- W empik go
Czarna świeca - ebook
Czarna świeca - ebook
Jak zawalczyć o własne szczęście w miłości i nie przysporzyć cierpień kolejnym pokoleniom swojego rodu?
Bridget Mordaunt, dziedziczka rodzinnej firmy czerniącej świece, tłumi uczucia do prostego robotnika Joe Skinnera i mądrze zarządza fabryką ojca. Tymczasem Joe żeni się z dziewczyną, która jest w ciąży z innym mężczyzną - to Lionel Filmore, narzeczony kuzynki Bridget. Zawiłe relacje panny Mordaunt z młodym Skinnerem i dwoma braćmi arystokratami utrudnią realizację jej życiowych planów, co więcej doprowadzą do tragicznych zdarzeń, które wpłyną na losy trzech pokoleń.
Ta emocjonująca rodzinna saga z przełomu XIX i XX wieku doczekała się znanej, (emitowanej także w Polsce), ekranizacji z 1991 r. w reżyserii Roya Battersby’ego.
Jeśli lubicie pełne emocji opowieści o silnych kobietach, które pomagają innym za cenę rezygnacji z własnych marzeń, to historia rodu Skinnerów i Filmore’ów wywrze na was duże wrażenie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-0531-4 |
Rozmiar pliku: | 799 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była niedziela pod koniec września. Słońce prażyło tak niemiłosiernie, że obaj młodzieńcy, którzy zbierali jeżyny, odpięli kilka guzików swoich odświętnych surdutów i rozluźnili nieco wąskie krawaty. Kołnierzyki koszul w błękitne prążki pozostawili rozpięte, nie zdjęli jednak czapek z głów.
Starszy z nich był krępy, spod czapki wystawały mu kasztanowate włosy. Jego towarzysz, szczupły blondyn o twarzy lśniącej od potu, wrzucił do wiklinowego kosza, wypełnionego w połowie owocami, garść jeżyn i oświadczył: – Na dziś dosyć. Jestem cały mokry. A zresztą nazbieraliśmy już co najmniej sześć funtów.
– Ale kosz miał być pełny. Jak zawsze! – zaoponował krępy młodzieniec.
– Człowieku, przecież to niedziela!
– Tak?
– Tak. I dziś nie zbieram więcej.
– A ja ci powiadam, że zostaniemy jeszcze trochę. Weź się do roboty!
Nieoczekiwanie umilkł i spojrzał bacznie w stronę, gdzie krzew jeżyny tworzył gęstą plątaninę z dolnymi gałęziami jednego z jaworów okalających polanę. Następnie odgarnął nieco gęstwinę i sięgnął wzrokiem dalej, tam, skąd dobiegł go przed chwilą tętent cwałującego konia. Zza drzew wyłonił się wreszcie jeździec, który teraz jechał truchtem.
Do krępego młodzieńca podszedł jego brat; on również zerkał przez gałęzie. Już po chwili jednak pochwycił kątem oka jakieś poruszenie, spojrzał więc w lewo i dostrzegł po drugiej stronie polany postać zbliżającej się kobiety lub też dziewczyny.
Czym prędzej trącił starszego brata w bok; ten obrócił się, także spojrzał na lewo i zapewne rozpoznał dziewczynę, gdyż oczy zwęziły mu się natychmiast. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego pochwycił brata za ramiona i pociągnął na ziemię, do siebie, gdyż jeździec osadził już konia, zatrzymując go po drugiej stronie zarośli, tuż obok nich.
Szczupły młodzian uczynił gest, jakby chciał wykrzyknąć imię dziewczyny, ale jego brat groźnym gestem pokazał mu zaciśniętą pięść. Zachowując całkowite milczenie siedzieli obaj skryci za krzewem, nachyleni do przodu, aby nic nie uszło ich uwagi.
Przed ich oczyma przesunęły się teraz obute w kamasze nogi jeźdźca, który podjechał jeszcze kawałek dalej, zapewne do miejsca, gdzie przystanęła dziewczyna.
Właśnie jego głos pierwszy przerwał ciszę. – Kto napisał tę wiadomość? – zapytał.
Dopiero po paru sekundach dziewczyna odpowiedziała: – Ja. To ja napisałam.
– Nie wiedziałem, że jesteś tak wykształcona.
– Umiem trochę pisać. I czytać.
– Pamiętaj jednak, że nie wolno ci do mnie pisać. Rozumiesz? Nie wolno ci się ze mną kontaktować w przyszłości. Niemądra z ciebie dziewczyna! – Głos mężczyzny zmienił się, kiedy dodał: – Nie, to nieprawda. Nie jesteś niemądra. Jesteś piękna. Cała jesteś piękna. – Zachichotał cicho, prostując ostatnie słowa: – Cała prócz rąk. Masz dziwne ręce, pełne plam i takie pulchne.
– Proszę mnie nie dotykać!
– Dajże spokój...
– Powiedziałam, żeby pan mnie nie dotykał, nigdy więcej! Ale co ja teraz zrobię? Ojciec wyrzucił mnie z domu. Nie mam gdzie się podziać. A do przytułku nie pójdę, nie pójdę!
– Ćiii! Uspokój się! Nie pójdziesz do przytułku. Ale to wszystko twoja wina. Nie powinnaś była wyrosnąć na taką, jaka jesteś, moja droga. Sama się o to prosisz, wiesz?
– O, nie! Wcale nie! Nie chciałam, żeby pan mnie dotykał, wcale tego nie chciałam. To te tańce w stodole... i to piwo... Nie miałam pojęcia, o co chodzi i co się ze mną dzieje.
– Owszem, wiedziałaś. Wiedziałaś doskonale.
– Nie, to nieprawda! Ale teraz już wiem.
– Może byłaś także z kimś innym?
– Nigdy w życiu! Nie byłam z nikim innym! Dobrze pan o tym wie. I tak pan wtedy powiedział: że wie, że nigdy przedtem nie byłam z kimś innym.
– No dobrze, ale czego się teraz po mnie spodziewasz? Co się stało, już się nie odstanie. Zresztą... niedawno mnie odtrąciłaś.
– Ja... chciałabym to usunąć. Nie mam pieniędzy. Ale jednego może pan być pewien: pierwej rzucę się do rzeki niż pójdę do przytułku!
– Nie bądź głupia, dziewczyno!
– Nie jestem. Sam pan powiedział przedtem, że nie jestem głupia.
– A więc chcesz ode mnie pieniędzy?
– Tak. Tyle, żeby móc to usunąć.
– To znaczy ile?
– Czy ja wiem? Muszę... będę musiała znaleźć kogoś, może w mieście albo gdzie indziej. Ja... nie pójdę do starej Nell, na pewno nie do niej. Już niejedna zwracała się do niej o pomoc i ona to usunęła, ale robiła też z kobiet kaleki. Widziałam je potem i nie chcę, żeby zrobiła ze mną to samo.
– Widzę, że jesteś w tych sprawach dobrze obeznana.
– Nie, wcale nie. Ale wiem, co się dzieje z kobietą, która nie jest zamężna.
Nastała chwila ciszy, przerywana parskaniem konia. Obaj bracia spojrzeli po sobie pytająco i zarazem wymownie, po czym przenieśli wzrok znowu na polanę, poprzez gęste listowie. Mężczyzna na koniu mruknął właśnie: – Masz, to ci powinno wystarczyć. I nie zobaczę cię nigdy więcej?
– Nigdy! Może pan być pewien.
I znowu zaległa cisza, a po chwili rozległ się głos mężczyzny, w którym zabrzmiała nuta żalu: – Szkoda! Tak, Lily, szkoda. Ale... cóż, trudno. Żegnaj!
Jeździec nachylił się do przodu, aby poprawić coś w strzemieniu, po czym okręcił konia w miejscu i ruszył ostro przed siebie. Bracia słyszeli oddalający się tętent kopyt, ale gdy młodszy otworzył usta, aby coś powiedzieć, starszy uciszył go gestem.
Żaden z nich nie widział dziewczyny, byli jednak pewni, że jest tam nadal, na trawie widniał bowiem jej cień. Drgnęli zaskoczeni, kiedy ujrzeli dłoń sunącą między gałęziami po ziemi w stronę pnia drzewa. Palce upstrzone brunatnymi plamami zaczęły rozgrzebywać ziemię, zniknęły na moment z pola widzenia, po czym pojawiły się znowu z jakimś kamieniem. Teraz rozgrzebywanie ziemi potoczyło się sprawniej i niebawem powstał dołek głęboki na kilkanaście centymetrów. Jak urzeczeni, bez tchu, młodzieńcy patrzyli na małą skórzaną sakiewkę, którą dłoń wcisnęła w dołek i zasypała ziemią. Następnie dziewczyna wetknęła w to miejsce dwa patyki, zapewne aby móc potem odnaleźć schowek. Po chwili gałęzie powróciły na swoje miejsce, a w ciszy rozległo się przytłumione, przeciągłe westchnienie.
Jeszcze przez pełną minutę obaj tkwili w całkowitym bezruchu, po czym wstali powoli i odprowadzili wzrokiem oddalającą się postać dziewczyny.
– To była Lily Whitmore. A on... Widziałeś, kto to?
– Pewnie, że widziałem.
– A ona będzie teraz chodziła z brzuchem. Boże, niech to się tylko...
Silne dłonie zacisnęły się na jego gardle tak gwałtownie, że padł między zarośla na wznak, ponieważ zaś nie przestawały nim potrząsać, jęknął: – Joe, nie wściekaj się tak, dobrze?
– Jak wyglądam, gdy jestem wściekły, zobaczysz dopiero, kiedy ośmielisz się pisnąć o tym komukolwiek choć jedno słowo. Rozumiesz, co mówię?
– Puszczaj!
– Puszczę dopiero, kiedy skończę. Posłuchaj mnie dobrze: jeśli wygadasz cokolwiek z tego, co się tu przed chwilą działo, spotka cię nieszczęście. Przede wszystkim będziesz miał do czynienia z Andy Davisonem. Chyba go jeszcze pamiętasz? Przez ciebie odsiedział pół roku. Odsiedział sześć miesięcy, które należały się tobie za to, co zrobiłeś w Durham. Uciekając schowałeś wszystko przed jego domem. Na Boga, gdybym wiedział wtedy o tobie tyle co teraz, znalazłbyś się za kratkami. W każdym razie Andy nadal aż się trzęsie, żeby się dowiedzieć, kto go tak paskudnie wrobił. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze matka i pieniądze na ubezpieczenie. Gdyby się o tym dowiedziała, wyleciałbyś z domu z rozbitą głową. Nie zapominaj też o stodole Atkinsona.
– Ja... ja tego nie zrobiłem! To znaczy...
– Ale namówiłeś do tego Daveya, tego półgłówka, czyż nie? I gdzie on się w końcu znalazł? W domu wariatów. Bóg jeden wie, dlaczego pozwalam do tej pory, abyś się mnie trzymał! Ale tym razem nie będzie już pobłażania: jedno twoje słowo... Jeśli piśniesz choć jedno słowo w fabryce lub gdzie indziej, będzie z tobą źle! Miałbyś nauczkę za wszystkie twoje grzechy już dawno temu, gdybym nie zważał na matkę.
– Myślałeś nie tylko o matce, ale i o Lily Whitmore. Jesteś w niej od dawna zadurzony.
– Coś ci powiem: nie tylko jestem w niej zadurzony, ale też ożenię się z nią.
– Co takiego? Chcesz się z nią ożenić? Na to matka ci nigdy nie pozwoli!
– Nie obchodzi mnie, na co matka wyrazi zgodę, a na co nie. Niedługo już mnie tu nie będzie. Ty zatroszczysz się teraz o matkę.
– I to wszystko z tego powodu? – Ruchem głowy Fred Skinner wskazał na miejsce, gdzie była ukryta sakiewka.
Joe nie odpowiedział wprost. – Właściwie nie wiem, co tam jest – mruknął. – Może dziesięć, może pięćdziesiąt... Według mnie to bez znaczenia. Ale zobaczymy, ile tego jest, dobrze? Coś mi się zdaje, że w kilka minut po moim odejściu zjawiłbyś się tu z powrotem i zajął sakiewką, czyż nie?
Wyciągnął ją ze schowka, zamiast jednak otworzyć, wsunął ją sobie do kieszeni, na co jego brat zareagował okrzykiem pełnym niedowierzania: – Nie zajrzysz do środka, nie sprawdzisz, ile tam jest?
– Nie, to i tak nie należy do mnie. Ale zajmij się tym koszem – wskazał na jeżyny – i zanieś go matce. A jeśli już koniecznie chcesz otworzyć tę swoją niewyparzoną gębę, to powiedz jej, że poszedłem w zaloty.
– Co takiego? A więc nie żartowałeś?
– Powinieneś już znać mnie lepiej, Fred: nigdy nie rzucam słów na wiatr. Pozostawiam to tobie.
– Staniesz się pośmiewiskiem całego świata!
– To prawda, byłbym pośmiewiskiem, gdyby się wydało, że dziecko nie jest moje. Ale o tym nikt się nie dowie, prawda, Fred? Chyba się rozumiemy? Wiesz dobrze, że to, co mówię, należy traktować poważnie. Zawsze dotrzymuję obietnic.
Przez długą chwilę Fred Skinner wpatrywał się w brata, po czym podniósł kosz z jeżynami i cofnął się o dwa kroki. Dopiero wtedy mruknął: – Wydaje ci się, że jesteś kimś cholernie wielkim, co? Bo awansowałeś w fabryce?
– Czeka cię długa droga do domu – odparł cicho Joe. – Idź już.
– Dobrze, pójdę. Ale i ty masz przed sobą mozolną drogę. Ludzie mają rację, kiedy mówią, że chcesz zostać w fabryce kimś wielkim. Ale jeszcze za mało umiesz, mimo tej twojej nauki wieczorami. Nadal jesteś tylko o pół kroku od miejsca, gdzie zacząłeś.
Usłyszał w tym momencie głębokie westchnienie brata, odwrócił się więc czym prędzej i ruszył ścieżką poprzerzynaną twardymi korzeniami. Joe spoglądał za nim z dłonią zaciśniętą w kieszeni na niewielkiej sakiewce. Za mało umiem? – myślał. No cóż, jeszcze ci pokażę. Tak, pokażę ci, co umiem!
Jakby zdopingowany tą myślą, odwrócił się raptownie i szybkim krokiem pobiegł tam, gdzie kępa jaworów stykała się z lasem.
Tu pnie drzew były ogołocone z gałęzi, co pozwoliło mu podążać swobodnie w stronę drogi, którą kilka minut temu galopował koń. Joe przystanął na moment i rozejrzał się dokoła zbierając myśli. Czy uda mu się dogonić dziewczynę, zanim ta dotrze do domu? Czy w ogóle pobiegła do domu? Ale gdzie indziej mogłaby pójść? W każdym razie nie będzie jej nigdzie w pobliżu Ponder’s Lane, gdyż w tak piękną pogodę i do tego w niedzielę cała owa droga i okoliczne łąki pełne będą zakochanych par, natomiast kamienne murki obsiądą chłopcy pragnący popatrzeć na paradę rozchichotanych dziewcząt, rzekomo wybierających się zrywać kwiaty. Rzeczywiście, przy okazji zrywały kwiaty, początkowo pierwiosnki, potem jaskry i stokrotki, od których aż się roiło na polach wokół Low Fell i Britley. Trochę bukiecików dzieci zaniosą do domów, resztę kwiatków porozrzucają beztrosko, również dlatego, aby potem na nich poleżeć. Młodych można także spotkać w ławach kościelnych, ale w kościele katolickim będą przede wszystkim Irlandczycy, których sprowadzi tam nie tyle bojaźń przed Bogiem, co raczej przed księdzem. Lily jest Irlandką... to znaczy... jej ojczym jest Irlandczykiem.
Joe zaczął biec. Co ma powiedzieć, kiedy stanie przed jej domem? Że chce się z nią zobaczyć? Jak ona zareaguje? Będzie zaskoczona? Byłoby najlepiej, gdyby udało mu się ją dogonić, zanim dojdzie do domu...
Pięć minut później ujrzał ją. Stała pod murami fabryki Mordaunta, w której wytwarzano czarną pastę do butów. Tam pracowała. Tam pracowali oboje. Budynek fabryki wraz z przyległymi zabudowaniami graniczył z rozległym terenem Gateshead Fell.
Nie opodal zaczynała się obskurna, lecz słodko nazwana dzielnica: Honeybee Place . Były to cztery długie szeregi domów, każdy z nich obdarzony nazwą ptaka: rudzik, sokół, zięba i skowronek – chociaż jedynymi skrzydlatymi istotami były tam towarzyskie wróble, jeśli nie liczyć kilku szczygłów, makolągw czy gilów w klatkach w mieszkaniach, lub też tu i ówdzie na polach, skowronka, który wyśpiewywał swoje trele, nie bardzo przejmując się ludźmi.
W dni robocze roiło się tu od postaci okutanych w ciemne płaszcze i okręconych szalami, a cały ten rozgardiasz potęgowały ciągnięte przez konie wozy pełne skrzyń z produktami fabryki. Dziś jednak stała tu jedynie ta młoda dziewczyna.
Opierała się o szary mur, z nisko spuszczoną głową, wyprostowała się jednak pośpiesznie na odgłos jego kroków i znieruchomiała, kiedy rozpoznała zbliżającego się do niej mężczyznę.
– Witaj, Lily – powiedział.
– Witaj – odparła. Nerwowym ruchem poprawiła sobie kapelusz i pociągnęła obie poły granatowego żakietu, jakby chciała w ten sposób zakryć przód perkalowej sukienki. W następnej chwili dostrzegła wyłaniającą się z kieszeni dłoń Joe, a w niej sakiewkę, którą niedawno zakopała pod drzewem. Przycisnęła rękę do ust i ze zduszonym jękiem przylgnęła do muru.
– Już dobrze, już dobrze – szepnął Joe. – To twoja sakiewka, prawda?
Nie odpowiedziała, tylko rozpaczliwie zaczęła potrząsać głową, on zaś kontynuował nie zmienionym szeptem: – Przypadkiem byłem za tamtym krzewem, zbierałem dla matki jeżyny, jak co roku. Ty i on staliście niecałe dwa metry dalej. Nie zdążyłem już odejść, a zresztą... – wzruszył ramionami – nawet gdybym miał czas... i tak bym nie odszedł... Weź, to twoje. – Nie odsunęła dłoni od ust, a on wpatrywał się w nią przez chwilę w milczeniu, po czym mruknął: – Chcę ci zadać jedno pytanie... Wiem, że tam – skinął głową w stronę muru fabryki – jestem szorstki i wymagający... muszę być taki, aby praca szła jak należy, ale... chyba nie jestem ci niemiły?
Odsunęła wreszcie rękę od ust, ponownie otuliła się szczelnie żakietem i potrząsnęła głową: – Nie, nie, skądże znowu.
– A więc lubisz mnie?
W milczeniu patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma, po czym otworzyła usta i zamknęła je znowu. Dopiero po dłuższej chwili wyszeptała: – Tak, pewnie. Lubię cię.
– No, to... – kiwnął głową – ...jedno już mamy za sobą. Mam jeszcze drugie pytanie, dla nas obojga bardzo ważne... Czy wyjdziesz za mnie?
Znowu zakryła usta dłonią, jeszcze szczelniej niż poprzednio, policzki wydęły się, przypominając teraz zniekształcone różowe baloniki.
– No więc?
– Zrobiłbyś to? – zapytała cicho. Już nie zatykała sobie ust. – To znaczy... Ożeniłbyś się ze mną?
– Przecież powiedziałem.
Przeniosła wzrok na małą sakiewkę, którą nadal trzymał w ręku, i jakby trochę oszołomiona dodała: – Kiedy... kiedy ja nie wiem nawet, ile tam jest pieniędzy...
– Wielki Boże! – Joe niemal krzyknął te słowa, rozejrzał się dokoła, następnie pokiwał głową i wyjaśnił: – Ja też nie wiem. Co ty sobie w ogóle myślisz? Że ja dlatego... dla tej sakiewki...? – Jakby pod wpływem nagłego impulsu rzucił ją w jej stronę, ale dziewczyna nie wyciągnęła po nią ręki i sakiewka upadła w piach.
Ponieważ Lily nie schyliła się, Joe podniósł sakiewkę i siłą wepchnął ją w dłoń dziewczyny. – Nie wygląda na to, żebyś myślała o mnie dobrze – mruknął gniewnym tonem.
– To... nie to, Joe... – wyjąkała. – Chciałam... chciałam tylko... och, sama już nie wiem...
Opuściła głowę na piersi, po twarzy potoczyły się łzy, a kiedy zaczęła ocierać je palcem, Joe zaczął wyjaśniać nieco chaotycznie: – Daj spokój... daj spokój... Ale jedno sobie zapamiętaj: to, co jest w tej sakiewce, nie ma nic wspólnego z moją propozycją. Zawsze mi się podobałaś, to znaczy... od dwóch lat, kiedy ukończyłaś szesnaście. Innym też się podobałaś, ale ty nie zadawałaś się z nikim... chociaż teraz widać z tego, że nie zawsze tak było.
Znowu opuściła głowę.
– Ale nie myśl, że cię winię. W każdym razie nie ty jedna zawiniłaś. Te łajdaki zawsze dostają to, o co im chodzi, w ten lub w inny sposób. Bo mają mnóstwo pieniędzy. – Umilkł i popatrzył na jej spuszczoną głowę, a potem, już zmienionym głosem i z nikłym uśmiechem na ustach, dodał: – Jakby nie było, lepiej już przy mnie niż w przytułku, prawda?
– Och, Joe!
Podniosła głowę, on zaś zatopił wzrok w jej ślicznych, lśniących od łez oczach. Nie był w stanie powiedzieć, czy są szare czy też zielone, wiedział jedynie, że zmieniają się wraz z jej nastrojem. Widywał w nich już iskierki wesołości, kiedy patrzyła na figle swoich rówieśniczek, czasem wyrażały też współczucie, tak jak w zeszłym tygodniu, kiedy stara Fanny Culbert osunęła się podczas pracy na podłogę i umarła.
Pochylił głowę, kiedy Lily zapewniła: – Nie zapomnę tego nigdy, Joe, aż do śmierci. I do śmierci będę ci wierna.
– No, to dobrze, cieszę się. A teraz przystąpmy do rzeczy. Idź do domu i ogłoś nowinę. Pójdziemy razem, ale nie wejdę z tobą do środka. Poczekam przed drzwiami jakieś dziesieć minut, a potem zajrzę, żeby przekonać się, co o tym myślą, dobrze?
– Tak, Joe, tak zrobimy.
– No to chodźmy. Nie musisz dłużej podpierać tego muru, i tak się nie przewróci.
Postąpiła krok do przodu, zerknęła na sakiewkę, którą nadal ściskała w dłoni, i zaproponowała: – Lepiej ją weź, bo jeśli wejdę z nią do domu, z pewnością wyjdę bez niej. Wiem dobrze, jak u mnie jest.
– Aha, masz chyba rację. – Wziął sakiewkę, pomachał nią i powiedział: – Ale może powinnaś przedtem zajrzeć do środka, co ty na to?
– Ty ją otwórz.
Rozwiązał sznurek, otworzył zamszową sakiewkę i wysypał sobie jej zawartość na dłoń. Było to pięć złotych suwerenów. Przez chwilę oboje wpatrywali się w błyszczące monety, aż w końcu Joe przerwał milczenie: – Z pewnością przydadzą ci się później, żeby kupić sobie trochę rzeczy. Ale do tego czasu niech będzie po twojemu: przechowam je dla ciebie.
Stała tak patrząc, jak Joe wsypuje monety z powrotem do sakiewki, a następnie wkłada ją do kieszeni spodni, on jednak nie dał jej czasu do namysłu. Niecierpliwie pociągnął ją za rękę. – A więc chodźmy. Do boju!
Posłusznie ruszyła u jego boku wzdłuż muru fabryki, a potem po zaschniętej ziemi w pobliżu stajni, gdzie konie rozkoszowały się niedzielnym wypoczynkiem, aż do pierwszych zabudowań Honeybee Place. Natychmiast uderzył ich w nos odór płynący od wysypiska śmieci i spotęgowany przez upał. I ona, i on byli już do tego przyzwyczajeni, toteż nie zatkali sobie nosów ani ust. Przeszli obok dwuizbowych domostw, sczepionych ze sobą tak, jakby się wspierały wzajemnie, i obok ciągu ustawionych naprzeciw nich tak zwanych suchych latryn. Jedna przypadała na dwa domy. Wewnątrz znajdowała się kamienna podpora pod deskę z otworem pośrodku. Na zewnątrz tylna ścianka zaopatrzona była w klapkę, którą otwierało się, aby usunąć nieczystości.
Całość pomyślana była tak, aby popiół z palenisk węglowych wchłaniał ścieki, jednak popiołu było stale za mało, dlatego też dróżkę biegnącą z tyłu stale zalewał nadmiar ścieków.
Okropne miejsce, mawiali ludzie z miasta. Ale Honeybee Place, podobnie jak jego odpowiednik w Fellburn, Bog’s End, istniały już na długo przedtem, zanim miasto wyrosło na ziemi. Każdy nowy burmistrz zapowiadał, że zetrze z mapy tę hańbiącą dzielnicę, natychmiast jednak rodziło się pytanie: gdzie umieścić mieszkańców do czasu, aż zbuduje im się dach nad głową, zwłaszcza że musieli zamieszkiwać w pobliżu fabryki.
Joe nie cierpiał tego miejsca i dziękował Bogu, że nie wychowywał się tutaj. Zaledwie o minutę drogi pieszo stąd mieścił się Honeybee Hollow. W Hollow stało jedynie pięć domów i one również były stłoczone, podpierając się wzajemnie. Istniała jednak pewna różnica: każde mieszkanie posiadało kamienną podłogę, poddasze nad dwoma pokojami oraz pralnię wychodzącą na tylne podwórko. Różnicę potęgowały jeszcze kran na każdym podwórku oraz tuż obok prywatna ubikacja; podobna do tamtych, ale prywatna, należąca do określonej rodziny. Z tego względu mieszkańcy tych pięciu domów uważali się za kogoś lepszego od lokatorów Honeybee Place.
Lily Whitmore mieszkała w rzędzie Sokolim pod numerem 29, a kiedy znaleźli się w alejce Rudzików, Joe przystanął. – Tutaj zaczekam na ciebie. Dam ci dziesięć minut, a potem wejdę. Co im powiesz?
Ze spuszczonymi oczyma odparła: – Ja... powiem że... że chcesz się ze mną ożenić.
Uśmiechnął się lekko. – Wolałbym, gdybyś im powiedziała: „Chcę wyjść za niego”. Albo: „Wychodzę za niego”.
Zmusiła się, aby odwzajemnić uśmiech, po czym skinęła głową. – Dobrze, powiem coś w tym rodzaju.
– Czy on... obchodzi się z tobą brutalnie?
Wzdrygnęła się na całym ciele. – Tak, dawniej tak mnie traktował. Teraz... od niedawna zaczęłam się bronić.
– Tak właśnie trzeba. Dziś też musisz stawić mu opór. I nie zapominaj, że czekam tu na ciebie.
– Co chcesz mu powiedzieć?
– Zostaw to mnie. No, idź już, nie trap się. Wszystko będzie dobrze.
Spoglądał za nią, kiedy szła omijając co krok bawiące się na drodze dzieci, dumna, z wysoko uniesioną głową. Była piękną dziewczyną. Pragnął jej od dawna, z każdym miesiącem coraz goręcej. Ale nie mniej pożądliwie patrzyli na nią inni mężczyźni, jej rówieśnicy. On zaś miał już dwadzieścia trzy lata... Ale cóż znaczy tak niewielka różnica wieku? Pięć lat... Zresztą będzie mógł zadbać o nią lepiej niż inni. Na Boga, dałby teraz wiele, aby dogonić tamtego łajdaka, który galopował teraz przez las na koniu, pochwycić go za gardło i udusić, wycisnąć z niego to cholerne życie. Pragnął to zrobić i był gotów ponieść potem wszelkie konsekwencje. Tylko że wtedy nie mógłby mieć Lily, a z czegoś trzeba przecież w życiu zrezygnować...
Lily zniknęła już za drzwiami swego domu, a Joe skierował uwagę na dzieci. Jedno z nich darło się wniebogłosy. Było niemal nagie, miało na sobie jedynie perkalowy kaftanik i czołgało się właśnie do grupki nieco starszych od siebie brzdąców, trzy- i pięciolatków, które bawiły się w najlepsze, rzucając do siebie kamyki.
Krzyki dziatwy wyrażały radość, ich umorusane, spocone twarze były roześmiane; żałośnie płakał jedynie ten malec. Joe ujrzał nagle, jak jedna z dziewczynek, mniej więcej pięcioletnia, obróciła się na klęczkach do malca, wyciągnęła ręce i sprawnie posadziła go sobie na kolanach. Wcześnie się uczy w tej szkole życia, pomyślał Joe.
Nie miał zegarka; orientował się w czasie nasłuchując wycia syreny fabrycznej. Początek pracy – godzina szósta, przerwa – ósma, druga przerwa – dwunasta, koniec pracy – godzina piąta. W niektórych fabrykach pracowano do szóstej albo nawet dłużej, nie wszędzie też była syrena, która oznajmiała, że można wreszcie iść do domu.
Kiedy uznał, że dziesięć minut minęło, ruszył powoli ulicą, mijając domy, przed którymi tu i ówdzie siedziały kobiety, wachlując się bluzkami dla ochłody. Wyglądało na to, że nie zwracają na niego uwagi, tylko jedna z nich zawołała: – Hej, Joe, zabłądziłeś? – W odpowiedzi rzucił jej krótkie spojrzenie.
Zanim jeszcze ujrzał dom numer dwadzieścia dziewięć, zorientował się, gdzie mieszka Lily, kiedy usłyszał podniesiony, gniewny głos mężczyzny. Podszedł bliżej i wtedy zaczął rozróżniać poszczególne słowa: – Na Boga, zrobisz tak, jak ci mówię! Wychowałem cię i pracowałem na ciebie, a ty myślisz teraz, że tak po prostu sobie pójdziesz? Tak ci się tylko wydaje! Powiem ci jedno, panienko: pójdziesz stąd, kiedy ci na to pozwolę. Ani chwili wcześniej! Zachciało jej się ożenku!
Przerwał mu płaczliwy głos kobiety: – Bill! Bill! Daj spokój! Może tak właśnie będzie najlepiej!
– Najlepiej? Co masz na myśli, kobieto? Co znaczy: najlepiej?
Na moment zaległa cisza i Joe wyobraził sobie jedynie pokój, w którym stoją mąż i żona, wpatrując się w siebie w napięciu. A potem znowu odezwał się mężczyzna, ale już nie krzykliwie, lecz przyciszonym, nabrzmiałym furią głosem: – Na Boga! Gdyby to, co twoja matka chce powiedzieć, miało być prawdą, zaciągnąłbym cię natychmiast za włosy do kościoła i ojca McShea... Czy to prawda? Odpowiadaj albo cię zabiję!
– Dotknij mnie tylko, a... a zobaczysz...
Słysząc drżący głos Lily, Joe jednym szarpnięciem otworzył drzwi domu i stanął twarzą w twarz z rozwścieczonym Billem Whitmore. – Właśnie! Niech pan się nie waży jej tknąć!
– Czego, u diabła, tu szukasz?... Och, tylko nie ty! Nie jakiś cholerny protestant!
– A tak, to właśnie ja. Cholerny protestant, który chce poślubić cholerną katoliczkę! I co pan na to, Bill?
– Co ja na to? Poczekaj tylko, zaraz rozwalę ci łeb!
– Zawsze był pan mocny tylko w gębie, Bill, jest pan z tego znany. Strachy na lachy... niech pan mnie posłucha... – Obrócił się do Annie Whitmore. – A może raczej powinna mnie wysłuchać matka Lily. Wygląda na to, że ma pani więcej rozumu niż on. Ożenię się z Lily, a jeśli będzie obstawała przy ślubie katolickim, nie będę się sprzeciwiał. Ale nie wydaje mi się, żeby to miało dla niej jakieś znaczenie. Co do mnie, mogłaby być babtystką lub metodystką. Uznaję różne religie i nie mam żadnych uprzedzeń, jak niektórzy księża, którzy twierdzą, że wiedzą, czego pragnie Stwórca. A jeśli żaden z nich nie zechce udzielić nam ślubu, pozostaje jeszcze urząd stanu cywilnego. Tak sobie myślę, że w ciągu paru tygodni wszystko będzie załatwione. A do tego czasu Lily zamieszka u mojej matki. Stawiam sprawę uczciwie.
Annie Whitmore nie znalazła żadnych słów, jakimi mogłaby mu odpowiedzieć; otworzyła wprawdzie usta, ale zamknęła je natychmiast i skierowała na męża wzrok pełen troski. Odzyskała głos dopiero, gdy jedno z czworga kręcących się po izbie dzieci, mniej więcej dziewięcioletnie, zapłakało. Odwróciła się do niego i krzyknęła: – Zmykajcie stąd! I to już! – Cała czwórka czmychnęła do sąsiedniego pokoju, Annie natomiast spojrzała na córkę i zapytała cicho: – Jesteś pewna, że tego chcesz?
– Tak, mamo. Tego właśnie chcę.
Przez długą chwilę kobieta wpatrywała się w swoje najstarsze dziecko, którego obecność w tym domu stanowiła zarzewie konfliktu, odkąd wyszła po raz drugi za mąż, następnie powiedziała cicho: – Więc dobrze, idź, spakuj swoje rzeczy i...
Nie dokończyła, gdyż przerwał jej krzyk męża: – Chcesz jej tak po prostu pozwolić odejść?
Wytrzymała jego wzrok i spokojnym, lecz stanowczym głosem odparła: – A tak, pozwalam jej odejść, bo jeśli jest naprawdę brzemienna, to jakie życie czekałoby ją tutaj? A zresztą to moja córka i dlatego ja mam tu ostatnie słowo.
– Na Boga, pożałujesz tego, kobieto!
– To nie byłoby dla mnie nic nowego, nieprawdaż, Bill? Ale może odpowiem ci tak jak ona: Nie waż się mnie dotknąć! Nigdy więcej!
Odwróciła się do Lily, która właśnie wyszła z sypialni; w jednej ręce trzymała zawiniątko z ubraniem, w drugiej parę drewniaków, a przez ramię przewiesiła sobie długie czarne palto. Przez moment spoglądała na matkę, po czym szepnęła: – Bywaj, mamo. Niedługo cię odwiedzę. – Przeniosła wzrok na Joe, czekającego w progu, ale żeby podejść do niego, musiałaby przejść obok ojczyma, który stał przy stole z zaciśniętymi pięściami.
Kiedy Joe zauważył jej wahanie, postąpił do przodu, aż zetknął się niemal z ojczymem Lily, i wyciągnął ręce do dziewczyny: – Idziemy.
Pociągnął ją ku wyjściu, Bill Whitmore natomiast krzyknął: – Nie myśl, że ci się to uda! Jeszcze cię dostanę w swoje ręce!
Joe wypchnął Lily na ulicę, następnie odwrócił się i spokojnym wzrokiem zmierzył rozjuszonego mężczyznę. – Niech pan spróbuje. Pracuje pan w tej drugiej fabryce Mordaunta, nieprawdaż? Tam, gdzie wyrabiają świece? Cóż, mam przyjaciół w obu fabrykach, tej od pasty i tej od świec. Ostrzegam pana. I radzę nie zapominać, że mnóstwo ludzi rozgląda się teraz za robotą. Co więcej, nie może pan już liczyć na pieniądze przynoszone przez Lily. Tak więc radziłbym się dobrze zastanowić przed jakimkolwiek krokiem, którego potem nie można by już cofnąć. I niech Bóg ma pana w opiece, gdyby kiedyś miało mi się przytrafić w ciemnościach coś złego. – Po tych słowach wyszedł z domu, przeciskając się przez gromadkę dzieci, które zebrały się na ulicy tworząc niewielki szpaler. Jedna z dziewczynek pytała właśnie Lily: – Opuszczasz dom, tak naprawdę? – na co ta odparła: – Owszem, Maggie. Opuszczam ten dom.
Ruszyli przed siebie, mijając ciekawskich, którzy wylegli na ulicę, a Joe, nie patrząc na dziewczynę, szepnął łagodnie: – Głowa do góry! Nie daj nikomu poznać po sobie, że oczekujesz współczucia. Nigdy tego nie rób! Idź z podniesioną głową i nie oglądaj się za siebie!
Pięć minut później otworzył drzwi swojego domu i wprowadził Lily do pokoju, który w porównaniu z tym, jaki właśnie opuściła, mógł wydawać się pałacową komnatą, taki był widny, czysty i wygodnie urządzony. Jednak to pierwsze miłe wrażenie rozwiała natychmiast mina kobiety, która podniosła się z bujaka. Musiała uczynić to bardzo zamaszyście, bo fotel bujał się jeszcze długą chwilę, mimo iż jej już na nim nie było.
Najwidoczniej Fred zdążył powiadomić ją o zamiarach Joe, ale i tak jej twarz wyrażała niedowierzanie, kiedy tak stała, wodząc po nich wzrokiem: od swojego najstarszego syna do stojącej u jego boku dziewczyny i z powrotem.
Patrzyła na niego, kiedy rzucił zawiniątko z ubraniem Lily na krzesło w kuchni i uczynił to samo z płaszczem i drewniakami, które dziewczyna trzymała dotąd w ręku. Dopiero potem powiedział: – Mamo, to jest Lily Whitmore. Myślę, że Fred przekazał ci już wiadomość?
– Wiadomość? – Cienkie wargi kobiety zacisnęły się jeszcze mocniej. – To nie wiadomość, ale jakieś bzdury! Kogoś to sprowadził? To przecież dziewczyna od Whitmore’ów! Dobrze ich znam, te katolickie szumowiny. I ją też znam aż za dobrze!
– Zamknij się!
Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób! Kazać się zamknąć własnej matce!
– Wiem bardzo dobrze, że jesteś moją matką... Posłuchaj, mamo… Jestem twoim najstarszym synem i od śmierci taty, a miałem wtedy siedem lat, pracuję na ten dom i na ciebie... i na niego – Oskarżycielskim gestem wskazał na brata. – No cóż, z tym wszystkim już koniec. Lily i ja zamierzamy się pobrać i stworzyć własny dom.
– Co takiego?!
– Słyszałaś, co powiedziałem, mamo, słyszałaś każde moje słowo. Stworzymy sobie własny dom. Odtąd nikt już nie będzie się wtrącał w moje życie. Co zaś do twoich słów, że Lily jest katoliczką... tak się składa, że jej ojczym właśnie zabronił jej wychodzić za protestanta. Wygląda więc na to, że będziemy tu mieli wojnę religijną. Tylko że wyjaśniłem już wszystko w jej domu, a teraz wyjaśnię to również tobie, mamo: niezależnie od tego, co o tym myślisz, my pobierzemy się tak prędko, jak to będzie możliwe. Na razie Lily zostanie w tym domu. Nawet gdyby miała spać na tamtym siodle. – Ręką wskazał na drewniany, podobny do sofy mebel nakryty końską skórą. – Gdybyś jednak zamierzała uprzykrzyć jej życie, wtedy się wyprowadzimy. Znajdę jakiś pokój dla nas i... będziemy żyli w grzechu, dopóki nie połączy nas ślub. Spójrz na to z tej strony, mamo: im dłużej ona tu zostanie, tym dłużej będę przynosił w piątki wypłatę. Ale i tak nie będzie to trwało dłużej niż dwa tygodnie. A potem już twój ukochany synek Fred będzie się musiał zatroszczyć o ciebie i o dom. Będzie musiał pracować uczciwie przez cały tydzień, aby dać sobie radę. Muszę ci jeszcze powiedzieć coś, co mi od dawna leży na sercu: zbyt długo już zbijasz bąki. Masz czterdzieści jeden lat, a od dwunastu lat nie ruszyłaś nawet palcem przy pracy. W fabryce są dwie kobiety po siedemdziesiątce i nie leniuchują jak ty. Tak, wiem, zapadłaś wcześnie na reumatyzm, ale jednak to ci wcale nie przeszkadza wymykać się raz po raz na piwo. Daj spokój! – Uniósł dłonie, nie dopuszczając matki do głosu. – Nie myśl, że byłem przez te wszystkie lata ślepy. A wtedy, gdy w domu nie było jakoby ani jednego pensa, ty miałaś zawsze parę monet, żeby postawić na tego czy innego konia, może się mylę? – Odetchnął głęboko, przeciągle, opuścił głowę, po czym dodał: – Powiedziałem już więcej niż zamierzałem, ale musiałem wyrzucić z siebie to, co kipiało mi w duszy od lat. Nigdy nie przejmowałaś się mną, mamo, nigdy. Tak więc zacznę teraz układać życie z myślą o sobie.
Kobieta zmrużyła oczy. – Doskonale, powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia, teraz wiemy oboje, na czym stoimy. A teraz ja ci powiem, co o tym myślę. Według mnie cała ta sprawa nie jest czysta. Wszystko stało się za szybko; jeszcze tydzień temu nie w głowie ci były zaloty czy zaślubiny. Coś mi mówi, że masz zostać wystrychnięty na dudka.
Zanim jeszcze Joe zdołał zareagować na te słowa, Lily podbiegła do krzesła, na którym leżały jej rzeczy, chwyciła je gwałtownie ruchem i zmierzyła niższą od siebie kobietę gniewnym wzrokiem: – Zawsze mówiłam, proszę pani, że nic mnie nie skłoni, abym poszła do przytułku. Ale teraz pewne jest, że wołałabym znaleźć się w przytułku niż spędzić z panią choćby minutę dłużej! – Odwróciła się do Joe i dodała wyjaśniającym tonem: – Mam... mam przyjaciółkę. Na pewno przyjmie mnie pod swój dach i zatrzyma, dopóki to będzie konieczne.
Chciał już zaprotestować, ale potrząsnęła energicznie głową. – To na nic, Joe. Nie zostanę tu, nawet gdybyś miał mi za to dopłacić.
– Dobrze, dobrze! – krzyknęła jego matka. – Będzie jednak musiał zapłacić za ciebie tak czy inaczej. Napytał sobie biedy, widzę to wyraźnie. Zawsze wyczuję pismo nosem!
Lily, która odwracała się już, aby wyjść, zatrzymała się w miejscu i zerknęła na kobietę przez ramię: – Ten, kto sam sieje ziarno niezgody, zawsze patrzy podejrzliwie na innych.
Niebawem znaleźli się znowu na ulicy. Lily szła szybkim krokiem, on zaś nie zostawał w tyle. W pewnej chwili wydał z siebie dziwny dźwięk, a kiedy spojrzała na niego, dostrzegła, że aż się krztusi ze śmiechu. Zaskoczona mruknęła po chwili: – Nie widzę w tym wszystkim nic wesołego.
– Och, Lily, to było wspaniałe! Nie wiedziałem, że masz tak ostry język. W fabryce byłaś zawsze taka cicha, zamknięta w sobie. Otwierałaś usta tylko wtedy, gdy to było konieczne. Może... nie powinienem tego mówić, ale... to dobrze, że moja matka natrafiła na równą sobie!
Uśmiechnęła się lekko i zwolniła kroku, on zaś zapytał ciszej: – Co to za przyjaciółka?
– Alice. Alice Quigley.
– Ach, ona... Alice Quigley. No tak, ona może ci udzielić gościny, bo mieszka sama z matką.
– Tak, nie ma dwóch zdań, że się zgodzi, tylko że... będzie zaskoczona, kiedy się dowie... to znaczy, kiedy jej powiem, że chcesz się ze mną ożenić...
– Dlaczego? Nie ma w tym nic dziwnego. Niejeden mężczyzna chciałby cię mieć za żonę, Lily.
Zostawili już zabudowania za sobą i znaleźli się na otwartym polu przeciętym na dwie połowy przez niemal całkowicie wyschnięte koryto potoku i oddzielającym niejako teren fabryczny od tej części miasta, którą zamieszkiwała klasa lepiej sytuowana.
Dochodziła piąta. Okolica wyglądała na wyludnioną; wszyscy siedzieli teraz przy swoich herbatkach, większość miała zapewne na stole coś więcej, ostatecznie była niedziela. Ale tuż po szóstej drogi zaroją się od spacerowiczów.
Na drewnianym mostku, spinającym oba brzegi potoku, Lily przystanęła, objęła naruszony zębem czasu słupek wzmacniający poręcz, opuściła wzrok na mulisty brzeg i zapytała cicho: – Dlaczego robisz dla mnie to wszystko?
– Bo... no, myślałem, że już ci wszystko wyjaśniłem, Lily.
– Tak, wiem, coś mi powiedział, ale to niczego nie tłumaczy. A więc dlaczego?
Położył obie dłonie na jej ramionach i spojrzał jej w oczy, uzmysłowił sobie jednak, że nie potrafi wyrazić słowami tego, co nim kieruje. Bo czyż mógł powiedzieć: „Dlatego, że cię pragnę”? Owszem, taka jest prawda, rzeczywiście pragnie jej, pragnie od dawna, ale cały czas wyobrażał sobie, że jest nietknięta. A teraz okazuje się, że tak nie jest. Nie wiedział nawet, czy to zdarzyło się tylko ten raz, czy też wiele razy. Ale może, gdyby przyszła do niego czysta, jego uczucie szczęścia stałoby się tak silne, że aż nie do zniesienia, tak natomiast jego emocje stępiła troska o nią.
Milczenie przerwała Lily. Cichym głosem zapytała: – Chyba nie będziesz chciał wykorzystać tego przeciw mnie, kiedy się już pobierzemy?
Drgnął gwałtownie. – Myślisz, że byłbym do tego zdolny? – zawołał. – Za kogo mnie masz?
Nakryła sobie oczy dłonią. – Wielu mężczyzn tak by właśnie zrobiło – wyszeptała. – Tacy już są.
Ponownie oparł dłonie na jej ramionach i raptem słowa, które kłębiły mu się w duszy, posypały się niczym lawina kamieni: – Kocham cię, Lily. Oto odpowiedź na twoje pytanie. Po prostu cię kocham. A kiedy dziecko przyjdzie na świat, będzie tak samo twoje, jak moje. Przyrzekam ci to. – Nachylił się i delikatnie musnął ustami jej wargi. Następnie ujął ją za rękę i przeprowadził przez mostek, powtarzając sobie w duchu: „Kiedy dziecko przyjdzie na świat, będzie tak samo twoje, jak moje”. Wiedział, że będzie się musiał starać ze wszystkich sił, aby dotrzymać obietnicy, gdyż to dziecko tak naprawdę nigdy nie będzie jego. Bez względu na to, czy urodzi się chłopiec czy dziewczynka, zawsze będzie mieć w sobie krew tamtego łajdaka.