- W empik go
Czarna walizka. Porwie nas wiatr - ebook
Czarna walizka. Porwie nas wiatr - ebook
Finałowy tom sagi „Czarna walizka”. Dobry autor dba, aby doprowadzić do końca wszystkie wątki. "Każde pytanie musi dostać odpowiedź" - mówi Finnegan Flaherty na łożu śmierci. Kto jeszcze pojawi się w tej opowieści - i w jakim celu? Czy warto było zaglądać do pamiętnika Chai? Czy warto szukać ludzi, którzy już odeszli? A przede wszystkim - jaki jest sens cofać się w przeszłość? Co przyniesie podróż do miejsc należących do innego czasu? Czas przeplata ludzkie ścieżki, przecinają się ślady i życiorysy. A wszystko po to, aby się przekonać, że tak naprawdę to nie wiemy o sobie nic.
Katarzyna Ryrych, rocznik 1959, autorka m.in. "Tercetu prowincjonalnego", "Wdowiego Wzgórza", "Życia motyli" i powieści o zagadkowym tytule "Zginęła mi sosna". Ma również na swoim koncie kilkanaście książek dla młodszego i nastoletniego czytelnika, za które zdobyła wiele prestiżowych nagród. Szuka tematów niekonwencjonalnych, niezgranych fabuł, zaskakujących narracji - jak życie. Wielu bohaterów jej książek to ludzie, których napotkała na swojej drodze
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-461-6 |
Rozmiar pliku: | 970 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Finnegan Flaherty umierał. To znaczy, zdawał sobie sprawę, iż jego ziemska wędrówka dobiega końca i wszystko wyglądało tak, jakby sobie tego życzył. Pozamykane sprawy, rodzina zgromadzona dokoła łoża.
Bardzo dostojnie i bardzo patriarchalnie, co z pewnością spodobałoby się jego ojcu.
Podobnie jak stan konta i nieruchomości. Stary Flaherty, którego z rodzinnej ziemi wygnała zaraza ziemniaczana, nawet w najśmielszych snach nie marzył o takim dobrobycie.
Spośród ośmiorga dzieci, które przyszły na świat, czworo pozostało na niewielkim cmentarzu w Sligo, a czworo przetrwało podróż do Nowego Świata.
Z tej czwórki przeżył jedynie Finnegan, choć gdy przyszedł na świat, nie dawano mu żadnych szans. Nie dość, iż mały i chudy, to jeszcze…
– To będzie dziwne dziecko – orzekła akuszerka i myśląc, że położnica nie widzi, skrzyżowała palce.
Bowiem Finnegan – jeszcze bezimienny – uderzony w pośladki, nie wydał z siebie nawet najcichszego pisku.
Podobnie potem – nigdy nie płakał, choć potrafił głośno się roześmiać, zupełnie jakby od pierwszych dni swojego życia postanowił, jak będzie traktować otaczający go świat.
Pierwszym wypowiedzianym przez niego słowem było donośne „nie”, które powtórzył kilka razy, wsłuchując się w siłę własnego głosu.
– Leprechaun – mawiała sąsiadka, przyglądając się rudej czuprynie chłopca śpiącego w koszu na ziemniaki.
Matka Finnegana kilkakrotnie przyłapała ją, jak kręciła się w pobliżu dziecka, zapewne żywiąc nadzieję, że chłopiec wskaże jej miejsce, gdzie ukryto jakiś skarb, i czyniła to tak nachalnie, aż musieli przepędzić kobietę z podwórza.
W sumie nie trwało to długo, bo gdy tylko chłopiec zaczął stawiać pierwsze kroki, jego ojciec podjął decyzję o wyjeździe do Ameryki, kraju, gdzie miał nadzieję rozpocząć nowe życie.
Stary Flaherty był twardo stojącym na ziemi realistą. Nie liczył na to, że cokolwiek spadnie mu z nieba, natomiast wierzył, iż za pomocą własnych rąk uda mu się zbudować coś lepszego.
I nie pomylił się.
Początek był ciężki, ale wspierał się myślą, że na świecie musi istnieć sprawiedliwość, i nie może być ustawicznie źle, podobnie jak nie może być bez przerwy dobrze.
Pracował więc, przygotowując się na nadejście kolejnych chudych lat. Pierwszy rok był czasem żałoby, gdyż siedmioletni Brendan zginął uderzony w głowę końskimi kopytami, zanim pojął, że do tego zwierzęcia nie należy podchodzić od tyłu, Cedric zmarł na krup, Aileen zaś pewnego ranka posiniała na twarzy i upadła martwa na ziemię.
Lekarz orzekł, iż mogło być coś nie tak z jej sercem, a jednocześnie spoglądał na małego, chudego Finnegana w taki sposób, że Flaherty zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zamówić jeszcze jednej dziecięcej trumienki.
Lecz Finnegan nie miał najmniejszego zamiaru rozstawać się z tym światem. Umiał podejść do konia, nie zaraził się ani krupem, ani szkarlatyną, a jego serce było silne jak dzwon. Biegał szybko, pływał jak ryba i potrafił małymi, twardymi pięściami boleśnie uczyć szacunku dla swej osoby, toteż inne dzieciaki nie śmiały mu dokuczać.
Nagle zaczął rosnąć, przybierać na wadze, mężnieć i badać świat, nie ponosząc przy tym najmniejszego uszczerbku na zdrowiu.
Działo się to tak szybko, że matka przyglądała się mu podejrzliwie. A jeśli to prawda, jeśli tuż po urodzeniu elfy wykradły jej syna i podrzuciły do kołyski swoje dziecko?
Rzecz jasna nie podzieliła się nigdy swoimi obawami z mężem, ten bowiem wyśmiałby ją bezlitośnie. Oczywiście nie przyszło jej do głowy, że chłopak po prostu miał więcej jedzenia, mógł spokojnie spać i bawić się, gdyż wcześniej – kiedy nie patrzyła – starsze rodzeństwo odpychało malca od miski, uciekało przed nim, tarmosiło go jak kociaka. Wiele razy dostał solidne cięgi od Brendana, Cedric zabierał mu sprzed nosa jedzenie, którego chłopiec nie dokończył, Aileen zaś szczypała go, chcąc się przekonać, czy rzeczywiście jej najmłodszy brat nie potrafi płakać. Z tego powodu jego chude ręce pokryte były siniakami, które starannie zakrywał rękawami koszuli.
Po śmierci rodzeństwa odetchnął. Szybko też zapomniał o garści zebranych w lesie czerwonych jagód, którymi poczęstował swoją siostrę.
W wieku lat sześciu Finnegana posłano do szkoły, gdzie stwierdzono, że jest nieprzeciętnie zdolny, toteż kończąc podstawową naukę, zdobył stypendium, które umożliwiło mu dalszą edukację, a potem zdecydował się na studia prawnicze.
– Będziemy mieli swojego człowieka w świecie – stwierdzili sąsiedzi i jeśli stary Flaherty miał jakieś wątpliwości, to wtedy zniknęły one w jednej chwili.
W ten sposób, za ogólną aprobatą Finnegan Flaherty wyjechał do Nowego Jorku, aby stać się kimś, kto niby Robin Hood będzie bronić ciemiężonych i skrzywdzonych.
Na młodego, zdolnego, bezkompromisowego prawnika natychmiast zwróciło uwagę kilka kancelarii, on zaś wybrał najmniej znaną, skądinąd słusznie licząc na to, że będzie w niej należycie doceniony.
Maks Abercrombie, wyglądem przypominający szczura, był bystry i chytry jak lis i natychmiast się zorientował, że Finnegan to prawdziwy skarb.
A ten, czując oparcie w swoim pryncypale, szedł do przodu jak lodołamacz, wygrywał sprawę po sprawie i radził sobie z najbardziej szczwanymi przeciwnikami.
Uczciwie i niespiesznie gromadził majątek, inwestował na giełdzie i nie zapominał o własnych zobowiązaniach.
Dlatego odchodził z tego świata z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Myślał o swoich wrogach, których cenił i szanował, podobnie jak oni cenili i szanowali jego, a także o swoich przyjaciołach.
Zwłaszcza o jednym z przyjaciół, gdyż ten stał się dlań kimś naprawdę szczególnym.
Był to Adam Connolly, chłopak z farmy, który pod jego skrzydłami przeszedł podobną drogę – z prowincji do miasta.
Ilekroć Finnegan spoglądał na Adama, miał wrażenie, że jego podopieczny jest żywym dowodem na zwycięstwo w walce z naprawdę twardym i bezlitosnym przeciwnikiem, jakim potrafiło być życie.
