Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarne skrzydła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,90

Czarne skrzydła - ebook

Nowa książka autorki światowego hitu Sekretne życie pszczół. Numer 1 na liście bestsellerów New York Timesa, wyselekcjonowany do ekskluzywnego klubu książkowego Oprahy Winfrey!

Dwie kobiety, dwie walki o wolność, jedna niezwykła przyjaźń…

Sarah Grimké jest córką sędziego sądu najwyższego Karoliny Południowej, plantatora zaliczanego do elity Charlestone. Nie potrafi się jednak podporządkować obowiązującym w jej świecie konwenansom. Marzy o tym, żeby studiować i zostać pierwszą kobietą prawnikiem. Na swoje jedenaste urodziny dostaje niecodzienny prezent – wyciągniętą z czworaków i obwiązaną lawendowymi wstążkami czarnoskórą Hetty, zwaną Szelmą. To kolejny „obyczaj”, którego Sarah nie potrafi zaakceptować, bo drugiego nie można przecież „posiadać”… To dopiero początek jej problemów.

Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami i życiem pierwszych abolicjonistek, sióstr Grimké, wspaniała powieść, która prowadzi nas do korzeni stanów południowych Ameryki. Niezwykła pochwała siły przyjaźni i siostrzanej miłości ponad podziałami. Świadectwo walki o wolność i prawo do głosu. Od czasów Przeminęło z wiatrem nie było takiej opowieści!

Służące – tylko lepsze.

„The Sun”

Bogata narracja, wyraziści bohaterowie i rzadka dziś historyczna perspektywa to idealny materiał na wspaniały, poruszający film.

Oprah Winrfey, właścicielka praw do ekranizacji książki

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07918-8
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hetty Szelma Grimké

Był czas, kiedy lu­dzie w Afryce po­tra­fili la­tać. Tak pew­nej nocy po­wie­działa mi mauma. Mia­łam wtedy dzie­sięć lat.

– Twoja baba-mauma, Szelmo, wi­działa to na wła­sne oczy. Mó­wiła, że wzno­sili się aż nad drzewa i chmury. Mó­wiła, że la­tali jak kosy. Ale kiedy tu­taj przy­pły­nę­li­śmy, utra­ci­li­śmy tę ma­gię na za­wsze.

Moja mauma była by­stra. Nie umiała czy­tać ani pi­sać tak jak ja. Całą swoją wie­dzę czer­pała z ży­cia, a nie za­znała w nim wiele szczę­ścia. Spoj­rzała na moją twarz, na któ­rej ma­lo­wały się smu­tek i zwąt­pie­nie.

– Nie wie­rzysz mi? A jak my­ślisz, dziecko, skąd się wzięły twoje ło­patki?

Chude ko­ści ster­czały z mo­ich ple­ców jak dwa gru­zełki. Mauma po­kle­pała mnie po nich i do­dała:

– Tylko tyle zo­stało z two­ich skrzy­deł. Te­raz to zwy­kłe, pła­skie ko­ści, ale pew­nego dnia je od­zy­skasz.

By­łam by­stra jak mauma. Cho­ciaż mia­łam do­piero dzie­sięć lat, wie­dzia­łam już, że te hi­sto­rie o la­ta­ją­cych lu­dziach to zwy­kła bujda. Wcale nie by­li­śmy ma­gicz­nymi ludźmi, któ­rzy utra­cili swoją moc, tylko zwy­kłymi nie­wol­ni­kami. I ni­g­dzie się nie wy­bie­ra­li­śmy. Do­piero po ja­kimś cza­sie zro­zu­mia­łam, co mauma chciała przez to po­wie­dzieć. Na­prawdę umie­li­śmy la­tać, tyle że ma­gia nie miała z tym nic wspól­nego.

Tam­tego dnia, kiedy wy­padki przy­brały nie­od­wra­calny ob­rót, a moje ży­cie zmie­niło się na za­wsze, do­kła­da­łam drewna pod ko­cioł na po­dwó­rzu, wy­go­to­wu­jąc po­ściel dla nie­wol­ni­ków. Oczy pa­liły mnie od dro­bi­nek ługu, które po­ry­wał wiatr. Po­ra­nek był chłodny – słońce przy­po­mi­nało biały gu­zi­czek przy­szyty mocno do nie­bo­skłonu. La­tem no­si­ły­śmy su­kienki z sa­mo­działu i majtki z dłu­gimi no­gaw­kami, lecz wraz z na­sta­niem char­le­stoń­skiej zimy, która przy­cho­dziła jak le­niwa dzie­wu­cha do­piero w li­sto­pa­dzie albo stycz­niu, za­kła­da­ły­śmy bez­kształtne palta z gru­bej przę­dzy – zwy­kłe stare worki, tylko z rę­ka­wami. Mój był uży­wany i się­gał mi aż do ko­stek. Nie wie­dzia­łam, ile brud­nych, nie­my­tych ciał no­siło go przede mną, ale każde z nich zo­sta­wiło po so­bie ślad – spe­cy­ficzną woń.

Tego ranka na­sza pani wy­grzmo­ciła mi grzbiet, bo za­snę­łam w trak­cie mo­dli­twy. Co­dzien­nie wszy­scy nie­wol­nicy z wy­jąt­kiem Ro­setty, która była stara i obłą­kana, zbie­rali się przed śnia­da­niem w ja­dalni. Wal­czy­li­śmy z sen­no­ścią, pod­czas gdy pani czy­tała nam bi­blijne wer­sety o tym, że „Je­zus gorzko za­pła­kał”, i mo­dliła się, aby Bóg ob­da­rzył nas naj­mil­szą Mu ce­chą, czyli p o s ł u s z e ń s t w e m. A je­śli ko­muś zda­rzyło się przy­snąć, wów­czas pani, mię­dzy „i rzekł Bóg to” a „i rzekł Bóg tamto”, z ca­łych sił okła­dała go la­ską.

Po­skar­ży­łam się Cio­teczce na swoje nie­szczę­ście.

– Od­dal ode mnie ten kie­lich! – po­wie­dzia­łam, po­słu­gu­jąc się jed­nym z wer­se­tów pani. – Je­zus gorzko za­pła­kał, bo zna­lazł się w po­trza­sku ra­zem z na­szą pa­nią, tak samo jak my.

Cio­teczka, ku­charka, słu­żyła na­szej pani, od­kąd ta była małą dziew­czynką, i ra­zem z ka­mer­dy­ne­rem Tom­frym za­rzą­dzała ca­łym do­mem. Tylko ona mó­wiła pani, co ma ro­bić, i nie ob­ry­wała za to la­ską. Mauma za­wsze po­wta­rzała, że­bym li­czyła się ze sło­wami, ale ni­gdy nie słu­cha­łam. Cio­teczka trzy razy dzien­nie wy­ba­łu­szała na mnie oczy.

By­łam szelmą. Ale to nie stąd wzięło się moje imię. Pan i pani na­zy­wali każ­dego jak na­leży, mauma spo­glą­dała jed­nak na swoje ma­leń­stwo le­żące w ko­szyku i wtedy do głowy przy­cho­dziło jej inne imię, zwią­zane z wy­glą­dem dziecka, z dniem ty­go­dnia, po­godą albo tym, jaki tam­tego dnia wy­da­wał się świat. Ko­szy­kowe imię mo­jej maumy brzmiało Lato, a to wła­ściwe Char­lotte. Miała brata na­zwa­nego Cięż­ki­czas. Lu­dzie są­dzą, że ja cią­gle coś zmy­ślam, ale to aku­rat naj­praw­dziw­sza prawda.

Ten, kto no­sił ko­szy­kowe imię, przy­naj­mniej do­stał coś od swo­jej maumy. Kiedy przy­szłam przed­wcze­śnie na świat, pan Grimké ochrzcił mnie Hetty, lecz mauma po­pa­trzyła na mnie i na­zwała Szelmą.

Tam­tego dnia po­ma­ga­łam Cio­teczce na po­dwó­rzu, a mauma szyła dla pani suk­nię ze zło­tej sa­tyny, taką z tur­niurą. Mó­wiło się, że jest w stylu fran­cu­skim. Mauma była naj­lep­szą szwaczką w ca­łym Char­le­sto­nie, na do­da­tek bar­dzo pra­co­witą. Nikt tak jak ona nie umiał wy­cza­ro­wać rów­nie pięk­nego stroju, cho­ciaż nie ko­rzy­stała z żad­nych wy­kro­jów. Nie cier­piała ich. Sama wy­bie­rała je­dwa­bie i ak­sa­mity na tar­go­wi­sku, po czym szyła z nich wszystko, czego za­ży­czyli so­bie pań­stwo Grimké – za­słony, pi­ko­wane spód­nice, tur­niury, spodnie z koź­lej skóry i szy­kowne stroje jeź­dziec­kie na ty­dzień wy­ści­gów.

Jedno wam mogę po­wie­dzieć – biali lu­dzie cią­gle my­śleli o ty­go­dniu wy­ści­gów kon­nych. Cho­dzili wtedy na pik­niki, prze­chadzki i brali udział w in­nych ele­ganc­kich wy­da­rze­niach. Przy­ję­cie u pani King za­wsze od­by­wało się we wto­rek. Ko­la­cja w klu­bie jeź­dziec­kim w środę. Naj­więk­sze za­mie­sza­nie było w so­botę, kiedy pa­ra­do­wali w swo­ich naj­lep­szych stro­jach na Balu Świę­tej Ce­cy­lii. Cio­teczka za­wsze ma­wiała, że Char­le­ston cierpi na wy­staw­ność. Mniej wię­cej do ósmego roku ży­cia są­dzi­łam, że wy­staw­ność to ro­dzaj bie­gunki.

Na­sza pani była ni­ską ko­bietą o sze­ro­kiej ta­lii, a pod oczami miała coś, co wy­glą­dało jak wa­łeczki cia­sta. Od­ma­wiała wy­po­ży­cza­nia maumy in­nym pa­niom. Bła­gały ją o to, mauma także bła­gała, bo część wy­na­gro­dze­nia mo­głaby za­trzy­mać dla sie­bie – ale na­sza pani mó­wiła, że nie po­zwoli, aby inne pa­nie miały lep­szą gar­de­robę niż ona. Wie­czo­rami mauma darła pasy ma­te­riału, z któ­rych po­tem szyła kapy, a ja w jed­nej ręce trzy­ma­łam ło­jową świecę, drugą zaś ukła­da­łam te pasy ko­lo­rami, po­rząd­nie i schlud­nie. Mauma lu­biła ja­skrawe barwy. Two­rzyła z nich po­łą­cze­nia, które ni­komu in­nemu nie przy­szłyby do głowy – fio­le­towy z po­ma­rań­czo­wym, ró­żowy z czer­wo­nym. Jej ulu­bio­nym kształ­tem był trój­kąt. Za­wsze czarny. Na każ­dej ka­pie, jaką uszyła, umiesz­czała czarny trój­kąt.

Mia­ły­śmy drew­nianą skrzynkę, w któ­rej trzy­ma­ły­śmy pasy ma­te­riału, sa­kiewkę na igły i praw­dziwy mo­siężny na­par­stek. Mauma mó­wiła, że ten na­par­stek pew­nego dnia bę­dzie mój. Kiedy z niego nie ko­rzy­stała, no­si­łam go na palcu ni­czym naj­praw­dziw­szy klej­not. Na­sze kapy wy­py­cha­ły­śmy su­rową ba­wełną i strzę­pami wełny. Naj­lep­szym wy­peł­nie­niem było wów­czas pie­rze, po­dob­nie jak te­raz. Mauma i ja pod­no­si­ły­śmy z ziemi każde piórko, na które się na­tknę­ły­śmy. Cza­sami mauma przy­cho­dziła z kie­sze­niami peł­nymi gę­sich piór, które po­wy­cią­gała z dziur w do­mo­wych ma­te­ra­cach. Kiedy nie mia­ły­śmy czym wy­peł­nić kapy, zry­wa­ły­śmy długi mech z dębu ro­sną­cego na po­dwó­rzu i wszy­wa­ły­śmy go mię­dzy pod­szewkę a wierzch kapy, ra­zem z lar­wami i całą resztą.

To było to, co mauma i ja ko­cha­ły­śmy. Nasz wspól­nie spę­dzony czas przy ka­pach.

Nie­za­leż­nie od tego, jaką pracę przy­dzie­liła mi Cio­teczka na po­dwó­rzu, za­wsze ob­ser­wo­wa­łam okno na pię­trze, gdzie sie­działa mauma i szyła. Mia­ły­śmy umó­wiony sy­gnał. Je­śli przy kuchni na po­dwó­rzu od­wró­ci­łam wia­dro do góry dnem, zna­czyło to, że droga wolna. Mauma otwie­rała wtedy okno i rzu­cała mi cią­gutki, które wy­kra­dła z po­koju na­szej pani. Cza­sami tą samą drogą wę­dro­wał to­bo­łek ze skraw­kami róż­nych tka­nin – prze­pięk­nego per­kalu, kra­cia­stej ba­wełny, mu­ślinu, lnia­nego płótna z im­portu. A raz na­par­stek z praw­dzi­wego mo­sią­dzu. Mauma naj­bar­dziej lu­biła pod­bie­rać szkar­łatną nić. Zwi­jała ją, cho­wała do kie­szeni i jak gdyby ni­gdy nic wy­cho­dziła z nią z domu.

Tam­tego dnia na po­dwó­rzu pa­no­wało nad­zwy­czajne po­ru­sze­nie, dla­tego nie mia­łam co li­czyć, że cią­gutka spad­nie mi z nieba. Ma­riah, na­sza praczka, opa­rzyła so­bie dłoń wę­glami z że­lazka, przez co Cio­teczka rwała włosy z głowy nad za­le­ga­ją­cym pra­niem. Tom­fry ka­zał lu­dziom przy­go­to­wać się do za­rżnię­cia świni, która bie­gała jak osza­lała i kwi­czała na całe gar­dło. Na po­dwó­rzu ze­brali się wszy­scy, od sta­rego Snowa, na­szego woź­nicy, po sta­jen­nego Prince’a. Tom­fry chciał uwi­nąć się raz-dwa, bo na­sza pani nie cier­piała ha­łasu na po­dwó­rzu.

Ha­łas znaj­do­wał się na jej li­ście nie­wol­ni­czych grze­chów, którą zna­li­śmy na pa­mięć. Nu­mer je­den: kra­dzież. Nu­mer dwa: nie­po­słu­szeń­stwo. Nu­mer trzy: le­ni­stwo. Nu­mer cztery: ha­łas. Nie­wol­nik miał być jak Duch Święty – nikt go nie wi­dział, nikt go nie sły­szał, ale za­wsze krą­żył w po­bliżu, go­towy do wy­ko­na­nia po­le­ce­nia.

Pani za­wo­łała do Tom­fry’ego, żeby uci­szył tę świ­nię. Dama nie po­winna wie­dzieć, skąd po­cho­dzi jej be­kon. Sły­sząc to, rzu­ci­łam do Cio­teczki, że pani na­wet nie wie, którą stroną be­kon wcho­dzi, a którą wy­cho­dzi. Cio­teczka trzep­nęła mnie w kark.

Wzię­łam długi kij, na­zy­wany przez nas ki­janką, wy­ło­wi­łam po­ściel z ko­tła i roz­wie­si­łam na żer­dzi, na któ­rej Cio­teczka su­szyła zioła. Nie wolno było prać w stajni, bo ko­nie były zbyt cenne, żeby na­ra­żać ich oczy na dzia­ła­nie ługu. Co in­nego nie­wol­nicy. Cen­ty­metr po cen­ty­me­trze trze­pa­łam prze­ście­ra­dła i koce ki­janką. Mó­wi­li­śmy na to „młó­ce­nie brudu”.

Kiedy upo­ra­łam się z pra­niem, zo­sta­łam bez za­ję­cia i mo­głam na­cie­szyć się grze­chem nu­mer trzy. Po­szłam ścieżką, którą wy­dep­ta­łam w ziemi, krą­żąc nią po dzie­sięć, dwa­na­ście razy dzien­nie. Za­czy­nała się na ty­łach głów­nego bu­dynku, wio­dła przez po­dwórko, obok kuchni i pralni, a koń­czyła się przy roz­ło­ży­stym drze­wie. Nie­które jego ga­łę­zie były szer­sze ode mnie i każda z nich wiła się jak wstążki w pu­dełku. Złe du­chy prze­miesz­czają się po li­niach pro­stych, a na na­szym drze­wie ze świecą szu­kać miej­sca, które nie by­łoby wy­krzy­wione. My, nie­wol­nicy, zbie­ra­li­śmy się w jego cie­niu, kiedy upał bar­dzo do­ku­czał. Mauma za­wsze mi po­wta­rzała, że­bym nie zry­wała z niego oplą­twy, bo to ona za­trzy­muje słońce i nie­po­żą­dane spoj­rze­nia.

Mi­nę­łam staj­nię i po­wo­zow­nię. Ścieżka pro­wa­dziła przez cały znany mi świat. Wtedy jesz­cze nie wi­dzia­łam sto­ją­cego w domu wi­ru­ją­cego glo­busa... Szłam da­lej, ma­rząc o tym, żeby ten dzień wresz­cie do­biegł końca, aby­śmy mo­gły ra­zem z maumą pójść do na­szego po­koju. Znaj­do­wał się nad po­wo­zow­nią i nie miał okna, a za­la­tu­jący ze stajni i obory smród cza­sami był tak silny, jakby na­sze sien­niki były wy­pchane obor­ni­kiem za­miast słomą. Po­zo­stali nie­wol­nicy spali w po­ko­jach bli­sko kuchni na po­dwó­rzu.

Wiatr się wzmógł. Na­słu­chi­wa­łam trze­potu ża­gli w za­toce po dru­giej stro­nie drogi. Zna­łam to miej­sce z za­pa­chu nie­sio­nego przez bryzę, ale ni­gdy go nie wi­dzia­łam. Ża­gle wy­da­wały dźwięk po­dobny do trza­ska­ją­cego bata. Sły­sząc go, za­wsze nad­sta­wia­li­śmy uszu, żeby spraw­dzić, czy to ja­kie­muś nie­wol­ni­kowi wy­mie­rzano chło­stę na po­dwórku są­siada, czy też statki szy­kują się do wyj­ścia w mo­rze. Wszystko się wresz­cie wy­ja­śniało, gdy do pierw­szego od­głosu po chwili do­łą­czały krzyki.

Słońce znik­nęło, zo­sta­wia­jąc zmarszczkę po­śród chmur, jak na tka­ni­nie, z któ­rej od­padł gu­zik. Za­bra­łam ze sobą ki­jankę i te­raz bez żad­nego po­wodu dźgnę­łam nią ro­snący w wa­rzyw­niku ka­ba­czek. A po­tem ci­snę­łam nim o mur, aż pękł z gło­śnym trza­skiem.

Wtedy za­pa­dła głu­cha ci­sza. Od strony tyl­nych drzwi do­biegł głos na­szej pani:

– Cio­teczko, w tej chwili przy­pro­wadź do mnie Hetty.

Świę­cie prze­ko­nana, że pani roz­zło­ściła się z po­wodu ka­baczka, po­szłam do domu, w my­ślach do­da­jąc so­bie otu­chy.Sara Grimké

Moje je­de­na­ste uro­dziny za­częły się od wy­pro­wadzki z dzie­cię­cego po­koju, którą za­rzą­dziła matka. Od roku ma­rzy­łam o ucieczce od por­ce­la­no­wych la­lek, bącz­ków i ma­leń­kich ser­wi­sów do her­baty roz­sia­nych po ca­łej pod­ło­dze, od nie­wiel­kich łó­że­czek usta­wio­nych jedno obok dru­giego, od wszę­do­byl­skiego prze­sytu i ba­ła­ganu, jaki tam pa­no­wał. Lecz te­raz, gdy ten upra­gniony dzień w końcu nad­szedł, sta­nę­łam jak wryta na progu no­wego po­koju. Był spo­wity cie­niem, prze­peł­niony za­pa­chem mo­jego brata – dy­mem i wy­pra­wioną skórą. Zdo­biony fal­ba­nami z czer­wo­nego ak­sa­mitu dę­bowy bal­da­chim wzno­sił się wy­soko nad łóż­kiem, tak że można było od­nieść wra­że­nie, jakby bli­żej mu było do su­fitu niż do pod­łogi. Nie mo­głam się ru­szyć, tak bar­dzo prze­ra­żała mnie myśl o za­miesz­ka­niu w tym miej­scu.

Za­czerp­nę­łam po­wie­trza i rzu­ci­łam się przez próg. Wła­śnie w taki pro­sty spo­sób po­ko­ny­wa­łam prze­szkody, ja­kie pię­trzyła przede mną mło­dość. Wszy­scy uwa­żali mnie za dzielną dziew­czynkę, w rze­czy­wi­sto­ści nie by­łam jed­nak tak nie­ustra­szona, jak im się wy­da­wało. Mia­łam tem­pe­ra­ment żół­wia. Na­po­ty­ka­jąc na swo­jej dro­dze ja­kie­kol­wiek za­gro­że­nie, pra­gnę­łam tylko umrzeć albo się ukryć. Dla­tego wy­my­śli­łam so­bie ha­sło: „Skoro już mu­sisz po­peł­niać błędy, rób to z od­wagą”. Od pew­nego czasu po­ma­gało mi ono sta­wiać czoło ca­łemu światu.

Tam­tego ranka znad Atlan­tyku wiał chłodny, silny wiatr, prze­ga­nia­jąc kłę­biące się chmury. Przez chwilę sta­łam na środku po­koju, wsłu­chu­jąc się w stu­kot sza­bla­stych li­ści palm, który niósł się po ca­łym domu. Okapy nad we­randą po­świ­sty­wały. Huś­tawka po­ję­ki­wała na łań­cu­chach. Na dole domu, w cie­płej kuchni, matka na­ka­zała nie­wol­ni­kom, aby wy­cią­gnęli chiń­skie wazy i fi­li­żanki We­dgwood na moje uro­dzi­nowe przy­ję­cie. Po­ko­jówka Cin­die przez wiele go­dzin zwil­żała i upi­nała jej pe­rukę za po­mocą pa­pieru i lo­kó­wek. Cierpka woń pa­lo­nych wło­sów nio­sła się aż na górę.

Przy­glą­da­łam się, jak Bi­nah, do­mowa nia­nia, chowa moje ubra­nia do ma­syw­nej sta­rej szafy i wspo­mina, jak to bu­jała Char­lesa w ko­ły­sce za po­mocą po­grze­ba­cza albo, po­brzę­ku­jąc mu­szel­ko­wymi bran­so­let­kami, na­pę­dzała nam stra­cha opo­wie­ściami o Bo­odze Hag – sta­rej ko­bie­cie, która lata na mio­tle i wy­sysa od­dech nie­grzecz­nym dzie­ciom. Bę­dzie mi bra­ko­wało Bi­nah. I słod­kiej Anny, która śpi z kciu­kiem w buzi. Bena i Harry’ego, któ­rzy po­tra­fią ska­kać jak dwie ban­shee tak długo, do­póki z ich ma­te­racy nie wy­strzelą gej­zery gę­sich piór, i ma­łej Elizy, co noc cho­wa­ją­cej się w moim łóżku przed spoj­rze­niem strasz­li­wej Bo­ogi.

Rzecz ja­sna już dawno po­win­nam była opu­ścić dzie­cinny po­kój, mu­sia­łam jed­nak za­cze­kać, aż John roz­pocz­nie na­ukę w col­lege’u. Nasz dwu­pię­trowy dom na­le­żał do naj­więk­szych w ca­łym Char­le­sto­nie, bra­ko­wało w nim jed­nak sy­pialni, je­śli wziąć pod uwagę... cóż, płod­ność matki. Uro­dziła nas dzie­się­cioro: Johna, Tho­masa, Mary, Fre­de­ricka i mnie, po­tem zaś obec­nych miesz­kań­ców po­koju dzie­cin­nego: Annę, Elizę, Bena, Henry’ego i ma­łego Char­lesa. By­łam środ­ko­wym dziec­kiem, które matka na­zy­wała o d m i e n n y m, oj­ciec zaś w y j ą t k o w y m, tym o mar­chew­ko­wych wło­sach i twa­rzy upstrzo­nej kon­ste­la­cjami pie­gów. Moi bra­cia wzięli raz wę­gielki i łą­cząc ja­sno­czer­wone plamki, wy­ry­so­wali nimi na mo­ich po­licz­kach gwiaz­do­zbiór Oriona, Wielki Wóz i Wielką Niedź­wie­dzicę. Nie mia­łam nic prze­ciwko temu – przez kilka go­dzin by­łam dla nich ca­łym wszech­świa­tem.

Wszy­scy mó­wili, że to mnie oj­ciec ko­chał naj­bar­dziej. Nie wiem, czy w ten spo­sób oka­zy­wał mi szcze­gólne względy, czy ra­czej współ­czu­cie, z pew­no­ścią jed­nak ja ob­da­rza­łam go więk­szą mi­ło­ścią niż matkę. Był sę­dzią sądu naj­wyż­szego Ka­ro­liny Po­łu­dnio­wej i na­le­żał do naj­wyż­szej war­stwy klasy plan­ta­to­rów uwa­ża­nej w Char­le­sto­nie za elitę. Wal­czył na woj­nie pod ge­ne­ra­łem Wa­shing­to­nem i zo­stał wzięty do nie­woli przez Bry­tyj­czy­ków. Był przy tym czło­wie­kiem zbyt skrom­nym, żeby o tym wszyst­kim opo­wia­dać – matka ro­biła to za niego.

Miała na imię Mary i na tym mniej wię­cej koń­czyło się jej po­do­bień­stwo do Matki na­szego Pana. Wy­wo­dziła się z naj­star­szych ro­dzin Char­le­stonu, po­tom­ków ośmiu oj­ców za­ło­ży­cieli, któ­rych król Ka­rol II Stu­art wy­słał za ocean, aby zbu­do­wali tam mia­sto. Przy­wo­ły­wała ten fakt w prze­róż­nych kon­wer­sa­cjach tak nie­stru­dze­nie, że już na­wet nie mar­no­wa­li­śmy czasu ani sił na prze­wra­ca­nie oczami. Oprócz za­rzą­dza­nia do­mem, dziećmi i czter­na­ścior­giem nie­wol­ni­ków od­da­wała się rów­nież wielu in­nym obo­wiąz­kom na­tury to­wa­rzy­skiej i re­li­gij­nej. W przy­pły­wie wiel­ko­dusz­no­ści uspra­wie­dli­wia­łam bez­względne za­cho­wa­nie matki wy­czer­pa­niem. Po­dej­rze­wa­łam jed­nak, że była po pro­stu ma­łost­kowa z na­tury.

Uło­żyw­szy szczotki i wstążki do wło­sów na to­a­letce w stylu Hep­ple­white, Bi­nah od­wró­ciła się w moją stronę. Chyba spra­wia­łam wra­że­nie bar­dzo sa­mot­nej, bo mla­snęła ję­zy­kiem i rze­kła:

– Biedna pa­nienka Sara.

Z ca­łego serca nie zno­si­łam okre­śle­nia „biedna” w po­łą­cze­niu z moim imie­niem. Od­kąd skoń­czy­łam cztery lata, Bi­nah mam­ro­tała pod no­sem „biedna pa­nienka Sara”, jakby to było ja­kieś za­klę­cie.

***

Moje pierw­sze wspo­mnie­nie wy­gląda tak: ukła­dam słowa ze szkla­nych ku­lek brata. Jest lato, a ja sie­dzę pod dę­bem, który ro­śnie na ty­łach po­dwó­rza. Dzie­się­cio­letni wów­czas Tho­mas, któ­rego ko­cham naj­bar­dziej ze wszyst­kich, na­uczył mnie dzie­wię­ciu słów: SARA, DZIEW­CZYNKA, CHŁO­PIEC, IDŹ, STÓJ, SKACZ, BIE­GNIJ, GÓRA, DÓŁ. Za­pi­sał je na per­ga­mi­nie, po czym wrę­czył mi wo­re­czek z czter­dzie­stoma ośmioma szkla­nymi kul­kami. Ukła­dam je na ziemi, na­śla­du­jąc atra­men­towe li­tery Tho­masa. „Sara idź”. „Chło­piec bie­gnij”. „Dziew­czynka skacz”. Uwi­jam się tak szybko, jak mogę. Wkrótce Bi­nah za­cznie mnie szu­kać.

Lecz to nie ona, a matka scho­dzi po tyl­nych schod­kach na po­dwórko. Bi­nah i po­zo­stali nie­wol­nicy słu­żący w domu tło­czą się za nią. Sta­wiają jed­no­cze­śnie kroki, jak gdyby byli jed­nym stwo­rze­niem, sto­nogą prze­mie­rza­jącą nie­bez­pieczną prze­strzeń. Wy­czu­wam cień, który su­nie nad nimi w po­wie­trzu, tra­wiący ich lęk, i wpeł­zam z po­wro­tem w zie­lono-czarny mrok drzewa.

Nie­wol­nicy wpa­trują się w pro­ste jak struna, sprę­ży­ste plecy mo­jej matki, która od­wraca się, po czym ich stro­fuje:

– Co się tak grze­bie­cie? Szybko, uwińmy się z tym raz-dwa.

Kiedy to mówi, je­den z nie­wol­ni­ków słu­żą­cych przy obej­ściu wy­wleka z obory star­szą nie­wol­nicę. Ro­setta broni się, dra­piąc go pa­znok­ciami po twa­rzy. Matka przy­gląda się temu nie­wzru­sze­nie.

Męż­czy­zna przy­wią­zuje Ro­settę za dło­nie do na­roż­nej ko­lumny, na któ­rej wspiera się przy­ku­chenna we­randa. Ko­bieta spo­gląda za sie­bie przez ra­mię i błaga:

– Pani, pro­szę. Pani. Pani. Pro­szę.

Nie prze­staje, na­wet gdy męż­czy­zna za­czyna sma­gać ją pej­czem.

Ro­setta ma na so­bie su­kienkę z ja­sno­żół­tej ba­wełny. Urze­czona pa­trzę, jak tył jej ciała roz­kwita krwią, pla­mami czer­wieni, które otwie­rają się ni­czym pąki kwia­tów. Za nic nie po­tra­fię po­go­dzić za­cie­kło­ści cio­sów z me­lo­dyj­nym za­wo­dze­niem ani pięk­nem ro­ślin roz­kwi­ta­ją­cych wzdłuż jej krę­go­słupa. Ktoś li­czy sma­gnię­cia – czy to matka?

– Sześć, sie­dem.

Chło­sta trwa, ale Ro­setta prze­staje za­wo­dzić i osuwa się wzdłuż ko­lumny.

– Dzie­więć, dzie­sięć.

Od­wra­cam głowę. Po­dą­żam wzro­kiem w ślad za mrówką, która prze­mie­rza od­le­głe kra­iny roz­po­ście­ra­jące się pod drze­wem – gó­rzy­ste ko­rze­nie i le­si­ste mchy, gdzie na każ­dym kroku czają się nie­bez­pie­czeń­stwa – a w my­ślach po­wta­rzam uło­żone wcze­śniej słowa: „Chło­piec bie­gnij”. „Dziew­czynka skacz”. „Sara idź”.

– Trzy­na­ście... Czter­na­ście...

Wy­pa­dam spo­mię­dzy cieni, mi­jam bie­giem męż­czy­znę, który zwija pejcz po do­brze wy­ko­na­nej ro­bo­cie, i zwi­sa­jącą bez­wład­nie Ro­settę. Po­ko­nu­jąc tylne schodki, sły­szę za sobą wo­ła­nie matki. Bi­nah pró­buje mnie zła­pać, ale wy­my­kam się jej, pę­dzę głów­nym ko­ry­ta­rzem, po czym wy­pa­dam na ze­wnątrz fron­to­wymi drzwiami, skąd ru­szam na oślep w stronę wy­brzeża.

Nie pa­mię­tam zbyt do­brze, co dzieje się po­tem. Tylko tyle, że snuję się za­pła­kana wzdłuż trapu statku ża­glo­wego i po­ty­kam o zwój liny. Ja­kiś miły męż­czy­zna z brodą, w ciem­nej czapce, pyta, czego tu szu­kam. Od­po­wia­dam mu: „Sara idź”.

Bi­nah bie­gnie za mną, cho­ciaż nie zdaję so­bie z tego sprawy, do­póki nie za­myka mnie w swo­ich ob­ję­ciach i nie za­czyna gru­chać:

– Biedna panna Sara, biedna panna Sara.

Brzmi to jak de­kret, pro­kla­ma­cja, prze­po­wied­nia.

Kiedy wra­cam do domu, je­stem kłęb­kiem smar­ków, łez, ku­rzu po­dwórka i por­to­wego brudu. Matka przy­ciąga mnie do sie­bie, od­suwa się, po­trząsa mną wście­kle, a po­tem znowu przy­tula.

– Obie­caj, że ni­gdy wię­cej nie uciek­niesz. O b i e c a j.

Chcę obie­cać. Pró­buję. Mam te słowa na końcu ję­zyka – okrą­głe grudki, błysz­czące jak szklane kulki pod drze­wem.

– Saro! – na­ci­ska matka.

Nic. Ci­sza.

Mil­cza­łam przez ty­dzień. Od­zy­ski­wa­łam wła­dzę nad sło­wami stop­niowo – mo­dli­twą, groźbą i po­chleb­stwem. Znowu mó­wi­łam, acz­kol­wiek za­czę­łam się oso­bli­wie ją­kać. Ni­gdy nie wy­sła­wia­łam się ze swo­bodą, na­wet z pierw­szymi w ży­ciu sło­wami mu­sia­łam sto­czyć bój. Te­raz jed­nak ro­bi­łam pauzy mię­dzy po­szcze­gól­nymi zda­niami, jakby nie­zde­cy­do­wana, co wła­ści­wie chcę po­wie­dzieć. Pod­czas tych cią­gną­cych się nie­mi­ło­sier­nie se­kund słowa ku­liły się ze stra­chu na skraju mo­ich ust, a lu­dzie od­wra­cali spoj­rze­nia. Te obrzy­dliwe pauzy po­ja­wiały się i zni­kały we­dle wła­snego, ta­jem­ni­czego uzna­nia. Mo­gły mnie gnę­bić ca­łymi ty­go­dniami, po czym od­pusz­czały na kilka mie­sięcy, tylko po to, by po­wró­cić rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie.

***

W dniu kiedy wy­pro­wa­dzi­łam się z po­koju dzie­cin­nego, aby roz­po­cząć do­ro­słe ży­cie w do­ro­słym po­koju Johna, wcale nie my­śla­łam o okru­cień­stwie, które wy­da­rzyło się na po­dwó­rzu, gdy mia­łam cztery lata, ani o moim za­wod­nym gło­sie. To było ostat­nie, co za­przą­tało mi wtedy my­śli. Moje pro­blemy z mó­wie­niem od dawna nie da­wały o so­bie znać – do­kład­nie od czte­rech mie­sięcy i sze­ściu dni. Łu­dzi­łam się, że zo­sta­łam ule­czona.

Dla­tego gdy ni stąd, ni zo­wąd do po­koju we­szła matka – mio­ta­łam się wła­śnie, pró­bu­jąc przy­sto­so­wać do no­wego oto­cze­nia, a Bi­nah upy­chała moje rze­czy tu i tam – i za­py­tała, czy ta nowa kwa­tera mi od­po­wiada, ze zdu­mie­niem zda­łam so­bie sprawę, że nie je­stem w sta­nie od­po­wie­dzieć. Drzwi w moim gar­dle za­trza­snęły się z hu­kiem. Ci­sza za­wi­sła w po­wie­trzu. Matka spoj­rzała na mnie i wes­tchnęła.

Kiedy wy­szła, od­wró­ci­łam się ple­cami do Bi­nah, z ca­łych sił po­wstrzy­mu­jąc łzy. Nie znio­sła­bym ko­lej­nego „biedna pa­nienka Sara”.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: