dziwnym człowiekiem. Chciałbym żebyś go poznała.
— Po co?
— Przyda ci się bardziej niż ja i ten klub. Jest ci potrzebny Li.
Wzruszyła ramionami, ale skinęła krótko głową. Spike odetchnął w duchu z ulgą. Tylko Profesor mógł jej pomóc. Sprawić, że jeśli wybierze drogę piekła i szaleństwa, to nie zginie za pierwszym rogiem, nauczyć ją bycia prawdziwym zabójcą. Mógł też pomóc wrócić jej do normalności i zrobić na powrót człowieka.Rozdział 9
Borys Michałkow siedział sobie spokojnie na Ukrainie. Od lat intensywnie poszukiwał nowych rynków zbytu na broń, narkotyki i inne dziedziny swojej branży. Szukał też interesów legalnych i normalnych w kraju, który darzył dziwnym sentymentem od bardzo dawna.
Od czasu do czasu pożyczał pieniądze, potem uganiał się za dłużnikami, odzyskiwał kasę i znów zaszywał się pod Kijowem. To było jak sport. Bardzo lubił przekupywać i szantażować, ale tak naprawdę z dawnej pracy zawodowego najemnika została mu pasja do podchodów i ganiania ludzi.
Teraz jednak miał ciężki orzech do zgryzienia. Pewien drobny szantażysta posiadał informacje, które zamierzał przekazać niewłaściwym ludziom. W zamian za milczenie poprosił o pożyczkę. Borysowi zaświeciły się oczy. Pożyczka, to było to. Oczywiście, nie ma sprawy, ile chcesz, biedny robaku.
A potem Ryszard Krzemiński zrobił coś, czego chyba nikt, a już najmniej Borys się spodziewał. Po prostu znikł. Michałkow szukał go już sześć miesięcy, nie wiedząc właściwie nic więcej ponad to, że skurwysyn ukrywa się bardzo dokładnie.
Jego zaufany człowiek Petrus lub jak świat normalny się do niego zwracał mecenas Maciej Kłosiński skontaktował się z Lilianną Wasiłko. Znali się oczywiście, Maciek czasem odwiedzał swojego nauczyciela Kazia Szulca i ściśle współdziałał w próbach wyrównania terenu przed powrotem Jarka Leszczyńskiego. To między innymi dzięki Maćkowi Michałkow nie ścigał Liliany jak to obiecał onegdaj Żagielskiemu.
Maciej powiedział, by nawet nie próbowała dostać się do Michałkowa. Była dla Rosjanina nic nieznaczącym małym punkcikiem. Ziarnkiem piasku pod jego stopą. Wzruszyła ramionami. Wysłuchała Petrusa, spytała czy znaleźli Ryszarda Krzemińskiego. Okazało się, że nie.
Poruszyła całą „Grupę Wsparcia” i osiągnęła sukces. Namierzyła niejakiego Bogusława Drewnowskiego. Pasował.
Miesiąc po nocnej rozmowie ze Spikiem wszystko było dopięte na ostatni guzik. Petrus zorganizował spotkanie. Sam ciekaw był, co ta kobieta ma na myśli mówiąc o niespodziance dla jego szefa.
***
Ryszard Krzemiński alias Bogusław Drewnowski bardzo uważnie rozglądał się po twarzach ludzi zgromadzonych w teatrze. Musiał tu dziś być, interesy tego wymagały, ale wcale mu się to nie podobało. Wiedział jednak, że jeśli dziś uda mu się załatwić to, czego potrzebował, jutro już nikt go nie znajdzie. Premiera nowej sztuki i bankiet po przedstawieniu zebrały sporo notabli dzisiejszego wieczoru. Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie pełen był ważnych ludzi, miejscowych polityków, biznesmenów.
Krzemiński czuł się tu jak ryba w wodzie. Był od niedawna w mieście i jeszcze nie wzbudził niczyjej ciekawości. Skontaktował się z kim trzeba, teraz miał odebrać wiadomość, że jutro może zniknąć ze wszystkich natrętnych oczu.
Od dłuższej chwili nie spuszczał wzroku z dziewczyny otoczonej wianuszkiem towarzystwa. Drobna, bardzo młodziutka szatynka uwodziła każdego, nawet emerytowanego pułkownika, który podkręcając staromodnie wąsa pławił się w zachwytach nad jej urodą. Ryszard patrzył na to pobłażliwie. Joasia była jego. Od kilku dni się spotykali. Upojne noce spędzali razem, dnie osobno, obojętnie się do siebie odnosząc, gdy widywali się przypadkiem na spotkaniach służbowych z jej firmą.
