- W empik go
Czarno-białe motyle - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Czarno-białe motyle - ebook
Jak wiele potrzeba nadziei, aby obudzić się jeszcze raz? Co człowiek musi uczynić, żeby miłość poznała ciężar jego imienia? Oto zaproszenie do krainy pokornej fantazji, do wszechświata, gdzie życie przeplata się ze wspomnieniami, gdzie słońce zagląda do zaginionych dusz. Tutaj śmierć tylko czeka, aby ją oswoić.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8245-487-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nierozpoznana pamięć
zbyt ciasny wzrok zamyka się w sobie
wraz z nadejściem poranka
nakrapiany pocałunkami księżyc
wygląda zza rogu lewego oka
powróć wraz ze spadającą gwiazdą
z przekrzywionym zadziornie horyzontem
oszukaj uwierającą w piętę prawdę
jej dozgonność jest wybitnym aktorem
pamięć znów przez nikogo nierozpoznana
szuka pokarmu na śmietniku przeszłości
znajduje tylko gnijące ochłapy serc
i nikomu nie potrzebne wyrzuty sumieniaprzybij do krzyża
zanim niewykorzystana epoka
wskrzesi jeszcze jedną śmierć
niewyspaną i nabzdyczoną
przeto w niezbyt sprzyjającym nastroju
zanim utykający na lewy przedsionek
pozwoli ujrzeć w ścianie
skamieniały uśmiech
na niepoprawnie długich twarzach
powróć w modlitwie i świetle
na złość nienarodzonym
paciorkom strachu i wybawienia
strzępom języka wystawionym na wiatr
nie skarż się na zbyt ostre lśnienie
mamy w zanadrzu
trochę łatwopalnego bólu
dla urozmaicenia i świętego spokoju
przybij do krzyża wraz z Bogiem
swoją matkę ojca żonę dziecko
Boże mój Boże czemuś mnie opuścił
zanim ustawiłam się w kolejcenajwygodniejszy uśmiech
na dnie szklanej kuli
pałętają się bezludne dni
myśli zaprzęgnięte w nieoszlifowane
odłamki deszczu
pękające między liniami papilarnymi
mojego wyznania nie-do-wiary
jaki kolor ma twój
najwygodniejszy uśmiech?
z której strony powróci
wyświechtana i trochę mniej wyuzdana
marnotrawna noc?
w nogach mojego podłego łóżka
waruje ten sam Bóg
wybaczam Mu ciągłe spóźnialstwo
i ustawiczne roztargnieniepróbujemy
próbujemy wyszarpnąć sobie
wstążki spisów treści
próbujemy odnaleźć
w oku bliźniego planetę
która obraca się wokół
własnego ego
próbujemy odszukać milczenie
toczące się echem
po pustych kartach
skradzionego almanachu
próbujemy odzyskać samotność
gdyż rozsypane czarne półsłowa
dają zbyt mało życia
próbujemy nie spóźnić się
na życie to ostatnie w tym sezonie
próbujemy podzielić się
miłością ale wiecznie czegoś brakuje
próbujemy ocalić świat
Bóg schował głowę w piasekimieniny Boga
zakrwawiony kurz
na nieciekawych ustach
przekleństwo wiary dające jedynie
posmak bezprawności
róża twojego serca wkrótce ulegnie
zabliźnieniu
oddaj moim zmysłom trzeźwość
wczesnego mroźnego poranka
utkwionego w czasie promienia
pękniętego światła
przybliż się do granic do bram
schwytaj w płuca muśnięcie
motylich skrzydeł
zaadoptuj czas abyś nie czuł się
taki samotny
w dniu imienin BogaBoża krew
Boża krew rozkwita bujnie
w naszych zbyt wąskich żyłach
płód słowa gotuje się
w przytulnej czeluści gardła
wstąp choć na moment
do mojego sierocego sumienia
przywitaj i czuj jak u siebie
w piekle
staromodne jest poszukiwanie
krzyku pośród maligny milczenia
znajdź siebie w tłumie
koszmarnych słów
pośród wyrzuconych przez okno
niczyich modlitw
przepalonym od nadmiaru światła
skłóconych archipelagówzaplątane w oddech słowa
skrępowane nocnym czasem
błyśnięcia
lustro odwieczny hipokryta
dowodzi że światło odnalazło
utracony cień
otumaniony wyziewami
prosto z serca róży
wreszcie uwierzyłeś
w moje wyznanie wiary
w bezkresny powiew naiwnych sekund
ginę w niedopracowanym jutrze
pobudź do religijnego odstępstwa
zaplątane w oddech słowa
skazane na pragnienie
twoja melancholia
ciśnie się do oczu
oswojone niebo
ze spróchniałym słońcem czeka
aż nakarmię je z rękiśnięte sny
na pamiątkę po świecie
pragnę złożyć czarne lilie
zadedykować ci to epitafium
umieraj długo i szczęśliwie
zaciśnięta pięść języka
jak zwykle trafia w sedno
łzy są bardzo drogie
nie warto
stoję u krawędzi wrażliwości
odurza mnie zgiełk
w tym zaginionym życiu nie mieszka
ani ból
papierowy bezdech
płynę wraz ze śniętymi snami
płynę w dół ciała
ślad twojego serca
dogorywa w zbyt czarnych wargachjak zwykle przegrywam
przynieś puste ramiona
tak mi zimno
otwórz na oścież wiatr
sny nie mają czym oddychać
przeciskam się przez szparę
w odświętnym sumieniu
przywdziewam strój błazna
by było prościej
nauczmy się nawzajem
skradzionych sezonów niedołężnych
słów
zaopiekuj się moją krwią
przywłaszcz nienarodzoną śmierć
pobłogosław poranek
by wydał zakazane owoce
zmęczona ciągłym odpoczynkiem
bawię się w wyrzuty sumienia
i jak zwykle przegrywamoddam śmierć
ciemność wiekuista
niech nigdy nie zaświeci
przed nami noc
pozbawiona świtu
opłucz sumienie
przyjdź w potrzebie
choć cię nie potrzebuję
porzuć swoje ciało
i przeprowadź się do mojego snu
delektuj zeschniętą duszą
ubierz się stosownie
do kolejnej dedykacji
nienarodzone urojenia
bolą najmocniej
przynoszę ci w podarunku
moje poprzednie wcielenie
oddam śmierć w dobre ręceprzeklęta woda
kleks na życiorysie
mojemu językowi zabrakło
atramentu na ciężarną puentę
nakarm nienasyconą wolę
by wróciła na tarczy
przeprawiam się przez rzekę
która wystąpiła z żył
przeklęta wodo odpuszczenia
niepokalana łzo na firmamencie czoła
odnajdź pytania dla moich odpowiedzi
zanim wzejdzie kolejne słońce
noc schowa na chwilę pazury
a wiosna udławi kwaśnym oddechem
dogadaj się ze śmiercią
wyciągnij rękęumierać nadaremno
spętani czterema stronami świata
ukrytymi za kotarą smutku
domagamy się lepszej miłości
modlę się do samotności
aby przestała kojarzyć się
ze szczęściem
błagam o listek prawdy
idę w poprzek rzeki
do spiżarni dusz
wyczerpana podwójnym życiem
borykam się ze łzami
o Panie który czuwasz
nad naszą wolą
czy przyznasz się
do prawdziwego imienia?
pomożesz narodzić się na próbę?
utraciłam mój zabliźniony czas
zaprzepaściłam noc duszną
od nawałnicy gwiazd
kochany obiecasz mi ból
zatracony przed nieudaną śmiercią?
zrozumiesz życiodajny strach
który spijam z oddechu?
rzuć mi kawałek powietrza
żebym nie musiała umierać nadaremnopęknięte światło
pęknięte światło
nie zna bólu
zrodził się
w nieznajomym sercu
nie znam myśli
które miałbyś ochotę obłaskawić
wiem jesteś głodny ale
nie zabieraj mi ostatniego
oddechu chleba
pomódl się do tego samego Boga
do którego zwracam się
po imieniu
złap odrobinę wczorajszego poranka
wolność którą niesie czas
którą dźwiga przepracowany cień
nie martwmy się
o gwiazdy
pozbawmy księżyc resztkę samotności
trzymam za rękę
umierający wieczór
nie ufam swojemu życiu
odległemu od kościstej rozkapryszonej
melancholii
czyste jest dziś niebo
twojego spojrzenia
gorzkie macice dłoniNie bój się…
Nie bój się o świat,
poradzi sobie
bez twojej obecności.
Nie bój się o swoje życie,
na pewno ktoś je kocha.
Nie bój się o nadwerężoną złość,
pasie się na ludzkich łzach.
Nie bój się o ciszę,
przekrzyczy najgłośniejszy smutek.
Nie bój się o samotność,
na pewno urodzi się
bez twojego wsparcia.
Nie bój się Boga,
On tylko przygląda się przedstawieniu.
Nie bój się zimy, to prolegomena
do najsłodszego popiołu.
Nie bój się kochać,
bo nikt tego za ciebie nie zgadnie.
Nie bój się śnić,
bo czasami masz tylko sen.
Nie bój się uśmiechać do ludzi,
im także jest zimno.
Nie bój się czekać na nadzieję,
pewnie znów się spóźni.
Nie bój się oddychać
tym samym powietrzem, co ja.
Nie bój się…
Nie bój się, gdy masz świat w zasięgu ręki,
gdy serce dotrzymuje ci kroku,
gdy śmierć śmiertelnie się obraziła…trzcina myśląca
człowiek jest skargą świata
cieniem płomienia świecy
na opuszczonej mogile
płytkim westchnieniem wiekuistości
żałosne istnienie
spowite tchnieniem Boga
przemijające z gwiazdami
których wyrzekł się zmrok
nie ma w nas ciszy
głośniejszej od krzyku śmierci
jesteśmy echem łez
echem szeptu
i choć zbyt ciężki krzyż
przygważdża nas do nieba
a Bóg podstawia nogę
ufajmy ciszy przed burzą
wierzmy w spowiedź zagubionego deszczu
nie bójmy rosnącej w nas tęczy
zanim wzejdzie kolejny świ(a)t
a ten Bóg odda do reklamacji
udajmy się w podróż
wokół duszy
nie ma bowiem w nas
ani jednej łzy
którą przedwczoraj upuścił Pancierpiący na depresję czas
nie ma w nas dość miłości
aby zgrzeszyć
błąkamy się
między zarodkami obłędów
lecz pozostał tylko cierpiący
na depresję czas
zanim tętent serca przetoczy się
poprzez sumienia
zanim kostucha spóźni się
do pracy
obudźmy sny
narośl na wykrochmalonej pamięci
człowiek zmęczony
niezdrowym oddychaniem
nie pozwoli się oswoić
przybłąkana bezpańska fantazja
gotowa oddać życie
za kawałek suchego słowa
czy został jeszcze okruch sekundy
by zapłakać nad jutrem?
już się nie boję młodości
nie uciekam przed spadającymi gwiazdami
zanim jeszcze raz
pomyślisz
nadaj imię zerwanym z łańcucha
koszmarombolesny pocałunek
nie ma w nas snu
z którego nie sposób się obudzić
błądzimy między kartkami
szukając interesującego rozdziału
zostało w nas kilka okruchów
wczorajszych wielokropków
marna fotografia pamiątka
po lepszym Bogu
ubrana w wyjściowy uśmiech
podążam za trendami w modzie
rozczesuję twoje myśli
zbyt czcze
by zaufać poezji
niestety puenta zmarła
na nowotwór duszy
z przerzutem na serce
wszyscy próbujemy dogonić światło
lecz wciąż poszukujemy
świeżych cieni
cieni ciernistych
aż do bólu który oddajesz
bolesnym pocałunkiemuwierzyć w człowieka
chciałabym uwierzyć
w człowieka
przepadł
na stworzoną przeze mnie śmierć
chciałabym uwierzyć
w człowieczeństwo
ale zapomniałam że odmienia się
przez przypadki
pukam od drzwi do drzwi
mimo że ktoś skradł klamki
choć życie wątpi w moje istnienie
choć kusi
od niechcenia
robaczywym zakazanym owocem
nadejdzie pora kiedy dogonimy światło
zanim oszukamy własne jutro
spojrzymy kłamstwu w oczyoderwij twarz od lustra
oderwij twarz
od lustra
przejrzyj się w ludzkiej twarzy
spójrz w górę
tam gdzie kwitną marzenia
pocałuj mnie aż do kości
zakochaj się w życiu
zakochaj się w duszy
błądziłam latami by odnaleźć
szczęście które ukryłam
przed samą sobą
sny szczególnie te najzdrowsze
są nieuleczalne
nie bój się łez one są dowodem
że wciąż czeka na nas Bóg
za zakrętem
sprzedając świeże serca
po okazyjnej cenie
czy stać mnie
choćby na jedno?
tak łatwo odejść gdy wszyscy patrzą?wynajęty raj
niech moje kłamstwo
pozostanie różą
żebyś mógł pielęgnować serce
wstrząsane spazmami
nieodwołalnego świtania
podnieś tę mleczną łzę
by napoić pamiątki
po wymyślonej teraźniejszości
lecz kiedy świ(a)t udusi się
w pętli twoich przepalonych gwiazd
splecionych naprędce dłoniach
wspomnienie będzie ślepą uliczką
do zbyt rozległych warg Boga
chociaż samotność jest
dla najmądrzejszych a miłość
płoszy sumienia
pomalutku ruszymy z odsieczą
westchnieniom rachunku
wybudujemy dom
publiczny
prolegomenie do łagodniejszej śmierci
co wciąż wraca
do wynajętego przez nas rajugrzech pierworodny
w moim świecie wstaje słońce
którym pragnę cię nakarmić
w moim świecie budzą się gwiazdy
by nieść ci światło mojej obecności
nie bój się że spłoszysz strach
ciężki jest cień spowijający twój czas
myślę o tobie
ale ukradkiem w obawie
że znów powitasz mnie prawdziwym dotykiem
usłysz mój krzyk
głośniejszy od wyrzutów sumienia
spisz na mojej skórze
swój rachunek
swoje bezinteresowne wyznanie miłości
miłości własnej
schowaj swój grzech
pierworodny
na dnie serca
serca od dawna skwaśniałegozjedzą nas na obiad
miękkie futro światła
noc niedokończona
według wizji kłamstwa
podnoszę ostatnie stracone sumienie
przyrzekam śmierć
znów nie potrafisz wymówić
imienia życia
wskrzeszona z kajdan
błąkam się po przytułkach
dla zaginionych
zanim pęknie powieka
język odleci do ciepłych krajów
oswój moją samotność
wyuzdaną pruderię
tłuste słowa cierpią
na nadmiar kwintesencji
potrzebuję zimnokrwistej nocy
aby wznieciła kłamstwo
nie ma nic piękniejszego
od śmierci we śnie
zanim wyschnie krynica słońca
zanim odmarznie przypadkowe spojrzenie
podziękujmy łzom
spadających gwiazd
kiedy miłość będzie w promocji
zjedzą nas na obiad
pożyczone pożądaniaśmierć ma łzy w oczach
nie została jedna fałszywa łza
dwubiegunowe szczęście
kiedy pęknie pąk serca
zanim opatrzność pogrozi pięścią
pozostaniemy w muszli
nie martw się
umarłeś zbyt młodo
by stworzyć jeszcze jednego Boga
chciałabym zadedykować ci życie
ale rękopis spłonął puenta
targnęła się
śmierć ma łzy w oczach
półsen zaginiony pośród dusz
zagubiony na mieliźnie
indywidualnej apokalipsy
krew złuszcza się rany czerstwieją
wybacz nie oddycham
twoim powietrzem
wybacz że krew mojej róży
płynie w przeciwnym kierunku
nie daje ciepła
z przegryzionej naprędce wargi
nie wycieka już ani jedna ciszanajnowszy uśmiech
wybacz mi tę milczącą nawałnicę
karmię ją obłędem
który nie pozwala dłużej lśnić
Boże czy zdołasz objawić mi się
w swoim najnowszym garniturze?
trzeba wyglądać porządnie
w dniu apokalipsy
cofam się po drżącej linii
między nawróceniem a zimą
między śmiechem a odkupieniem
między przebudzeniem a starością
rozbudźmy się zanim
zrobi to za nas ktoś inny
choć urodziłam kolejną noc
choć Bóg się poddałobudź się z mojego życia
nie ma w nas śniegu
ukrytego w muszli twojej dłoni
czy żyzne palce Boga
otworzą drewniane wieko?
tonę w przestworzach
niczyjego języka
wełniane chmury łaszą się
do róż
mieszka w tobie świt
który nie ustąpi miejsca
jest w tobie coś z człowieka
o czym marzy każdy Bóg
strumienie łaskawego bólu
bronią się przed dotykiem
obudź się z mojego życia
jasna sprężysta krew
co mieszka w nas
jest niedokończonym epilogiem
dwubiegunowe myśli
maskują swoją potrzebę ciepła
odejdź nim czas stanie
ci na drodze
póki przez nasze żyły brnie życie
póki umierają za nas aniołowiepłótna
czy stanę na baczność
gdy umrze ostatni człowiek?
czy powstrzymam się
od śmiechu?
brudne słowotoki
tak podobne
szkarłatnym szkiełkom
odłamkom trucizny
świat umrze dobrowolnie
nakarm mnie
świeżo zebranymi łzami
pierwszy raz widzę cię
z roześmianym sercem
pozostał
dymiący ochłap
odosobnione modlitwy
które utraciły blask
skazana na obrazoburczą nadzieję
wypatruję bliskości
zawsze będzie dzielić nasze płótnaroztropność
czasy kiedy drzewa chadzały parami
odejdą do lepszego piekła
usiłuję skrócić wieczne łzy
ale skończyła mi się wiara
jedno marzenie i skonam
z przeznaczenia
nie rozumiem ludzkich ścieżek
samotnej ciszy na krawędzi
rozpościeram duszę
płynę w objęcia
niczyjego szczęścia
upajam się klęcząc
promienista wątpliwość
wdziera się na kolana
po czym rozpoznać milczenie?
schowałam się w zarodku niepewności
skończyła mi się żałoba
z obnażonego snu staję się
ciekawszą rzeczywistością
tłamsi mnie kolejny rok
szaleńczego czekania
jeszcze jeden zjadliwy znak
wypełnioną ciszą głowę
wrzuciłam do kosza
wierzyłabym w strach
miłość ma przerośnięte ustaprzepraszam za spóźnienie
coś kłuje mnie
w lewe oko
znak utraconej kolejności
życie spóźnione
na ostatni oddech
pękł mi pęcherzyk strachu
zabłąkane dłonie oczekują rozwiązania
gładzę językiem
myśl ofiarowaną przez prawdę
wchłaniam kłamstwo duszę się
z nadmiaru serca
dokąd zaprowadzi nas
wczorajszy świt? zmęczona światłem
wypatruję kresu
zagniewanych ramion
z braku życia została śmierć
ma dwadzieścia osiem lat
i twój uśmiech
nienaruszone słowo boi się
zostać myślą
przystaję na krawędzi
suchych powiek
wciąż jesteś przypadkiem
skargą na uśpioną życiodajność
gdybyś odróżnił lęk od miłości
czym byś się stał?na słowo
wspomnienia tłamszą
piękno i roztropność
zostało tylko pięć złotych
i zużyty grzebień
wyznaję ci szczęście
obiecuję ciekawszego Boga
wypełniona zamierzchłym prawem miłości
siadam nocy na kolanach
znam beznamiętność twoich kroków
z obawy przed wyrazem
śmierci chowam życie
w zalążku orzecha
spróbowałabym pokonać
granicę ale
stłukłam duszę
z wieczystego strachu biorą się
najlepsze czasy
kilka oddechów i poznam ciszę
twojej jedynej pieśni
nie chcę zaczekać na czas
wspomnienie ma wyjałowiony smak
przysiądźmy na gwiazdach
dajmy odetchnąć nocy
widziałam więcej
zgubiłam światło
stałam się żartem
który bawi tylko Boga
Boga czekającego
aż zdołam uwierzyć
Mu na słowoziarenko
przemierzam nieśmiałość
od ucha do ucha
nieopodal błąka się śmierć
zaciskam zielone piąstki zatracenia
udaję że skradł los
stracona i niczyja
przeglądam się
w pustych snach
nie wiem skąd w tobie tyle ciszy
niesłowność nadrabiam
zmęczonym rozczarowaniem
pragnę nazwać życie
urodzinowy prezent
spłonął ostatni dzień
noc błaga o litość
czy warto nauczyć się
okruchów straconego pojednania?
nadmiar śmierci
bywa szkodliwy
zaciskam serce aby umrzeć
bez ciebie
ty zgasiłeś ciemność
w niedokończonym losie
trzeba zaczekać
na zmęczone liście przemijania
po głodzie ostała się
zatknięta za ucho tajemnica
wybuchło mi serce
resztki lepszego końca świata
odkąd wróciło zatracenie
pora wskazać myślom
właściwy kres
kres co zastąpi
zaklęte w ziarnko sumienietylko ciebie
do kresu zostało
kilka rozmazanych niedorzeczności
zapomnianej przyszłości
niczyjej wieczności
życiu do twarzy ze śmiercią
rozpamiętuję myśli uciekam
przed rozkrajanymi snami
wzniesionymi na żądanie przepaści
życie pokazuje język
język ludzki
nie wiem
wciąż słyszę krzyk
jest cienki jak kość
lepki jak włosy miłości
pozwól zachłannym ciemnościom
zamieszkać we łzach
świt wypłoszy przeciwności
zanurzam myśli
w przestworzach marzeń
wdrapuję na samo dno
nietkniętej przyjemności
z której strony przyglądam się
odpadkom romansu?
błędny jest koniec
niepoprawna krew ścina się
w rozochoconych żyłach
marzyłam o miłości
lecz Bóg dał mi ciebiedrobina powszedniego świata
nie pozostała
cząstka powszedniego świata
nie ma w nas utraconych
form jestestwa
boimy się o nieistniejące życie
skarb nieba
nie ma w sobie krwawiącego czasu
niepokoimy się o idee
chociaż tęsknimy za ochłapem
próbuję dogonić sen
zmagam z obłokami
trzymam w zębach konającą przyszłość
statek który musiał mnie tu przywlec
wciąż płynie pod prąd
zapamiętajmy nasze odbicia w lustrze
widzimy je po raz ostatni
po raz ostatni rzućmy na pożarcie
wydumanym słowom
nasz boleśnie rozległy śmiech
schowajmy się pod językiem Boga
parę niedogotowanych myśli
zaprowadzi nas na niedzielny obiadCieśnina naiwności
Strach, którego nie odnajdziesz
w najtrudniejszych snach.
Nie chcę marzyć wbrew tobie,
w tobie widzę moje spalone mosty.
Za rogiem powieki
życie, przymierze ubrane na czarno,
pogrążone w głębokim uśmiechu.
Nie umiem nazwać
nadwerężonego poczucia wstydu,
nadzieja przysiadła na gałęzi
mojego języka.
Nie wystarczy prosić o więcej,
niewinności nie da się podwoić.
Zanim dusze odlecą
za granicę słońca, zanim księżyc
spóźni na nocną zmianę,
oswójmy demony.
Niech będzie tak, jakby spadł deszcz,
jakby niebo nagle się zatrzymało.
Łzy płyną poza margines,
poza fałszywą przysięgę,
poza zaprzepaszczoną cieśninę naiwności.Jak w poprzednim tysiącleciu
Zmyślona krew.
Wyuzdane światło gwiazdy.
Nie kochasz na darmo, póki pada
deszcz pokuty.
Za wzniesieniem mieszka zakazane echo,
niewyczerpany pogłos cienia.
Uśmiech już do ciebie
nie należy.
Słone słońce nie smakuje
jak w poprzednim tysiącleciu.
Nie rozkazuj moim marzeniom budzić się
zbyt późno, nie zmuszaj łez,
aby syciły glebę.
Rozdarta na siedem części,
przeklęta przez diabła,
nie ufam.
Pozbawiona oddechu skorupa
nie zna potęgi unicestwienia.
Znów rozbolała mnie
sadystyczna świadomość,
poczułam twoją nieznośną pieszczotę.
Ból wżyna mi się
w płuca.
Wypożyczone marzenia są od dawna
przeterminowane.
Pogodzisz się z krwią,
odebraną dobrowolnie?Nierozpoczęta walka
Przetaczam pięść mojego mózgu
ponad granicą cienia i bólu.
Spijam z twoich rzęs
resztkę zeszłorocznego śniegu.
Przytul się
do zrogowaciałego serca, wskrześ je
fałszywym światłem księżyca.
Wzdłuż żył mknie krzyk,
zjednoczona pośpiesznie modlitwa.
Twoje marzenia są tak smutne,
że bez trudu mieszczą się w dłoniach.
Tak bardzo się boję.
Przeraża mnie sen, w którym od dawna
nikt nie mieszka.
Usiłuję nie myśleć o twoim jutrzejszym uśmiechu,
o łzach.
Drewniany klocek mojego serca
sunie w poprzek rzeki.
Nie jestem jedynym zwycięzcą
w tej nierozpoczętej walce.
Moje skołtunione myśli
wyczekują źródła światła.
Nie jestem twoim marzeniem,
miłość nie pasuje
do mojego smutku.Kościste
Nie ma ulic
bez obiecujących świateł.
Prześwietlony kształt nocy
przenika ścianę
naprędce sfałszowanych drzwi.
Budzę się, wstydzę się
moich nieśmiałych fantazji.
Pogódź się z deszczem, rosą
wsiąkającą w smugę
melancholii.
Obracam w wargach
przedwczesny pocałunek,
lęk przed słowami,
których nikt nie zdoła uleczyć.
Znów znajduję się
w zasięgu twojego języka,
gardzę nocą.
Nie ucz milczenia, nie wymagaj ode mnie
krzyku.
Może nadejdzie epoka, kiedy zgnije
twoja ostatnia łza?
Kiedy spłonie niedokończone słowo?
Nie broń się
przed światłem,
nie powstrzymuj przed stadami
kościstych wspomnień.Łza wyłuskana
Łza wyłuskana spod martwej powieki.
Czekamy na powrót szczęścia,
ale nikt
nie przyniósł uśmiechu.
Kiść serca przewraca się
między przewlekłymi napadami
nadziei.
U wezgłowia czeka słodki Bóg,
trzydziestoletnie dzieciństwo.
Nie czekaj na przysięgę, ubierz się
odświętnie
i utop we łzach swojego ukochanego wroga.
Jesteś tylko i wyłącznie
kamieniem w oku swojego brata.
Strachem, za którym tęsknimy.
Nie domagaj się samotności, nie błagaj
o ślad na szczycie serca.
Wciąż liczymy, że ominie nas
ostateczna łza. Ostateczna skarga,
do której nikt się nie przyznaje.Zaniedbany raj
Skowyt zabijanego poranka.
Język stoi na straży milczenia.
Podnieś z popiołu resztkę
moich zabliźnionych myśli.
Smakowałam łez,
przed którymi nie ma ucieczki.
Oto twój kolejny krok
na trotuarze duszy, jeszcze jeden krzyk
w imię powrotu.
Stań na warcie
przestarzałych śladów.
Powitaj z pustką.
Jałowa, gęsta krew
gromadzi się u szczytu skroni.
Zanim obiecasz lęk, złóż na ołtarzu
moich skrupułów ostatni ból.
Tegoroczna zima nie wymaga
wiele światła.
Nie potrafię przyznać,
sprzedałam poświęcenie gwiazdom.
I choć moje życie umrze z głodu,
powita nas zaniedbany raj.Życie tęskni za śmiercią
Róże beznamiętnych pieszczot.
Bez krztyny wspomnienia
wspinam się na wieżę z dłoni,
rozproszonych palców.
Oddycham rzeczowo, moja litość
stoi w kolejce po odrobinę
przetrawionego chleba.
Ładnie wyglądasz w tym śnie, wiesz?
Uwiera mnie w piętę
twoja nieśmiertelność, przekrwiona
teraźniejszość.
Łzy płyną w poprzek
objęć, wbrew skradzionej świadomie
potędze zmartwychwstania.
Jest we mnie Bóg, najliczniejszy z bogów.
Żyzna gleba podniebienia
spodziewa się chrztu.
Kiedy odnajdę w tobie serce,
podziel się ze mną krwią.
W przewidywalnej historii widzę
rozrzedzony śnieg.
Marzenia spełniają się, gdy jest już
zdecydowanie za późno.
Świat zazdrości nam szczęścia.
Życie tęskni za śmiercią.Umierają najciszej
Pozbawieni marzeń
umierają najciszej.
Płytkie wspomnienia tłoczą się u
twojego oddechu.
Nie widzę w tobie zaginionych rozdroży.
Lepkie światło nie daje cienia.
Tonę pośród straconych wykrzykników,
naznaczonych zmierzchem wielokropków.
Tak wiele jest odpowiedzi,
a tak mało pytań.
Jest w nas coś, co nie zabroni kochać
bez odpowiedzi.
Czuję w gardle zmierzch,
kres przepołowionego słowa.
Umieram bez krzyku,
umieram bez szeptu.
Krew bez pozwolenia
staje się winem.
Wyrzuć z siebie ostatnią łzę.
zbyt ciasny wzrok zamyka się w sobie
wraz z nadejściem poranka
nakrapiany pocałunkami księżyc
wygląda zza rogu lewego oka
powróć wraz ze spadającą gwiazdą
z przekrzywionym zadziornie horyzontem
oszukaj uwierającą w piętę prawdę
jej dozgonność jest wybitnym aktorem
pamięć znów przez nikogo nierozpoznana
szuka pokarmu na śmietniku przeszłości
znajduje tylko gnijące ochłapy serc
i nikomu nie potrzebne wyrzuty sumieniaprzybij do krzyża
zanim niewykorzystana epoka
wskrzesi jeszcze jedną śmierć
niewyspaną i nabzdyczoną
przeto w niezbyt sprzyjającym nastroju
zanim utykający na lewy przedsionek
pozwoli ujrzeć w ścianie
skamieniały uśmiech
na niepoprawnie długich twarzach
powróć w modlitwie i świetle
na złość nienarodzonym
paciorkom strachu i wybawienia
strzępom języka wystawionym na wiatr
nie skarż się na zbyt ostre lśnienie
mamy w zanadrzu
trochę łatwopalnego bólu
dla urozmaicenia i świętego spokoju
przybij do krzyża wraz z Bogiem
swoją matkę ojca żonę dziecko
Boże mój Boże czemuś mnie opuścił
zanim ustawiłam się w kolejcenajwygodniejszy uśmiech
na dnie szklanej kuli
pałętają się bezludne dni
myśli zaprzęgnięte w nieoszlifowane
odłamki deszczu
pękające między liniami papilarnymi
mojego wyznania nie-do-wiary
jaki kolor ma twój
najwygodniejszy uśmiech?
z której strony powróci
wyświechtana i trochę mniej wyuzdana
marnotrawna noc?
w nogach mojego podłego łóżka
waruje ten sam Bóg
wybaczam Mu ciągłe spóźnialstwo
i ustawiczne roztargnieniepróbujemy
próbujemy wyszarpnąć sobie
wstążki spisów treści
próbujemy odnaleźć
w oku bliźniego planetę
która obraca się wokół
własnego ego
próbujemy odszukać milczenie
toczące się echem
po pustych kartach
skradzionego almanachu
próbujemy odzyskać samotność
gdyż rozsypane czarne półsłowa
dają zbyt mało życia
próbujemy nie spóźnić się
na życie to ostatnie w tym sezonie
próbujemy podzielić się
miłością ale wiecznie czegoś brakuje
próbujemy ocalić świat
Bóg schował głowę w piasekimieniny Boga
zakrwawiony kurz
na nieciekawych ustach
przekleństwo wiary dające jedynie
posmak bezprawności
róża twojego serca wkrótce ulegnie
zabliźnieniu
oddaj moim zmysłom trzeźwość
wczesnego mroźnego poranka
utkwionego w czasie promienia
pękniętego światła
przybliż się do granic do bram
schwytaj w płuca muśnięcie
motylich skrzydeł
zaadoptuj czas abyś nie czuł się
taki samotny
w dniu imienin BogaBoża krew
Boża krew rozkwita bujnie
w naszych zbyt wąskich żyłach
płód słowa gotuje się
w przytulnej czeluści gardła
wstąp choć na moment
do mojego sierocego sumienia
przywitaj i czuj jak u siebie
w piekle
staromodne jest poszukiwanie
krzyku pośród maligny milczenia
znajdź siebie w tłumie
koszmarnych słów
pośród wyrzuconych przez okno
niczyich modlitw
przepalonym od nadmiaru światła
skłóconych archipelagówzaplątane w oddech słowa
skrępowane nocnym czasem
błyśnięcia
lustro odwieczny hipokryta
dowodzi że światło odnalazło
utracony cień
otumaniony wyziewami
prosto z serca róży
wreszcie uwierzyłeś
w moje wyznanie wiary
w bezkresny powiew naiwnych sekund
ginę w niedopracowanym jutrze
pobudź do religijnego odstępstwa
zaplątane w oddech słowa
skazane na pragnienie
twoja melancholia
ciśnie się do oczu
oswojone niebo
ze spróchniałym słońcem czeka
aż nakarmię je z rękiśnięte sny
na pamiątkę po świecie
pragnę złożyć czarne lilie
zadedykować ci to epitafium
umieraj długo i szczęśliwie
zaciśnięta pięść języka
jak zwykle trafia w sedno
łzy są bardzo drogie
nie warto
stoję u krawędzi wrażliwości
odurza mnie zgiełk
w tym zaginionym życiu nie mieszka
ani ból
papierowy bezdech
płynę wraz ze śniętymi snami
płynę w dół ciała
ślad twojego serca
dogorywa w zbyt czarnych wargachjak zwykle przegrywam
przynieś puste ramiona
tak mi zimno
otwórz na oścież wiatr
sny nie mają czym oddychać
przeciskam się przez szparę
w odświętnym sumieniu
przywdziewam strój błazna
by było prościej
nauczmy się nawzajem
skradzionych sezonów niedołężnych
słów
zaopiekuj się moją krwią
przywłaszcz nienarodzoną śmierć
pobłogosław poranek
by wydał zakazane owoce
zmęczona ciągłym odpoczynkiem
bawię się w wyrzuty sumienia
i jak zwykle przegrywamoddam śmierć
ciemność wiekuista
niech nigdy nie zaświeci
przed nami noc
pozbawiona świtu
opłucz sumienie
przyjdź w potrzebie
choć cię nie potrzebuję
porzuć swoje ciało
i przeprowadź się do mojego snu
delektuj zeschniętą duszą
ubierz się stosownie
do kolejnej dedykacji
nienarodzone urojenia
bolą najmocniej
przynoszę ci w podarunku
moje poprzednie wcielenie
oddam śmierć w dobre ręceprzeklęta woda
kleks na życiorysie
mojemu językowi zabrakło
atramentu na ciężarną puentę
nakarm nienasyconą wolę
by wróciła na tarczy
przeprawiam się przez rzekę
która wystąpiła z żył
przeklęta wodo odpuszczenia
niepokalana łzo na firmamencie czoła
odnajdź pytania dla moich odpowiedzi
zanim wzejdzie kolejne słońce
noc schowa na chwilę pazury
a wiosna udławi kwaśnym oddechem
dogadaj się ze śmiercią
wyciągnij rękęumierać nadaremno
spętani czterema stronami świata
ukrytymi za kotarą smutku
domagamy się lepszej miłości
modlę się do samotności
aby przestała kojarzyć się
ze szczęściem
błagam o listek prawdy
idę w poprzek rzeki
do spiżarni dusz
wyczerpana podwójnym życiem
borykam się ze łzami
o Panie który czuwasz
nad naszą wolą
czy przyznasz się
do prawdziwego imienia?
pomożesz narodzić się na próbę?
utraciłam mój zabliźniony czas
zaprzepaściłam noc duszną
od nawałnicy gwiazd
kochany obiecasz mi ból
zatracony przed nieudaną śmiercią?
zrozumiesz życiodajny strach
który spijam z oddechu?
rzuć mi kawałek powietrza
żebym nie musiała umierać nadaremnopęknięte światło
pęknięte światło
nie zna bólu
zrodził się
w nieznajomym sercu
nie znam myśli
które miałbyś ochotę obłaskawić
wiem jesteś głodny ale
nie zabieraj mi ostatniego
oddechu chleba
pomódl się do tego samego Boga
do którego zwracam się
po imieniu
złap odrobinę wczorajszego poranka
wolność którą niesie czas
którą dźwiga przepracowany cień
nie martwmy się
o gwiazdy
pozbawmy księżyc resztkę samotności
trzymam za rękę
umierający wieczór
nie ufam swojemu życiu
odległemu od kościstej rozkapryszonej
melancholii
czyste jest dziś niebo
twojego spojrzenia
gorzkie macice dłoniNie bój się…
Nie bój się o świat,
poradzi sobie
bez twojej obecności.
Nie bój się o swoje życie,
na pewno ktoś je kocha.
Nie bój się o nadwerężoną złość,
pasie się na ludzkich łzach.
Nie bój się o ciszę,
przekrzyczy najgłośniejszy smutek.
Nie bój się o samotność,
na pewno urodzi się
bez twojego wsparcia.
Nie bój się Boga,
On tylko przygląda się przedstawieniu.
Nie bój się zimy, to prolegomena
do najsłodszego popiołu.
Nie bój się kochać,
bo nikt tego za ciebie nie zgadnie.
Nie bój się śnić,
bo czasami masz tylko sen.
Nie bój się uśmiechać do ludzi,
im także jest zimno.
Nie bój się czekać na nadzieję,
pewnie znów się spóźni.
Nie bój się oddychać
tym samym powietrzem, co ja.
Nie bój się…
Nie bój się, gdy masz świat w zasięgu ręki,
gdy serce dotrzymuje ci kroku,
gdy śmierć śmiertelnie się obraziła…trzcina myśląca
człowiek jest skargą świata
cieniem płomienia świecy
na opuszczonej mogile
płytkim westchnieniem wiekuistości
żałosne istnienie
spowite tchnieniem Boga
przemijające z gwiazdami
których wyrzekł się zmrok
nie ma w nas ciszy
głośniejszej od krzyku śmierci
jesteśmy echem łez
echem szeptu
i choć zbyt ciężki krzyż
przygważdża nas do nieba
a Bóg podstawia nogę
ufajmy ciszy przed burzą
wierzmy w spowiedź zagubionego deszczu
nie bójmy rosnącej w nas tęczy
zanim wzejdzie kolejny świ(a)t
a ten Bóg odda do reklamacji
udajmy się w podróż
wokół duszy
nie ma bowiem w nas
ani jednej łzy
którą przedwczoraj upuścił Pancierpiący na depresję czas
nie ma w nas dość miłości
aby zgrzeszyć
błąkamy się
między zarodkami obłędów
lecz pozostał tylko cierpiący
na depresję czas
zanim tętent serca przetoczy się
poprzez sumienia
zanim kostucha spóźni się
do pracy
obudźmy sny
narośl na wykrochmalonej pamięci
człowiek zmęczony
niezdrowym oddychaniem
nie pozwoli się oswoić
przybłąkana bezpańska fantazja
gotowa oddać życie
za kawałek suchego słowa
czy został jeszcze okruch sekundy
by zapłakać nad jutrem?
już się nie boję młodości
nie uciekam przed spadającymi gwiazdami
zanim jeszcze raz
pomyślisz
nadaj imię zerwanym z łańcucha
koszmarombolesny pocałunek
nie ma w nas snu
z którego nie sposób się obudzić
błądzimy między kartkami
szukając interesującego rozdziału
zostało w nas kilka okruchów
wczorajszych wielokropków
marna fotografia pamiątka
po lepszym Bogu
ubrana w wyjściowy uśmiech
podążam za trendami w modzie
rozczesuję twoje myśli
zbyt czcze
by zaufać poezji
niestety puenta zmarła
na nowotwór duszy
z przerzutem na serce
wszyscy próbujemy dogonić światło
lecz wciąż poszukujemy
świeżych cieni
cieni ciernistych
aż do bólu który oddajesz
bolesnym pocałunkiemuwierzyć w człowieka
chciałabym uwierzyć
w człowieka
przepadł
na stworzoną przeze mnie śmierć
chciałabym uwierzyć
w człowieczeństwo
ale zapomniałam że odmienia się
przez przypadki
pukam od drzwi do drzwi
mimo że ktoś skradł klamki
choć życie wątpi w moje istnienie
choć kusi
od niechcenia
robaczywym zakazanym owocem
nadejdzie pora kiedy dogonimy światło
zanim oszukamy własne jutro
spojrzymy kłamstwu w oczyoderwij twarz od lustra
oderwij twarz
od lustra
przejrzyj się w ludzkiej twarzy
spójrz w górę
tam gdzie kwitną marzenia
pocałuj mnie aż do kości
zakochaj się w życiu
zakochaj się w duszy
błądziłam latami by odnaleźć
szczęście które ukryłam
przed samą sobą
sny szczególnie te najzdrowsze
są nieuleczalne
nie bój się łez one są dowodem
że wciąż czeka na nas Bóg
za zakrętem
sprzedając świeże serca
po okazyjnej cenie
czy stać mnie
choćby na jedno?
tak łatwo odejść gdy wszyscy patrzą?wynajęty raj
niech moje kłamstwo
pozostanie różą
żebyś mógł pielęgnować serce
wstrząsane spazmami
nieodwołalnego świtania
podnieś tę mleczną łzę
by napoić pamiątki
po wymyślonej teraźniejszości
lecz kiedy świ(a)t udusi się
w pętli twoich przepalonych gwiazd
splecionych naprędce dłoniach
wspomnienie będzie ślepą uliczką
do zbyt rozległych warg Boga
chociaż samotność jest
dla najmądrzejszych a miłość
płoszy sumienia
pomalutku ruszymy z odsieczą
westchnieniom rachunku
wybudujemy dom
publiczny
prolegomenie do łagodniejszej śmierci
co wciąż wraca
do wynajętego przez nas rajugrzech pierworodny
w moim świecie wstaje słońce
którym pragnę cię nakarmić
w moim świecie budzą się gwiazdy
by nieść ci światło mojej obecności
nie bój się że spłoszysz strach
ciężki jest cień spowijający twój czas
myślę o tobie
ale ukradkiem w obawie
że znów powitasz mnie prawdziwym dotykiem
usłysz mój krzyk
głośniejszy od wyrzutów sumienia
spisz na mojej skórze
swój rachunek
swoje bezinteresowne wyznanie miłości
miłości własnej
schowaj swój grzech
pierworodny
na dnie serca
serca od dawna skwaśniałegozjedzą nas na obiad
miękkie futro światła
noc niedokończona
według wizji kłamstwa
podnoszę ostatnie stracone sumienie
przyrzekam śmierć
znów nie potrafisz wymówić
imienia życia
wskrzeszona z kajdan
błąkam się po przytułkach
dla zaginionych
zanim pęknie powieka
język odleci do ciepłych krajów
oswój moją samotność
wyuzdaną pruderię
tłuste słowa cierpią
na nadmiar kwintesencji
potrzebuję zimnokrwistej nocy
aby wznieciła kłamstwo
nie ma nic piękniejszego
od śmierci we śnie
zanim wyschnie krynica słońca
zanim odmarznie przypadkowe spojrzenie
podziękujmy łzom
spadających gwiazd
kiedy miłość będzie w promocji
zjedzą nas na obiad
pożyczone pożądaniaśmierć ma łzy w oczach
nie została jedna fałszywa łza
dwubiegunowe szczęście
kiedy pęknie pąk serca
zanim opatrzność pogrozi pięścią
pozostaniemy w muszli
nie martw się
umarłeś zbyt młodo
by stworzyć jeszcze jednego Boga
chciałabym zadedykować ci życie
ale rękopis spłonął puenta
targnęła się
śmierć ma łzy w oczach
półsen zaginiony pośród dusz
zagubiony na mieliźnie
indywidualnej apokalipsy
krew złuszcza się rany czerstwieją
wybacz nie oddycham
twoim powietrzem
wybacz że krew mojej róży
płynie w przeciwnym kierunku
nie daje ciepła
z przegryzionej naprędce wargi
nie wycieka już ani jedna ciszanajnowszy uśmiech
wybacz mi tę milczącą nawałnicę
karmię ją obłędem
który nie pozwala dłużej lśnić
Boże czy zdołasz objawić mi się
w swoim najnowszym garniturze?
trzeba wyglądać porządnie
w dniu apokalipsy
cofam się po drżącej linii
między nawróceniem a zimą
między śmiechem a odkupieniem
między przebudzeniem a starością
rozbudźmy się zanim
zrobi to za nas ktoś inny
choć urodziłam kolejną noc
choć Bóg się poddałobudź się z mojego życia
nie ma w nas śniegu
ukrytego w muszli twojej dłoni
czy żyzne palce Boga
otworzą drewniane wieko?
tonę w przestworzach
niczyjego języka
wełniane chmury łaszą się
do róż
mieszka w tobie świt
który nie ustąpi miejsca
jest w tobie coś z człowieka
o czym marzy każdy Bóg
strumienie łaskawego bólu
bronią się przed dotykiem
obudź się z mojego życia
jasna sprężysta krew
co mieszka w nas
jest niedokończonym epilogiem
dwubiegunowe myśli
maskują swoją potrzebę ciepła
odejdź nim czas stanie
ci na drodze
póki przez nasze żyły brnie życie
póki umierają za nas aniołowiepłótna
czy stanę na baczność
gdy umrze ostatni człowiek?
czy powstrzymam się
od śmiechu?
brudne słowotoki
tak podobne
szkarłatnym szkiełkom
odłamkom trucizny
świat umrze dobrowolnie
nakarm mnie
świeżo zebranymi łzami
pierwszy raz widzę cię
z roześmianym sercem
pozostał
dymiący ochłap
odosobnione modlitwy
które utraciły blask
skazana na obrazoburczą nadzieję
wypatruję bliskości
zawsze będzie dzielić nasze płótnaroztropność
czasy kiedy drzewa chadzały parami
odejdą do lepszego piekła
usiłuję skrócić wieczne łzy
ale skończyła mi się wiara
jedno marzenie i skonam
z przeznaczenia
nie rozumiem ludzkich ścieżek
samotnej ciszy na krawędzi
rozpościeram duszę
płynę w objęcia
niczyjego szczęścia
upajam się klęcząc
promienista wątpliwość
wdziera się na kolana
po czym rozpoznać milczenie?
schowałam się w zarodku niepewności
skończyła mi się żałoba
z obnażonego snu staję się
ciekawszą rzeczywistością
tłamsi mnie kolejny rok
szaleńczego czekania
jeszcze jeden zjadliwy znak
wypełnioną ciszą głowę
wrzuciłam do kosza
wierzyłabym w strach
miłość ma przerośnięte ustaprzepraszam za spóźnienie
coś kłuje mnie
w lewe oko
znak utraconej kolejności
życie spóźnione
na ostatni oddech
pękł mi pęcherzyk strachu
zabłąkane dłonie oczekują rozwiązania
gładzę językiem
myśl ofiarowaną przez prawdę
wchłaniam kłamstwo duszę się
z nadmiaru serca
dokąd zaprowadzi nas
wczorajszy świt? zmęczona światłem
wypatruję kresu
zagniewanych ramion
z braku życia została śmierć
ma dwadzieścia osiem lat
i twój uśmiech
nienaruszone słowo boi się
zostać myślą
przystaję na krawędzi
suchych powiek
wciąż jesteś przypadkiem
skargą na uśpioną życiodajność
gdybyś odróżnił lęk od miłości
czym byś się stał?na słowo
wspomnienia tłamszą
piękno i roztropność
zostało tylko pięć złotych
i zużyty grzebień
wyznaję ci szczęście
obiecuję ciekawszego Boga
wypełniona zamierzchłym prawem miłości
siadam nocy na kolanach
znam beznamiętność twoich kroków
z obawy przed wyrazem
śmierci chowam życie
w zalążku orzecha
spróbowałabym pokonać
granicę ale
stłukłam duszę
z wieczystego strachu biorą się
najlepsze czasy
kilka oddechów i poznam ciszę
twojej jedynej pieśni
nie chcę zaczekać na czas
wspomnienie ma wyjałowiony smak
przysiądźmy na gwiazdach
dajmy odetchnąć nocy
widziałam więcej
zgubiłam światło
stałam się żartem
który bawi tylko Boga
Boga czekającego
aż zdołam uwierzyć
Mu na słowoziarenko
przemierzam nieśmiałość
od ucha do ucha
nieopodal błąka się śmierć
zaciskam zielone piąstki zatracenia
udaję że skradł los
stracona i niczyja
przeglądam się
w pustych snach
nie wiem skąd w tobie tyle ciszy
niesłowność nadrabiam
zmęczonym rozczarowaniem
pragnę nazwać życie
urodzinowy prezent
spłonął ostatni dzień
noc błaga o litość
czy warto nauczyć się
okruchów straconego pojednania?
nadmiar śmierci
bywa szkodliwy
zaciskam serce aby umrzeć
bez ciebie
ty zgasiłeś ciemność
w niedokończonym losie
trzeba zaczekać
na zmęczone liście przemijania
po głodzie ostała się
zatknięta za ucho tajemnica
wybuchło mi serce
resztki lepszego końca świata
odkąd wróciło zatracenie
pora wskazać myślom
właściwy kres
kres co zastąpi
zaklęte w ziarnko sumienietylko ciebie
do kresu zostało
kilka rozmazanych niedorzeczności
zapomnianej przyszłości
niczyjej wieczności
życiu do twarzy ze śmiercią
rozpamiętuję myśli uciekam
przed rozkrajanymi snami
wzniesionymi na żądanie przepaści
życie pokazuje język
język ludzki
nie wiem
wciąż słyszę krzyk
jest cienki jak kość
lepki jak włosy miłości
pozwól zachłannym ciemnościom
zamieszkać we łzach
świt wypłoszy przeciwności
zanurzam myśli
w przestworzach marzeń
wdrapuję na samo dno
nietkniętej przyjemności
z której strony przyglądam się
odpadkom romansu?
błędny jest koniec
niepoprawna krew ścina się
w rozochoconych żyłach
marzyłam o miłości
lecz Bóg dał mi ciebiedrobina powszedniego świata
nie pozostała
cząstka powszedniego świata
nie ma w nas utraconych
form jestestwa
boimy się o nieistniejące życie
skarb nieba
nie ma w sobie krwawiącego czasu
niepokoimy się o idee
chociaż tęsknimy za ochłapem
próbuję dogonić sen
zmagam z obłokami
trzymam w zębach konającą przyszłość
statek który musiał mnie tu przywlec
wciąż płynie pod prąd
zapamiętajmy nasze odbicia w lustrze
widzimy je po raz ostatni
po raz ostatni rzućmy na pożarcie
wydumanym słowom
nasz boleśnie rozległy śmiech
schowajmy się pod językiem Boga
parę niedogotowanych myśli
zaprowadzi nas na niedzielny obiadCieśnina naiwności
Strach, którego nie odnajdziesz
w najtrudniejszych snach.
Nie chcę marzyć wbrew tobie,
w tobie widzę moje spalone mosty.
Za rogiem powieki
życie, przymierze ubrane na czarno,
pogrążone w głębokim uśmiechu.
Nie umiem nazwać
nadwerężonego poczucia wstydu,
nadzieja przysiadła na gałęzi
mojego języka.
Nie wystarczy prosić o więcej,
niewinności nie da się podwoić.
Zanim dusze odlecą
za granicę słońca, zanim księżyc
spóźni na nocną zmianę,
oswójmy demony.
Niech będzie tak, jakby spadł deszcz,
jakby niebo nagle się zatrzymało.
Łzy płyną poza margines,
poza fałszywą przysięgę,
poza zaprzepaszczoną cieśninę naiwności.Jak w poprzednim tysiącleciu
Zmyślona krew.
Wyuzdane światło gwiazdy.
Nie kochasz na darmo, póki pada
deszcz pokuty.
Za wzniesieniem mieszka zakazane echo,
niewyczerpany pogłos cienia.
Uśmiech już do ciebie
nie należy.
Słone słońce nie smakuje
jak w poprzednim tysiącleciu.
Nie rozkazuj moim marzeniom budzić się
zbyt późno, nie zmuszaj łez,
aby syciły glebę.
Rozdarta na siedem części,
przeklęta przez diabła,
nie ufam.
Pozbawiona oddechu skorupa
nie zna potęgi unicestwienia.
Znów rozbolała mnie
sadystyczna świadomość,
poczułam twoją nieznośną pieszczotę.
Ból wżyna mi się
w płuca.
Wypożyczone marzenia są od dawna
przeterminowane.
Pogodzisz się z krwią,
odebraną dobrowolnie?Nierozpoczęta walka
Przetaczam pięść mojego mózgu
ponad granicą cienia i bólu.
Spijam z twoich rzęs
resztkę zeszłorocznego śniegu.
Przytul się
do zrogowaciałego serca, wskrześ je
fałszywym światłem księżyca.
Wzdłuż żył mknie krzyk,
zjednoczona pośpiesznie modlitwa.
Twoje marzenia są tak smutne,
że bez trudu mieszczą się w dłoniach.
Tak bardzo się boję.
Przeraża mnie sen, w którym od dawna
nikt nie mieszka.
Usiłuję nie myśleć o twoim jutrzejszym uśmiechu,
o łzach.
Drewniany klocek mojego serca
sunie w poprzek rzeki.
Nie jestem jedynym zwycięzcą
w tej nierozpoczętej walce.
Moje skołtunione myśli
wyczekują źródła światła.
Nie jestem twoim marzeniem,
miłość nie pasuje
do mojego smutku.Kościste
Nie ma ulic
bez obiecujących świateł.
Prześwietlony kształt nocy
przenika ścianę
naprędce sfałszowanych drzwi.
Budzę się, wstydzę się
moich nieśmiałych fantazji.
Pogódź się z deszczem, rosą
wsiąkającą w smugę
melancholii.
Obracam w wargach
przedwczesny pocałunek,
lęk przed słowami,
których nikt nie zdoła uleczyć.
Znów znajduję się
w zasięgu twojego języka,
gardzę nocą.
Nie ucz milczenia, nie wymagaj ode mnie
krzyku.
Może nadejdzie epoka, kiedy zgnije
twoja ostatnia łza?
Kiedy spłonie niedokończone słowo?
Nie broń się
przed światłem,
nie powstrzymuj przed stadami
kościstych wspomnień.Łza wyłuskana
Łza wyłuskana spod martwej powieki.
Czekamy na powrót szczęścia,
ale nikt
nie przyniósł uśmiechu.
Kiść serca przewraca się
między przewlekłymi napadami
nadziei.
U wezgłowia czeka słodki Bóg,
trzydziestoletnie dzieciństwo.
Nie czekaj na przysięgę, ubierz się
odświętnie
i utop we łzach swojego ukochanego wroga.
Jesteś tylko i wyłącznie
kamieniem w oku swojego brata.
Strachem, za którym tęsknimy.
Nie domagaj się samotności, nie błagaj
o ślad na szczycie serca.
Wciąż liczymy, że ominie nas
ostateczna łza. Ostateczna skarga,
do której nikt się nie przyznaje.Zaniedbany raj
Skowyt zabijanego poranka.
Język stoi na straży milczenia.
Podnieś z popiołu resztkę
moich zabliźnionych myśli.
Smakowałam łez,
przed którymi nie ma ucieczki.
Oto twój kolejny krok
na trotuarze duszy, jeszcze jeden krzyk
w imię powrotu.
Stań na warcie
przestarzałych śladów.
Powitaj z pustką.
Jałowa, gęsta krew
gromadzi się u szczytu skroni.
Zanim obiecasz lęk, złóż na ołtarzu
moich skrupułów ostatni ból.
Tegoroczna zima nie wymaga
wiele światła.
Nie potrafię przyznać,
sprzedałam poświęcenie gwiazdom.
I choć moje życie umrze z głodu,
powita nas zaniedbany raj.Życie tęskni za śmiercią
Róże beznamiętnych pieszczot.
Bez krztyny wspomnienia
wspinam się na wieżę z dłoni,
rozproszonych palców.
Oddycham rzeczowo, moja litość
stoi w kolejce po odrobinę
przetrawionego chleba.
Ładnie wyglądasz w tym śnie, wiesz?
Uwiera mnie w piętę
twoja nieśmiertelność, przekrwiona
teraźniejszość.
Łzy płyną w poprzek
objęć, wbrew skradzionej świadomie
potędze zmartwychwstania.
Jest we mnie Bóg, najliczniejszy z bogów.
Żyzna gleba podniebienia
spodziewa się chrztu.
Kiedy odnajdę w tobie serce,
podziel się ze mną krwią.
W przewidywalnej historii widzę
rozrzedzony śnieg.
Marzenia spełniają się, gdy jest już
zdecydowanie za późno.
Świat zazdrości nam szczęścia.
Życie tęskni za śmiercią.Umierają najciszej
Pozbawieni marzeń
umierają najciszej.
Płytkie wspomnienia tłoczą się u
twojego oddechu.
Nie widzę w tobie zaginionych rozdroży.
Lepkie światło nie daje cienia.
Tonę pośród straconych wykrzykników,
naznaczonych zmierzchem wielokropków.
Tak wiele jest odpowiedzi,
a tak mało pytań.
Jest w nas coś, co nie zabroni kochać
bez odpowiedzi.
Czuję w gardle zmierzch,
kres przepołowionego słowa.
Umieram bez krzyku,
umieram bez szeptu.
Krew bez pozwolenia
staje się winem.
Wyrzuć z siebie ostatnią łzę.
więcej..