- W empik go
Czarne skrzydła 2 - Tadeusz - ebook
Czarne skrzydła 2 - Tadeusz - ebook
Tom drugi powieści nawiązującej do katastrofy w kopalni Reden w Dąbrowie Górniczej w 1923 roku.
Głównym bohaterem jest Tadeusz, syn socjalisty i były legionista, który zakochuje się w pracownicy kopalni, Leonorze. Tymczasem rośnie konflikt między górnikami a zarządcami kopalń. Niezadowoleni pracownicy grożą strajkiem. Tadeusz wraz z innymi związkowcami próbuje temu zapobiec. Autor nie opowiada się po żadej ze stron - krytukuje zarówno ideę agresywnego kapitalizmu, jak i ówczesną polską administrację i działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej. Ukazuje, że wszelkie spory polityczne czy zmiany ustrojowe uderzają najbardziej w zwykłych ludzi.
Kaden-Bandrowski napisał tę książkę w oparciu o obserwacje, których dokonał podczas swojego kilkumiesięcznego pobytu na Śląsku, w Zagłębiu Dąbrowskim. Na podstawie powieści w 1962 roku powstał film pod tym samym tytułem.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2197-2 |
Rozmiar pliku: | 395 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kosmata pięść
A cóż, że stał policjant? Dwóch ich tu było: jeden przy drzwiach, drugi kręcił się, niby za interesami, po placu, tędy, siędy i znów do Izby Zbornej powracał delikatnie.
Niech będzie dwóch. I jeszcze więcej: tych trzech, którzy myszkują tu w cywilu. Niech ta będą te policjanty razem z czterema siłaczami ogromnymi z drużyny ratowniczej, którzy — ciemne goliaty — obnoszą się pomiędzy wiecem milcząco.
Na tę siłę czujnie zgromadzoną miał Supernak jedno tylko: wewnątrz łaskawość, na zewnątrz jeszcze większe szczucie.
Przemawiał i zagrzewał wszystkich słowem zemsty, rękami przed się wytrząchał zgrozę położenia. Od tej gry wielorakiej tak mądrze z tylu lat prowadzonej nie patrzył już przed siebie, lecz daleko w samo słońce rozumu życiowego.
Wybłyskiwało cieplej, jaśniej, ile razy od ścian izby, i z środka, i z kątów, i z placu wypełnionego ludźmi podrywały się wrzaski.
Izbą Zborną aż trzęsło. Krzyk twardy był. Niewiada, skąd go tyle w chudych gębach ludzkich. Darło się, pruło, piorunami wśród ciasnych budynków rozlegało. Przez cały plac aż po wysokie zwały węgla, gdzie deszcz zalewał echo łaskotliwym szmerem.
Wiec był zwołany na „Erazmie” bez wiadomości delegatów, a tylko żywiołowo, z poduszczenia Dusia, Supernaka i ich Koła Czerwonego na kopalni. W nadziei rozszerzenia nastroju rewolucji, przeciw widomym znakom zaprzedaży świętych żądań robotniczych ze strony dotychczasowych władz Związku, a tam w Związku wiadomo kto: ciemny Drążek na czele.
Działo się teraz w Izbie Zbornej przed drugą zmianą, to znaczy o godzinie drugiej, czyli czternastej. Inżynierzy i władze schodzą z kopalni, z zarządów, z biur i z wszelkich kreślarni na godzinę dwunastą. Dzisiaj wszystko zostało i czeka.
Przycichło wszędzie za jasnymi oknami władzy kopalnianej. Ale okienka sztygarskie do Izby Zbornej, te sztygarskie judasze, wszystkie wyzamykane.
Za całą straż zostawili lakierowaną na biało i niebiesko Matkę Boską, która z pustymi rękoma wznosi się przed zakurzoną lampą na ołtarzu, w kącie Izby Zbornej.
Do niej zwracał swe słowa Supernak, gdyż całą rzecz obliczał głównie na kobiety. Stały przy mężach swych, górnikach, karowaczach, ramiarzach, ciskaczach, cieślach i tym podobnych zawodach kopalnianych, wstrząsane prawdą wyłuszczanej krzywdy.
W przemowie Supernaka nie było wiele sensu. Więcej mętu niż wyraźnego ukazania. Ale ranami swymi wytrząsając i różne nawet wahania własne, całkiem jeszcze niedawne wspominając, umiał zagrzać tych ludzi jak nikt.
Wszyscy drżeli rozmiękłym duchem. Kobiety i mężczyźni, i przemądry Martyzel, bo patrzyli na niego, Martyzela, jaki podaje przykład.
Jeden tylko policjant stał słupem granatowym przy drzwiach pustych i poziewając przewlekle, śmierdział wonią rządu. A palacz Szymczyk słuchał przemowy Supernaka i drżał osobliwie. Drżał teraz całe dnie i noce. Ze strasznego braku pracy i z braku wszelkiej dostępnej nadziei.
Drżał tak od czasu wieczora, gdy na kamiennych schodach Rady Kopalń i Hut dyrektor Kostryń wymówił słowo — łamistrejki — a potem konie Kapuścika po nich przeleciały. Zacisnęło się wtedy w palaczu Szymczyku i odwróciło nagle, raz na zawsze, mimo że wcale nie wiedział co?
Dziś, mimo że urząd tu sprawował, co napełniało zazwyczaj Szymczyka błogosławioną powagą, urząd zbierania na tych, którzy mrą za kratami, czyli „Mopr”, dziś za stołem urzędu tego, ustawionym przy drzwiach, by ludzie nie minęli bez datku, drżał palacz Szymczyk rąbkiem nowej nadziei: względem punktu, którym muszą kończyć się wszystkie takie wiece, ostatecznego punktu, jeśli zebranie szczęśliwie doniesie się do wysunięcia żądań: Przyjąć zredukowanych.
Gdy słowa Supernaka kierować się zaczęły w stronę świętej figury Matki Boskiej, zmartwił się Szymczyk. Nie chciał tu takich zwrotów. Zbyt wielkie rozjuszenie kobiet nastąpi. Gdy Szymczykowa zaraz obok stojąca westchnęła porywczo, nakrył jej usta dłonią.
Musiało to zebranie dotrwać aż do miejsca żądań! Choć znów tu, przy żądaniach, tkwiło inne niebezpieczeństwo: gdy do zredukowanych przyłączą wnioski o wszelkich bezrobotnych.
Stali pospołu, w łachmanach, wymoczeni udręką, w trykotowych pływackich koszulkach. Najbardziej oblepiali mówcę. Z ich pasiastych, pstrych piersi w kolorową kratkę wylatał krzyk raz po raz.
Palacz Szymczyk nakrywał dłonią miedziaki przy arkuszu ofiarodawców i przepalone oczy odwracał z rozpaczą od bezrobotnych, gdzie?
W głąb Izby Zbornej, aż pod ściany szare, brudne, olejne: tam właśnie niemym rzędem ciemniało najstraszliwsze nieszczęście klasy robotniczej, głowa przy głowie, nieokrzesane chłopy, twardze chłopskie, ciągnące jesienią do kopalń, małorolne, bezrolne — nieustający kij w obrocie doli robotniczej.
Więc już nic: ani tu, ani tam! Najlepiej nigdzie. Palacz Szymczyk zamykał oczy, by nie widzieć, jak rąbek nadziei rozchwiewa się w powietrzu.
Ocknął się wtedy dopiero, gdy na stół mówcy wyskoczył młody Duś.
Sygnalista.
Wszystko jakoś okrzepło na jedno słowo Dusia rzeczone głosem przekonania: — Towarzysze!
Duś Jan, sygnalista nadszybia, w kopalnianych portkach, w takiejże wysmolonej kurcie. Twarz Dusia Jana wytarta, wysmolona tak samo, jak grosz miedziany, z oczami, które świecą po sam brzeg powiek, napełnione monetarną jasnością.
Duś wartkim słowem zaraz doskoczył do żądań. Mają być wysunięte żądania i nawet zaraz muszą!
Na to słowo oczy Szymczyka zlepiły się jak do błogiego snu.
Umilkli wszyscy, wszędzie.
Na głos tych żądań: Wrócić zredukowanych! Zatrudnic bezrobotnych. Wszystkich!
Nawet koła linowe na szczycie przebierały wolniutko żelaznymi szprychami, jakby w czarnych promieniach najwyższego koła kopalni mdleć już poczynała ze strachu moc i władza obrotu.
— To już nie organizacja, to nasz żywioł, towarzysze, przemawia tu obecnie — krzyknął Duś.
Byście się, każdy jeden, czuł żołnierzem światowej armii pracy: wasz żywioł robotniczy! Wobec ciemnych faktów nic już nikomu nie zostaje, jak walczyć poza Związkiem! Wysunąć żądania poza tą organizacją po stokroć zmurszałą obecnie, a jak nie, to strejk! Stanie wszystko, i „Erazm”, „Flora”, „Paryż”, „Katarzyna”, „Irena”!!
Z krzykiem wymieniał nazwy. Ach, owe nazwy dalekich miast lub też nieznanych kobiet, miłośnic kapitału, które sławnymi czyni swą krwią nieszczęsną klasa robotnicza.
Po okrzykach Dusia poszły z piersi zebranych okrzyki. Nawet Martyzelowi, któremu obca już była wymowa młodocianych ideałów, zdało się w tej chwili, że jakby świętość zbiorowa pręży się we wszystkich zawołaniach.
Byłby ich Duś poprowadził swym słowem, gdzie by chciał, zwłaszcza gdy zapewnienie padło, że na innych kopalniach wszędzie to samo mówią i tak samo wiecują. Aż oto głos rozlega się nagle i niespodzianie z żółtej gumowej paltociny, która zjawiła się w środku pustych drzwi tej właśnie Izby Zbornej. — Nieprawda, towarzysze! Fałsz, fałsz wierutny. Wierutny fałsz, szanowni towarzysze!
Kto potrafi zawołać takim warem przekonania? Tak dosadnie namaszczonym głosem? A przy tym żeby mu zaraz żyły na szyi poczerniały? Tak zdoła przemówić jeden tylko człowiek w Osadzie, sekretarz Związku z wystrzyganym gwoździkiem czerwonym w klapie gumowego płaszcza, Alojzy Koza.
To jest przekleństwo organizacji: przeszpiegi!
Którzy to znów donieśli Kozie o zebraniu, którzy?
A skutek? Judaszowe okienka sztygarskie uchyliły drewnianych okiennic, po równym brukowisku głów przeleciały od razu cienie — już się ludzie zmącili i nie słuchają.
Koza? Wcale nie uznał za stosowne na stół wyłazić, trybunę sobie robić i przemówienie zasadnicze wyciągać. Nic podobnego! Szeleszcząc gumowymi połami płaszcza postąpił parę kroków naprzód, od niechcenia. Pustka przed nim powstała. Ludzie rozsunęli się uprzejmie. Sami.
I co? I zaraz wstąpił w oną pustkę świadomym krokiem władzy. Jako władza od razu przepowiedział, że teraz są dwie drogi.
Zawsze a zawsze dwie, czyli że żadnej nie ma!
Koza zaś widzi dwie i wcale się nie straszy. Głosem to podaje obrażonym, wielką krzywdę ma z tego, że mówić o tym musi, zwłaszcza do bezrobotnych, którzy jako że zawsze politycznie chwiejni, przez wszystkich pozostaną wypluci.
W myśl ewangelii przecie, do jasnej cholery!
Takie były sposoby Kozy. Wierutny fałsz, a to znów ewangelia, a to wypluci! Niby szacunek, a jakby cię zarazem ciężko po mordzie tłukli.
Zakończenie?
Koza nie czeka na nic. Jakby miał Związek w nosie, i górników w nosie, i kopalnię w nosie, a tu przemawia tylko z pobudek miłosierdzia, chociaż głosem gromowym.
— Sekretarz Związku, to znaczy ja, sonduje na razie opinię delegatów kopalnianych! Wszystko inne, czy tam postanowienia jakieś w sprawie strejku, to warcholstwo! Sami wiecie! Żadne mi tam żywioły jakieś, ale organizacja wszystko ma postanowić, czyli że Związek!
Przekrzywił sportową czapeczkę (gdyż jej był nie zdjął wcale) z lewego ucha na prawe i dodał, już wychodząc: — A znów jeżeli chcecie być zgniłą szlachtą z końca osiemnastego wieku, to już nie moja rzecz! To będziecie żywiołem!
— Nie moja rzecz — huczał przez gęste strugi deszczu, wesoło, obraźliwie, aż do budynku łaźni, wciąż dymiącego od spodu białą parą. Tu ukrył się za węgłem w towarzystwie dwóch jeszcze bezrobotnych.
Nie należało się im właściwie: lecz za wstawiennictwem Związku dostali jeszcze „zaspomogi” i tak służyli zewsząd najlepszą wiadomością. Szpiedzy organizacji.
Koza odprawił ich pokrótce słowami władzy: — Jesteście mi na razie niepotrzebni, możecie iść.
Nasłuchiwał przez fukającą parę, choć był już pewien swego: w Izbie Zbornej szumiało nadmiernie, gadali teraz wszyscy naraz.
Do niczego nie dojdą.
Tu za węgłem, samotnie, na własnej osobności ocierał twarz, bynajmniej nie chusteczką, lecz rękami. Przy czym martwił się wszechstronnie: w obliczu kopalni za jej losy i swoje, i za cały przebieg obecnych kryzysów, które nie chciały jakoś spleść doli marnej sekretarza z upartym kierownictwem kapitału.
Jedno pewne, co widział wszędzie: opinia robotnicza wrzała już przeciw posłowi Drążkowi do najwyższego stopnia.
Koza działał od rana właśnie w tym kierunku, atoli zawsze w zupełnej lojalności: poobiegał te żywiołowe wiece na kopalniach. Co się gdzie złego działo —— stłumił. W zupełnej lojalności mógł donieść Drążkowi o usposobieniu masy robotniczej i że w powyższych warunkach kierownictwo ewentualną akcją strejku wymknie się z rąk Związku. A zatem trzeba zmienić warunki: partia musi stąd zabrać posła Drążka. Musi!
Z tą myślą wleciał Koza i wbiegł, i wtargnął do sekretariatu Domu Ludowego: na trzecie piętro, mocno poturbowane przez ostatnie posiedzenie delegatów, lecz znowu poprawione. Zastał tu posła Drążka, samego.
W doskonałym humorze? Taki głupi wieloryb partyjny na starość nigdy nie wie, co mu i skąd grozi. Cały porasta tłuszczem. Ty się tu kręcisz w ukropie, zmiatasz mu proch spod stóp, a taki hrabia partyjny pachnie poranną kawą, w kątach oczu ma jeszcze białe mleczko z nocy i przegląda burżujskie gazety.
Koza runął za biurko, na fotel z wojłokowym krążkiem (słodycz pracy biurowej!), a Drążek nogę na nogę zakładając: — Macie tam dużą pocztę na biurku, choć na ogół wcale nic ciekawego!
Tyle ci ma do powiedzenia poseł Zagłębia, i to w podobnej chwili!
Koza mówi o sytuacji zaczynając od słów w tym razie prostych chyba i najodpowiedniejszych: — Nie mogę nic przed wami, pośle, obwijać w bawełnę. Wasza osoba, towarzyszu pośle...
Koza zaczyna mówić wszystko, szczegółowo.
Z trzeciego piętra widać podwórko gimnazjum żeńskiego. W której to szkole, niestety, nie skanalizowanej, omalże dziecka nie miał Alojzy Koza ze starą posługaczką.
Deszcz leje po żałosnych drzewkach gimnazjalnego ogródka. Od czasu do czasu przebiega jakaś dziewczynina w uczniowskim fartuchu wzdłuż śliskiego chodnika, widocznie do klozetów.
Kozie dobrze wiadomo, że klozety są na końcu podwórka, o czym pisało się już nieraz pod rubryką Higiena w tygodniowym „Głosie Osady”.
Za tym podwórkiem wznoszą się dziurawe, ospowate ściany lichych domostw, po czym znów widać dach, na który ile razy Koza spozierał stąd, podczas związkowych czynności, tyle razy rozlegało się w nim jedno pełne słowo: pałac.
Dach domu pogięty, cętkowany arystokratycznie, pod którym mieszkają Kostrynie ze swą jedyną córką.
Nad dachem owym wznosi się pięć ogromnych kominów wiadomej wszystkim huty „Katarzyny”. Na widok których w chwili ciężkich rozterek moralnych rozlega się czasami w sekretarzu następujące oderwane od wszystkiego zdanie: — I cóż to komu szkodzi?
Z kominów owych leci teraz przez deszcz ogromna płachta dymu. Leci, rozsuwa się w powietrzu tak szybko i dokładnie, że można ją smakować aż tu, na trzecim piętrze. Jest słodkawokwaśna.
Koza wyłuszcza gorzką prawdę posłowi Drążkowi, gdy oto!... Nie wiadomo, kiedy się to stało?
Szeroka twarz posła znalazła się tuż przed oczami Kozy, patrząca w oczy sekretarza spojrzeniem cierpliwego wołu, nie zaś partyjnego człowieka. Twarz owa cofnęła się powoli, a przed nią, tuż pod sam nos sekretarza Kozy wysunęła się pięść. Zaciśnięta, ogromna, potworna. Grube włoski tej pięści niemile dotykały rozchylonych warg Kozy.
Pięść trwała zrazu spokojnie. Po chwili jęła drżeć. Drżenie to przekształciło się w szereg drobnych, niebawem coraz prędszych zamachów.
Po czym nad pięścią słowa: — Mordę rozbiję! Rozbiję mordę. Słyszysz? Śmierdząca pluskwo! Będziesz mnie partią straszył? Ja cię nauczę partii! Co ty, Koza, wyrabiasz tu pode mną, jak ryjesz, podkopujesz, jak podrywasz, to ja wiem nie od dziś. Ale zdałeś ostatni egzamin tu, w tym Domu Ludowym, na tym samym piętrze, w czasie ostatniego posiedzenia delegatów. Kto mnie tu na klucz zamknął?! Otóż teraz moja nauka partyjna — pięść!
Pięść posła Drążka błyszcząca ciemnymi włosami uniosła w górę koniec nosa Kozy.
— Dość całego gadania: mordę ci porozbijam. Gnido! Mordę ci porozbijam na dziesięć kwaśnych jabłek. Zęby w spluwaczce zostawisz. O, tam, w kącie, przy piecu, w spluwaczce tego Domu Ludowego, który na waszych kościach, bydlęta, wystawię! Na com cię wziął z twej biedy? Z twojej nędzy parszywej i za biurko posadził: żebyś służył, ty, psiakrew, zdechłe ścierwo!
Jedno potężne kopnięcie posła wywaliło spod sekretarza krzesełko.
Ciepły kwadracik filcowej podściółki zatoczył się daleko aż pod piec i oto Koza zawisł niejako na swej własnej kamizelce, zgarniętej mocno w ręku Drążka, którego druga ręka, ogromna, groźna, w potężną pięść ściśnięta, sterczała wciąż przed nosem połyskując włosami.
Sekretariat, kalendarze na ścianach, wielki kałamarz na biurku, mapy organizacyj zawodowych, wszystko to trzęsło się od krzyku.
— Wcale nie dla formy — ryczał Drążek — to wcale nie dla formy! Będę walił po mordzie, żeby morda bolała! — Trząsł Kozą, wznosił go i opuszczał, wreszcie cisnął na kanapę.
Dopiero teraz przyszedł biedny sekretarz do przytomności. Zerwał się, skoczył na równe nogi świszczący i zjeżony nagłą poniewierką.
— Ja — wrzasnął głosem zwycięskich swych zgromadzeń i urwał...
Drążek od biurka zamachnął się, aż szyby zadzwoniły. Coś z szelek czy guzików oberwało się przy portkach poselskich i już leciał. Towarzysz poseł z pięścią wielką, jak kamień wysoko uniesioną, biegł, by bić w mordę!
Koza zawył przeciągle, załamał się, padł na kolana i zapłakał.
— Siadaj, draniu, i ucz się — warczał Drążek. — Dowiesz się, głupcze, wszystkiego, żebyś wiedział, co się dzieje, żebyś się rozeznawał, a nie żebyś był wart wiedzieć, co się dzieje. To jest pierwsze. Dowiesz się całej prawdy, boś tu jest u mnie w organizacji pies na posyłki i dopiero masz się nauczyć, jak zostać człowiekiem. To jest — dwa.
W punktach od trzech do siedmiu wyliczone zostało na razie: — Co do strejku, harmonizować się będziem, póki co, z nastrojem mas. Puścimy wielkie wiece wszędzie, gdzie się da, teraz my sami, przeciw kapitałowi. Skoro już na to przyszło. Ludzie muszą nam znowu zawierzyć, a kierownictwo akcją strejkową musi pozostać u mnie. W ręku. W moim ręku. Na końcu, tak, siak czy też inaczej, pójdzie się na kompromis. Więc trzeba działać w słowach, a nie w wyraźnych punktach. A dlaczego kompromis? Dlatego, że jak ty, tak samo każdy da se tu mordę rozbić, lecz sam nikogo nie ugryzie. Dlatego Dom Ludowy będziecie mieli normalnie, wielką piękną budowlę, hipoteki do spłaty nie będzie znów tak dużo; i zostanie tutaj coś, a nie tylko wasz pysk! Na waszych kościach dom ten wybuduję, co jest właśnie najlepsze!
Poseł Drążek odwrócił się od sekretarza plecami, na znak, że dłużej gęby strzępić nie warto w tej sprawie. Zatrzymał się przed oknem. Umilkł.
Sekretarz ani drgnął.
— Patrzę na ciebie, Koza, dawno i nie od dziś — zaczął znów Drążek nie odwracając się od okna.
Więc niby czymże patrzył, tyłem? Wystarczało, gdy plecami pouczał teraz tego zgniłka.
— Dopiero muszę cię powoli wyprowadzać na człowieka. Z którego względu siedniesz sobie tu pilnie przy biurku, wypiszesz na papierze związkowym, że wobec takich to a takich incydentów uważamy rokowania za zerwane. Do Rady Kopalń i Hut wypiszesz na ręce ich prezesa, Kostrynia. I sam mu to zaniesiesz tam naprzeciw. Tam w Radzie, na posiedzeniu z kapitałem, pary z gęby nie puściłeś, ani tu z delegatami jednego słowa przytomnego. Więc tam temu hyclowi, Kostryniowi, z którym ja mogę się chamrać, ale nie ty, baranie, od siebie, niby prywatnie, od siebie, od takiego głupiego Kozy wyrazisz swoje oburzenie klasowe. To już mi potem nie będziesz przez palce przeciekał! No, więc pisz.
Poseł Drążek nie wcześniej odwrócił się od okna, az usłyszał stuk maszyny. Wtedy dopiero zbliżył się do Kozy z właściwą, bardzo godną łaskawością.
Koza bowiem przepisywał już rzeczony list na maszynie, a zarazem płakał. Gęstymi łzami, przechylając w bok głowę, by nie padało mokrotą na papier czy też na klawisze maszyny.
Łzom poseł Drążek nie dowierzał jeszcze, sądził jednak, że jest to już pierwszy objaw skruchy.
— Musisz jeszcze, to sobie powiedz z góry, wiele takich łez wylać, nim wyjdziesz na człowieka. — Przystanął w pobliżu piszącego i paznokciem przejechawszy wzdłuż równiutkiego rozdziału Kozy pośród ryżych ulizanych włosów, dodał: — Nauczyłeś się dopiero pisać na maszynie. Artykuły układać i temu podobne. Siedzisz tu sobie w cieple, czysto, cóżeś myślał, za darmo?!
List podpisali prawomocnie. Drążek wielkim czerwonym językiem zakleił kopertę, oddał Kozie i jeszcze raz spojrzał spod nawisłych powiek.
Koza dobrze zrozumiał. Cichutko przy wieszaku wdział na siebie mokry gumowy płaszcz, zapiął wszystkie guziki, drżącymi palcami obrównał pasek, stanął na środku sekretarskiego pokoju i zaczekał, póki wzrok posła jeszcze raz w tę stronę nie padnie. Wtedy zaś napełniając oczy świeżymi łzami wyrzekł prostym, najwierniejszym głosem: — Dziękuję, panie pośle. Bardzo wam, towarzyszu pośle, dziękuję.
Towarzyszu, a zarazem panie!
Dość, czy może za mało, czy też może wystarczy?!
Koza schodził z trzeciego piętra jak pijany. Szczęście, że chociaż nie wykończona jeszcze i wciąż pełna gruzu, miała ta klatka schodowa drewniane poręcze.
Przemykał się wzdłuż muru, mimo woli bielił sobie zmoczony płaszcz gumowy o ścianę i płakał! Nie głupimi łzami mokroty, jak przed posłem, lecz jak płakał kiedyś, na czwartym pokładzie kopalni „Flory”, jeszcze przy rynnach ruchomych Rinneisena, gdy pełzać musiał z opuchłymi nogami do końca filaru górniczego, w zimnej wodzie po kostki, dwanaście, potem dziesięć godzin na dobę!
W Radzie Kopalń i Hut, zaraz na samym wstępie w przedpokoju, rzekłbyś, zapomniał o wszystkim, co go dziś spotkało.
Trudno, każdy człowiek ma swoje szaleństwa. Cóż wielkiego? Jedna chwila miłej nieprzytomności wobec tego zakroju bogactwa, wobec potęgi wyliczeń i władzy potężnej.
Gdy oddał wizytówkę.
ALOJZY KOZA
REDAKTOR „GŁOSU OSADY”
ugięły się pod nim nogi.
Na razy boskie, co ważniejsze? Drążek, własne zęby w spluwaczce sekretariatu na trzecim piętrze, czy ojciec panny Zuzy, prezes Rady Kopalń i Hut, dyrektor Feliks Kostryń?!
Czy za murami partii wiernie, wiernie do śmierci z pięścią Drążka pod nosem, czy jakieś inne, lepsze własne życie?...
— Pan dyrektor prosi — służący Rady Kopalń i Hut, stary, kulawy zdrajca, Ciołek Maciej, uchylił drzwi.
Koza minął na palcach pierwszy pokój, w którym stukały na maszynach biuralistki, minął drugą, większą kancelarię, gdzie w kółkach papierosowego dymu urzędował pogodnie pan Skierski, i oto nacisnął drzwi następne, podwójne.
Biurko, nad nim owisła twarz Kostrynia, dwa klubowe fotele po bokach. W środku pokoju, zapewne na stole, lecz Koza widział ją w pustej niejako przestrzeni, błyszcząca, ciężka popielniczka.
Niby mała gwiazdeczka.
Sekretarz Związku, Koza, nie przedstawił się, nie przypomniał dyrektorowi, nie powiedział — dzień dobry — nie ukłonił się.
Nic.
Na dwa kroki od biurka przystanął, z tej odległości cisnął list na zieloną bibułę prezesowską.
Teraz, teraz w okruszynach sekundy przechodził czas na okazanie oburzenia klasowego. Niestety! Zamiast oburzenia wykrzyknął Koza:
— O tak! Wy tu za tymi murami złoconymi, my za murami klasowej krzywdy robotniczej!
Trzasnąwszy drzwiami wracał na palcach przez wszystkie pokoje Rady Kopalń i Hut nie kłaniając się już po drodze nikomu.
Jak we śnie
Idiota — pomyślał Kostryń usłyszawszy patetyczne słowa sekretarza. Dyrektor przypuszczał, że okrzyk o murach złoconych będzie wstępem, po którym nastąpi właściwa przemowa. Gwoli wysłuchania jej podniósł się nawet — lecz Koza znikł już w drzwiach.
Rzucony przez sekretarza Związku na czyściutką bibułę biurka list otworzył dyrektor Kostryń li tylko gwoli sprawdzenia. Ma się rozumieć, zerwanie! Wiadomość tego rodzaju należało w każdym razie przepunktować, odczekać. Kostryń drżącymi palcami wsunął sobie do ust trzy cukierki eukaliptusowe.
Od chłodu smołowego czy też zapachu cukierków czerwone łezki trysnęły z dyrektorskich oczu.
Ty zrywasz — pomyślał z uśmiechem, dobitnym, jakby tu Drążek stał blisko, przed biurkiem — a ja sobie pójdę linią Coeura. Na razie obaj zawracamy. Tak, tak, tak, wierzymy w strejk...
Ucieszył się. Z wielkiej, skrytej radości zadzwonił przeciągle trzy razy, oznaczało to pana Skierskiego.
Tymi samymi drzwiami, co Koza, lecz jakże płynnie, gładko, cicho, zjawił się przystojny pan Skierski.
— Panie Skierski — wyrzekł Kostryń w pluszczącej deszczem ciszy gabinetu — czekają nas bardzo ciężkie czasy. Teraz już musimy być ciągle w pogotowiu.
Na czym polegać mogło pogotowie pana Skierskiego? Kostryń jednak potrzebował teraz od swych podwładnych czułości, ufności i wiernych spojrzeń. Wiedział, że słowa o pogotowiu powtórzy Skierski wszystkim maszynistkom, manipulantom, całemu personelowi Rady Kopalń i Hut. Ci woźnym. I tak dalej, aż do chwili powszechnego ustalenia obrażonej godności Rady Kopalń i Hut.
Gdy w kwadrans potem wychodził z Rady, stwierdził przelotnie, że stare wypróbowane sposoby nie zawodzą.
Maszynistki pisały na maszynach, aż powietrze dzwoniło, urzędnicy podnosili się znad biurek dla złożenia ukłonu, patrząc przysięgle w oczy swego dyrektora i prezesa.
Lało jak z cebra, niemniej Kostryń nie wytelefonował sobie auta. Z Rady Kopalń i Hut ruszył do domu piechotą. Miał w tym wiele i bardzo różnorodnego wyrachowania: aby widziano, jak rzekomy wróg ludu, troskami obarczony, idzie przez deszcz. Aby wzbudzić uczucie solidarnego demokratyzmu wśród podwładnych urzędników. Nade wszystko jednak z przyczyn cichej, wewnętrznej radości, płynącej z poddania się wyższej woli. Woli Coeura.
Dyrektor Kostryń miał wrażenie, że idąc piechotą odrabia zło, spełnia akt skruchy, odwraca ciosy, które już ściągał był na siebie.
Na obiad przyszedł do domu za wcześnie. Zrobił to świadomie. W okresach niepewnych nie powinien był „dom” rozeznawać się w psychologii postaci głównej.
Pozostawić sobie należy niejakie furtki. Nieprzewidziane wyjścia. Dla zmylenia czujności żony, a nawet Zuzy, którą zmylić było wcale niełatwo, miał dyrektor pewien specjalny sposób bycia. Określał to sam przed sobą słowami: jak we śnie.
Na przykład dziś: przyszedł w nieoczekiwanej godzinie. Nie zdejmując mokrej jesionki udał się w kapiącym kapeluszu do salonu, zabrał stamtąd nuty, pulpit, zawlókł to wszystko do swego gabinetu i tu, chociaż nie zanosiło się na żaden kwartet, gdyż Coeur miał wykręconą nogę — zaczął ćwiczyć.
Partię drugich skrzypiec z kwartetu Schumanna.
Po półgodzinie rozległo się niespokojne pukanie.
Kostryń nie odpowiedział. Podczas systemu „jak we śnie” można nie odpowiadać.
Potem znów wołano na obiad. W czasie systemu „jak we śnie” nie słyszy się żadnych pukań ani wołań. Dopiero głos i instancje Zuzy miały prawo wyrwać Kostrynia z osobliwego stanu, którym osiągnął już jednak, czego pragnął: najbliżsi siedzieli za stołem, przy obiedzie, jak struci.
Zjadłszy obiad, poprosił Zuzę do siebie, do gabinetu.
— Przyjdź tam z czarną kawą.
Pani Stanisława chowała właśnie owoce do kredensu. Usłyszawszy życzenie męża, zatrzymała się z srebrną tacą przed otwartymi skrytkami, jak gdyby w pół drogi. Po chwili dopiero zwróciła ku mężowi twarz, mimo ciemność ponurego popołudnia jaśniejącą przepięknie światłem, urodą, po prostu wzniosłością. Złociste włosy błyszczały jej nad czołem.
Rzeczywiście, medalion — zirytował się Kostryń przywodząc na myśl efektowne określenie Coeura.
— A mnie nie prosisz? — spytała Stanisława.
Nie odpowiedział.
Po przykrej i brutalnej scenie w bibliotece Staszica oraz drugiej, późniejszej, w łóżku, kiedy po posiedzeniu wrócił w nocy od Coeura, ustaliło się w Kostryniu niespodziane zgoła przekonanie, że wszystkiemu winna jest właściwie Stanisława.
— Czy ciebie nie proszę? — podchwycił po długiej pauzie pytanie Stanisławy. — Nie, kochanie — dodał w drzwiach — proszę Zuzę.
Przez strugę wody odgłosy huty dochodziły do gabinetu Kostrynia o wiele słabsze, elastyczniejsze i rozciągliwsze.
— Moje dziecko, chciałem z tobą pomówić.
— No, tak.
— Nie chcę tych spraw poruszać z matką.
— Bardzo słusznie.
— Dlaczego bardzo słusznie?!
— Skoro nie chcesz, musisz mieć jakieś ważne powody.
— No tak, nie chcę matki martwić.
— Bardzo słusznie. Martw mnie.
Kostryń spojrzał na córkę przestraszony. Nie imały się jej żadne sposoby indagacyjne. Metoda „jak we śnie” nie mogła tu mieć żadnego zastosowania.
Zuza siedziała na kanapie, z nogą na nogę wysoko założoną, utleniona na rudo. Jak zawsze, w najstosowniejszym obuwiu, szaro, ściśle a najstosowniej ubrana. Z czerwonych, ukarminowanych ust, malutkich jak serduszko ptaszka, puszczała kółka dymu.
Siedzi tu teraz z nogą na nodze założoną, foremna i układna. Czyż nie powinna zostać żoną ministra przemysłu i handlu?! A już co najmniej jakiegoś podsekretarza stanu przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych? O ileż przewyższała matkę, mocny Boże?!
Kostryń przechylił głowę żałośliwie i rozpoczął długie ojcowskie wywody, pełne uświęconego kłamstwa. Że wszystko urządzał i naginał do tego, by rodzinie — a przede wszystkim tobie, moje dziecko, na niczym nie zbywało. Jeżeli chodzi o walkę o byt w tych trudnych stosunkach tutejszych, o niczym nie wiecie, wszystko staram się sprzed drogi wam usunąć, nigdy nie obarczając was.
Zuza zmieniła pozycję na kanapie, rzucając niespodzianie: — Dalej?
Kostryń umilkł. Zawstydził się.
Patrzyli na siebie, przez mrok pokoju mijali się gładkimi spojrzeniami. Gdy wspomniał o domowym ognisku, musiał co prędzej spuścić oczy, źrenice bowiem Zuzy jakby go poparzyły.
Zaczerwienił się do własnych myśli. Może to nie on sam, może to tylko jego własne myśli niewiadomym sposobem tak kierowały Zuzą, że to ona, Zuza, administrowała całą przyjaźnią z Coeurem? Urządzała tenisa, pierwsza wymyśliła kwartety, w których sama nie grała nigdy.
Dobrze, że rozległy się na korytarzu posuwiste kroki i głos medalionu: — Czy macie dosyć kawy?
— Ależ dosyć — krzyknął niecierpliwie Kostryń.
Miękkie kroki odeszły.
Przysiadł się do córki. Tuż obok, bardzo blisko.
Jak gdyby całkiem inny: cichy, spłoszony, smutny.
— Wiesz — zaczął — że mam właściwie pół na pół wymówione miejsce.
Ku wielkiemu zdziwieniu nie odnalazł w oczach Zuzy żadnego wrażenia. Dopiero po chwili żachnęła się mówiąc: — Zapewniam cię, że wedle mego przeświadczenia nikt nie ośmieli się wymówić ci miejsca na „Erazmie”. — Odsunęła się w drugi kąt kanapy.
Kostryń rozśmiał się krótko i radośnie, przekonany stanowczą intonacją córki. Po czym nagle spuścił głowę pełen wstydu. Skromnie wyjaśnił, o co mu chodziło. Gdy w obawie, jak by to powiedzieć, gdy w obawie o wszystko poczyniło się pewne kroki poniekąd przeciwne istotnym planom Coeura.
— Czyim? — syknęła Zuzanna.
— Coeura — rzekł Kostryń cicho.
— A cóż nas Coeur obchodzi?!
Nie odpowiedzieli sobie na to pytanie.
— Nie chodzi o osoby — martwił się Kostryń — a o rzecz samą, o rzecz, którą trzeba koniecznie odrobić. Skoro chcą, a wszyscy, wszyscy teraz chcą, to będą mieli już ten swój strejk. — Mówił zamykając oczy, jak gdyby nawet w mroku nie chciał patrzeć na to wstrętne słowo: strejk.
— Więc będą mieli. Ale odrobić należy to, co się zawiniło. Należy odrobić moje fałszywe stanowisko poprzednie, a sprowokować tych, którzy i tak będą rozbici.
Rozumiesz przecie, że ojciec twój, czy chce, czy nie chce, musi tutaj rządzić się także i podstępem. Tym, co ludzie wrodzy nam a bezmyślni nazywają podłością.
— Rozumiem doskonale.
Wysunął wolno naprzód rękę, uniósł z podołka córki zimną jej dłoń i ucałował. — Otóż — szeptał cichutko — przebywa tu obecnie ten, jakże mu tam, no, syn starego, Tadeusz Mieniewski. Bardzo kręci się wśród tutejszych partyjników. Znają go wszyscy i może nawet myślą, że ma jakieś zlecenia od starego leadera. Daruj, że o tym wspomnę, ma tu nawet stosunek, miłosny stosunek z dziewczyną kopalnianą, niejaką Eleonorą, dobre imię? Eleonorą Duś. Ode mnie z „Erazma” już ją wydaliłem.
Zuzanna wstała. Cóż ją mogło obchodzić, z kim jakiś tam Tadeusz Mieniewski ma miłosne stosunki?! Uzmysłowiła sobie wyraźnie, że ojciec prosi ją o to, co już dawno chyba i jeszcze raz ostatni w niedzielę załatwiła z Coeurem sama...
Spóźnia się ojciec z głupimi intrygami, na tle owego Włazolinu — żeby to tu w mieszkaniu na jakimś kawałku podłogi wypróbować, potem urządzić pokaz, na przykład w sali koncertowej na pierwszym piętrze Rady Kopalń i Hut. Uprzednio zawiadomić anonimem szanownych towarzyszy i niechże patrzą, jak to syn leadera, co ich od strajku odmawiał, froteruje posadzki u kapitalistów.
Oto, co skromnie, z żałosnym westchnieniem wyłuszczał Kostryń córce.
— Zasadniczego znaczenia nie ma taka rzecz —twierdził wstydliwie — ale rozumiesz sama, iż w chwili wrzenia taki szczegół wyprowadza przeciwnika z równowagi, kompromituje?!
— A cóż ma do rzeczy, że młody pan Mieniewski ma tu jakąś dziewczynkę?
— Tamto znów, ta kochanka, łączy się z czym innym. Tamto są znowu komuniści. To się jakoś tak dziwnie, dziwnie rozgałęzia, tak nieuchwytnie przenika jedno w drugie, korzenie ma dalekie.
— A cóż na to twoja informatorka, Knote? Cóż mówi Knote?
Kostryń niedbale machnął ręką.
Zuza dotknęła ojca w ramię:
— Nie wstyd ci dla takiego głupstwa zamykać się ze mną na klucz i przykrość robić matce?!
Szczypnąwszy struny skrzypiec położonych na biurku wyszła z przykrym uśmiechem. Trącone kwinty zabrzmiały czyściutko. Kostryń przysłuchiwał się dźwiękowi z bezmierną ciekawością.
Ach tak — udało się!
A przy tym, jeżeli chodzi o wyrównanie pewnych pobocznych rachuneczków z starym Mieniewskim, to wyrównanie nie najgorsze! Sprawdzić jeszcze, czy młody blagier ma przynajmniej te jakieś zaprawy w odpowiednim stanie.
Kostryń zebrał się do Knote. Mokrą jesionkę, w myśl teorii „jak we śnie”, zostawił w gabinecie na krześle. Wziął futro. I czapkę futrzaną. Trzeba w końcu przebaczyć tej Knote. Nie przeciągać struny, zwłaszcza obecnie, gdy zależy na świeżych wiadomościach od Drążków.
Zastał masażystkę, jak właśnie pragnął: w szpitalnej bieli.
Dziś, gdy tyle przebaczenia miał w sercu, biel owa, czysty, gładko sprasowany kitelek — przypominała dyrektorowi pierwsze poznanie z Knote. W okresie wojny światowej, podczas tłumienia epidemii tyfusu plamistego w łączności z Komitetem Biskupim.
Na widok dyrektora — w futrze wyglądał szeroko, mężnie i barczyście — Knote zawstydziła się.
Przepadał za tym. Okazało się jednak, że na razie zawstydziła się nie z oczekiwania, ale z obawy. Wskazując na ceratową kanapę wykrzyknęła: — Tyle dziś miałam wenerycznych wypadków! Skąd się to bierze, panie dyrektorze, doprawdy już nie wiem. Ci ludzie chyba w końcu nawet węgiel tu pozarażają?!
—Więc umyj się od razu w sublimacie!
— Dawno zrobione — odrzekła Knote.
— No, więc chodź!
Przyszła do niego. Objął ją wilgotnymi rękawami futra, objąwszy zaś zadziwił się, jak chyba nigdy jeszcze od czasu poznania. Knote, która na każde zawołanie lgnęła do swego dyrektora szczelnie, sama mówiła kiedyś — jak ameba — nie potrafiła dzisiaj przylgnąć. Ani wklęsnąć odpowiednio, ani płaską się stać, a potem znów ciepłą, pożądliwą i przytulną.
— Po prostu — nic!
Głowa ją boli?
Nie.
Może coś zjadła?!
Nie.
Kłopoty?!
I to nie.
Więc nie zwracać uwagi?
— Ma się rozumieć. — Słowa te wypowiedziała głosem wysokim, cichym.
Trzeba babę przejednać, ucieszył się Kostryń. Wsunął ręce, po swojemu, za biały fartuch na piersiach. Rzecz osobliwa: piersi Knote zachowały całkowitą obojętność. Trzeba kobietę rozgrzać!
Kostryń jął opowiadać w tym celu, co czeka teraz miłego gościa nyży! Jaki doskonały pomysł, jeżeli chodzi o gruntowną kompromitację bezczelnego smarkacza i warchoła.
— Froterka, rozumiesz to? Publiczna froterka! Więc pokaż mi te gary w końcu!
Przeszli do nyży. Knote pierwsza, nie truchcikiem wiewiórki, lecz dokładnie, sumiennie, jak się idzie na dyżur szpitalny.
Obok odkrytych garów leżało na parapecie okienka mnóstwo pudełek blaszanych z tą właśnie pastą. Widocznie gotową do użytku. Kostryń wąchał pudełka, jedno po drugim, nader badawczo. Knote patrzyła przez ten czas w małe, ciemne, deszczem zalane okienko nyży.
— Co ci jest? — spytał nagle dyrektor. — Czemuś taka nieswoja?
Bez odpowiedzi: wzrok poczciwej Knoci wlepiony obojętnie w zalane deszczem okno.
— Co ci jest? — spytał Kostryń po raz drugi, obwąchując pudełka.
— Nic mi nie jest, Feliksie.
Wyrzekła dziś słowo — Feliksie — nie szukając żadnej aprobaty w jego oczach, głosem wysokim, cichym, równym, po prostu zagrobowym!!
Kostryń schrypł. Zmąciło mu się w oczach W jednej ręce trzymał jeszcze pudełko, drugą szybko, brutalnie wtargnął pod suknię masażystki.
Trwała nieporuszona, z straszliwym uczuciem w swym poniżonym ciele. Jak gdyby pająk przebrzydły wnikał w nią łapczywie.
— No co, no co, moja Knote? Powiedz nareszcie!
— Otóż to właśnie, Feliksie, że teraz myślę tylko o śmierci. To. Czy moja wina, czy tylko takie czasy teraz idą, nie wiem. Czy z ciebie i z przejść naszych ta nauka przyszła? Mam ci nawet powiedzieć, że na ten temat płakałyśmy razem z twoją żoną, przy masażu!... Myślę tylko o śmierci.
Kostryń głaskał, pieścił jej ciało, Knote stała cierpliwie, posłuszna, niczym zwierzę.
Wpatrzona w mokre szyby, wstrząśnięta przerażeniem i wstrętem, a jedną tylko myślą ożywiona: że Kostryń ulęknie się owych myśli o śmierci, skłamanych zresztą, nieprawdziwych!! Za którymi rozścielony jest ogródek księdza Kani na Zielonem, wszystkie zioła posłuszne, cicha rozmowa w starej karczmie na hałdach i męskie, święte miłosierdzie.
— Cóż za głupstwa o śmierci?! Skądże jeszcze to znowu? — warknął dyrektor. Przyciągnął masażystkę jeszcze bliżej, wydobył portfel, wyłuskał cicho z przegródki banknot stuzłotowy.
Knote, zamiast ucieszyć się, zapłakała gorzko. Płaczem wysokim, śpiewnym, cichym, jakby „zagrobowym”.
— O cóż znów, o co, o co?!
— Żebyś wiedział, Feliksie — zdążyła wyznać w końcu — że obie teraz tak płaczemy. Obie. Gdyż obie jesteśmy bardzo nieszczęśliwe.
— Gdzie znowu, jakie obie?!
— Twoja żona, Feliksie, i ja — wyznała godnie Knote.
Przyobiecała zrozpaczonej Stanisławie, że pogada, że wstawi się do męża, czyż nie wstawiła się? Płakały, owszem, płakały niedawno razem przy masażu, gdy Knote opowiedziała Stanisławie o dziwnym księdzu Kani, o prostej wierze prostych górników, którzy z nauk i kazań szlachetnego fanatyka czerpać mogą tyle nadziei, osłody, ulgi i otuchy.
Kostryń słuchał. Czyżby się obie porozumiały jakoś w końcu?!... — Cóż znowu za wspólne płacze i zwierzenia?!
Puścił Knote, gdy mu przez łzy oświadczyła, iż zwierzeń żadnych nie było. — Masz tutaj sto złotych na kuferku — dodał i z okrzykiem — powariowały baby! — wyszedł z pracowienki.
— Cóż to za jakieś wspólne żale gorzkie odprawiacie z Knote? — spytał wieczorem w sypialni żony. Nie cierpiał tej niebieskiej sypialni, podobnej do buduaru w sztuce „Madame sans gêne”. Właśnie na sztuce tej, podczas trzeciego aktu, doniesiono Kostryniowi swego czasu, że stary Mieniewski unicestwił wszelką możliwość kompromisu na komisji mieszanej w ministerstwie.
— Gorzkie żale? Nic nie wiem o żadnych żalach, nie mamy chyba jednak powodu do specjalnej radości.
Pani Stanisława leżała już w łóżku. Nawet w łóżku umiała leżeć inaczej niż wszyscy: spoczywała uroczyście.
Dyrektor wzruszył ramionami. By zmienić temat rozmowy, spytał po chwili o niewyczerpaną nigdy, jeżeli chodzi o kłopoty, dobroczynną bibliotekę Staszica. Naturalnie, jak zawsze przed każdą solidniejszą awanturą w Zagłębiu, wielki ruch, drobni urzędnicy pchają się jeden przez drugiego, wypożycza, kto tylko w Boga wierzy?...
Stanisława nie odpowiedziała czyniąc jeden z swoich przepięknych gestów śnieżnym ramieniem.
— Doskonale — przerwał Kostryń. Po czym uprzedził żonę co do wizyt Mieniewskiego młodego. Rzecz zgoła niewinna, chodzi tu o wypróbowanie pewnych, zdaje się zresztą, niedołężnych pomysłów, ale wynik może być zabawny.
— Wytłumaczyłem to już Zuzie. Mieniewski próbować będzie u nas jakichś tam swoich past. Wciąga mnie w to. Rozumiesz, że nie należy odmawiać od razu.
Tak samo, jak w rozmowie z nim samym Zuzanna, dorzucił na koniec: — Dalej?
I tu znów scena! Całkiem niespodziewanie dzika, nieprzytomna scena!!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.