— Piękna dziewczyna — zauważył ktoś obok.
Spojrzał w bok z miłym uśmieszkiem. Głos był damski, a Ryszard był zawodowym kobieciarzem.
Jednakże uśmieszek zaraz znikł.
Była od niego o pół głowy wyższa. Szczupła, giętka sylwetka, długie palce ściskające kieliszek z winem. Czarne włosy i oczy. Biała długa suknia z czarnymi lamówkami. Niezwykła, piękna, wyjątkowa. Niebezpieczna.
Zadrżał mimowolnie. Uśmiechnęła się do niego swoim upiornym uśmiechem.
— Będę czekała w hollu — powiedziała i zniknęła. Wydawało się, że nikt oprócz niego jej nie zauważył.
Oddychał głęboko. To właśnie był kontakt, na który czekał.
Ciemne schody, lufa pistoletu przystawiona do pleców i oddech kroczącego za nim olbrzyma to było wszystko co zapamiętał po wyjściu z przyjęcia. Kobieta znikła, gdy tylko wyprowadziła go z budynku.
Mężczyzna wrzucił go do jakiejś piwnicy, gdzie już czekał inny facet. Wielki piec ciepłowniczy przykuwał uwagę, tak jak stół i dwa krzesła, całkiem tu nie na miejscu.
Po chwili do środka weszła kobieta. Miała nadal białą, atłasową suknię. W dłoni jednak zamiast spodziewanych dokumentów trzymała pistolet.
Krzemiński oddychał spazmatycznie.
— Kim jesteś? — wyjąkał wreszcie.
Znów się uśmiechnęła.
— Jestem Czarna Róża. Tyle ci powinno wystarczyć
Zaprosiła go gestem do zajęcia miejsca. Opadł ciężko na krzesło, a ona usiadła na brzegu stolika i odłożyła pistolet na blat.
— Gdzie są pieniądze? — spytała spokojnie.
— Jjja mam pppieniądze, oooczywiście — znów się jąkał, czego nie robił od podstawówki.
— Gdzie?
— Schowane. Ale oczywiście mogę je wybrać…
Pokręciła głowa z dezaprobatą.
— Pożyczyłeś pieniądze Grześkowi Żagielskiemu, a nie sądzę, żeby Grześ szybko był w stanie je oddać.
— Ttto nie tttak! — prawie krzyknął.
— A jak? Nie pożyczyłeś młodszemu Żagielskiemu?
— Pożyczyłem! Nie zdążył jeszcze oddać. Puść mnie, to cię zaprowadzę tam gdzie są.
Patrzyła z mieszaniną rozbawienia i odrazy.
— Wystarczy, że mi to wyćwierkasz.
— Nic ci nie powiem! — wrzasnął z dziwną odwagą.
Już nie odpowiedziała. Odwróciła się do Spika i skinęła głową. Olbrzym przy drzwiach zbliżył się do niego. Mężczyzna stojący za nim również.
Parę minut później powiedział wszystko, co chciała wiedzieć. Odwagi już w nim nie było, siedział na krześle i chwiał się jakby miał za moment spaść. Z nosa i ust ciekła krew. Oczy zaczynały puchnąć. Zobaczył przez mgłę, jak kobieta zakłada coś na dłoń. Naraz poczuł przeszywający ból i usłyszał chrzęst pękniętej kości policzkowej. Uderzyła mocno fachowo. Nie zawahała się nawet na moment. Spike i Żuk ujrzeli na jej ustach uśmiech. Delikatny, zaledwie cień. Poczuli się bardzo nieswojo.
Wyciągnęła pistolet i przyłożyła Krzemińskiemu do głowy.
— Długi trzeba spłacać, mój drogi…
Strzeliła. Ciało bezładnie osunęło się na ziemię.
Spike zgodnie z poleceniem pstryknął zdjęcie. Li wyszła, a mężczyźni nie wymieniając komentarzy zrobili resztę. Buchnął ogień w wielkim piecu. Po Ryszardzie Krzemińskim, dłużniku, wichrzycielu i wrednym szantażyście nie został ślad.