Czarne żagle. Żądza. Tom 2 - ebook
Czarne żagle. Żądza. Tom 2 - ebook
Druga część serii „Czarne żagle”
Nazywam się Cruz Noir García. Niewiasty mnie uwielbiają, bo potrafię odgadnąć i spełnić ich najskrytsze pragnienia. Jednak nigdy się nie zakochałem, a jedyne, na czym mi zależy, to butelka rumu i dobra zabawa.
Nie spodziewałem się, że pełna namiętności noc z ognistą Irlandką Nyą wywoła falę nieszczęść, za które czuję się odpowiedzialny i których do dziś dnia nie umiem sobie wybaczyć. Straciłem brata, a jego ukochana przysięgła mnie zabić. Pragnę odkupić winy i zrobiłbym to, gdyby nie podstępna Nya. Nie rozumiem, dlaczego za wszelką cenę próbuje mnie pojmać. Ani tego, że przy niej moje serce zaczyna szybciej bić...
Jurga Paulina
Pisarka, nauczycielka, mama dwójki urwisów. Kocha muzykę, jest uzależniona od wymyślania historii i od czekolady. W wolnym czasie gra na pianinie albo gitarze lub pisze teksty piosenek. Ma kilka tatuaży, a niektóre z nich nawiązują do pisanych przez nią książek. Czarne żagle to kolejny powieściowy cykl w jej dorobku. Wcześniej ukazały się serie Matrioszka i Ławrusznik.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-792-0 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WYZNACZAJĄCA NAGRODĘ ZA UJĘCIE ALBO ZABICIE PIRATÓW
_Niniejszym na mocy uchwały Izby Gmin, powziętej w mieście Londyn, w dniu 10 marca 1695, szóstego roku panowania JKMości, pod mianem_ Aktu ku zachęceniu do ujęcia i zgładzenia piratów _między innymi postanowiono:_
_Osoba lub osoby, które począwszy od daty i po dniu 15 marca roku Pańskiego 1695 ujmą pirata lub piratów na morzu lub na lądzie albo w razie oporu zabiją owego pirata lub piratów, albo przedłożą wymagane dowody JKMości i Parlamentowi, że zabili wszystkich lub każdego takiego pirata lub piratów, będą upoważnieni do posiadania i podjęcia z pieniędzy publicznych, z rąk skarbnika, następujących różnych nagród, a mianowicie: za André Noira, dowódcę Czarnych Braci – sto funtów; za każdego innego dowódcę pirackiego statku, slupu lub brygu – czterdzieści funtów; za każdego porucznika, oficera, kwatermistrza, bosmana lub cieślę – dwadzieścia funtów; za każdego innego podoficera – piętnaście funtów; za każdego zwykłego marynarza na takim okręcie, slupie lub brygu – dziesięć funtów. Tudzież za każdego pirata pojmanego w powyżej oznaczonym czasie i w jakimkolwiek miejscu przez wszelki okręt, slup lub bryg zostanie wypłacona takaż nagroda, stosownie do rangi i kondycji owych piratów. Przeto dla zachęcenia tych wszystkich osób, chcących służyć JKMości i swej Ojczyźnie w tak sprawiedliwym i zaszczytnym dziele jak poskromienie owych ludzi, których słusznie godzi się zwać wrogami ludzkości, uznałem za stosowne za instrukcją i zgodą JKMości i Parlamentu wydać tę proklamację, skutkiem czego oświadczam, iż rzeczone nagrody będą akuratnie i sprawiedliwie wypłacone bieżącą monetą w Anglii, zgodnie z postanowieniami uchwały. Rozkazuję też i polecam proklamację ogłosić wszystkim duchownym i kaznodziejom w kościołach i kaplicach całej Anglii, a także w Szkocji, Oranii i Republice Zjednoczonych Prowincji_.
_Dane w Izbie Gmin, w Londynie, dnia 24 marca 1695. Szóstego roku panowania JKMości_*.
_Thomas Osborne_
_książę Leeds_
* Na podstawie proklamacji opisanej w książce: C. Johnson, _Historia najsłynniejszych piratów, ich zbrodnicze wyczyny i rabunki_, przeł. J. B. Rychliński, Warszawa 1968, s. 30.PROLOG
_A.D. 1686_
André Noir bywał kochliwy. Uciechy i swawole w niewieścich ramionach słodziły trudy jego bukanierskiego1 życia. W każdym portowym zamtuzie zostawiał nie tylko pokaźne ilości złota, ale i niejedno zakochane niewieście serce, które tęsknie – acz na próżno – wypatrywało jego powrotu.
André nie był też obojętny na wdzięki Moiry Gallagher, która przyglądała mu się spod rzęs za każdym razem, gdy pojawiał się w pobliżu. Bliskość między nimi rodziła się powoli, zważywszy na problem w postaci męża Moiry – Morvina, który jednocześnie był przyjacielem André. Noir już dawno przestał czuć jakiekolwiek wyrzuty sumienia, że zlega z nią w łożu za plecami swojego kamrata. Widział, jak Morvin traktuje swoją żonę. Kiedy powiła mu córkę, prawie utopił dziecko na jej oczach. I gdyby nie interwencja André, dziewczynki nie byłoby już na świecie. Morski Diabeł – tym Morvin stał się przez te kilka lat, które wspólnie spędzili na wodach mórz i oceanów – nie chciał bowiem diablego balastu. Pragnął synów, którzy pomogliby mu zbudować bukanierską potęgę.
André już niejednokrotnie przekonał się, że mrok jest bukanierskim sprzymierzeńcem. Teraz też wdzięczny był za to, że miesiąc jest w nowiu. Dzięki temu przemknął się niepostrzeżenie obok podsypiających strażników, pełniących wartę przed posiadłością Morvina. Pragnął rozmówić się z Moirą, by doń dołączyła. Nie mógł już dłużej odwlekać tego, co było nieuniknione. Dojrzewał do tej decyzji powoli, a im okrutniejszy stawał się Morvin, tym bardziej André utwierdzał się w przekonaniu, że jest słuszna. Pragnął czmychnąć jutrzejszej nocy. Za dwa dni transport czarnego hebanu2 miał wyruszyć na Złote Wybrzeże. To właśnie poróżniło mężczyzn. André nie uznawał bowiem niewolnictwa i handlu ludźmi. A kiedy podczas ostatnich „łowów” Morvin osobiście chędożył młode czarnoskóre dziewczęta, wespół ze swoim bosmanem i Pierwszym, André zadecydował, że ich drogi muszą się rozejść. Nie zamierzał przykładać ręki do tak niegodnych czynów.
Noir wślizgnął się do pogrążonej w mroku sypialni. Na stoliku nocnym paliła się świeca. Leżąca na ogromnym łożu niewiasta poderwała się spłoszona. Na widok kochanka przytknęła dłoń do piersi i odetchnęła z ulgą.
– Jesteś – szepnęła, uśmiechając się ciepło.
– Jestem.
Wstała. Długie białe giezło sięgało jej do kostek. Troczki z przodu miała ciasno związane. Stąpając na palcach, podeszła do André. Ręce mężczyzny powędrowały do sznureczków. Pociągnął za końcówkę jednego z nich, rozwiązując kokardkę, a następnie rozsunął obszerny dekolt. Dłoń Moiry prześlizgnęła się po jego torsie i zatrzymała na kroczu.
– Widzę, że tęskniłeś… – powiedziała cicho, łasząc się do niego jak kotka.
Wsunęła dłoń w jego pantalony, obejmując go ciasno palcami. Ścisnął jej kibić, przysunął ją do siebie i obsypał jej szyję pocałunkami.
– Każdego dnia…
– Gdzie Morvin? – wyszeptała wprost w jego usta, kiedy wsuwał dłonie pod jej giezło, odnajdując nagie pośladki.
– Mam nadzieję, że tam, gdzie jego miejsce. W piekle. – Pocałował ją zachłannie.
Jęknęła prosto w jego usta, kiedy palcami odnalazł jej wilgotną kobiecość. Nie tracili czasu, nie mieli go bowiem zbyt wiele. Dużo ryzykowali, gdyż Morvin znajdował się na wyspie i mógł w każdej chwili wrócić do dworku. André zadbał jednak o to, by jedna z miejscowych ladacznic poświęciła dziś jego kamratowi szczególną uwagę.
Położył Moirę na łożu i wszedł w nią, czując, jak momentalnie otacza go swoim ciepłem. A potem poruszył się w niej. Powoli. Tak jak lubiła. Całował jej szyję, piersi, poruszając się coraz mocniej i szybciej. Jej jęki wibrowały w jego ustach za każdym razem, kiedy jego wargi odnajdywały jej usta. Zatracali się w sobie coraz bardziej. André wsunął jedną z dłoni pod jędrny pośladek swej flamy i uniósł go nieco wyżej. Wszedł w nią mocniej, a wtedy ona wygięła plecy w łuk i krzyknęła przeciągle. Wiedział, że osiągnęła spełnienie – zdążył już na tyle poznać jej ciało. Wysunął się z niej. Sprawnie przewrócił ją na brzuch. Słyszał, jak łapczywie łapie oddech. Giezło na plecach miała mokre od potu. Materiał koszuli zakrył jej nagość. André uniósł go i zrolował aż pod szyję, a następnie zaczął całować jej pośladki. Skórę pokryły ciarki, kiedy paznokciami przejeżdżał wzdłuż kręgosłupa, a potem tę samą ścieżką powędrowały jego usta. Dłonią zanurkował pomiędzy jej nogami, rozsmarowując wilgoć od najwrażliwszego miejsca aż po złączenie pośladków. Moira spięła się, spoglądając na niego z przestrachem. Przylgnął do jej pleców, odgarnął włosy z karku i począł leniwie pieścić go ustami, szepcząc:
– Nie skrzywdzę cię. Spodoba ci się.
– To nie po bożemu…
Zaśmiał się, przygryzając lekko jej kark.
– A kto decyduje, co jest po bożemu, a co nie, Moiro? – Zanurzył się w niej, na co westchnęła przeciągle. – Zdradzasz męża, a przejmujesz się, w jaki sposób to robisz?
Poruszał się w niej powoli, ręką pieszcząc ją między nogami.
– Och, André… André…
– Ucieknij ze mną, Moiro – szepnął.
– Nie mogę, Nya…
– Zabierzemy dziewczynkę. Ukryjemy się na rajskiej wyspie. Będę o was dbał… Będę przywoził ci z wypraw klejnoty i obsypywał cię nimi, tak jak na to zasługujesz…
– Och, André…
– Jesteś taka piękna, Moiro… – Ostrożnie wysunął się z niej.
Wtem drzwi otwarły się, z hukiem uderzając w ścianę. Morvin wkroczył do sypialni, ledwie trzymając się na nogach. Jednak widok, który zastał, momentalnie go otrzeźwił. André zdołał w pośpiechu tylko wciągnąć pantalony. Pas z bronią leżał za daleko. Półnaga Moira nadal tkwiła na łożu, spętana okowami strachu.
– Ty zdrajco! – wybełkotał Morvin, dobywając pałasza. – Moją żonę?! W moim łożu?!
– Gdybyś potrafił zadbać o nią, jak na prawdziwego męża przystało, nigdy by na mnie nie spojrzała – zadrwił André.
– Zatłukę jak psa! – ryknął Morvin, po czym ruszył na Noira.
Ten jednak, mając trzeźwy umysł, łatwo umknął przed ciosem rozwścieczonego Morskiego Diabła.
– Uciekaj, Moiro! – zdążył krzyknąć do swej flamy, gdy nagle Morvin z rozwścieczonym krzykiem na ustach przypomniał sobie o żonie.
Wziąwszy potężny zamach, jednym cięciem skrócił niewiastę o głowę. Korpus stał na nogach jeszcze długą chwilę po tym, jak głowa z zastygłym na twarzy grymasem przerażenia upadła na podłogę i poturlała się pod łoże. André aż zatchnęło. Nie spodziewał się, że jego kamrat posunie się do zamordowania żony. Przerzucał spojrzenie z Morvina na ciało, które w końcu tąpnęło na podłogę, zalewając ją morzem krwi. W tym momencie do Morvina dotarło, co uczynił. Z rykiem przepełnionym bólem padł na kolana, prosto w kałużę świeżej posoki.
– Moira… Moira! MOIRA!
André widział jeszcze, jak ciągnąc za włosy, Gallagher wydobywa spod łoża głowę i próbuje na powrót umieścić ją na szyi. A potem czym prędzej czmychnął na korytarz. Wybiegłszy z dworku, skierował się w stronę gęstego lasu. Musiał jak najszybciej uciec. Dotarł do chaty swojego bosmana Julia i bezpardonowo zbudził go z głębokiego snu. Wytłumaczywszy powagę sytuacji, poradził pospiesznie zebrać załogę i udać się na okręt, by opuścić wyspę, zanim wieść o jego zdradzie obiegnie Tortugę. Okazało się jednak, że wiadomość rozeszła się szybciej niż pudendagra3 w najgorszym portowym zamtuzie. Zanim załoga Noira dotarła do okrętu, ten już był strzeżony przez ludzi Morvina. Pozostało zatem jedno wyjście, które pojawiło się w głowie André nagle niczym olśnienie.
– Odpłyniemy na pokładzie Amiry! – oznajmił Juliowi, gdy wycofywali się w głąb palmowego lasu.
– Mamy za mało ludzi! – zaoponował bosman. – Ten okręt wymaga…
– Uwolnimy czarny heban – zarządził Noir.
– To dzikusy! Ich jedyny kontakt z żeglugą ogranicza się do ścian ładowni!
– Chyżo ich przeszkolimy!
– Nie znamy ich języka! – Julio był sceptyczny.
André zatrzymał się gwałtownie i złapał Julia za koszulę, po czym rzekł stanowczo:
– Jesteś ze mną czy przeciwko mnie?!
– Oczywiście, że z tobą, kapitanie. Zawsze! Wyrwałeś mnie spod kostura Pani Śmierci!
– Ufasz mi?!
– Bardziej niż rodzonej matce, kapitanie!
– Zatem uwolnimy czarny heban. A potem udamy się nad Żółwi Kanał4, gdzie cumuje Amira, i odpłyniemy pod osłoną nocy. Zanim wyślą za nami pościg, będziemy daleko stąd.
– Na Amirze nie ma żywności ni wody! – ostrzegł Julio.
– Pierwej obierzemy kurs na Kubę, tam zaprowiantujemy statek, by dopłynąć do wybrzeży Nowego Świata. Nabędziemy wodę i strawę, aby starczyło na trzymiesięczny rejs, i udamy się na drugą stronę Atlantyku.
– Skąd weźmiemy na to pieniądze, kapitanie?
– Amira na pokładzie ma skarby, jakichś na oczy jeszcze nie widział, Julio. Bez problemu kupimy to, co będzie nam potrzebne. O uzbrojenie też się nie martw. Szabli i muszkietów starczy dla wszystkich. I jeszcze zostanie z nawiązką.
– Zatem udajmy się do klatek, w których trzymany jest czarny heban.
Los sprzyjał André i jego załodze. Tego dnia wartownicy spali upojeni rumem. Noir przeciął pierwszą kłódkę i otworzywszy drzwi więzienia, na migi pokazał stłoczonym tam czarnoskórym niewolnikom, że zwraca im wolność. Stojący najbliżej, który wyglądał na przywódcę, padł Noirowi do stóp, po czym rzekł coś do swoich towarzyszy. André gestem poprosił, by poszli za nim. W ciemnościach, nienękani przez nikogo, przemierzyli niecałe siedem mil, aż znaleźli się na przeciwległym krańcu wyspy. Tam, nieopodal brzegu, cumowała Amira, z czterema wartownikami na pokładzie. Noir nigdzie nie dostrzegł szalupy. Nie stanowiło to jednak dlań problemu. Dobywszy puginału, skinął na czterech kamratów i ruszyli wpław ku majaczącym w ciemnościach konturom potężnego okrętu. Kilkadziesiąt minut później do brzegu dobiła szalupa. Przetransportowanie wszystkich trwało do świtu i gdy słońce poczęło wznosić się nad horyzont, zgrzytnęły koła kabestanu, unosząc kotwice Amiry. Czarne żagle napięły się, łapiąc silny wiatr.
Tego dnia André Noir podpisał na siebie wyrok śmierci.
*
Przez kolejnych sześć lat od sławetnej ucieczki z Tortugi flotylla André Noira rosła w siłę, a legendy o nieustraszonych Czarnych Braciach przekazywano z ust do ust od portu do portu. Chętnych łowców głów na hojne nagrody za pojmanie kapitana nie brakowało. Tak jak nie brakło niewiast gotowych spędzić upojną noc w ramionach nieustraszonego pirata. Jednak porty, które André wspominałby z rozrzewnieniem, można było policzyć na palcach jednej dłoni. Tak jak flamy, którym oddał serce.
Kartagena była niczym kochliwa niewiasta. Zachwycała swoim pięknem, dostojeństwem i oryginalnością, zapraszając strudzonych marynarzy, by zaznali uciech i odpoczynku. Nosiła ślady różnych kultur, tak jak ruiny rzymskiego amfiteatru czy Zamek Castillo majestatycznie sięgający obłoków spomiędzy drzew parku Torres. Była azylem kupców, marynarzy i piratów.
Nie dziwota, że i André Noir uległ jej urokowi. Trzymając pewnie ster Lerate, ostrożnie przemierzał wody Zatoki Kartageńskiej, otoczonej Cabo Tiñoso i Cabo del Agua. Zapierające dech w piersiach miasto rozpościerało się pomiędzy górami San Julian i Galeras. _Istny raj_, pomyślał, cumując w porcie.
Ulice Kartageny nie zmieniły się przez niemalże jedenaście lat, odkąd zawitał tu po raz ostatni. A w zasadzie od chwili, kiedy zawleczono go nieprzytomnego z niezwykle groźną raną uda do najbliższej tawerny. To w tym przybytku po odzyskaniu przytomności wciąż jeszcze błędny wzrok André napotkał piękne brązowe oczy kurtyzany Crescencii, która stawiała pierwsze kroki w najstarszym zawodzie świata. Właściciel zamtuza, jako że został solennie wynagrodzony za ukrywanie bukaniera, zadanie opieki nad rannym powierzył niedoświadczonej kurtyzanie.
Crescencia odznaczała się niebywałą urodą. Śliczna twarz w kształcie serca zdawała się wyrzeźbiona przez samego Pigmaliona. Miała smukłą kibić, dość szerokie biodra i biust, który przyciągał uwagę każdego mężczyzny przekraczającego próg tawerny. Nic więc dziwnego, że André stracił dla niej resztki zdrowego rozsądku. I serce.
Wyczekując swojej porcji strawy, z rozrzewnieniem wspominał upojne chwile rekonwalescencji, spędzonej głównie w ramionach ukochanej. Jego załoga zajadała się smakowicie wyglądającą paella banda. Trzymiesięczne spożywanie okrętowego jadła sprawiło, że ryż w połączeniu z krewetkami, kalmarami, mulami, papryką oraz bulionem smakowały André niczym boska ambrozja. Kiedy gospodarz postawił przed nim dzban hiszpańskiego cydru, André zapytał go o niegdyś świadczącą tu usługi kurtyzanę. Jakież było jego zdziwienie, kiedy poinformowano go, że Crescencię wyrzucono poza obrzeża miasta, bo była skalana pudendagrą. Wieść o tym, że jego dawna flama powiła mu syna, dotarła do niego kilka lat temu i już wtedy podjął decyzję, że gdy nastanie odpowiedni czas, weźmie chmyza na statek. Choroba dworska była zaiste przeszkodą. Jeśli pętak również ją miał, André musiał porzucić swój plan. Nie mógł narażać załogi na bezpośredni kontakt z chorobą. Liczył jednak, że jakimś cudem Cruz będzie zdrów i trafi pod jego skrzydła tak jak piętnastoletni Severo. I tak jak w przyszłości Marcos. André miał jedną żelazną zasadę: nie zabierał na pokład niewiast i chłopców, którzy nie ukończyli dziesięciu wiosen.
Zlokalizowanie nory, w której mieszkała Crescencia, było nie lada wyzwaniem. Szczęśliwie odpowiednia liczba złotych czy srebrnych monet rozwiązywała tubylcom języki. W końcu zgrzany i zmęczony André stanął przed rozpadającymi się drzwiami. Poprawił hiszpański kapelusz i wygładził wąs. Lubił się prezentować nienagannie. Wychowanie w szlacheckiej francuskiej rodzinie wpoiło mu przekonanie, że jak cię widzą, tak cię piszą. Na statku nosił luźne pantalony i niekrępującą ruchów koszulę, jednak po zejściu na ląd wolał nie wyróżniać się w tłumie. Podobnych zachowań uczył Marcosa i Severa, swoich dwóch synów. Wszak byli ludźmi wyjętymi spod prawa i groził im stryczek za piraterię.
André wyprostował się, poprawił rapier przy pasku i zastukał w zbutwiałe drewno. Usłyszał stłumiony odgłos kroków, a potem skrzydło drzwi uchyliło się i jego oczom ukazał się widok, który wprawił go w osłupienie. Z dawnej Crescencii pozostały jedynie oczy, co prawda już nie tak bystre i radosne, ale będące jedynym dowodem, że to ta sama niewiasta, dla której był gotów zrobić tak wiele.
Teraz z żalem musiał przyznać, że czas i choroba nie były dla niej łaskawe. Opryszczka wokół ust i liczne wrzody na odsłoniętych ramionach i dekolcie sprawiły, że w pierwszym momencie cofnął się o kilka kroków. Stali w niezręcznym milczeniu, aż jej oczy zaszkliły się od łez. Wpatrywała się w ukochanego, wstrząsając rytmicznie głową, jakby mu przytakiwała, lubo nie wypowiedział jeszcze ani słowa.
– Poznajesz mnie, moja miła? – wydusił w końcu André.
– Och, André. – Crescencia zasłoniła owrzodziałą dłonią usta, tłumiąc szloch. – Jakżebym mogła zapomnieć?
– Mogę? – André wskazał dłonią na wpół uchylone drzwi.
Niewiasta otworzyła szerzej podwoje i spojrzała na niego wyczekująco, nadal potakując głową. Przestąpiwszy próg pogrążonej w ciemności izby, omal się nie cofnął, kiedy do jego nosa dotarł potworny odór. Jedyne okno, znajdujące się po przeciwległej stronie wejścia, zasłonięte było grubą kotarą. Za źródło światła musiał wystarczyć dopalający się ogarek świecy, ustawiony na koślawym stoliku obok sfatygowanego łoża. W odległym kącie pomieszczenia dostrzegł siennik.
– Nie tegoś się spodziewał? – zapytała dźwięcznym głosem, w którym brzmiał smutek.
Gdyby nie musiał na nią patrzeć, dałby sobie rękę uciąć, że nic się nie zmieniła. Nadal miała tę uwodzicielską chrypkę, która obiecywała upojną noc w jej ramionach. Odwrócił się w jej stronę, starając się nie skupiać na smrodzie, który panował wewnątrz tego, co zapewne nazywała domem.
– Gdzie chłopak? – zapytał oschle.
Westchnęła ciężko, usiadła na łożu, owrzodzoną dłonią gładziła brudną narzutę z taniej wełny i nieustannie potrząsała głową. Wpatrywała się w klepisko, aż w końcu uraczyła go odpowiedzią.
– Nie wiem, André. Znika na całe dni. Czasem przynosi pieniądze, kiedy indziej coś do zjedzenia. Trwożę się o niego… – Zamrugała oczami i zerknęła w bok, zapewne tłumiąc płacz. Wypuściła drżąco powietrze i ponownie skupiła wzrok na swym rozmówcy. – Lękam się, że ktoś go skrzywdzi. To jeszcze mały chłopiec. Nie zasłużył na taki los, a ja… ja… – Ponownie zasłoniła dłonią usta i przymknęła powieki.
Myśl o tym, że zgotowała własnemu dziecku taki los, wyniszczała ją od środka i pozbawiała chęci do życia. Choć i tak niewiele jej go pozostało. Gdy na powrót mogła sklecić zdanie, rzekła zmęczonym głosem:
– Nie jestem w stanie zapewnić mu dłużej opieki… Pudendagra zniszczyła nam życie, André…
– Jest zdrów? – zapytał. Tylko to w tym momencie zaprzątało mu głowę.
– Tak – zapewniła, a André jakimś cudem wiedział, że nie łże. Po chwili milczenia przyznała: – Choruję od roku. Cruz to dobry chłopak. To on stara się utrzymać nas przy życiu. Czasem udaje mu się coś wyżebrać pod katedrą Santa María la Vieja. Ima się różnych zajęć, zwykle jednak przynosi lichą strawę. – Zamilkła, a potem spojrzała mu prosto w oczy. – Wygląda jak ty, André… – Jej głos ponownie zadrżał. Nie starała się tłumić emocji. – Ja umieram… Błagam, on nie może zostać sam. Nie wiem, co go tu czeka, kiedy odejdę. Po kres dni będę dziękować Opatrzności, że zesłała mi ciebie w ostatnim momencie. Bóle głowy i nudności nie pozwalają mi normalnie funkcjonować. Zaczynam zapominać o podstawowych sprawach. – Schowała twarz w dłonie, łkając.
Szloch przerwało uderzenie drzwi o ścianę. W progu dało się dostrzec jedynie sylwetkę, bo światło padające z zewnątrz sprawiało, że twarz przybysza pozostała w cieniu. Można było jednak stwierdzić, że to młokos. Stał w miejscu dłuższą chwilę, po czym pewnym krokiem wkroczył do izby.
Dopiero teraz uwidoczniło się jego oblicze. W istocie był to syn André. Ten sam nos, te same gęste czarne jak noc włosy otaczające jeszcze dziecięcą buzię. Wszelako oczy miał po matce. Mężczyzna wpatrywał się w dziesięcioletniego wyrostka, któremu grzywka nachodziła na oczy, tak że ledwie były widoczne pod czarnymi kędziorami. Spojrzenie miał butne i nie był to wzrok dziecka. Na ustach zaś gościł krzywy, kpiący uśmieszek, który momentalnie przygasł, kiedy Cruz zerknął na zapłakaną niewiastę, a po chwili łypnął podejrzliwie na przybysza.
– Dlaczego płaczesz, matko? – Głos chłopca przepełniała troska. – Czy ten tu wyrządził ci jakąś krzywdę? – Kiwnął pogardliwie głową w kierunku André. Zaiste nie brakowało mu animuszu.
– Nie, synku. Wręcz przeciwnie. To łzy szczęścia – odparła cicho Crescencia.
– Wiesz, kim jestem, chłopcze? – wtrącił André.
– Pewnie kolejnym, który chędoży moją matkę – żachnął się chłopiec, nieświadomie zaciskając pięści po bokach ciała. Już dawno przestał się lękać mężczyzn. Był gotów za wszelką cenę bronić matki. Wszak był jedynym, na którego mogła liczyć.
– Cruzie! – oburzyła się Crescencia. – Okaż szacunek…
– Poradzę sobie, moja droga. – André posłał jej uspokajające spojrzenie, po czym zwrócił się do chłopca: – André Noir. Jestem piratem. I twoim ojcem, Cruzie.
– I co w związku z tym? – Chłopiec skrzyżował ręce na piersi, a jego spojrzenie z butnego zmieniło się w rozeźlone. – Czego od nas chcesz, do czorta?! – Impertynencka postawa przeczyła temu, co działo się w jego głowie.
_Ojciec?_ – pomyślał. Nigdy nie miał ojca. – _Dlaczego pojawił się akurat teraz?_
Cruz nie był głupi. Wiedział, że jego mamę trawi choroba. Z każdym dniem obserwował, jak słabnie, i wyrzucał sobie, że gdyby był starszy, nie byłby dla niej ciężarem. Mógłby zarabiać i zabrać mamę w lepsze miejsce. Znalazłby znachora, który uleczyłby jej ciało. Tymczasem był jedynie bezużytecznym bękartem i darmozjadem, mimo iż starał się pomóc, jak tylko potrafił, żebrząc lub imając się najprzeróżniejszych prac. Może ojciec przybył, żeby zapewnić im godziwe warunki życia i zabrać do domu? Prawdziwego domu. Z miękkim łożem, czystą pościelą i ciepłą strawą.
_Może zaopiekuje się mamą?_, pomyślał chłopiec.
– Chcę, żebyś został członkiem mojej załogi. – Słowa, które wypłynęły z ust mężczyzny, nie były jednak tymi, które Cruz pragnął usłyszeć. – Będziesz pływał na statku. Zabieram cię w morze, synu.
Cruz roześmiał się głośno, starając się za wszelką cenę nie rozpłakać. André poczuł nieprzyjemny dreszcz biegnący po plecach, bo ów śmiech brzmiał jak złowieszczy rechot szaleńca.
– Nie ruszam się stąd, señorze Noir – oznajmił chłopiec z całą stanowczością, na jaką stać dziesięciolatka. – Nie zostawię mamy.
– Crucecito5… – Z gardła Crescencii wydobył się zdławiony spazm. – Tu nie masz przyszłości. Ojciec…
– A gdzie się podziewał przez te wszystkie lata?! – W oczach dziecka zaszkliły się łzy. – Gdzie?! Do stu piorunów! Nie zostawię cię! W mojej obecności przynajmniej choć trochę się hamują…
– Chłopcze… – zaczął André, ale Cruz podbiegł do niego i uderzył go małymi pięściami w klatkę piersiową.
Mężczyzna ze zdumieniem stwierdził, że jak na dziesięciolatka młokos zaiste ma dużo siły.
– Zamilcz! Zamilcz, do czorta! Nie chcę z tobą pływać! Nie chcę! Nie zostawię mamy! Zobacz! – wrzasnął chłopiec, unosząc połataną, sporo za dużą koszulę.
Oczom dorosłych ukazały się liczne fioletowe siniaki, pokrywające jego tułów. Crescencia wybuchła jeszcze większym płaczem, chowając twarz w dłoniach, a André po prostu patrzył, czując w klatce piersiowej taki ból, jakby to on sam otrzymał te razy.
– Nie chcę litości – dodał ciszej chłopiec, opuszczając koszulę i posyłając mu kolejne zuchwałe spojrzenie. – Jak mówiłem, señorze: nie ruszam się stąd bez mamy. Tylko ja jestem jej opoką.
– Ojciec dał mi dom i pieniądze, Cruzie – skłamała Crescencia.
André zrozumiał, że chłopak mógł nie być świadom, jak poważny jest stan zdrowia matki. W oczach syna dostrzegł zawahanie, które ponownie przerodziło się w nieufność.
– Zapewnię jej wikt i opierunek, chłopcze. Masz moje słowo, ale pod warunkiem że dołączysz do moich kamratów. – Mężczyzna postanowił ciągnąć tę farsę. Kiedy pospiesznie zerknął w stronę Crescencii, dostrzegł w jej oczach wdzięczność.
_Dla dobra chłopca_, pomyślał.
– Gdzie?! – W głosie Cruza tliła się nuta podejrzliwości. – Gdzie ten dom?!
– Pamiętasz, jak spacerowaliśmy nad brzegiem morza Mandarache6? – wtrąciła pospiesznie Crescencia, posyłając André znaczące spojrzenie.
– Pamiętam. – Na twarzy chłopca pojawił się cień pogodnego uśmiechu. – Zawsze powiadałaś, że chciałabyś tam zamieszkać.
– Twój ojciec obiecał kupić mi tam dom. I opłacić znachora – zapewniała Crescencia syna z oczami pełnymi łez. Głęboko w duchu modliła się do Najświętszej Panienki, by chłopiec jej uwierzył. To była jedyna sposobność, by wydostać go z tej nędzy.
Cruz nie spuszczał matki z oczu, w których czaiła się podejrzliwość. Czas spędzony na wygnaniu nauczył go ostrożności. Zaiste to wszystko wydało mu się zbyt piękne, by mogło być prawdą. Wszelako matka nigdy świadomie nie skazałaby go na zły los. Tego był pewien.
– Przysięgasz? – Chłopiec spojrzał na tego, który mienił się jego ojcem.
– Przysięgam, Cruzie. A teraz spakuj dobytek, synu.
Wyciągnął dłoń, by pogładzić go po włosach, dokładnie tak jak czynił z Severem i Marcosem, ale chłopak uchylił się, po czym podszedł do siennika, wyciągnął spod niego pordzewiały nóż i oznajmił:
– Jestem gotów.
1 Bukanierzy – zbiegli marynarze, przestępcy, dezerterzy i kontraktowi marynarze pochodzenia francuskiego, angielskiego i holenderskiego, działający na morzu i lądzie; ich główną bazą była Tortuga, w drugiej połowie XVII wieku wprowadzili terror na całym obszarze Morza Karaibskiego.
2 Czarny heban – określenie czarnoskórych niewolników.
3 Pudendagra – kiła.
4 Żółwi Kanał – Canal de la Tortue, kanał pomiędzy wyspami Tortuga i Haiti.
5 Crucecito (hiszp.) – zdrobnienie imienia Cruz.
6 Morze Mandarache – nazwa laguny ze słoną wodą, która odizolowała obszar historycznego miasta Kartagena od autonomicznej wspólnoty Murcji w Hiszpanii; zniknęła w XIX wieku.PIERWSZA SZKLANKA
„Pamiętam ten dzień, gdym ujrzał Maggie May.
Stanęła w dryf wzdłuż Canning Place,
Figurę miała boską niczym liniowa fregata,
Zatem i ja, mając sól we krwi, dałem się zwieść…”1
_Maggie May_, szanta
Cruz
_A.D. 1700_
Belfast nie zrobił na mnie wrażenia. Nie lubiłem dużych miast. A już tym bardziej tych, gdzie temperatury oscylowały w okolicach dziesięciu stopni i człowiek miał wrażenie, że albo wiecznie pada, albo nieustannie jest mgła.
_Albo odmrozi sobie rzyć_.
– „Ruda, korpulentna flama, w rębnym wieku, niechaj skonam, wszy namiętnie hodowała…” – Zamilkłem.
Cała zebrana w tawernie gawiedź wpatrywała się we mnie, czekając na finał kolejnej sprośnej zwrotki, które wyśpiewywałem na poczekaniu chyba od godziny, wspierając swą radosną twórczość kolejnymi szklanicami wypełnionymi miejscowym trunkiem.
– „…wokół swego łona”.
– „Hej, ho, kolejkę nalej…” – zawtórował tłum, a ja skupiłem się na którymś z kolei kuflu piwa, irlandzkiego rzecz jasna.
Irlandzki alkohol to było coś, dzięki czemu mogłem wytrzymać tych kilka nudnych dni. Gospodarz tawerny, w której obecnie się stołowałem, ochoczo częstował mnie wszystkimi dobrodziejstwami irlandzkiego przemysłu alkoholowego, począwszy od piw, poprzez nielegalny samogon zwany poitín, na irlandzkiej whiskey skończywszy. Może miało to związek z tym, że po kolejnym kuflu coraz hojniej obdarowywałem go złotem.
Byłem już w stanie mocnego upojenia, a mimo to wyczułem, że ktoś mnie obserwuje. Powiodłem spojrzeniem po gospodzie, ale wszystko zlewało się w jedną całość. Przesadziłem z alkoholem. Jak zwykle zresztą.
_Dzieciństwo spędzone w Kartagenie, w przybytku, gdzie pracowała mama, wspominam jako czas mlekiem i miodem płynący. Jako jedyny bękart pałętający się po tawernie byłem ulubieńcem wszystkich: właścicieli, dziewek, a także klientów matki. Nieraz co bogatsi arystokraci zostawiali dla mnie karmelki wraz z zapłatą za matczyne usługi. Kurtyzany na zmianę mi matkowały. Lubiłem ich towarzystwo. Uczyły mnie zabawnych szant, które wpadły im w ucho podczas przesiadywania w tawernie na kolanach marynarzy. Czasem nawet gospodarz pozwalał, bym pobrzdąkał na starym klawesynie, który jakimś cudem znalazł się w gospodzie. Przyśpiewki łapałem niezwykle szybko, tak jak szybko opanowałem grę na instrumencie_.
_– Anielski głos, boskie lico i wzrok bałamutny. – Żona gospodarza tawerny zwykła kręcić z niedowierzaniem głową, kiedy przyłapywała mnie na psotach. – Oj, będziesz ty łamał serca niewieście, Crucecito_.
_Nawykłem do tego, że na każdym kroku wychwalano moją urodę. A właściciel przymykał oko na to, że z ciekawości spijałem z kubków to, co zostawili klienci. Szybko odkryłem jednak, że po wypiciu odpowiedniej ilości alkoholu było mi niezmiernie wesoło i nie miałem snów_.
_Zbawienną moc trunków doceniłem wówczas, gdy mama zachorowała i wyrzucono nas na obrzeża miasta. Dopiero wtedy pojąłem, czym tak naprawdę się para. I jak wielką cenę ponosi, bym każdego dnia miał co włożyć do ust. Wskutek trawiącej ją choroby w tej śmierdzącej norze nawiedzali nas tylko prawdziwi desperaci lub okrutni brutale, szukający uciech, jakich normalna kurtyzana by im odmówiła. Mamę często bito do nieprzytomności, a ja, początkowo nie rozumiejąc tego, co ma miejsce, chowałem się pod stołem lub za kotarą i zatykałem uszy, żeby nie słyszeć jej krzyków. Byłem wówczas tylko dziewięcioletnim gówniarzem. Z biegiem czasu coraz częściej próbowałem stawać w jej obronie, ale nie miałem najmniejszych szans z rosłymi mężczyznami_.
_Wtedy zacząłem żebrać i podkradać samogon z piwnic bogaczy. Alkohol był dla mnie jedynym wybawieniem. Nie miałem po nim snów, w których na okrągło pojawiały się obrazy katowanej mamy. Gdy byłem poza norą, trunki pozwalały mi zapomnieć choć na chwilę o tym, co czeka mnie po powrocie_.
Poczułem rąbnięcie w twarz. Trunek musiał mnie zmroczyć. To by oznaczało, że na mnie już czas. Z trudem uniosłem głowę, odnosząc wrażenie, że ściany zaczynają mnie przygniatać.
_Zaiste na mnie już pora_.
Przeto podniosłem się z zamiarem wyjścia na świeże powietrze – jeśli takowym można było je nazwać w tym zapchlonym mieście. Rozejrzałem się po gospodzie. Mimo alkoholowego zamroczenia cały czas czułem na sobie czyjś wzrok. Jednakowoż wszyscy zdawali się zajęci swoimi sprawami.
_Ta ostatnia porcja poitín to zdecydowanie za dużo_.
Chętnie bym sobie poużywał, ale mogłem zapomnieć o upojnej nocy w niewieścich ramionach. Irlandki nie należały do zbyt urodziwych i nawet spora ilość tutejszych trunków __ nie była w stanie tego zmienić. Cóż, Belfast miał pozostać jedynym miastem portowym, w którym nie będę posiadał towarzyszki uciech. _A szkoda_.
Ostentacyjnie podrapałem się po kroczu, głośno bekając, czym wprawiłem w uciechę pozostałych bywalców tawerny. Z niemałym trudem opuściłem przybytek. Ruszyłem, nie bacząc na to, gdzie mnie nogi poniosą. Nie wysilałem się nawet, by zapamiętać drogę. Port znajdę zawsze. Kluczyłem między bocznymi uliczkami, czując, że spacer w rześkim nocnym powietrzu dobrze mi zrobił, bo zaczynałem wyzbywać się alkoholowego zamroczenia. Połówka księżyca wychylająca się zza zabudowań na High Street zdawała się ze mnie drwić. Na karku wciąż czułem czyjeś natarczywe spojrzenie. Wtem usłyszałem za plecami kroki. Były na tyle delikatne, że w mig odgadłem, iż nie idzie za mną mężczyzna. Skręciłem w wąską uliczkę i przyczaiłem się w jednym z wejść do budynku. Stałem w cieniu, tak by pozostać niewidocznym dla osoby podążającej moimi śladami.
_Jeśli w istocie za mną podąża_.
W tym stanie upojenia równie dobrze mogłem mieć zwidy. Jakież było moje zdziwienie, gdy po chwili w wąską alejkę wkroczyła drobna postać w pelerynie, której kaptur nasunięty miała tak nisko, że nie było widać twarzy. Kiedy mnie minęła, wyszedłem z kryjówki – najciszej jak potrafiłem – i odezwałem się po angielsku:
– Jak mniemam, to mnie szukasz.
Podskoczyła i wydała z siebie cichy pisk. Odwróciła się gwałtownie i mimo że twarz nadal skrywała pod kapuzą, wyraźnie widziałem, iż odetchnęła z ulgą.
– Tak, _sir_. – Miała przyjemny dla ucha, lekko zachrypnięty głos.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, _milady_?
Nie odezwała się przez dłuższą chwilę, jakby próbowała zebrać myśli. Intrygowała mnie, sama barwa jej głosu zachęcała, by zrzucić jej z głowy kaptur i przyjrzeć się twarzy. Nie miała silnego irlandzkiego akcentu – choć może starała się mówić wyraźnie przez wzgląd na mnie – dzięki czemu bez problemu wszystko rozumiałem. A nie byłem skory do nauki języków. Nie to co ten czort Marcos.
– A zatem? – Ponagliłem ją.
– Obserwowałam cię, _sir_, w tawernie – odparła onieśmielona.
– Jesteś kurtyzaną?
– Nie… Na Boga, nie! – zaprzeczyła pospiesznie. Można było podejrzewać, że spłoniła się na te słowa.
– Zatem czego oczekujesz, _milady_, skoro przykułem twoją uwagę w tamtym przybytku? Cóż takiego skłoniło damę do spacerowania samopas w środku nocy po niebezpiecznych ulicach Belfastu i śledzenia mych kroków aż tutaj?
– Chcę… – Zawahała się, widziałem, jak przebiera palcami ze zdenerwowania. – Pójdź do mojego domu. To niedaleko. Wszystko ci wyjaśnię.
Mój głośny śmiech odbił się echem wśród ciasno ulokowanych zabudowań.
– _Milady_… – Oparłem dłonie na biodrach, przechyliłem lekko głowę i podśmiechując się, rzekłem: – Szczodrze zwilżyłem dziś gardło, ale nie przesłoniło mi to zdrowego rozsądku.
– Mniemasz – w jej głosie brzmiało zawahanie – że prowadzę cię wprost w pułapkę?
– A prowadzisz?
– Moje zamiary są zgoła inne…
– _Milady_… Czy jesteś świadoma, jaką nagrodę przeznaczono za moją głowę?
– Nagrodę? – Wydawała się naprawdę zdumiona. – Ja… Nie… Nigdy bym…
– Jeśli to jakiś podstęp, _milady_, __ wiedz, że nie cofnę się przed niczym, by chronić skórę – zagroziłem.
– Nie, przysięgam, _sir_! – wykrzyknęła lekko spanikowana.
Nieziemski głos drżał lekko z każdym słowem padającym z jej ust. Kusił, by spełnić prośbę niewiasty i podążyć za nią w nieznane. Skrywająca twarz kapuza winna być mi przestrogą, ale niech skonam, jeśli ta tajemniczość nie pociągała mnie w niej jeszcze mocniej. Ojciec pewnie uznałby to za szczyt głupoty, ale – uśmiechnąłem się do siebie – ojca tu nie było. Nadto, jak się jakiś czas temu przekonałem, nie do końca był z nami szczery. A przynajmniej ze mną. Nie czułem zatem wyrzutów sumienia, ignorując jego przestrogi. Zresztą to był nasz ostatni dzień w Belfaście. Wszak należało mi się coś od życia. Cruz Noir trunków i swawoli nie zwykł odmawiać. Po cichu liczyłem, że to właśnie zaproponuje tajemnicza dama.
– Zatem prowadź. – Gestem zachęciłem ją, by poszła przodem.
Peleryna była tak długa, że jej brzeg zamiatał brukowaną ulicę.
Wyciągnąłem _tekko-kagi_ i założyłem na dłoń, żeby w razie czego móc się bronić. Może i byłem lekkoduchem, ale nigdy do końca nikomu nie ufałem. Nie mogłem. Byłem piratem. Mimo szczerych zapewnień mogła prowadzić mnie w pułapkę. Za nasze głowy król Hiszpanii wyznaczył sporą nagrodę. Prawdę mówiąc, nie tylko on. Wszak nie była to tajemnica, że każdy władca europejskiego mocarstwa z radością widziałby nas tańczących z Jackiem Ketchem2, toteż byliśmy interesującym kąskiem dla korsarzy. Proklamacja króla Wilhelma III Orańskiego – niech go piekło pochłonie – zatruła życie parającym się piraterią, a wielu śmiałków straciło życie, łasząc się na pozornie łatwy zarobek i próbując pochwycić pirata.
Stanęliśmy przed jednym z domostw. Spod długiej peleryny wysunęła się smukła dłoń i ostrożnie nacisnęła klamkę. Zdumiałem się, iż nieznajoma tak przezornie wstępuje w progi swojego domu, ale posłusznie podążyłem za nią. Ciekawość była w tym momencie silniejsza od rozumu.
W sieni panował półmrok. Chłodne palce niewiasty zacisnęły się na moim nadgarstku. Chwyt był dość mocny jak na damę tak drobnej postury. Dotyk wprawił moje ciało w lekkie drżenie. Zaprawdę przenigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego – to było jak krople morskiej wody zraszające rozgrzane od słońca, spracowane ciało po wciąganiu szmat3 na maszt. Pociągnięto mnie w kierunku schodów. Poddałem się temu. Nadgarstek cały czas przyjemnie mrowił w miejscu, gdzie stanowczo oplatały go smukłe, chłodne palce. Na piętrze nieznajoma skierowała się do jednego z pokoi. Puściła moją rękę i odszukała świeczniki. Miałem dziwne wrażenie, że nie zna tego miejsca za dobrze, ale zrzuciłem to na karb wypitego wcześniej alkoholu. Dziewczyna stanęła pod ścianą. Usłyszałem, jak wzdycha, a potem jej ręce powędrowały do kaptura długiej peleryny. Niemal stanęło mi serce od tego nerwowego wyczekiwania. Kiedy odsunęła kapuzę, pierwszym, co zobaczyłem, były ogniście rude włosy. Ich kolor był tak niesamowity, że jej głowa wyglądała, jakby nagle stanęła w płomieniach. Przełknąłem ślinę, bo oto moim oczom ukazała się najbardziej urodziwa twarz, jaką widziałem w ciągu moich osiemnastu wiosen życia. Gładka porcelanowa cera pokryta była niezliczoną ilością piegów, które schodziły aż na szyję. Byłem ciekaw, czy całe ciało pokrywały te apetyczne plamki. Rzęsy miała nienaturalnie czarne, za sprawą czego niebieskie oczy przykuwały jeszcze większą uwagę. Z pewnością była grzechu warta. Uśmiechnąłem się z przekąsem, nie dając po sobie poznać, jakie wywarła na mnie wrażenie, i spytałem:
– A zatem, _milady_? Czego ode mnie chcesz?
Otuliła się ciaśniej peleryną. Milczała, wpatrując się we mnie ni to ze strachem, ni to ze zmieszaniem. Spojrzała w dół, a kiedy ponownie uniosła głowę, jej policzki płonęły purpurą. W końcu wydusiła:
– Chcę ciebie, _sir_.
Roześmiałem się, ale podszeptów zdradliwego ciała nie dało się zignorować. A może ja nie chciałem ich ignorować? Była taka młodziutka i w tej chwili jawiła się niczym diament pośród leżących na dnie kufra błyskotek. Migotała, łechcąc przyjemnie oko.
– Chcesz mnie? Doprawdy? A do czegóż ci jestem potrzebny, _milady_? – droczyłem się, obserwując ją uważnie i czując rozbudzające się we mnie pragnienie.
Dziewczyna westchnęła, wyraźnie zbierając się na odwagę. Przestąpiła z nogi na nogę, była rozkoszna w tym swoim zakłopotaniu. I uroczo pociągająca. Skupiłem się na jej ustach – dolną wargę miała pełniejszą. Ich rubinowy kolor zachęcał do porzucenia hamulców.
– Chcę spędzić noc w twoich ramionach, _sir_. Wybacz mą śmiałość – dodała szybko. – Masz opinię cudownego kochanka, który wie, jak zaspokoić damę.
Kolejna salwa gromkiego śmiechu z moich ust wywołała groźny błysk w jej niewinnym dotąd spojrzeniu. To właśnie sprawiło, że zacząłem brać jej prośbę na poważnie.
_Łajdak z ciebie, Cruzie!_
– A co ty możesz wiedzieć o tych sprawach, _milady_? – Podszedłem bliżej, tak że bez problemu mogłem dosięgnąć jej twarzy.
– Nya. – Jej głos brzmiał teraz niezwykle poważnie. – Zwą mnie Nya.
– Nya – powtórzyłem niskim szeptem i zrobiłem kolejny krok w jej stronę, na co drgnęła nieznacznie. – Śliczna Nya.
Na te słowa jej policzki poczerwieniały i zamrugała z niedowierzaniem.
_Nie… Zaiste niemożliwe, by nikt wcześniej nie skomplementował tak niezwykłej urody_.
Poczułem, jak uderza we mnie kolejna fala pragnienia. Nieposkromionej żądzy, za którą tak tęskniłem. To już nie była niezdrowa ciekawość, to był zew mojej rozpustnej natury. Ja, Cruz Noir, byłem uosobieniem wszeteczności. I, na ognie Świętego Elma, było mi z tym dobrze.
Przejechałem wierzchem palca wskazującego tuż nad prawą brwią Nyi, lekko ciemniejszą niż włosy. Niezwykłe – miała tam bliznę, która dzieliła ją na dwie części. Delikatnie przechyliłem głowę zaintrygowany. U szlachcianek, bo zapewne nią była, niespotykane są tego typu skazy, przeto wydała mi się jeszcze bardziej kusząca. Była bowiem jedyna w swoim rodzaju. Leniwie przeciągnąłem palcami po jej rumianym policzku, a potem założyłem niesforne loki za ucho. Niebieskie oczy spoglądały na mnie, ale nie potrafiłem określić, co takiego kryło się w tym spojrzeniu: jakby nuta buńczuczności, ale i ufność zmieszana z lękiem. Skrzyżowane na piersi ręce przycisnęła mocniej do ciała, a piegowate policzki pokryły się jeszcze głębszym szkarłatem. Lekko rozchyliła usta, a potem odezwała się cicho:
– Byłbyś moim pierwszym, _sir_.
_Na łono Salacji! Nie powinnaś była tego mówić!_
Objąłem dłonią jej kark. Napięła mięśnie, czekając na mój kolejny krok. Na moją decyzję. I, na przegniłe wręgi4, powinienem był odmówić. Odsunąć się i wyjść. Ale nie chciałem. Nya jawiła mi się niczym nagłe objawienie. Oto miałem nazajutrz opuścić to przeklęte miasto, nie zaznawszy uciech. I oto nagle zjawia się ona. Ucieleśnienie marzeń. Obdarzona urodą niewątpliwie skradzioną Wenus. Wyłaniała się z mroku po to, by podać na tacy całą siebie.
Uzmysłowiłem sobie nagle, że należałoby wracać. Byłem kapitanem okrętu. Miałem swoje obowiązki. Byłem odpowiedzialny za załogę. O świcie wychodzimy w morze. Powinienem się rozmówić z Pierwszym i bosmanem, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Mógłbym tylko ją pocałować i odejść. Ale znałem siebie zbyt dobrze: nie zadowalałem się namiastką rozkoszy – ja się w niej pławiłem. Zbliżyłem swoją twarz, tak że czułem na wargach słodki, ciepły oddech dziewczyny. Westchnąłem głęboko, przesuwając dłoń z karku na włosy. Zacisnąłem je w garści, tuż u nasady, zmuszając ją, by lekko przechyliła głowę. Teraz wystarczyło posłuchać podszeptów ciała. Pochylić się i zagarnąć jej usta.
– Masz pojęcie, o co prosisz? Wiesz, że nie będzie odwrotu? Wiesz, że to może wcale nie być przyjemne? – Potarłem ustami jej kuszące wargi.
Stęknęła cicho, a ja po raz pierwszy poczułem tak silne doznanie, nie zasmakowawszy nawet jej pocałunku.
– Słyszałam dość w kuluarach, by wiedzieć, że wolę to zrobić z tobą, _sir_, niż z tym, którego wybrali mi rodzice. – Zawahała się, a potem nieśmiało złączyła nasze usta.
Było to niczym muśnięcie skrzydeł motyla.
_Na ognie Świętego Elma!_
Była śmiała. Bardzo śmiała, co mnie cholernie rajcowało. A ja nie byłem typem, który odmawiałby chętnej damie. Nawet jeśli dopiero co dojrzała.
– Ile ty masz właściwie lat, Nyo?
Odsunęła się gwałtownie, łypiąc hardo, po czym rozchyliła poły płaszcza. Niech skonam, jeśli nie miałem przed oczami idealnego kobiecego ciała. Łakomym wzrokiem pieściłem wszystkie krzywizny i wypukłości. Zaiste piegi pokrywały nawet jej duże, jędrne piersi. Była smukła, ale biodra miała idealne, by objęły je moje duże dłonie, kiedy bym w nią wchodził. Mocno. Szybko. Wsłuchany w nasze oddechy i odgłosy ciał uderzających rytmicznie o siebie. Przełknąłem ślinę, bo wiedziałem, że już się nie powstrzymam. Ten sen na jawie wydał mi się aż nadto realny. W tym momencie już nic się nie liczyło poza tym, że Nya absolutnie nie wyglądała jak dziecko. Serce waliło mi jak szalone. Zaiste Nya była po stokroć ponętna. A po nocy w jej ramionach mogłem nawet spocząć w luku Davy’ego Jonesa5.
– Chyba nie wyglądam ci na dziecko, _sir_?
_Do kroćset! Absolutnie nie!_
Była piękna. Lizałem wzrokiem ponętne ciało, od piersi, przez idealnie płaski brzuch, po rude włoski przykrywające łono. Złapałem jej brodę i uniosłem tak, by móc pocałować te rozkoszne usta.
– Liczę sobie siedemnaście wiosen, Cruzie – szepnęła, zanim językiem wdarłem się pomiędzy niewinne wargi.
Chciałem, żeby otoczyła nimi mojego kutasa. Drobne palce wczepiła w moją czarną koszulę. Oderwałem od niej usta i drażniąc palcami nabrzmiałe sutki, wymruczałem wprost do jej ucha:
– A zatem, Nyo, twoje życzenie się spełni.
Z początku tylko objęła moją twarz drobnymi dłońmi i pocałowała mnie, odrobinę nieśmiało i niewprawnie. Jakby w istocie nigdy wcześniej nie miała sposobności smakować męskich ust. Dłonią zawędrowałem między jej uda i poczułem, jak bardzo jest chętna. Czując na palcach wilgoć, wydałem z siebie gardłowy jęk.
– Łoże… Wygodniej nam będzie na łożu, Nyo – mruknąłem, ledwie mogąc się powstrzymać przed pchnięciem jej na ścianę.
1 Tłumaczenia szant, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od autorki.
2 Zatańczyć z Jackiem Ketchem – w żargonie pirackim: zawisnąć na szubienicy.
3 Szmaty – w żargonie marynarskim żagle.
4 Wręga – poprzeczne żebro usztywniające kadłub statku.
5 Spocząć w luku Davy’ego Jonesa – w żargonie pirackim oznacza to śmierć. Davy Jones to legendarna postać diabła, ducha lub potwora.