Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarne Wzgórza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Czarne Wzgórza - ebook

Odrodzona miłość. Wielkie niebezpieczeństwo. Zapierająca dech przyroda.

Wychowana na farmie w malowniczej Dakocie Południowej Lil poznaje Coopa, chłopca z Nowego Jorku, który przyjechał do dziadków na wakacje. Tych dwoje nigdy nie zapomni pierwszej miłości, lecz gdy spotykają się po latach, są już innymi ludźmi. Lil, obrończyni zwierząt, prowadzi rezerwat. Coop, detektyw, wraca na farmę, by pomóc dziadkom. Oboje nie zamierzają przywoływać dawnych sentymentów. W rezerwacie znów zaczynają dziać się dziwne rzeczy: po serii niewyjaśnionych zabójstw ktoś zaczyna prześladować Lil.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".

Washington Post Book World

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-613-8
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

1

Dakota Połu­dniowa, czer­wiec 1989

Życie Coopera Sul­li­vana się skoń­czyło, wie­dział o tym. Sędzia i przy­się­gli – w postaci rodzi­ców – nie dali się prze­bła­gać, nie ule­gli jego roz­sąd­nym argu­men­tom, napa­dom gniewu ani groź­bom, ska­zali go i wypra­wili w drogę, z dala od wszyst­kiego, co znał i lubił, w świat pozba­wiony wypo­ży­czalni wideo i big maców.

Jedyne, co rato­wało go przed śmier­cią z nudów albo utratą zdro­wych zmy­słów, to nie­oce­niony game boy.

Coop się zorien­to­wał, że pod­czas tej odsiadki – dwóch strasz­nych, głu­pich mie­sięcy na dur­nym Dzi­kim Zacho­dzie – może liczyć tylko na niego i tetris. Miał świa­do­mość, że ta gra, którą ojciec przy­wiózł mu nie­mal z linii mon­ta­żo­wej w Tokio, była rodza­jem łapówki.

Coop miał jede­na­ście lat i nie dawał sobie wci­skać kitu.

Prak­tycz­nie nikt w całych Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie miał jesz­cze game boya i to było cool. Ale co z tego, że on posia­dał coś, o czym inni tylko marzyli, skoro nie mógł się tym pochwa­lić przed kole­gami?

Przez to mógł być tylko Clar­kiem Ken­tem czy Bruce’em Wayne’em, mar­nym alter ego cool face­tów.

Wszy­scy jego kum­ple zostali tam, w Nowym Jorku, miliony lat świetl­nych stąd. Spę­dzali lato w mie­ście, urzą­dzali wypady na plaże Long Island albo Jer­sey Shore. Jemu obie­cano dwu­ty­go­dniowy obóz bejs­bo­lowy w lipcu.

Ale to było wcze­śniej.

Teraz jego rodzice prze­by­wali we Wło­szech, we Fran­cji albo innym głu­pim miej­scu, bo urzą­dzili sobie drugi mie­siąc mio­dowy. Tak ład­nie nazwali roz­pacz­liwą próbę rato­wa­nia mał­żeń­stwa.

Nie. Coop nie dał sobie wci­snąć kitu.

Mie­siąc mio­dowy z synem nie byłby roman­tyczny, wysłali go więc do dziad­ków, do tej zapa­dłej dziury w cho­ler­nej Dako­cie Połu­dnio­wej.

Zapo­mniana przez Boga i ludzi Dakota Połu­dniowa. Mnó­stwo razy sły­szał to okre­śle­nie z ust matki, tylko nie tego dnia, kiedy cała w uśmie­chach powie­działa mu, że czeka go przy­goda; pozna swoje korze­nie. Zapo­mniana przez Boga i ludzi dziura nagle stała się dzie­wi­cza, dzika i pod­nie­ca­jąca. Jakby nie wie­dział, że matka ucie­kła od rodzi­ców, z tej ich nędz­nej małej farmy, gdy tylko skoń­czyła osiem­na­ście lat.

Tkwił więc teraz w miej­scu, z któ­rego sama zwiała, choć niczym na to nie zasłu­żył. To prze­cież nie jego wina, że ojciec nie mógł utrzy­mać fiuta w spodniach i że matka rekom­pen­so­wała to sobie zaku­pami na Madi­son Ave­nue, o czym Coop się dowia­dy­wał, regu­lar­nie ich pod­słu­chu­jąc. Zawa­lili sprawę, a on został zesłany na jakąś gów­nianą farmę do dziad­ków, któ­rych led­wie znał.

A do tego oni byli naprawdę sta­rzy.

Miał poma­gać przy koniach, które śmier­działy i spra­wiały wra­że­nie, jakby chciały ugryźć. I przy kur­cza­kach, które śmier­działy i naprawdę dzio­bały.

Dziad­ko­wie nie mieli gosposi, która robi­łaby mu omlety czy zbie­rała jego żoł­nie­rzyki. I zamiast samo­cho­dami jeź­dzili pika­pami. Nawet leciwa babka.

Od wielu dni nie widział nor­mal­nego samo­chodu.

Miał swoje obo­wiązki i musiał jadać domowe posiłki przy­go­to­wane z pro­duk­tów, które widział pierw­szy raz w życiu. I może było to nawet cał­kiem dobre żar­cie, ale prze­cież nie o to cho­dziło.

Jedyny tele­wi­zor w domu led­wie odbie­rał i nie było w pobliżu ani jed­nego McDo­nalda. Żad­nego chiń­skiego żar­cia ani pizzy, które można by zamó­wić. Żad­nych kum­pli. Żad­nego cen­trum han­dlo­wego, kina, skle­pów z wide­oka­se­tami.

Mógłby rów­nie dobrze wylą­do­wać w Rosji czy jakimś takim miej­scu.

Uniósł głowę znad game boya, wyj­rzał przez okno samo­chodu i zoba­czył to, co nazy­wał wielką pustką. Głu­pie góry, głu­pia pre­ria, głu­pie drzewa. Cią­gle taki sam widok, odkąd wyje­chali z farmy. Przy­naj­mniej dziad­ko­wie prze­stali mu prze­szka­dzać w grze, opo­wia­da­jąc, co mijają po dro­dze.

Jakby obcho­dziły go te wszyst­kie histo­rie o osad­ni­kach, India­nach i żoł­nier­zach, któ­rzy pętali się tutaj, zanim się uro­dził. Cho­lera, nawet zanim uro­dzili się jego pre­hi­sto­ryczni dziad­ko­wie.

Kogo obcho­dził Sza­lony Koń czy Sie­dzący Byk? Jego inte­re­so­wali X-Meni i wyniki roz­gry­wek bejs­bo­lo­wych.

A już wszystko, zda­niem Coopa, wyja­śniał fakt, że naj­bliż­sze mia­steczko nazy­wało się Deadwood¹.

Miał gdzieś kow­bo­jów, konie i bawoły. Jego świa­tem był bejs­bol i gry wideo. A tym­cza­sem przez całe lato miał nie zoba­czyć ani jed­nego meczu na sta­dio­nie Jan­ke­sów.

Rów­nie dobrze mógłby nie żyć.

Zauwa­żył stado jakby zmu­to­wa­nych jeleni, które szły przez wysoką trawę, a za nim mnó­stwo drzew i te głu­pie wzgó­rza, które tak naprawdę były zie­lone. Dla­czego więc nazy­wały się czarne? Dla­tego, że był w prze­klę­tej Dako­cie Połu­dnio­wej, gdzie ludzie są szur­nięci.

Nie widział za to żad­nych budyn­ków, ludzi, ulic, ulicz­nych han­dla­rzy. Nie widział nic z tego, co było dla niego domem.

Babka odwró­ciła się na przed­nim fotelu, żeby na niego spoj­rzeć.

– Widzia­łeś wapiti, Cooper?

– Chyba tak.

– Nie­ba­wem będziemy u Chance’ów – wyja­śniła. – To miło z ich strony, że zapro­sili nas wszyst­kich na kola­cję. Polu­bisz Lil. Jest pra­wie w tym samym wieku co ty.

Znał zasady.

– Tak, bab­ciu. – Jakby miał zamiar zada­wać się z jakąś dziew­czyną. Głu­pią wiej­ską babą, która pew­nie zala­tuje koniem. I wygląda jak koń.

Pochy­lił głowę i wró­cił do tetris, żeby babka zosta­wiła go w spo­koju. Tro­chę przy­po­mi­nała mu matkę. Matkę w star­szym wieku, z nie­ufar­bo­wa­nymi na blond wło­sami, bez loków i maki­jażu. Ale widział ją w tej dziw­nej sta­rej kobie­cie ze zmarszcz­kami wokół oczu.

Tro­chę to było prze­ra­ża­jące.

Miała na imię Lucy i miał mówić do niej „bab­ciu”.

Goto­wała i pie­kła. Stale. I roz­wie­szała pra­nie na sznu­rze za domem. Szyła i sprzą­tała, śpie­wa­jąc przy tym. Miała nawet ładny głos, jeśli ktoś lubił cze­goś takiego słu­chać.

Poma­gała też przy koniach i Coop musiał przy­znać, że był zasko­czony i pod wra­że­niem, kiedy zoba­czył, jak wsko­czyła na grzbiet jed­nego z nich, choć był nie­osio­dłany.

Taka stara kobieta – pew­nie miała co naj­mniej pięć­dzie­siątkę, na miłość boską. Ale cał­kiem dobrze się trzy­mała.

Prze­waż­nie nosiła dżinsy, kra­cia­ste koszule i buty z cho­le­wami. Tego dnia jed­nak wło­żyła sukienkę i roz­pu­ściła ciemne włosy, które zwy­kle zapla­tała w war­kocz.

Nie zauwa­żył, że skrę­cili z bie­gną­cej w nie­skoń­czo­ność drogi, dopóki nie zaczęli pod­ska­ki­wać na wybo­jach. Kiedy zer­k­nął przez okno, zoba­czył jesz­cze wię­cej drzew, już mniej pła­ski teren i rysu­jące się w oddali góry. Było tu wię­cej zie­lo­nych wzgórz z gołymi ska­łami na wierz­choł­kach.

Wie­dział, że jego dziad­ko­wie hodują konie i wypo­ży­czają je tury­stom na wycieczki po gór­skich szla­kach. Tego nie rozu­miał. Nie rozu­miał, po co ktoś chce wsiąść na konia i jeź­dzić wśród skał i drzew.

Jechali teraz drogą bar­dziej pokrytą pyłem niż żwi­rem i Coop zoba­czył krowy pasące się po jed­nej stro­nie. Liczył, że ozna­cza to kres podróży. Nie spie­szyło mu się na kola­cję u Chance’ów ani na spo­tka­nie z tą głu­pią gęsią, Lil.

Ale chciało mu się siku.

Dzia­dek zatrzy­mał samo­chód przed bramą, bab­cia wysia­dła, otwo­rzyła ją i zamknęła, gdy prze­je­chali. Pęcherz dawał się Coopowi we znaki na wybo­jach.

Wyło­niły się szopy, obory i staj­nie lub cokol­wiek to było. Pierw­sze znaki cywi­li­za­cji.

Na jed­nych polach coś rosło, po innych bie­gały konie, jakby nie miały nic innego do roboty.

Dom, gdy wresz­cie się uka­zał, nie róż­nił się wiele od tego, w któ­rym miesz­kali dziad­ko­wie. Jedno pię­tro, okna, duży ganek. Tyle tylko, że ten był nie­bie­ski, pod­czas gdy dziad­ków – biały.

Wokół domu rosło dużo kwia­tów, które komuś, kto u dziad­ków nie musiał uczyć się pie­lić, mogły wyda­wać się nawet ładne.

Na ganek wyszła kobieta i poma­chała do nich. Też była ubrana w sukienkę. Taką długą, która przy­wio­dła mu na myśl zdję­cia hipi­sów. Kobieta miała ciemne włosy zwią­zane w kucyk. Przed domem stały dwa pikapy i stary samo­chód oso­bowy.

Dzia­dek, który pra­wie nic nie mówił, wysiadł z wozu.

– Cześć, Jenna.

– Miło cię widzieć, Sam. – Kobieta cmok­nęła dziadka w poli­czek, a potem odwró­ciła się do babki i mocno ją uści­snęła. – Lucy! Czy ci nie mówi­łam, żeby­ście niczego nie przy­wo­zili? – dodała, gdy babka wyjęła z samo­chodu koszyk.

– Nie mogłam cię posłu­chać. To pla­cek z wiśniami.

– O, tym nie pogar­dzimy. A to jest pew­nie Cooper. – Jenna wycią­gnęła do niego rękę jak do osoby doro­słej. – Witaj.

– Dzię­kuję pani.

Poło­żyła mu dłoń na ramie­niu.

– Wejdźmy do środka. Lil nie może się już docze­kać, żeby cię poznać, Cooper. Jesz­cze koń­czy poma­gać ojcu, ale oboje zaraz przyjdą. Może lemo­niady? Założę się, że po podróży chce ci się pić.

– Uhm. Chyba tak. Mogę pójść do toa­lety?

– Jasne. Mamy toa­letę. – Mówiąc to, zaśmiała się z prze­korą w ciem­nych oczach i Coop poczuł, że szyję oblewa mu fala gorąca.

Jakby wie­działa, że dla niego wszystko tu wygląda przed­po­to­powo i nędz­nie.

Zapro­wa­dziła go do środka, przez duży salon, potem mniej­szy pokój i kuch­nię, w któ­rej pach­niało podob­nie jak u babki. Domo­wym jedze­niem.

– Łazienka jest po pra­wej stro­nie. – Swo­bod­nie klep­nęła go w ramię, a on jesz­cze bar­dziej się zaru­mie­nił. – Może napi­jemy się lemo­niady na ganku z tyłu domu i posie­dzimy chwilę?! – zawo­łała do dziad­ków.

Jego matka nazwa­łaby to pomiesz­cze­nie toa­letą. Wysi­kał się, potem umył ręce nad małą umy­walką w rogu. Obok niej na wie­szaku wisiały jasno­nie­bie­skie ręcz­niki w różyczki.

Pomy­ślał, że w jego domu łazienka była dwa razy więk­sza, z krysz­ta­łową wazą od Tif­fany’ego na mydła. A ręcz­niki – znacz­nie mięk­sze i z mono­gra­mami.

Nie spie­szyło mu się do wyj­ścia, musnął pal­cem płatki mar­ge­ry­tek, które stały w drew­nia­nej doniczce na umy­walce. U niego w domu pew­nie byłyby to róże. Do tej pory nie zwra­cał uwagi na takie rze­czy.

Chciało mu się pić. Miał ochotę wziąć butelkę lemo­niady, do tego może paczkę che­etos, i wycią­gnąć się na tyl­nym sie­dze­niu samo­chodu z game boyem. Wszystko było lep­sze od sie­dze­nia, pew­nie godzi­nami, z gro­madą obcych ludzi na ganku jakiejś sta­rej cha­łupy.

Sły­szał, jak roz­ma­wiają i śmieją się w kuchni; pomy­ślał, że nie­długo będzie musiał do nich dołą­czyć.

Wyj­rzał przez małe okno i uznał widok za nie­cie­kawy. Znowu tylko padoki i kor­rale, staj­nie i silosy, tępe zwie­rzęta gospo­dar­skie, dzi­wacz­nie wyglą­da­jący sprzęt.

Nie to, że wolałby być teraz we Wło­szech i łazić po tych sta­rych ulicz­kach, ale gdyby był z rodzi­cami, może przy­naj­mniej zafun­do­wa­liby mu pizzę.

Ze stajni wyszła dziew­czyna, ciem­no­włosa jak ta hipi­ska, więc domy­ślił się, że to Lil. Miała na sobie pod­wi­nięte dżinsy, wysoko wią­zane trampki i czer­woną czapkę bejs­bo­lówkę. Jej włosy były zaple­cione w dwa dłu­gie war­ko­cze.

Wyglą­dała na nie­chlujną i głu­pią; od razu poczuł do niej nie­chęć.

Po chwili wyszedł za nią męż­czy­zna. Miał jasne włosy zwią­zane w długi kucyk, co znowu pod­su­wało sko­ja­rze­nie z ruchem hipi­sow­skim. On także nosił bejs­bo­lówkę. Powie­dział do dziew­czyny coś, na co ta zaśmiała się i pokrę­ciła głową. Zaczęła biec, ale męż­czy­zna ją zła­pał.

Coop usły­szał, że zapisz­czała rado­śnie, gdy ten pod­rzu­cił ją w powie­trzu.

Czy jego ojciec kie­dy­kol­wiek go gonił? – zasta­no­wił się Coop. Czy pod­rzu­cał go w powie­trzu, a potem łapał i pod­rzu­cał znowu, że aż krę­ciło się w gło­wie?

Nie przy­po­mi­nał sobie cze­goś takiego. Ojciec odby­wał z nim dys­ku­sje, gdy miał czas. A czas, co Coop wie­dział, był towa­rem defi­cy­to­wym.

Ale te wsioki oczy­wi­ście mają mnó­stwo czasu – pomy­ślał. Nie żyją w świe­cie biz­nesu jak jego ojciec, praw­nik w wiel­kiej kan­ce­la­rii. Nie są Sul­li­va­nami w trze­cim poko­le­niu jak on i nie ciąży na nich odpo­wie­dzial­ność zwią­zana z nazwi­skiem.

Mogą więc pod­rzu­cać dzie­ciaki od rana do wie­czora.

Ponie­waż dziw­nie ści­snęło go w żołądku, odwró­cił się od okna. Nie miał wyboru, poszedł więc męczyć się przez resztę dnia.

Lil zachi­cho­tała, gdy ojciec kolejny raz pod­rzu­cił ją w powie­trzu. Odzy­skaw­szy oddech, pró­bo­wała spoj­rzeć na niego surowo.

– Wcale nie będzie moim chło­pa­kiem.

– Teraz tak mówisz. – Josiah Chance znie­nacka poła­sko­tał córkę pod pachami. – Ale już ja będę miał oko na tego miesz­czu­cha.

– Nie chcę mieć chło­paka. – Lil z doświad­cze­niem pra­wie dzie­się­cio­latki wynio­śle mach­nęła ręką. – Są z nimi tylko kło­poty.

Joe przy­cią­gnął ją do sie­bie i pogła­skał po policzku.

– Przy­po­mnę ci o tym za kilka lat. Chyba już przy­je­chali. Chodź, przy­wi­tamy się z nimi, a potem umy­jemy.

Wła­ści­wie nie miała nic prze­ciwko chło­pa­kom. I wie­działa, jak należy zacho­wy­wać się w towa­rzy­stwie. Ale mimo to…

– A jeśli go nie polu­bię, czy będę musiała się z nim bawić? – zapy­tała.

– To nasz gość. W dodatku jest obcy na obcej ziemi. Czy nie chcia­ła­byś, żeby ktoś w twoim wieku był dla cie­bie miły i opro­wa­dził cię, gdy­byś zna­la­zła się w Nowym Jorku?

Zmarsz­czyła smu­kły nosek.

– Wcale nie chcę jechać do Nowego Jorku.

– Założę się, że on także nie chciał przy­je­chać tutaj.

Nie rozu­miała, dla­czego. Prze­cież mieli tu wszystko: konie, psy, koty, góry, drzewa. Ale rodzice nauczyli ją, że choć ludzie pozor­nie róż­nią się od sie­bie, w grun­cie rze­czy są tacy sami.

– Będę dla niego miła.

Przy­naj­mniej na początku – pomy­ślała.

– Ale nie uciek­niesz i nie wyj­dziesz za niego?

– Tato!

Prze­wró­ciła oczami w chwili, gdy chło­pak zja­wił się na ganku. Przyj­rzała mu się, jakby miała do czy­nie­nia z nowym gatun­kiem.

Był wyż­szy, niż się spo­dzie­wała, a jego włosy miały kolor sosno­wej kory. Spra­wiał wra­że­nie nabur­mu­szo­nego albo smut­nego. Ani jedno, ani dru­gie nie wró­żyło dobrze. Ubrany był według niej po miej­sku, miał ciemne dżinsy, nie­zbyt zno­szone ani sprane, i sztywną białą koszulę. Wziął szklankę lemo­niady, którą poczę­sto­wała go matka, i przy­glą­dał się Lil rów­nie nie­uf­nie jak ona jemu.

Wzdry­gnął się, usły­szaw­szy krzyk jastrzę­bia, i Lil w porę się opa­no­wała, żeby nie par­sk­nąć szy­der­czo śmie­chem. Matce by się to nie podo­bało.

– Cześć, Sam. – Joe uśmiech­nął się sze­roko i wycią­gnął rękę do gościa. – Jak leci?

– Nie mogę narze­kać.

– Hej, Lucy, ależ ład­nie wyglą­dasz.

– Robię, co mogę. To nasz wnuk, Cooper.

– Miło cię poznać, Cooper. Witaj w Black Hills. A to moja mała Lil.

– Cześć. – Lil unio­sła głowę. Miał nie­bie­skie oczy – jasnonie­bie­skie jak lód w górach. Nie uśmiech­nął się, uśmiech nie poja­wił się też w jego oczach.

– Joe i Lil, idź­cie się umyć. Zjemy na dwo­rze – rzu­ciła Jenna. – Taki ładny wie­czór. Cooper, usiądź przy mnie i opo­wiedz, co lubisz robić w Nowym Jorku. Ni­gdy tam nie byłam.

Lil wie­działa z doświad­cze­nia, że matka potrafi każ­dego roz­broić, skło­nić do mówie­nia i uśmie­chu. Ale wyglą­dało na to, że Cooper Sul­li­van z Nowego Jorku jest wyjąt­kiem. Odzy­wał się tylko wtedy, gdy ktoś zwra­cał się do niego; prze­strze­gał zasad dobrego wycho­wa­nia, ale nic ponadto.

Zasie­dli przy stole ogro­do­wym, tak jak Lil lubiła naj­bar­dziej, i zabrali się do jedze­nia pie­czo­nego kur­czaka, sałatki ziem­nia­cza­nej i mło­dej fasolki, którą matka rano zebrała w ogro­dzie.

Roz­ma­wiali o koniach, bydle i zbio­rach, a także o pogo­dzie, książ­kach i sąsia­dach. O tym wszyst­kim, co w świe­cie Lil odgry­wało zasad­ni­czą rolę.

Cho­ciaż Cooper wyda­wał się Lil rów­nie sztywny jak jego koszula, zmiótł z tale­rza wszystko i jesz­cze popro­sił o dokładkę. Poza tym spe­cjal­nie nie otwie­rał ust. Dopóki ojciec nie wspo­mniał o bejs­bolu.

– Boston prze­ła­mie tego roku złą passę.

Cooper prych­nął i zaraz potem się sku­lił.

Joe z typową dla sie­bie swo­bodą wziął koszyk z buł­kami i pod­su­nął go chłopcu.

– O, pan nowo­jor­czyk. Jan­kesi czy Metsi?

– Jan­kesi.

– Szkoda słów. – Joe jakby ze współ­czu­ciem poki­wał głową. – Nie w tym roku, mały.

– Mamy silne pole wewnętrzne, dobrych gra­czy. Pro­szę pana – dodał, jakby sobie o tym przy­po­mniał.

– Bal­ti­more już was doga­nia.

– Udało im się fuk­sem. Pole­gli w zeszłym roku i w tym spadną na dal­szą pozy­cję.

– Ale wtedy pod­sko­czą Red Soksi.

– Raczej się pod­czoł­gają.

– O, mądrala.

Cooper lekko zbladł, ale Joe cią­gnął, jakby nie zauwa­żył jego reak­cji.

– Coś ci powiem, może gdyby wziąć Wade’a Bog­gsa i dorzu­cić Nicka Esa­sky… I jesz­cze…

– Dona Mat­tin­gly, Steve’a Saxa.

– Geo­rge’a Ste­in­bren­nera.

Coop uśmiech­nął się po raz pierw­szy.

– Hm, nie można mieć wszyst­kiego.

– Skon­sul­tuję się z moim eks­per­tem. Soksi czy Jan­kesi, Lil?

– Ani jedni, ani dru­dzy. Bal­ti­more. Są mło­dzi, prą do przodu. Mają w zespole Franka Robin­sona. Boston gra na luzie, ale im się nie uda. Jan­kesi? Bez szans, nie w tym roku.

– Moje jedyne dziecko, a tak mnie rani. – Joe przy­ło­żył dłoń do serca. – Grasz u sie­bie, w domu, Cooper?

– Tak, pro­szę pana. Na dru­giej bazie.

– Lil, zabierz Coopera za staj­nię. Może­cie tro­chę potre­no­wać, żeby spa­lić to, co zje­dli­ście.

– Dobra.

Coop zsu­nął się z ławki.

– Dzię­kuję za kola­cję, pani Chance. Była pyszna.

Kiedy dzieci ode­szły, Jenna spoj­rzała na Lucy.

– Biedny chło­piec – szep­nęła.

Psy pobie­gły naprzód, przez pole.

– Ja gram na trze­ciej bazie – wyja­śniła Coopowi Lil.

– Gdzie? Tu nie ma gdzie grać.

– Tuż za Deadwood. Mamy boisko i wła­sne roz­grywki ligowe. Będę pierw­szą kobietą, która zagra w lidze naro­do­wej.

Coop prych­nął.

– Kobiety nie mają wstępu do pierw­szej ligi. Tak już jest.

– Co nie zna­czy, że musi być. Tak zawsze mówi mama. Mnie się uda.

Znowu prych­nął i cho­ciaż zje­żyła się na to, wydał jej się sym­pa­tycz­niej­szy. Przy­naj­mniej nie był już taki sztywny.

– Za cienka jesteś.

– Gdzie za cienka?

Par­sk­nął śmie­chem i choć wie­działa, że śmiał się z niej, posta­no­wiła dać mu jesz­cze jedną szansę.

W końcu powie­rzono go jej opiece. Bo był obcy na obcej ziemi.

– Gdzie wy tam gra­cie w Nowym Jorku? Myśla­łam, że wszę­dzie jest beton.

– Gry­wamy w Cen­tral Parku, a cza­sami w Queens.

– Co to jest Queens?

– Jedna z dziel­nic.

– Jak to?

– Jezu, Nowy Jork to mia­sto i składa się z dziel­nic.

Przy­sta­nęła, oparła pię­ści na bio­drach i spoj­rzała na niego groź­nie ciem­nymi, bar­dzo ciem­nymi oczami.

– Jeśli pró­bu­jesz robić głupca z kogoś, kto zadaje ci pyta­nie, sam jesteś głup­cem.

Wzru­szył ramio­nami i okrą­żył wraz z nią wielką oborę z czer­wo­nej cegły.

Śmier­działo tam zwie­rzę­tami gospo­dar­skimi, kurzem i kupami. Coop nie mógł zro­zu­mieć, jak ktoś może miesz­kać w takim smro­dzie, wśród tych wszyst­kich odgło­sów: gda­ka­nia, mucze­nia, par­ska­nia. Już miał rzu­cić na ten temat jakąś szy­der­czą uwagę, kiedy zauwa­żył ogro­dzone siatką małe boisko do bejs­bola.

To nie było to, do czego przy­wykł, ale wyglą­dało nie­źle. Ktoś, pew­nie ojciec Lil, wzniósł z trzech stron ogro­dze­nie z siatki. Za nim rosły krzaki i jeżyny, prze­cho­dzące następ­nie w pole, na któ­rym stało bez­czyn­nie stado krów. Przy obo­rze, pod dasz­kiem, zauwa­żył znisz­czoną skrzy­nię. Lil otwo­rzyła ją, po czym wyjęła ręka­wice, kije, piłki.

– Tata i ja tre­nu­jemy wie­czo­rami po kola­cji. Mama rzuca mi cza­sami piłki, ale ma słabą rękę. Możesz odbi­jać pierw­szy, jeśli chcesz, bo jesteś gościem. Ale musisz wło­żyć kask. Takie są zasady.

Coop wło­żył kask, który mu podała, a potem spraw­dził wagę kilku kijów. Z jed­nym z nich w ręku poczuł się wresz­cie jak wtedy, gdy grał w game boya.

– Tata z tobą tre­nuje?

– Jasne. Grał przez kilka sezo­nów w dru­giej lidze, na wscho­dzie, więc jest cał­kiem nie­zły.

– Naprawę? – Opa­dła mu szczęka. – Grał zawo­dowo?

– Przez kilka sezo­nów. Zro­bił sobie coś w staw bar­kowy i się skoń­czyło. Posta­no­wił pozwie­dzać kraj i wylą­do­wał tutaj. Zna­lazł pracę u moich dziad­ków – kie­dyś ta farma nale­żała do nich – i poznał mamę. Odbi­jasz?

– Uhm. – Coop sta­nął pod siatką i zamach­nął się kilka razy na próbę. Pozy­cja. Dziew­czyna rzu­ciła pro­stą, wolną piłkę, tak że tra­fił w nią bez pro­blemu i wybił w pole.

– Ład­nie, udało ci się. Mamy sześć piłek. Będziemy je chwy­tać w polu po rzu­cie. – Ponow­nie przy­jęła pozy­cję i posłała mu kolejną łatwą piłkę.

Coop poczuł lekki odrzut, gdy piłka poszy­bo­wała w kie­runku pola. Odbił trze­cią, potem zako­ły­sał bio­drami i cze­kał na następną.

Lil zaim­pro­wi­zo­wała rzut i go schrza­niła.

– Dobre ścię­cie – powie­działa tylko, gdy spoj­rzał na nią spod zmru­żo­nych powiek.

Moc­niej ujął kij i zaparł się pię­tami. Chciała go wypro­wa­dzić w pole tym niskim pod­krę­co­nym. Odbił następną piłkę, posy­ła­jąc ją w siatkę, tak że aż o nią zadzwo­niła.

– Kop­snij mi z powro­tem te trzy piłki, jeśli chcesz – powie­działa. – Rzucę ci jesz­cze kilka.

– Nie. Teraz twoja kolej.

Już on jej pokaże.

Zamie­nili się miej­scami. Zamiast ją naj­pierw zmy­lić od razu posłał mocną piłkę. Udało jej się odbić, ale sfau­lo­wała. Odbiła następną i posłała ją w niebo. Ale już z trze­cią pora­dziła sobie świet­nie. Coop musiał przy­znać, że gdyby byli na praw­dzi­wym boisku, wybi­łaby ją.

– Nie­zła jesteś.

– Lubię odbi­jać wysoko i w pole gry. – Lil oparła kij o siatkę i ruszyła w stronę pola. – W sobotę roz­gry­wamy mecz. Mógł­byś przyjść.

Jakiś kre­tyń­ski mecz na zadu­piu. Ale lep­sze to niż nic – pomy­ślał.

– Czemu nie.

– Cho­dzisz na praw­dziwe mecze? Na sta­dio­nie Jan­ke­sów?

– Pew­nie, że tak. Mój ojciec dostaje bilety w sezo­nie, zawsze ma miej­sca na try­bu­nie hono­ro­wej, tuż za linią trze­ciej bazy.

– Nie mów!

Zaim­po­no­wał jej i poczuł odro­binę satys­fak­cji. Od biedy mógł z kimś poga­dać o bejs­bolu; nawet jeśli była to tylko wie­śniaczka. Poza tym wie­działa, co robi się z kijem i piłką, a to już duży plus.

Mimo to Coop w odpo­wie­dzi tylko wzru­szył ramio­nami, a potem patrzył, jak Lil zgrab­nie prze­śli­zguje się pomię­dzy dru­tami kol­cza­stymi. Nie pro­te­sto­wał jed­nak, gdy się odwró­ciła i przy­trzy­mała druty, żeby i on mógł przejść.

– My oglą­damy bejs­bol w tele­wi­zji albo słu­chamy trans­mi­sji przez radio. A raz poje­cha­li­śmy do Omaha, żeby obej­rzeć mecz na żywo. Ale ni­gdy nie byłam na roz­gryw­kach pierw­szo­li­go­wych.

To mu przy­po­mniało, gdzie się znaj­duje.

– Miesz­ka­cie miliony lat świetl­nych od jakie­go­kol­wiek sta­dionu. Od cze­go­kol­wiek.

– Tata mówi, że któ­re­goś dnia zro­bimy sobie urlop i poje­dziemy na wschód. Może na sta­dion Fen­way, bo jest fanem Red Sok­sów. – Zna­la­zła piłkę i wło­żyła ją do kie­szeni. – Lubi obsta­wiać naj­słab­szych.

– Mój ojciec zawsze obsta­wia zwy­cięz­ców.

– Tak robią wszy­scy, a ktoś musi sta­wiać na sła­be­uszy. – Uśmiech­nęła się do niego i zamru­gała dłu­gimi rzę­sami prze­sła­nia­ją­cymi ciemne brą­zowe oczy. – W tym roku to będzie Nowy Jork.

Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu, zanim się zre­flek­to­wał.

– Tak ci się tylko zdaje.

Pod­niósł piłkę i prze­rzu­cił ją z ręki do ręki, gdy ruszyli w stronę drzew.

– Co robi­cie z tymi wszyst­kimi kro­wami?

– To bydło opa­sowe. Hodu­jemy je, a potem sprze­da­jemy. Żeby ludzie mieli co jeść. Założę się, że nawet nowo­jor­czycy jadają steki.

Uznał, że to obrzy­dliwe – już sama myśl, że patrząca na niego krowa skoń­czy któ­re­goś dnia na czy­imś tale­rzu, może nawet na jego, wydała mu się okropna.

– Masz jakieś zwie­rzęta w domu? – zapy­tała.

– Nie.

Nie wyobra­żała sobie, jak można żyć bez zwie­rząt w pobliżu. Ze współ­czu­cia, że tak jest wła­śnie w jego przy­padku, poczuła dła­wie­nie w gar­dle.

– W mie­ście jest chyba trud­niej. Nasze psy… – Urwała, roz­glą­da­jąc się w koło, a potem je dostrze­gła. – Cały dzień bie­gają poza domem, a potem zbie­rają się wokół stołu, bo liczą, że coś dostaną. To dobre psi­ska. Możesz przy­jeż­dżać, żeby poba­wić się z nimi, jeśli chcesz, no i żeby pograć na boisku.

– Może. – Spoj­rzał na nią ukrad­kiem. – Dzięki.

– Nie­wiele dziew­czyn, które znam, tak lubi bejs­bol – zauwa­żyła. – I jazdę na rowe­rze czy łowie­nie ryb. Ja tak. Tata uczy mnie też tro­pić. Sam nauczył się tego od mojego dziadka, ojca mamy. I jest w tym naprawdę dobry.

– Tro­pić?

– Zwie­rzęta i ludzi. Dla zabawy. Wszę­dzie jest mnó­stwo śla­dów, można z nich wiele wyczy­tać.

– Skoro tak mówisz.

Unio­sła głowę, gdy usły­szała jego lek­ce­wa­żący ton.

– Byłeś kie­dyś na biwaku?

– A po co?

Uśmiech­nęła się tylko.

– Zaraz zrobi się ciemno. Lepiej znajdźmy ostat­nią piłkę i wra­cajmy. Gdy przy­je­dziesz następ­nym razem, może tata zagra z nami albo zabie­rze nas na prze­jażdżkę. Lubisz jeź­dzić?

– Na koniu? To masz na myśli? Nie wiem. Głu­pio to wygląda.

Zro­biła zaciętą minę, tak jak przy ude­rze­niu piłki bejs­bo­lo­wej.

– Wcale nie głu­pio. Głu­pio jest tak mówić tylko dla­tego, że nic się o tym nie wie. Poza tym to frajda. Kiedy…

Nagle sta­nęła jak wryta. Gwał­tow­nie wcią­gnęła powie­trze i chwy­ciła Coopa za ramię.

– Nie ruszaj się.

– Co? – Ponie­waż dłoń na jego ramie­niu zadrżała, serce pode­szło mu do gar­dła. – Wąż?

Prze­ra­żony spoj­rzał na trawę.

– Puma. – Led­wie to wykrztu­siła. Stała nie­ru­chomo, z drżącą ręką na jego ramie­niu, i patrzyła w gęste krzaki.

– Jak to? Gdzie? – Podej­rze­wał, że się wygłu­pia i chce go prze­stra­szyć, więc pró­bo­wał strzą­snąć jej rękę.

Począt­kowo nie widział nic z wyjąt­kiem zaro­śli, drzew oraz stoku wzgó­rza. Potem dostrzegł cień.

– O cho­lera. Jasna cho­lera!

– Nie ruszaj się. – Patrzyła w tamto miej­sce jak zahip­no­ty­zo­wana. – Jeśli zaczniesz ucie­kać, pobie­gnie za tobą, a jest szyb­sza. Nie! – Chwy­ciła go za ramię, gdy zro­bił krok do przodu, ści­ska­jąc w ręce piłkę. – Nie rzu­caj niczym, nie teraz. Mama mówi… – Nie mogła przy­po­mnieć sobie, co dokład­nie mówiła jej matka. Ni­gdy wcze­śniej nie widziała żad­nego wiel­kiego kota, nie w rze­czy­wi­sto­ści, nie w pobliżu farmy. – Musimy naro­bić hałasu i ją spło­szyć.

Drżąc, wspięła się na palce, unio­sła ramiona nad głowę i zaczęła krzy­czeć.

– Zjeż­dżaj! Zjeż­dżaj stąd! – I zawo­łała do Coopera. – Krzycz! Posta­raj się wyglą­dać groź­nie!

Szybko zmie­rzyła pumę wzro­kiem, od łba po czu­bek ogona. Cho­ciaż serce waliło jej w piersi ze stra­chu, nagle poczuła coś jesz­cze.

Podziw.

Oczy pumy błysz­czały w zapa­da­ją­cym zmroku – i jakby spo­glą­dały pro­sto na nią. Mimo że Lil zaschło w gar­dle, pomy­ślała: jest piękna, jest taka piękna.

Zwie­rzę z wielką gra­cją zro­biło krok do przodu. Patrzyło na nich, jakby się zasta­na­wiało, czy zaata­ko­wać, czy się wyco­fać.

Coop zaczął wrzesz­czeć tuż obok; głos miał ochry­pły ze stra­chu. Lil zoba­czyła, jak wielki kot ucho­dzi w głęb­szy cień, a potem znika – plama mato­wego złota, która tak ją urze­kła.

– Ucie­kła! Ucie­kła! – krzyk­nął Coop.

– Nie ucie­kła – mruk­nęła Lil. – Ode­szła.

Pul­so­wało jej w uszach, ale usły­szała, że ojciec ją woła, i odwró­ciła się szybko. Biegł przez pole, wśród zdzi­wio­nych krów. Kilka jar­dów za nim podą­żał dzia­dek Coopa. Trzy­mał strzelbę, którą, jak sobie uświa­do­miła, musiał wziąć z domu. Towa­rzy­szyły im psy; za nimi szła matka ze śru­tówką i bab­cia Coopa.

– Puma – wydu­siła z sie­bie, zanim Joe pod­niósł ją i przy­tu­lił. – Tam. O tam. Poszła sobie.

– Wra­caj­cie do domu. Coop. – Drugą ręką Joe przy­cią­gnął do sie­bie chłopca. – Oboje do domu. Natych­miast.

– Już ode­szła, tato. Prze­stra­szy­li­śmy ją.

– Do domu! – rzu­cił, gdy Jenna wymi­nęła Sama i pod­bie­gła do nich.

– O Boże. Nic wam nie jest! – Objęła Lil i jed­no­cze­śnie podała Joemu śru­tówkę. – Nic ci się nie stało? – Poca­ło­wała córkę w poli­czek, we włosy, a potem schy­liła się i tak samo cmok­nęła Coopa.

– Zabierz ich do domu, Jenna. Odpro­wadź dzie­ciaki i Lucy, i nie wychodź­cie.

– Idziemy, idziemy. – Jenna oto­czyła dzieci ramio­nami i spoj­rzała w poważną twarz Sama, gdy się do nich zbli­żył. – Uwa­żaj­cie na sie­bie.

– Nie zabi­jaj­cie jej, tato! – krzyk­nęła Lil, gdy matka pocią­gnęła ją za sobą. – Jest taka piękna. – Spoj­rzała w stronę zaro­śli, drzew, bo miała nadzieję, że jesz­cze zoba­czy zwie­rzę. – Nie zabi­jaj­cie jej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: