Czarne Wzgórza - ebook
Czarne Wzgórza - ebook
Odrodzona miłość. Wielkie niebezpieczeństwo. Zapierająca dech przyroda.
Wychowana na farmie w malowniczej Dakocie Południowej Lil poznaje Coopa, chłopca z Nowego Jorku, który przyjechał do dziadków na wakacje. Tych dwoje nigdy nie zapomni pierwszej miłości, lecz gdy spotykają się po latach, są już innymi ludźmi. Lil, obrończyni zwierząt, prowadzi rezerwat. Coop, detektyw, wraca na farmę, by pomóc dziadkom. Oboje nie zamierzają przywoływać dawnych sentymentów. W rezerwacie znów zaczynają dziać się dziwne rzeczy: po serii niewyjaśnionych zabójstw ktoś zaczyna prześladować Lil.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".
Washington Post Book World
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-613-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Dakota Południowa, czerwiec 1989
Życie Coopera Sullivana się skończyło, wiedział o tym. Sędzia i przysięgli – w postaci rodziców – nie dali się przebłagać, nie ulegli jego rozsądnym argumentom, napadom gniewu ani groźbom, skazali go i wyprawili w drogę, z dala od wszystkiego, co znał i lubił, w świat pozbawiony wypożyczalni wideo i big maców.
Jedyne, co ratowało go przed śmiercią z nudów albo utratą zdrowych zmysłów, to nieoceniony game boy.
Coop się zorientował, że podczas tej odsiadki – dwóch strasznych, głupich miesięcy na durnym Dzikim Zachodzie – może liczyć tylko na niego i tetris. Miał świadomość, że ta gra, którą ojciec przywiózł mu niemal z linii montażowej w Tokio, była rodzajem łapówki.
Coop miał jedenaście lat i nie dawał sobie wciskać kitu.
Praktycznie nikt w całych Stanach Zjednoczonych nie miał jeszcze game boya i to było cool. Ale co z tego, że on posiadał coś, o czym inni tylko marzyli, skoro nie mógł się tym pochwalić przed kolegami?
Przez to mógł być tylko Clarkiem Kentem czy Bruce’em Wayne’em, marnym alter ego cool facetów.
Wszyscy jego kumple zostali tam, w Nowym Jorku, miliony lat świetlnych stąd. Spędzali lato w mieście, urządzali wypady na plaże Long Island albo Jersey Shore. Jemu obiecano dwutygodniowy obóz bejsbolowy w lipcu.
Ale to było wcześniej.
Teraz jego rodzice przebywali we Włoszech, we Francji albo innym głupim miejscu, bo urządzili sobie drugi miesiąc miodowy. Tak ładnie nazwali rozpaczliwą próbę ratowania małżeństwa.
Nie. Coop nie dał sobie wcisnąć kitu.
Miesiąc miodowy z synem nie byłby romantyczny, wysłali go więc do dziadków, do tej zapadłej dziury w cholernej Dakocie Południowej.
Zapomniana przez Boga i ludzi Dakota Południowa. Mnóstwo razy słyszał to określenie z ust matki, tylko nie tego dnia, kiedy cała w uśmiechach powiedziała mu, że czeka go przygoda; pozna swoje korzenie. Zapomniana przez Boga i ludzi dziura nagle stała się dziewicza, dzika i podniecająca. Jakby nie wiedział, że matka uciekła od rodziców, z tej ich nędznej małej farmy, gdy tylko skończyła osiemnaście lat.
Tkwił więc teraz w miejscu, z którego sama zwiała, choć niczym na to nie zasłużył. To przecież nie jego wina, że ojciec nie mógł utrzymać fiuta w spodniach i że matka rekompensowała to sobie zakupami na Madison Avenue, o czym Coop się dowiadywał, regularnie ich podsłuchując. Zawalili sprawę, a on został zesłany na jakąś gównianą farmę do dziadków, których ledwie znał.
A do tego oni byli naprawdę starzy.
Miał pomagać przy koniach, które śmierdziały i sprawiały wrażenie, jakby chciały ugryźć. I przy kurczakach, które śmierdziały i naprawdę dziobały.
Dziadkowie nie mieli gosposi, która robiłaby mu omlety czy zbierała jego żołnierzyki. I zamiast samochodami jeździli pikapami. Nawet leciwa babka.
Od wielu dni nie widział normalnego samochodu.
Miał swoje obowiązki i musiał jadać domowe posiłki przygotowane z produktów, które widział pierwszy raz w życiu. I może było to nawet całkiem dobre żarcie, ale przecież nie o to chodziło.
Jedyny telewizor w domu ledwie odbierał i nie było w pobliżu ani jednego McDonalda. Żadnego chińskiego żarcia ani pizzy, które można by zamówić. Żadnych kumpli. Żadnego centrum handlowego, kina, sklepów z wideokasetami.
Mógłby równie dobrze wylądować w Rosji czy jakimś takim miejscu.
Uniósł głowę znad game boya, wyjrzał przez okno samochodu i zobaczył to, co nazywał wielką pustką. Głupie góry, głupia preria, głupie drzewa. Ciągle taki sam widok, odkąd wyjechali z farmy. Przynajmniej dziadkowie przestali mu przeszkadzać w grze, opowiadając, co mijają po drodze.
Jakby obchodziły go te wszystkie historie o osadnikach, Indianach i żołnierzach, którzy pętali się tutaj, zanim się urodził. Cholera, nawet zanim urodzili się jego prehistoryczni dziadkowie.
Kogo obchodził Szalony Koń czy Siedzący Byk? Jego interesowali X-Meni i wyniki rozgrywek bejsbolowych.
A już wszystko, zdaniem Coopa, wyjaśniał fakt, że najbliższe miasteczko nazywało się Deadwood¹.
Miał gdzieś kowbojów, konie i bawoły. Jego światem był bejsbol i gry wideo. A tymczasem przez całe lato miał nie zobaczyć ani jednego meczu na stadionie Jankesów.
Równie dobrze mógłby nie żyć.
Zauważył stado jakby zmutowanych jeleni, które szły przez wysoką trawę, a za nim mnóstwo drzew i te głupie wzgórza, które tak naprawdę były zielone. Dlaczego więc nazywały się czarne? Dlatego, że był w przeklętej Dakocie Południowej, gdzie ludzie są szurnięci.
Nie widział za to żadnych budynków, ludzi, ulic, ulicznych handlarzy. Nie widział nic z tego, co było dla niego domem.
Babka odwróciła się na przednim fotelu, żeby na niego spojrzeć.
– Widziałeś wapiti, Cooper?
– Chyba tak.
– Niebawem będziemy u Chance’ów – wyjaśniła. – To miło z ich strony, że zaprosili nas wszystkich na kolację. Polubisz Lil. Jest prawie w tym samym wieku co ty.
Znał zasady.
– Tak, babciu. – Jakby miał zamiar zadawać się z jakąś dziewczyną. Głupią wiejską babą, która pewnie zalatuje koniem. I wygląda jak koń.
Pochylił głowę i wrócił do tetris, żeby babka zostawiła go w spokoju. Trochę przypominała mu matkę. Matkę w starszym wieku, z nieufarbowanymi na blond włosami, bez loków i makijażu. Ale widział ją w tej dziwnej starej kobiecie ze zmarszczkami wokół oczu.
Trochę to było przerażające.
Miała na imię Lucy i miał mówić do niej „babciu”.
Gotowała i piekła. Stale. I rozwieszała pranie na sznurze za domem. Szyła i sprzątała, śpiewając przy tym. Miała nawet ładny głos, jeśli ktoś lubił czegoś takiego słuchać.
Pomagała też przy koniach i Coop musiał przyznać, że był zaskoczony i pod wrażeniem, kiedy zobaczył, jak wskoczyła na grzbiet jednego z nich, choć był nieosiodłany.
Taka stara kobieta – pewnie miała co najmniej pięćdziesiątkę, na miłość boską. Ale całkiem dobrze się trzymała.
Przeważnie nosiła dżinsy, kraciaste koszule i buty z cholewami. Tego dnia jednak włożyła sukienkę i rozpuściła ciemne włosy, które zwykle zaplatała w warkocz.
Nie zauważył, że skręcili z biegnącej w nieskończoność drogi, dopóki nie zaczęli podskakiwać na wybojach. Kiedy zerknął przez okno, zobaczył jeszcze więcej drzew, już mniej płaski teren i rysujące się w oddali góry. Było tu więcej zielonych wzgórz z gołymi skałami na wierzchołkach.
Wiedział, że jego dziadkowie hodują konie i wypożyczają je turystom na wycieczki po górskich szlakach. Tego nie rozumiał. Nie rozumiał, po co ktoś chce wsiąść na konia i jeździć wśród skał i drzew.
Jechali teraz drogą bardziej pokrytą pyłem niż żwirem i Coop zobaczył krowy pasące się po jednej stronie. Liczył, że oznacza to kres podróży. Nie spieszyło mu się na kolację u Chance’ów ani na spotkanie z tą głupią gęsią, Lil.
Ale chciało mu się siku.
Dziadek zatrzymał samochód przed bramą, babcia wysiadła, otworzyła ją i zamknęła, gdy przejechali. Pęcherz dawał się Coopowi we znaki na wybojach.
Wyłoniły się szopy, obory i stajnie lub cokolwiek to było. Pierwsze znaki cywilizacji.
Na jednych polach coś rosło, po innych biegały konie, jakby nie miały nic innego do roboty.
Dom, gdy wreszcie się ukazał, nie różnił się wiele od tego, w którym mieszkali dziadkowie. Jedno piętro, okna, duży ganek. Tyle tylko, że ten był niebieski, podczas gdy dziadków – biały.
Wokół domu rosło dużo kwiatów, które komuś, kto u dziadków nie musiał uczyć się pielić, mogły wydawać się nawet ładne.
Na ganek wyszła kobieta i pomachała do nich. Też była ubrana w sukienkę. Taką długą, która przywiodła mu na myśl zdjęcia hipisów. Kobieta miała ciemne włosy związane w kucyk. Przed domem stały dwa pikapy i stary samochód osobowy.
Dziadek, który prawie nic nie mówił, wysiadł z wozu.
– Cześć, Jenna.
– Miło cię widzieć, Sam. – Kobieta cmoknęła dziadka w policzek, a potem odwróciła się do babki i mocno ją uścisnęła. – Lucy! Czy ci nie mówiłam, żebyście niczego nie przywozili? – dodała, gdy babka wyjęła z samochodu koszyk.
– Nie mogłam cię posłuchać. To placek z wiśniami.
– O, tym nie pogardzimy. A to jest pewnie Cooper. – Jenna wyciągnęła do niego rękę jak do osoby dorosłej. – Witaj.
– Dziękuję pani.
Położyła mu dłoń na ramieniu.
– Wejdźmy do środka. Lil nie może się już doczekać, żeby cię poznać, Cooper. Jeszcze kończy pomagać ojcu, ale oboje zaraz przyjdą. Może lemoniady? Założę się, że po podróży chce ci się pić.
– Uhm. Chyba tak. Mogę pójść do toalety?
– Jasne. Mamy toaletę. – Mówiąc to, zaśmiała się z przekorą w ciemnych oczach i Coop poczuł, że szyję oblewa mu fala gorąca.
Jakby wiedziała, że dla niego wszystko tu wygląda przedpotopowo i nędznie.
Zaprowadziła go do środka, przez duży salon, potem mniejszy pokój i kuchnię, w której pachniało podobnie jak u babki. Domowym jedzeniem.
– Łazienka jest po prawej stronie. – Swobodnie klepnęła go w ramię, a on jeszcze bardziej się zarumienił. – Może napijemy się lemoniady na ganku z tyłu domu i posiedzimy chwilę?! – zawołała do dziadków.
Jego matka nazwałaby to pomieszczenie toaletą. Wysikał się, potem umył ręce nad małą umywalką w rogu. Obok niej na wieszaku wisiały jasnoniebieskie ręczniki w różyczki.
Pomyślał, że w jego domu łazienka była dwa razy większa, z kryształową wazą od Tiffany’ego na mydła. A ręczniki – znacznie miększe i z monogramami.
Nie spieszyło mu się do wyjścia, musnął palcem płatki margerytek, które stały w drewnianej doniczce na umywalce. U niego w domu pewnie byłyby to róże. Do tej pory nie zwracał uwagi na takie rzeczy.
Chciało mu się pić. Miał ochotę wziąć butelkę lemoniady, do tego może paczkę cheetos, i wyciągnąć się na tylnym siedzeniu samochodu z game boyem. Wszystko było lepsze od siedzenia, pewnie godzinami, z gromadą obcych ludzi na ganku jakiejś starej chałupy.
Słyszał, jak rozmawiają i śmieją się w kuchni; pomyślał, że niedługo będzie musiał do nich dołączyć.
Wyjrzał przez małe okno i uznał widok za nieciekawy. Znowu tylko padoki i korrale, stajnie i silosy, tępe zwierzęta gospodarskie, dziwacznie wyglądający sprzęt.
Nie to, że wolałby być teraz we Włoszech i łazić po tych starych uliczkach, ale gdyby był z rodzicami, może przynajmniej zafundowaliby mu pizzę.
Ze stajni wyszła dziewczyna, ciemnowłosa jak ta hipiska, więc domyślił się, że to Lil. Miała na sobie podwinięte dżinsy, wysoko wiązane trampki i czerwoną czapkę bejsbolówkę. Jej włosy były zaplecione w dwa długie warkocze.
Wyglądała na niechlujną i głupią; od razu poczuł do niej niechęć.
Po chwili wyszedł za nią mężczyzna. Miał jasne włosy związane w długi kucyk, co znowu podsuwało skojarzenie z ruchem hipisowskim. On także nosił bejsbolówkę. Powiedział do dziewczyny coś, na co ta zaśmiała się i pokręciła głową. Zaczęła biec, ale mężczyzna ją złapał.
Coop usłyszał, że zapiszczała radośnie, gdy ten podrzucił ją w powietrzu.
Czy jego ojciec kiedykolwiek go gonił? – zastanowił się Coop. Czy podrzucał go w powietrzu, a potem łapał i podrzucał znowu, że aż kręciło się w głowie?
Nie przypominał sobie czegoś takiego. Ojciec odbywał z nim dyskusje, gdy miał czas. A czas, co Coop wiedział, był towarem deficytowym.
Ale te wsioki oczywiście mają mnóstwo czasu – pomyślał. Nie żyją w świecie biznesu jak jego ojciec, prawnik w wielkiej kancelarii. Nie są Sullivanami w trzecim pokoleniu jak on i nie ciąży na nich odpowiedzialność związana z nazwiskiem.
Mogą więc podrzucać dzieciaki od rana do wieczora.
Ponieważ dziwnie ścisnęło go w żołądku, odwrócił się od okna. Nie miał wyboru, poszedł więc męczyć się przez resztę dnia.
Lil zachichotała, gdy ojciec kolejny raz podrzucił ją w powietrzu. Odzyskawszy oddech, próbowała spojrzeć na niego surowo.
– Wcale nie będzie moim chłopakiem.
– Teraz tak mówisz. – Josiah Chance znienacka połaskotał córkę pod pachami. – Ale już ja będę miał oko na tego mieszczucha.
– Nie chcę mieć chłopaka. – Lil z doświadczeniem prawie dziesięciolatki wyniośle machnęła ręką. – Są z nimi tylko kłopoty.
Joe przyciągnął ją do siebie i pogłaskał po policzku.
– Przypomnę ci o tym za kilka lat. Chyba już przyjechali. Chodź, przywitamy się z nimi, a potem umyjemy.
Właściwie nie miała nic przeciwko chłopakom. I wiedziała, jak należy zachowywać się w towarzystwie. Ale mimo to…
– A jeśli go nie polubię, czy będę musiała się z nim bawić? – zapytała.
– To nasz gość. W dodatku jest obcy na obcej ziemi. Czy nie chciałabyś, żeby ktoś w twoim wieku był dla ciebie miły i oprowadził cię, gdybyś znalazła się w Nowym Jorku?
Zmarszczyła smukły nosek.
– Wcale nie chcę jechać do Nowego Jorku.
– Założę się, że on także nie chciał przyjechać tutaj.
Nie rozumiała, dlaczego. Przecież mieli tu wszystko: konie, psy, koty, góry, drzewa. Ale rodzice nauczyli ją, że choć ludzie pozornie różnią się od siebie, w gruncie rzeczy są tacy sami.
– Będę dla niego miła.
Przynajmniej na początku – pomyślała.
– Ale nie uciekniesz i nie wyjdziesz za niego?
– Tato!
Przewróciła oczami w chwili, gdy chłopak zjawił się na ganku. Przyjrzała mu się, jakby miała do czynienia z nowym gatunkiem.
Był wyższy, niż się spodziewała, a jego włosy miały kolor sosnowej kory. Sprawiał wrażenie naburmuszonego albo smutnego. Ani jedno, ani drugie nie wróżyło dobrze. Ubrany był według niej po miejsku, miał ciemne dżinsy, niezbyt znoszone ani sprane, i sztywną białą koszulę. Wziął szklankę lemoniady, którą poczęstowała go matka, i przyglądał się Lil równie nieufnie jak ona jemu.
Wzdrygnął się, usłyszawszy krzyk jastrzębia, i Lil w porę się opanowała, żeby nie parsknąć szyderczo śmiechem. Matce by się to nie podobało.
– Cześć, Sam. – Joe uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę do gościa. – Jak leci?
– Nie mogę narzekać.
– Hej, Lucy, ależ ładnie wyglądasz.
– Robię, co mogę. To nasz wnuk, Cooper.
– Miło cię poznać, Cooper. Witaj w Black Hills. A to moja mała Lil.
– Cześć. – Lil uniosła głowę. Miał niebieskie oczy – jasnoniebieskie jak lód w górach. Nie uśmiechnął się, uśmiech nie pojawił się też w jego oczach.
– Joe i Lil, idźcie się umyć. Zjemy na dworze – rzuciła Jenna. – Taki ładny wieczór. Cooper, usiądź przy mnie i opowiedz, co lubisz robić w Nowym Jorku. Nigdy tam nie byłam.
Lil wiedziała z doświadczenia, że matka potrafi każdego rozbroić, skłonić do mówienia i uśmiechu. Ale wyglądało na to, że Cooper Sullivan z Nowego Jorku jest wyjątkiem. Odzywał się tylko wtedy, gdy ktoś zwracał się do niego; przestrzegał zasad dobrego wychowania, ale nic ponadto.
Zasiedli przy stole ogrodowym, tak jak Lil lubiła najbardziej, i zabrali się do jedzenia pieczonego kurczaka, sałatki ziemniaczanej i młodej fasolki, którą matka rano zebrała w ogrodzie.
Rozmawiali o koniach, bydle i zbiorach, a także o pogodzie, książkach i sąsiadach. O tym wszystkim, co w świecie Lil odgrywało zasadniczą rolę.
Chociaż Cooper wydawał się Lil równie sztywny jak jego koszula, zmiótł z talerza wszystko i jeszcze poprosił o dokładkę. Poza tym specjalnie nie otwierał ust. Dopóki ojciec nie wspomniał o bejsbolu.
– Boston przełamie tego roku złą passę.
Cooper prychnął i zaraz potem się skulił.
Joe z typową dla siebie swobodą wziął koszyk z bułkami i podsunął go chłopcu.
– O, pan nowojorczyk. Jankesi czy Metsi?
– Jankesi.
– Szkoda słów. – Joe jakby ze współczuciem pokiwał głową. – Nie w tym roku, mały.
– Mamy silne pole wewnętrzne, dobrych graczy. Proszę pana – dodał, jakby sobie o tym przypomniał.
– Baltimore już was dogania.
– Udało im się fuksem. Polegli w zeszłym roku i w tym spadną na dalszą pozycję.
– Ale wtedy podskoczą Red Soksi.
– Raczej się podczołgają.
– O, mądrala.
Cooper lekko zbladł, ale Joe ciągnął, jakby nie zauważył jego reakcji.
– Coś ci powiem, może gdyby wziąć Wade’a Boggsa i dorzucić Nicka Esasky… I jeszcze…
– Dona Mattingly, Steve’a Saxa.
– George’a Steinbrennera.
Coop uśmiechnął się po raz pierwszy.
– Hm, nie można mieć wszystkiego.
– Skonsultuję się z moim ekspertem. Soksi czy Jankesi, Lil?
– Ani jedni, ani drudzy. Baltimore. Są młodzi, prą do przodu. Mają w zespole Franka Robinsona. Boston gra na luzie, ale im się nie uda. Jankesi? Bez szans, nie w tym roku.
– Moje jedyne dziecko, a tak mnie rani. – Joe przyłożył dłoń do serca. – Grasz u siebie, w domu, Cooper?
– Tak, proszę pana. Na drugiej bazie.
– Lil, zabierz Coopera za stajnię. Możecie trochę potrenować, żeby spalić to, co zjedliście.
– Dobra.
Coop zsunął się z ławki.
– Dziękuję za kolację, pani Chance. Była pyszna.
Kiedy dzieci odeszły, Jenna spojrzała na Lucy.
– Biedny chłopiec – szepnęła.
Psy pobiegły naprzód, przez pole.
– Ja gram na trzeciej bazie – wyjaśniła Coopowi Lil.
– Gdzie? Tu nie ma gdzie grać.
– Tuż za Deadwood. Mamy boisko i własne rozgrywki ligowe. Będę pierwszą kobietą, która zagra w lidze narodowej.
Coop prychnął.
– Kobiety nie mają wstępu do pierwszej ligi. Tak już jest.
– Co nie znaczy, że musi być. Tak zawsze mówi mama. Mnie się uda.
Znowu prychnął i chociaż zjeżyła się na to, wydał jej się sympatyczniejszy. Przynajmniej nie był już taki sztywny.
– Za cienka jesteś.
– Gdzie za cienka?
Parsknął śmiechem i choć wiedziała, że śmiał się z niej, postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę.
W końcu powierzono go jej opiece. Bo był obcy na obcej ziemi.
– Gdzie wy tam gracie w Nowym Jorku? Myślałam, że wszędzie jest beton.
– Grywamy w Central Parku, a czasami w Queens.
– Co to jest Queens?
– Jedna z dzielnic.
– Jak to?
– Jezu, Nowy Jork to miasto i składa się z dzielnic.
Przystanęła, oparła pięści na biodrach i spojrzała na niego groźnie ciemnymi, bardzo ciemnymi oczami.
– Jeśli próbujesz robić głupca z kogoś, kto zadaje ci pytanie, sam jesteś głupcem.
Wzruszył ramionami i okrążył wraz z nią wielką oborę z czerwonej cegły.
Śmierdziało tam zwierzętami gospodarskimi, kurzem i kupami. Coop nie mógł zrozumieć, jak ktoś może mieszkać w takim smrodzie, wśród tych wszystkich odgłosów: gdakania, muczenia, parskania. Już miał rzucić na ten temat jakąś szyderczą uwagę, kiedy zauważył ogrodzone siatką małe boisko do bejsbola.
To nie było to, do czego przywykł, ale wyglądało nieźle. Ktoś, pewnie ojciec Lil, wzniósł z trzech stron ogrodzenie z siatki. Za nim rosły krzaki i jeżyny, przechodzące następnie w pole, na którym stało bezczynnie stado krów. Przy oborze, pod daszkiem, zauważył zniszczoną skrzynię. Lil otworzyła ją, po czym wyjęła rękawice, kije, piłki.
– Tata i ja trenujemy wieczorami po kolacji. Mama rzuca mi czasami piłki, ale ma słabą rękę. Możesz odbijać pierwszy, jeśli chcesz, bo jesteś gościem. Ale musisz włożyć kask. Takie są zasady.
Coop włożył kask, który mu podała, a potem sprawdził wagę kilku kijów. Z jednym z nich w ręku poczuł się wreszcie jak wtedy, gdy grał w game boya.
– Tata z tobą trenuje?
– Jasne. Grał przez kilka sezonów w drugiej lidze, na wschodzie, więc jest całkiem niezły.
– Naprawę? – Opadła mu szczęka. – Grał zawodowo?
– Przez kilka sezonów. Zrobił sobie coś w staw barkowy i się skończyło. Postanowił pozwiedzać kraj i wylądował tutaj. Znalazł pracę u moich dziadków – kiedyś ta farma należała do nich – i poznał mamę. Odbijasz?
– Uhm. – Coop stanął pod siatką i zamachnął się kilka razy na próbę. Pozycja. Dziewczyna rzuciła prostą, wolną piłkę, tak że trafił w nią bez problemu i wybił w pole.
– Ładnie, udało ci się. Mamy sześć piłek. Będziemy je chwytać w polu po rzucie. – Ponownie przyjęła pozycję i posłała mu kolejną łatwą piłkę.
Coop poczuł lekki odrzut, gdy piłka poszybowała w kierunku pola. Odbił trzecią, potem zakołysał biodrami i czekał na następną.
Lil zaimprowizowała rzut i go schrzaniła.
– Dobre ścięcie – powiedziała tylko, gdy spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.
Mocniej ujął kij i zaparł się piętami. Chciała go wyprowadzić w pole tym niskim podkręconym. Odbił następną piłkę, posyłając ją w siatkę, tak że aż o nią zadzwoniła.
– Kopsnij mi z powrotem te trzy piłki, jeśli chcesz – powiedziała. – Rzucę ci jeszcze kilka.
– Nie. Teraz twoja kolej.
Już on jej pokaże.
Zamienili się miejscami. Zamiast ją najpierw zmylić od razu posłał mocną piłkę. Udało jej się odbić, ale sfaulowała. Odbiła następną i posłała ją w niebo. Ale już z trzecią poradziła sobie świetnie. Coop musiał przyznać, że gdyby byli na prawdziwym boisku, wybiłaby ją.
– Niezła jesteś.
– Lubię odbijać wysoko i w pole gry. – Lil oparła kij o siatkę i ruszyła w stronę pola. – W sobotę rozgrywamy mecz. Mógłbyś przyjść.
Jakiś kretyński mecz na zadupiu. Ale lepsze to niż nic – pomyślał.
– Czemu nie.
– Chodzisz na prawdziwe mecze? Na stadionie Jankesów?
– Pewnie, że tak. Mój ojciec dostaje bilety w sezonie, zawsze ma miejsca na trybunie honorowej, tuż za linią trzeciej bazy.
– Nie mów!
Zaimponował jej i poczuł odrobinę satysfakcji. Od biedy mógł z kimś pogadać o bejsbolu; nawet jeśli była to tylko wieśniaczka. Poza tym wiedziała, co robi się z kijem i piłką, a to już duży plus.
Mimo to Coop w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami, a potem patrzył, jak Lil zgrabnie prześlizguje się pomiędzy drutami kolczastymi. Nie protestował jednak, gdy się odwróciła i przytrzymała druty, żeby i on mógł przejść.
– My oglądamy bejsbol w telewizji albo słuchamy transmisji przez radio. A raz pojechaliśmy do Omaha, żeby obejrzeć mecz na żywo. Ale nigdy nie byłam na rozgrywkach pierwszoligowych.
To mu przypomniało, gdzie się znajduje.
– Mieszkacie miliony lat świetlnych od jakiegokolwiek stadionu. Od czegokolwiek.
– Tata mówi, że któregoś dnia zrobimy sobie urlop i pojedziemy na wschód. Może na stadion Fenway, bo jest fanem Red Soksów. – Znalazła piłkę i włożyła ją do kieszeni. – Lubi obstawiać najsłabszych.
– Mój ojciec zawsze obstawia zwycięzców.
– Tak robią wszyscy, a ktoś musi stawiać na słabeuszy. – Uśmiechnęła się do niego i zamrugała długimi rzęsami przesłaniającymi ciemne brązowe oczy. – W tym roku to będzie Nowy Jork.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zanim się zreflektował.
– Tak ci się tylko zdaje.
Podniósł piłkę i przerzucił ją z ręki do ręki, gdy ruszyli w stronę drzew.
– Co robicie z tymi wszystkimi krowami?
– To bydło opasowe. Hodujemy je, a potem sprzedajemy. Żeby ludzie mieli co jeść. Założę się, że nawet nowojorczycy jadają steki.
Uznał, że to obrzydliwe – już sama myśl, że patrząca na niego krowa skończy któregoś dnia na czyimś talerzu, może nawet na jego, wydała mu się okropna.
– Masz jakieś zwierzęta w domu? – zapytała.
– Nie.
Nie wyobrażała sobie, jak można żyć bez zwierząt w pobliżu. Ze współczucia, że tak jest właśnie w jego przypadku, poczuła dławienie w gardle.
– W mieście jest chyba trudniej. Nasze psy… – Urwała, rozglądając się w koło, a potem je dostrzegła. – Cały dzień biegają poza domem, a potem zbierają się wokół stołu, bo liczą, że coś dostaną. To dobre psiska. Możesz przyjeżdżać, żeby pobawić się z nimi, jeśli chcesz, no i żeby pograć na boisku.
– Może. – Spojrzał na nią ukradkiem. – Dzięki.
– Niewiele dziewczyn, które znam, tak lubi bejsbol – zauważyła. – I jazdę na rowerze czy łowienie ryb. Ja tak. Tata uczy mnie też tropić. Sam nauczył się tego od mojego dziadka, ojca mamy. I jest w tym naprawdę dobry.
– Tropić?
– Zwierzęta i ludzi. Dla zabawy. Wszędzie jest mnóstwo śladów, można z nich wiele wyczytać.
– Skoro tak mówisz.
Uniosła głowę, gdy usłyszała jego lekceważący ton.
– Byłeś kiedyś na biwaku?
– A po co?
Uśmiechnęła się tylko.
– Zaraz zrobi się ciemno. Lepiej znajdźmy ostatnią piłkę i wracajmy. Gdy przyjedziesz następnym razem, może tata zagra z nami albo zabierze nas na przejażdżkę. Lubisz jeździć?
– Na koniu? To masz na myśli? Nie wiem. Głupio to wygląda.
Zrobiła zaciętą minę, tak jak przy uderzeniu piłki bejsbolowej.
– Wcale nie głupio. Głupio jest tak mówić tylko dlatego, że nic się o tym nie wie. Poza tym to frajda. Kiedy…
Nagle stanęła jak wryta. Gwałtownie wciągnęła powietrze i chwyciła Coopa za ramię.
– Nie ruszaj się.
– Co? – Ponieważ dłoń na jego ramieniu zadrżała, serce podeszło mu do gardła. – Wąż?
Przerażony spojrzał na trawę.
– Puma. – Ledwie to wykrztusiła. Stała nieruchomo, z drżącą ręką na jego ramieniu, i patrzyła w gęste krzaki.
– Jak to? Gdzie? – Podejrzewał, że się wygłupia i chce go przestraszyć, więc próbował strząsnąć jej rękę.
Początkowo nie widział nic z wyjątkiem zarośli, drzew oraz stoku wzgórza. Potem dostrzegł cień.
– O cholera. Jasna cholera!
– Nie ruszaj się. – Patrzyła w tamto miejsce jak zahipnotyzowana. – Jeśli zaczniesz uciekać, pobiegnie za tobą, a jest szybsza. Nie! – Chwyciła go za ramię, gdy zrobił krok do przodu, ściskając w ręce piłkę. – Nie rzucaj niczym, nie teraz. Mama mówi… – Nie mogła przypomnieć sobie, co dokładnie mówiła jej matka. Nigdy wcześniej nie widziała żadnego wielkiego kota, nie w rzeczywistości, nie w pobliżu farmy. – Musimy narobić hałasu i ją spłoszyć.
Drżąc, wspięła się na palce, uniosła ramiona nad głowę i zaczęła krzyczeć.
– Zjeżdżaj! Zjeżdżaj stąd! – I zawołała do Coopera. – Krzycz! Postaraj się wyglądać groźnie!
Szybko zmierzyła pumę wzrokiem, od łba po czubek ogona. Chociaż serce waliło jej w piersi ze strachu, nagle poczuła coś jeszcze.
Podziw.
Oczy pumy błyszczały w zapadającym zmroku – i jakby spoglądały prosto na nią. Mimo że Lil zaschło w gardle, pomyślała: jest piękna, jest taka piękna.
Zwierzę z wielką gracją zrobiło krok do przodu. Patrzyło na nich, jakby się zastanawiało, czy zaatakować, czy się wycofać.
Coop zaczął wrzeszczeć tuż obok; głos miał ochrypły ze strachu. Lil zobaczyła, jak wielki kot uchodzi w głębszy cień, a potem znika – plama matowego złota, która tak ją urzekła.
– Uciekła! Uciekła! – krzyknął Coop.
– Nie uciekła – mruknęła Lil. – Odeszła.
Pulsowało jej w uszach, ale usłyszała, że ojciec ją woła, i odwróciła się szybko. Biegł przez pole, wśród zdziwionych krów. Kilka jardów za nim podążał dziadek Coopa. Trzymał strzelbę, którą, jak sobie uświadomiła, musiał wziąć z domu. Towarzyszyły im psy; za nimi szła matka ze śrutówką i babcia Coopa.
– Puma – wydusiła z siebie, zanim Joe podniósł ją i przytulił. – Tam. O tam. Poszła sobie.
– Wracajcie do domu. Coop. – Drugą ręką Joe przyciągnął do siebie chłopca. – Oboje do domu. Natychmiast.
– Już odeszła, tato. Przestraszyliśmy ją.
– Do domu! – rzucił, gdy Jenna wyminęła Sama i podbiegła do nich.
– O Boże. Nic wam nie jest! – Objęła Lil i jednocześnie podała Joemu śrutówkę. – Nic ci się nie stało? – Pocałowała córkę w policzek, we włosy, a potem schyliła się i tak samo cmoknęła Coopa.
– Zabierz ich do domu, Jenna. Odprowadź dzieciaki i Lucy, i nie wychodźcie.
– Idziemy, idziemy. – Jenna otoczyła dzieci ramionami i spojrzała w poważną twarz Sama, gdy się do nich zbliżył. – Uważajcie na siebie.
– Nie zabijajcie jej, tato! – krzyknęła Lil, gdy matka pociągnęła ją za sobą. – Jest taka piękna. – Spojrzała w stronę zarośli, drzew, bo miała nadzieję, że jeszcze zobaczy zwierzę. – Nie zabijajcie jej.