- W empik go
Czarne i modre - ebook
Czarne i modre - ebook
Grzegorz – wzięty laryngolog w średnim wieku – jest z natury buntownikiem i z racji tego ma bardzo trudne życie osobiste. Jest skłócony nie tylko z całym światem, ale również ze samym sobą. Podświadomie wciąż szuka samookreślenia i swojego miejsca na ziemi.
Niespodziewanie na ostrym dyżurze trafia mu się pacjent, który w niezamierzony sposób zmieni dość istotnie jego widzenie świata. Zygmunt Klamiński bowiem swoim zachowaniem i wypowiedziami przypomina lekarzowi jego własnego ojca. Z czasem pacjent staje się dla bohatera obiektem substytucji nieprzeżytej i niespełnionej miłości synowskiej.
Takie postępowanie prędzej czy później zaowocować musi jakąś katastrofą…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-463-4 |
Rozmiar pliku: | 1 001 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiem ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno.
Jednej oczu się czarnych, drugiej – modrych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.
Przez niebo rozgwieżdżone, wpośród nocy czarnej,
To one pędzą wicher międzyplanetarny,
Ten wicher, co dął w ziemię, aż ludzkość wydała,
Na wieczny smutek duszy, wieczną rozkosz ciała.
Na żarnach dni się miele, dno życia się wierci,
By prawdy się najgłębszej dokopać istnienia –
I jedno wiemy tylko. I nic się nie zmienia.
Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci.
Jan Lechoń, z tomiku Srebrne i czarne
No dobrze, Lechoń Lechoniem, a jak to wygląda u mnie? Dziś, tu i teraz? Zupełnie bezwietrznie. I noc. I cisza. Taka absolutna. To śmierć tak wygląda? A może po śmierci? Tak pomyślałem. Wyszedłem z domu i stałem przez chwilę przy furtce. Gdyby były kominy, to na pewno dym – pewnie biały – unosiłby się z nich zupełnie pionowo. Ale nie było kominów. Padał śnieg. Niezbyt gęsty. I to bezszelestne padanie było śmiercią. Jej materializacją. Stałem ze dwie minuty, a bardzo szybko robiło się biało. Coraz bielej. Podszedłem do samochodu, uruchomiłem go i przez parę chwil patrzyłem na migającą lampkę rezerwy paliwa.
Ale do szpitala dojadę.
Przed trzydziestoma minutami zadzwoniła Magda.
– Jest tylko Moraczewska – powiedziała. – Boratyńskiego nie ma, bo jego żona rodzi, musisz przyjechać.
– To on jej pomaga czy jak?
– Nie wiem. Musisz przyjechać.
– Muszę to ja tylko umrzeć. Więcej nic nie muszę – odpowiedziałem.
Była pierwsza w nocy, więc bez żadnych utrudnień dojechałem do szpitala w dwadzieścia minut.
Przebrałem się w pokoju lekarskim, gdzie czekała na mnie Magda. Siedziała na kanapie, przeglądając kretyńskie babskie pismo, na okładce którego popularny tuman zwany gwiazdą prezentował nowy samochód.
– Popatrz – powiedziała – Klara P. kupiła sobie taki samochodzik!
– Poważnie?
Patrzyłem na jej pięknie wykrojone paznokcie u paluszków stóp. Były pomalowane na ciemnoniebiesko. I pomyśleć, że to mnie jeszcze dziś, po dwóch latach rajcuje. Miała oczy takiego samego koloru, jak te paznokcie, bardzo białą cerę i czarne włosy. Ale farbowane. No to co?
Poczułem, jak mi pęcznieje kutas, i pomyślałem, że walnąłbym ją tu, zaraz, na tej kanapie. Tak samo, jak dwa lata temu. Kiedy to się zaczęło.
– Moraczewska robi bronchoskopię.
– A co?
– Sznurówka w drzewie oskrzelowym.
– Jakiś jebnięty?
– Nie wiem. Podobno robili zakłady.
– Że połknie sznurowadło?
– Coś takiego.
I po chwili:
– Słuchaj…
– Tak?
– Jestem w ciąży.
– U ssaków to się zdarza.
– Z tobą.
– Co ze mną?
– Z tobą jestem w ciąży.
– To też się zdarza.
– Co „też się zdarza”?
– Być ze mną w ciąży.
– Teraz nie usunę.
– Teraz nie usuwaj.
– Nic więcej nie powiesz?
– Nic.
Usiadłem naprzeciw niej i patrzyłem nadal na jej stopy.
– Bierze cię? – spytała.
– No.
Wstała, podniosła fartuch, pokazała stringi i wygoloną pizdę. A po chwili rozchyliła ją lekko palcami.
– No – powtórzyłem. – To jest to.
Usiadła.
– Czeka baba – odezwała się po chwili. – Zdaje się rak ślinianki, ale nie ona, jej mąż. Słyszała o tobie. Powiedziałam, że nie ma szans, ale że jak przyjdziesz, to może z nią porozmawiasz.
Wstałem.
– To pójdę – powiedziałem. – Wolny ten gabinet?
– Wolny. Baba dziana, a czeka dość długo.
Wstałem i wyszedłem. Na korytarzu, w odległości kilku metrów, siedziała na krześle bardzo elegancka pani, taka gdzieś pod sześćdziesiątkę. Wstała na mój widok. Podszedłem.
– Pani do mnie?
– Pan doktor Grzesiewicz, czy tak?
– Tak. Proszę uprzejmie.
Przepuściłem ją w drzwiach do pokoju zabiegowego i zapaliłem światło. Rozejrzała się. Nowoczesna aparatura robi wrażenie. Na ekranie monitora pełgał jeszcze kolorowy obraz czyjejś krtani.
– Proszę usiąść – powiedziałem i wyłączyłem monitor. – Słucham panią.
– Panie doktorze, to znaczy… W sprawie męża… To jest podobno rak ślinianki… Na Banacha mówią, że nieoperacyjny… Nie chcą… Słyszałam o panu…
– Proszę pani – powiedziałem cicho i spokojnie – skoro taka jest diagnoza…
– Ale słyszałam – przerwała mi – że pan doktor nawet w takich trudnych przypadkach…
– Nawet gdyby – wtrąciłem – to w tej chwili nie mam wolnych łóżek. Wie pani, to jest mały oddział…
– A może się znajdzie… Bo ja…
Wyjęła kopertę i położyła na stole.
– Ile tu jest? – spytałem.
– Pięć tysięcy.
– Dobrze – powiedziałem, wkładając kopertę do kieszeni fartucha – proszę przyjechać z mężem jutro tak między dziewiątą a dziesiątą.
– Dziękuję serdecznie panu doktorowi – wstała. – Przywiozę męża.
Wróciłem do Magdy, która nadal czytała z zainteresowaniem o tym, jakiego płynu do kąpieli używa Klara P.
– Jak było? – spytała.
– Dobrze.
– Miła ta pani?
– Miła.
– I co?
– I nic. Przywiezie go jutro. Ale z tego, co opowiada, to jakby jest już po imprezie.
– Przyjmiesz?
– Zobaczymy jutro.
Zamilkliśmy. Patrzyłem na nią, bo lubiłem w ogóle się gapić. Na wszystko. Na ludzi, na ruch uliczny, na pijaków, na dupy. Tak, w zasadzie na wszystko.
Wyszła bez słowa.
Ostry dyżur laryngologiczny na ogół polega na tym, że przywożą dzieci z grochem w uchu albo w nosie. Zdarzają się też więźniowie z choinką w gardle, masywne krwotoki z nosa i Bóg wie co jeszcze.
Ale dziś miało być zupełnie co innego.
A jestem przekonany, że to właśnie ten cicho padający śnieg. Całun śmierci.
Zaczęło się bardzo niewinnie, bo po prostu wróciła Magda i już od drzwi zaczęła:
– Taki starszy, bardzo sympatyczny pan…
Miała słabość do starszych, bardzo sympatycznych panów. Ale ja się tu nie łapię, bo nie jestem sympatyczny.
– Słucham? – zapytałem, udając, że nie rozumiem.
– Grzegorz, nie wygłupiaj się, nie udawaj…
– Ale co powiedziałaś?
– Taki sympatyczny pan. Starszy taki… Boli go w uchu przy łykaniu…
– Magda, jak pragnę Boga! Ambulatoryjne przypadki do domu! Powiedz, żeby nie pił zimnego piwa i spadał! A! Możesz spytać, czy może się odlać! Urologia też ma dziś ostry dyżur!
Podeszła i przykucnęła przy mnie.
– Grzela, proszę cię…
Patrzyłem w jej twarz z bliska i pomyślałem, że już dawno powinna mi się znudzić. Nie wiem. Co to jest?
– Słuchaj – powiedziałem. – Ty, ty, ty… naprawdę jesteś w ciąży?
– Naprawdę. I nie wyskrobię. Tym razem już nie.
– Aha. No, dobrze.
– I ty nie pękasz i nie negujesz?
– Nie pękam i nie neguję. A teraz idź do dziada i powiedz, żeby spierdalał.
Wstała posłusznie i poszła do drzwi. Kiedy nacisnęła klamkę, zrobiło mi się jej żal.
– Magda! Daj go. Jest luźno.
Stała przez moment przy uchylonych drzwiach i uśmiechnęła się. W tym uśmiechu było wszystko. Wszystko o mnie i wszystko o niej. I wszystko o nas.
Zapamiętałem tę scenę. Będę ją pamiętał do końca.
Wszedł, kłaniając się nisko.
– Dzień dobry, panie doktorze, ja bardzo przepraszam, że niepokoję pana…
– Dobra, siadaj pan tu.
Na oko miał koło siedemdziesiątki. Albo ponad. Ale był schludny. Wygolony, biały, czysty kołnierzyk, sfatygowana samodziałowa marynarka, ale nowiutki krawat.
Usiadł.
– Ja bardzo przepraszam – zaczął.
– A niby za co pan przeprasza? Od tego tu jesteśmy.
Magda patrzyła na mnie spoza niego. I wypuściła szczypce bagnetowe z ręki.
– Przepraszam – bąknęła.
– Nic się nie stało, panno Magdaleno – powiedziałem.
I do pacjenta:
– W czym możemy pomóc?
Westchnął.
– Panie doktorze…
– Ta chrypka dawno? – przerwałem mu.
– O, właśnie! No… Z pół roku już chyba… Ale to, wie pan… To tam nic takiego, natomiast teraz, od niedawna, dość taki silny ból w lewym uchu przy przełykaniu. A w ogóle, to… Jakby to powiedzieć… – uśmiechnął się. – Tak się czuję, jakbym miał kaktus w gardle, o!
– Dobre – uśmiechnąłem się. – Kaktus w gardle, hmm. No, zobaczymy.
Założyłem na czoło lampę Clara i nad płomykiem gazowym podgrzałem lusterko krtaniowe. Choć właściwie to wszystko było zbyteczne, bo diagnozę już miałem.
– Proszę otworzyć usta i maksymalnie wysunąć język.
Włożyłem lusterko, zobaczyłem brzeg nagłośni, oba zachyłki gruszkowate, w lewym zalegała wydzielina.
Wyjąłem lusterko, gdy zaczął kasłać.
– Spokojnie, spokojnie – powiedziałem. – Proszę oddychać wolno, głęboko i miarowo. To jeszcze tylko moment.
Włożyłem lusterko. Na lewej strunie zobaczyłem owrzodzenie.
– Niech pan powie: iiiii…
Struna była już unieruchomiona. Pracowała tylko prawa. Wyjąłem lusterko. Kasłał.
– Spokojnie, spokojnie, to zaraz minie. Magda, podaj panu wodę do popicia.
Popił.
– To co to może być, panie doktorze?
– Zaraz panu wszystko powiem.
Obmacałem węzły podżuchwowe. Ten po lewej stronie był duży. Twardy, zdrewniały.
Poszedłem za przepierzenie umyć ręce. Magda za mną.
– Nieoperacyjny?
– Uhm.
– Co zrobisz?
– Nie jestem Panem Bogiem.
– Zrób coś, Grzegorz, proszę.
– Co ci jest? Jakaś łaska na ciebie spłynęła?
Wyszedłem zza przepierzenia.
– Coś poważnego, panie doktorze?
Ale Magda szybko przybiegła z odsieczą.
– Jak pana nazwisko, imię?
– Nazywam się Zygmunt Klamiński.
– Adres i data urodzenia?
Podczas gdy podawał personalia, przyglądałem mu się. Szlachetny profil, wąska twarz, stalowoszare włosy, arystokratyczne dłonie. Kim był?
Po chwili spojrzał mi w oczy. Pytająco, z bardzo dyskretnym uśmiechem. Wiedział?
– Nic takiego – powiedziałem swobodnie, udając lekkie znudzenie. – Nic takiego, po prostu taka krostka w gardle, jak to się czasem robi na ustach od zaziębienia.
– To możliwe, przechodziłem taką grypkę…
– O, właśnie! Widzi pan, panie Klamiński, z tym że…
– Tak? – spytał czujnie.
– Pomyślałem, wie pan… Mamy wolne łóżko, chciałbym pana zatrzymać na kilka dni i poobserwować.
Magda znieruchomiała.
– Co? Mam nad głową aureolę? – zwróciłem się do niej.
Klamiński przez moment milczał. A po tej chwili uśmiechnął się ciepło i powiedział:
– Bardzo mi jest miło, bardzo się z tego cieszę, ale…
Zdrętwiałem.
Ojciec odszedł od nas, gdy miałem dwa lata. A gdy miałem lat piętnaście, spotkaliśmy go z matką na Moście Poniatowskiego, i to było jedyne i ostatnie moje z nim spotkanie. Zatrzymał się na kilka chwil i matka coś mu o mnie opowiadała. Nie wiem co. Popatrzył na mnie i powiedział: „No, to bardzo mi jest miło, bardzo się z tego cieszę”. Zapamiętałem te słowa i jego trochę wymuszony uśmiech. To były jedyne słowa ojca wypowiedziane do mnie. Niedługo potem zmarł. Teraz, po ponad trzydziestu latach, w ten sam sposób odezwał się do mnie Zygmunt Klamiński.
– Ale co?
– To niemożliwe, panie doktorze, bo…
– Bo co?
– No… Ja jestem sam, nie mam nikogo, w domu jest piesek…
– To wszystko da się załatwić – odezwała się zdecydowanie Magda.
– Tak – wtrąciłem – to wszystko da się załatwić…
Z pobliskiego kościoła dobiegł dźwięk dzwonów i pomyślałem, że zaraz przez okno spłyną tu anioły grające na trąbach i harfach.