Oczywiście dało mu ono szansę pozostania tam, gdzie zmierzali jego rodzice, ale w sierocińcu nie miałby najmniejszych szans, z pewnością odezwałaby się gruźlica lub przyplątała inna równie groźna choroba.
Finnegan, który w dzieciństwie również toczył nierówną walkę o życie, natychmiast poczuł, że musi coś zrobić dla tego chłopca.
Cały czas miał przed oczami niemowlę w nowojorskim szpitalu – ciche, zaciskające drobne palce na skraju pieluszki.
Matka znalazła się sama, ba, była blisko, w szpitalnej kuchni, gdzie stojąc przy ogromnej balii, szorowała garnki.
Casey Connolly. Niewysoka, żylasta, o jasnych, jakby wyblakłych włosach, z płaską piersią i uśmiechem… Madonny – tak pomyślał, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.
Tak mogłaby wyglądać, myślał, idąc na rozmowę z klientem, który wstawał już z łóżka i niedługo miał wrócić do domu, to znaczy na ulicę, gdyż jedna osoba nie byłaby w stanie zapewnić obojgu godnego bytu.
Matka wszystkich – tak ją nazywał w myślach. Uparta, zacięta, szczera i dobra.
Było w niej coś takiego, co sprawiło, że natychmiast zapragnął zrobić dla niej coś więcej, niż tylko zapewnić jej godne życie u boku męża, wyjątkowo przyzwoitego człowieka.
Kiedy Finnegan podjął się prowadzenia sprawy Connolly versus Gillespie, nie podejrzewał nawet, że prosty stolarz i jego żona staną się częścią jego rodziny.
Padraic Connolly, uległszy fatalnemu wypadkowi na budowie, został kaleką i nawet nie przeszło mu przez myśl, że ktoś może w jego imieniu wnieść sprawę do sądu i ją poprowadzić, na dodatek nie biorąc za to pieniędzy. I nawet gdy tak się stało, nie wierzył w wygraną. Po prostu postanowił dać szansę losowi.
O to poprosiła go Casey, mądra, twarda i uczciwa kobieta, której jedyną wadą było, iż nie potrafiła dać mu potomka.
Może właśnie z tego powodu Padraic nie walczył o swoje. Przeżyć z dnia na dzień, przebiedować, związać koniec z końcem – takie słowa najczęściej padały w jego bardziej niż skromnym domu (o ile domem nazwać można było dwa niewielkie pomieszczenia, z których jedno służyło za sypialnię, a drugie – za kuchnię i łazienkę). Obecność dziecka z pewnością zmobilizowałaby go do działania, ale po co miał walczyć o więcej, skoro nie miał nikogo, komu mógłby cokolwiek zostawić.
Wiedział, że Casey najlepiej czułaby się na wsi, i często obiecywał sobie, że rzuci pracę na budowie i wyjadą. Będą wynajmować się do rozmaitych prac na jakiejś farmie i w ten sposób dożyją godnie aż do śmierci. A może – to była naprawdę zuchwała myśl – uda im się odłożyć tyle, aby kupić niewielki kawałek ziemi i postawić tam cokolwiek, choćby drewnianą budę, o której mogliby powiedzieć „nasz dom”.
Dobrodziejstwo losu spadło nań nagle i niespodziewanie, na dodatek energiczny rodak pomógł mu zainwestować pieniądze i ofiarował najwspanialszy na świecie prezent. Dziecko.
„My, Irlandczycy – mawiał ojciec Finnegana – powinniśmy trzymać się razem. Jeżeli Bóg postanowił rzucić nas na obcą ziemię, powinniśmy kontynuować Jego dzieło. Wspierać się. Pomagać sobie. Nie pozwolić zginąć”.
Co prawda Finnegan nie wierzył w Boga, a przynajmniej nie tak, jak by to wyobrażał sobie jego ojciec, ale wierzył w siłę rozumu, wykształcenie, spryt i uczciwość, której czasem należało pomóc pięścią lub solidnym kopniakiem.
Teraz, leżąc w swoim wielkim łóżku, w małżeńskiej sypialni, zastanawiał się nad własnym życiem.
Nie czuł bólu, raczej miał wrażenie, że wszystkie jego członki po kolei odmawiają posłuszeństwa i jedynie rozum pozostaje jasny, czysty i niezmącony.
Diagnoza, jaką postawił lekarz, nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, ale mecenas Flaherty wierzył, iż uda mu się powitać nowy rok.
Długo się zastanawiał, czy powinien porozmawiać z Adamem, rozważał wszystkie za i przeciw, i na koniec doszedł do wniosku, że ukrycie przed przyjacielem jego pochodzenia byłoby rzeczą zgoła nieprzyzwoitą.
Finnegan Flaherty, jeden z najbardziej skutecznych i bezkompromisowych członków nowojorskiej palestry, nie mógłby sobie na to pozwolić.
On, który dobrze znał i pamiętał własnych rodziców, miałby pozwolić, aby Adam dokonał swego żywota w nieświadomości, nie mając pojęcia, skąd pochodził i kim byli ci, którzy powołali go na świat?
To przecież nikt inny, tylko on sam, Finnegan, pchnął chłopaka na drogę rozwoju, nadzorował pierwsze postępy i w niezauważalny sposób kierował jego karierą.
I to on w tajemnicy przed Adamem rozpoczął poszukiwania jego biologicznych rodziców.
Nie mogli zostać deportowani tam, skąd przybyli, bez dziecka, nikt bowiem nie zabierałby noworodka matce, w szpitalu i tak przebywało dość dużo sierot, silnych, zdrowych, wymagających jedynie odwszenia i odrobaczenia.
Jak szczenięta czy kociaki, pomyślał.
Poszukiwania zajęły mu ponad rok, aż nareszcie dotarł do listy pasażerów statku, na której odnalazł personalia dwojga ludzi, najbardziej pasujących do niemowlaka. Mężczyzna o imieniu Józef, zmarły w czasie podróży, kiedy dała o sobie znać zaawansowana gruźlica, i Maria, jego żona, będąca w ostatnim miesiącu ciąży.
To musieli być oni. Finnegan bez kłopotu uzyskał odpis listy pasażerów i wszystkie dane, jakimi dysponowały linie oceaniczne.
Zrobił to, aby zaspokoić swoją ciekawość, i nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, iż mógłby ujawnić owe informacje Adamowi.
Chłopak zyskał nowych rodziców, rozwijał się prawidłowo, był bystry, silny, odważny, a przede wszystkim – czym najbardziej zaskoczył Finnegana – trawił go bezustanny głód poznania.
Inwestycja w wykształcenie i przyszłość Adama wydawała się rzeczą tak naturalną, że prawnik ani chwili się nie zastanawiał, czy podjął właściwą decyzję.
Nigdy też się nie spodziewał, że będzie żył tak długo, że przeżyje Casey i Padraica. Gdyby którekolwiek z nich było jeszcze na świecie, zachowałby tajemnicę dla siebie albo pozostawił dyspozycję, aby po jego śmierci przekazać Adamowi szarą kopertę, w której znajdowało się wszystko, co zdołał ustalić.
Flaherty miał dużo czasu, aby się zastanowić, jak przekazać swą wiedzę Adamowi. Spotkanie twarzą w twarz było czymś lepszym niż pozostawienie dokumentów, gdyż wtedy można jeszcze porozmawiać, wyjaśnić wątpliwości, zapytać, odpowiedzieć.
W tym celu w piątkowe popołudnie Finnegan poprosił, aby Adam go odwiedził.
– Posłuchaj – oznajmił prosto i pewnie, gdy tamten przyszedł. – Myślę, że powinniśmy porozmawiać. To znaczy… chciałbym z tobą zamienić kilka słów.
Przez twarz jego podopiecznego przemknął cień niepokoju.
To było trudne.
Finnegan poczuł, iż przyjaciel sprzeciwia się wewnętrznie, zupełnie jakby wiedział, że ta rozmowa zmieni w jego życiu wszystko. A przynajmniej sporo.
– Zdecyduj, proszę, czy chcesz…
– Chcę – odpowiedział Adam i Finnegan zrozumiał, że nie podjął pochopnej decyzji.
– Nabij mi fajkę – powiedział, podciągając się na poduszkach.
– Może nie powinieneś palić. Mimo wszystko.
– Odmawiać sobie wszystkiego? Tak po prostu? Adamie, ja umieram. Odchodzę. Czy ten proces koniecznie musi wiązać się z kolejnym wyrzeczeniem? Czy mają mi pozostać jedynie mikstury i morfina?
Adam milczał. Razem z Flahertym odchodziło coś naprawdę istotnego. Kawał jego życia. Część jego samego.
– Po prostu chcę odejść w dobrym stylu – ciągnął stary prawnik. – Życie, Adamie, jest jak książka. Musi mieć odpowiednie zakończenie i… – Spojrzał na niego i mrugnął. – Dobry autor dba, aby zakończyć wszystkie wątki. Każde pytanie musi dostać odpowiedź. Czy chciałbyś mnie o coś zapytać?
Z pytań, na które Adam chciałby dostać odpowiedź, było tylko jedno, lecz bał się je zadać. Odpowiedź zburzyłaby całą konstrukcję, na jakiej opierało się jego życie. Pamiętał, co czuła Lynn w dniu, kiedy otworzyła walizkę Hanny.
Drugi pogrzeb Hanny Goldberg odbył się w kilka tygodni po powrocie Eweliny i Adama z Europy.
– Mimo wszystko – Ewelina uśmiechnęła się smutno – powinna leżeć pod własnym imieniem i nazwiskiem.
Choć komu przyszłoby do głowy szukać jakiejś Chai Goldblum, no, komu, dokończyła w myśli. Ta kobieta tak dawno temu zmieniła po raz pierwszy swoją tożsamość, a potem zmieniała imię i nazwisko, jak zmienia się płaszcz. Jej bliscy – jeśli takowych miała, prócz ojca i kuzynek – najpewniej już nie żyją; ojciec zmarł ze starości, a reszta… Wojna nie obeszła się dobrze z pobratymcami Chai.
Zatem – komu to potrzebne.
Ale Chaja była członkiem rodziny Brodskich; kimś, kto sprawował opiekę nad jej członkami, ba, nawet nad babcią Zinaidą, której poświęcała w swoim dzienniku obszerne i nie do końca przychylne fragmenty.
Nikt inny tylko Chaja pomogła Konstantemu i Zinaidzie wyjechać do Rumunii, znalazła im dom i ludzi, na których mogli się oprzeć, choć mogły kierować nią zupełnie inne motywy niż zwyczajny ludzki odruch w stosunku do kogoś, z kim spędziła tyle lat pod jednym dachem…
Może był to moment jej małego triumfu – oto ja, pogardzana, poniewierana i poniżana przez Zinaidę (ową dobrą babcię, która pozwalała małej Ewelince wysmucić się u niej i wycieszyć), oto ja, niegdyś uboga i niepiśmienna, przychodzę, aby pokazać, że potrafię was ocalić przed kolejną zawieruchą. I w ten sposób zostanę zapamiętana. Poczęstuję moją chlebodawczynię gorzkim chlebem łaski.
A jeśli – Ewelina poczuła, jak po jej plecach przebiega dreszcz – jeśli ciotce chodziło o dziadka, o Konstantego? Z zapisków Chai wynikało, że był dla niej dobry jak ojciec. A może, kiedy dorosła, przestał być tylko ojcem?
Ale nie, Konstanty nie romansowałby z kimś pod własnym dachem, a Chaja pojawiła się tam w wieku czternastu, a może i trzynastu lat.
Natomiast jedno krótkie, lakoniczne zdanie: „Dziś opuściłam dom Brodskich”, nie pozwalało się domyślić, co naprawdę nią kierowało.
Tego nie dowiem się już nigdy, pomyślała Ewelina. Westchnęła i odłożyła brulion na dno walizki spokojna, że nikt po niego nie sięgnie. Ten dziennik był najbardziej intymny, szczery, a zapiski czyniono po rosyjsku, w pierwszym języku, w jakim, dzięki towarzyszeniu Mikołajowi w lekcjach, jego opiekunka nauczyła się czytać i pisać.
A tego języka prócz Eweliny nie znał już nikt w rodzinie…
Tego samego dnia skontaktowała się z kamieniarzem, który wykonał nagrobek staruszki, i poprosiła, żeby znalazł jakiś sposób, by umieścić na nim także prawdziwe nazwisko zmarłej.
Mężczyzna spojrzał na nią z ukosa, stwierdził, iż to będzie kosztować, gdyż takie poprawki, fanaberie, zazwyczaj wymagają więcej pracy niż wykonanie czegoś nowego, ale podjął się zadania.
Hannah Goldberg, Hanna Złocień, Chaja Goldblum… Ewelina długo patrzyła na szary kamień. Trzy nazwiska, trzy imiona, trzy tożsamości, zupełnie jak trzy różne życia.
I w żadnym z nich nie zdradziła się z poprzednim…
Ewelina uznała też za stosowne poinformować o powtórnej ceremonii wszystkich, którzy znali zmarłą, i ci, którzy nadal żyli, stawili się na cmentarzu. Byli to dość bogaci i liczący się nowojorscy Żydzi, jako że wśród takich osób obracała się zmarła – bankierzy, właściciele restauracji i hoteli, adwokaci, lekarze.
Elita, która przezornie opuściła Europę wcześniej i znalazła swoje miejsce za oceanem.
Dzień wstał szary, chłodny, nieprzyjemny, zupełnie jakby zmarła wystawiała na próbę lojalność dawnych przyjaciół lub… chciała dokuczyć tym, którzy nimi nie byli.
Uczestnicy raczej niespotykanej ceremonii – bo komu by przyszło do głowy nagłe sprostowanie tożsamości nieboszczki – komentowali wydarzenie przyciszonymi głosami, wymieniali jakieś uwagi, nie kryjąc zdziwienia, jak to zwykle bywa przy takich okazjach. Uwagę Adama przyciągnął pewien bardzo stary mężczyzna siedzący na wózku.
Był elegancko ubrany, spod ronda czarnego kapelusza jak dwa srebrne sznurki zwisały mu siwe pejsy i mamrotał do siebie coś w nieznanym Adamowi języku.
Connolly rozejrzał się pytająco dokoła.
– To jest Aaron Levy. On mówi – stojąca obok kobieta trąciła go w ramię – on mówi, że ma nadzieję na przebaczenie.
– Nie rozumiem – odparł Adam.
– Tu nie ma niczego, czego można by nie zrozumieć. Tu jest ogromna wina i wielki żal.
Nadal niczego nie pojmował. Każdy człowiek nosi w sobie jakąś winę, pomyślał i natychmiast przypomniał sobie Jonathana, którego nigdy nie szukał.
A żal? Też nie był mu obcy.
Tylko że nie obnosił się ani z jednym, ani z drugim.
Stary mężczyzna, który potem odjechał luksusową limuzyną, długo spoglądał przez szybę w stronę cmentarza, dopóki ten nie zniknął mu z oczu.
Nieznajomy miał bladą twarz, zastygłą w nieruchomą maskę. Tragiczną, pełną grozy, zupełnie jakby śmierć zajrzała mu w oczy.
Jeśli ktoś jest tak bardzo stary, pomyślał trochę irracjonalnie Adam, śmierć powinna być kimś w rodzaju niewidzialnego przyjaciela; kimś, na kogo co prawda się nie czeka, ale kiedy przyjdzie, nie można go nie wpuścić do domu.
Może była to kwestia winy i żalu.
Tylko co miałaby wybaczyć Aaronowi Levy’emu Chaja Goldblum?
Być może chodziło o jakieś pieniądze, które od niej pożyczył i nie oddał, jakiś procent, diabli wiedzą – choć starzec nie wyglądał na kogoś, kto kiedykolwiek potrzebowałby pożyczki. A może zrobił jakiś lewy interes, na którym ona straciła?
Może obawiał się, że dusza Chai będzie go nawiedzać nocami, spędzać mu sen z powiek, dusić jak zmora?
– Kim jest Aaron Levy? – zapytał, gdy powrócili do domu.
Ewelina spojrzała na niego i wzruszyła ramionami.
– Sama chciałabym to wiedzieć – odparła, choć miał wrażenie, że wie, tylko z jakiegoś powodu nie chce udzielić odpowiedzi.
Płaszcz zsunął jej się z ramion i leżał na podłodze jak ciemny, złowieszczy cień.
Jeżeli istniała odpowiedź, należało jej szukać w czarnej walizce, a ściśle mówiąc, w zapiskach właścicielki.
Tylko że na przeszkodzie stał ów nieznany język, dziwaczne litery, zupełnie jakby Chaja pragnęła zaszyfrować część swojego życia, uczynić ją niedostępną dla przypadkowego czytelnika lub zrobić z niej nagrodę dla wytrwałych.
To była naprawdę niezwykła kobieta, pomyślał Adam.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI