- W empik go
Czarnoksiężnik z Thyholm - ebook
Czarnoksiężnik z Thyholm - ebook
Diabły z Saints powracają!
Alan i Zack to już nie para wystraszonych szczeniaków, lecz doświadczeni łowcy potworów. Problem w tym, że w ich przypadku to wcale nie oznacza łatwego i bezpiecznego zarobku, a tylko jeszcze większe kłopoty. Szczególnie, że Alan nie spocznie, póki nie pozna tajemnicy Żmii, ta zaś okazuje się pilnie strzeżonym sekretem.
W poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ich pytania bracia między innymi włamują się do domu najsławniejszego żyjącego czarnoksiężnika, wchodzą w drogę religijnej sekcie, a także pakują się w sam środek wojennej zawieruchy. Wszystko to wśród huku wystrzałów, gorączkowo szeptanych zaklęć i ryku potworów rodem z najgorszych koszmarów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-735-4 |
Rozmiar pliku: | 961 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- CZARNOKSIĘŻNIK Z THYHOLM
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- 10
- 11
- 12
- 13
- 14
- 15
- 16
- 17
- 18
- 19
- 20
- 21
- DUCH Z WĄWOZU CULKEIN
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- 10
- 11
- 12
- 13
- 14
- 15
- 16
- 17
- 18
- 19
- OBCY Z FEVER CREEK
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- 10
- 11
- 12
- 13
- 14
- 15
- 16
- 17
- 18
- 19
- 20
- 21
- 221
Heksameron pustych dróg, 40 rok po Upadku Republiki
W domu Nessów panował duszący zapach śmierci. Smród lepił się do języka, zatykał nos, wżerał się w każdą powierzchnię na podobieństwo grzyba. Powietrze stało nieruchomo – okna zasłonięto firanami ciężkimi od kurzu i pajęczyn, od zewnątrz zabito deskami.
Zack otarł czoło wierzchem dłoni, w której ściskał rewolwer. Skierował światło latarki w głąb pokoju. Karbidówka rzeźbiła w mroku kontury sprzętów, budziła cienie do życia. Jak dotąd nie wydobyła z ciemności niczego szczególnego, ale chłopak dobrze wiedział, że puste domy same z siebie tak nie cuchną.
Coś tu było.
Wsunął się do pomieszczenia i oparł plecami o ścianę. Rozejrzał się czujnie. Duży stół, kilka krzeseł. Szklane odłamki skrzyły się wokół wywróconej witryny. Na ścianie wisiały dwa przekrzywione obrazy olejne, pociemniałe ze starości. W długim, miękkim włosiu dywanu gdzieniegdzie pobłyskiwały srebrne sztućce. Poskręcany czerwony obrus przypominał wnętrzności rozwleczone przez całą długość pomieszczenia i zmatowiałe od kurzu.
Pusto, pomyślał chłopak. Po raz kolejny otarł czoło. W domu nie było przesadnie ciepło, więc winny musiał być najnowszy wymysł Alana: kurta i spodnie z grubej skóry z gęsto naszytymi stalowymi płytkami. Zack pocił się w tym pancerzu jak słonina na słońcu.
Wrócił na korytarz i poszedł dalej. Deski pod stopami poskrzypywały, światło karbidówki płynęło po ścianach, szarpiąc się z mrokiem o każdą wnękę, kąt, zakamarek. Z zewnątrz dom Nessów wydawał się niedużą elegancką posiadłością, w istocie jednak był labiryntem pokoi i pokoików, garderób, korytarzy zwyczajnych i serwisowych, jak również pojawiających się znienacka nisz, w których czaić się mogło dosłownie wszystko, od donicy z zasuszoną paprotką po szczerzącego kły żarłaka. Zack sprawdził już większość parteru i nie znalazł nic niepokojącego, ale wciąż czekały na niego piwnica, piętro oraz strych.
Zajrzał do ostatniego pomieszczenia na parterze – salonu, jak można było wnioskować na podstawie obecności połamanego stolika kawowego, rozprutej sofy i zdemolowanego pianina. Tam znalazł to, czego szukał: ludzkie szczątki. Upewnił się, że nigdzie w pokoju nie czai się wygłodniała bestia, i podszedł bliżej. Ogryzione do czysta kości walały się po podłodze. Kiedy Zack pochylił się nad nimi z latarką, dostrzegł wyraźne ślady ostrych, trójkątnych zębów.
– W porządku – mruknął. – Głupio by było pocić się w tym cholerstwie za marną dyszkę.
Dziesięć aurenów – tyle obiecał im Noel Ness za zbadanie owianej złą sławą posiadłości wujostwa i udowodnienie, że w każdej chwili można tam wkroczyć z ekipą remontową, by przywrócić rezydencji niegdysiejszy splendor. Dziesięć aurenów, jeśli dom okaże się pusty. W przypadku gdyby zgodnie z plotkami krążącymi po okolicy faktycznie żyło tam coś zagrażającego ludziom, zadanie Zacka miało się zmienić z eksploracji w eksterminację, a stawka skoczyłaby wówczas do stu aurenów. Wyglądało na to, że dom pusty nie był, a tajemnicze odgłosy, które czasem słyszano w sąsiedztwie, to coś więcej niż tylko trzask rozsychających się desek.
Zack ruszył na piętro. Kolejne truchło znalazł na schodach. Prawdopodobnie to ono było źródłem odoru: gdzieniegdzie na kościach pozostały psujące się resztki mięsa, a spływający po stopniach dywanik znaczyły brunatne plamy. Chłopak omiótł światłem karbidówki przestrzeń wokół i dopiero potem przyjrzał się trupowi. Pęknięta czaszka. Przetrącone kręgi. Na kościach kolejne ślady trójkątnych zębów. Na żebrach dwie głębokie bruzdy, najpewniej po ostrych pazurach.
Nieco wyżej Zack dostrzegł na stopniach kilka smoliście czarnych, ślimakowatych kształtów. Dotknął jednego z nich, wziął go w palce, rozłamał, ostrożnie powąchał. Wysuszone odchody były pozbawione zapachu i przypominały gigantycznej wielkości nietoperze guano. To, do pary z trójkątnymi zębami, pazurami i siłą wystarczającą do złamania kręgosłupa, dawało…
– Pętlak – mruknął Zack, wycierając dłoń o spodnie. – Kurwa.
Podniósł się. Mocniej podkręcił płomień, palec wskazujący oparł na kabłąku spustowym. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Jeśli w domu Nessów kryła się tylko jedna bestia, miał z nią jakie takie szanse, szczególnie jeśli niedawno jadła i była teraz ospała i ociężała. Jeśli jednak czekało ich tu więcej… samotne starcie z parą pętlaków miało tyle samo sensu, ile próba zatrzymania pistoletowej kuli kawałkiem tektury. Gdyby był tu Alan, to co innego, ale rada miasta uparła się, że jeden z Cobsonów ma zostać na zewnątrz, na wypadek gdyby w posiadłości Nessów faktycznie żyło coś niebezpiecznego – jakiś stwór, którego niespodziewana wizyta młodych łowców tylko rozjuszy i wypłoszy na zewnątrz, między bezbronnych mieszkańców Green River.
– Pieprzę to – mruknął Zack, ruszając w górę schodów.
Green River nie liczyło sobie nawet siedmiu tysięcy dusz, ale mogło się pochwalić radą miasta, radami poszczególnych osiedli, szeryfem z kilkunastoosobowym gronem zastępców, a nawet sporym oddziałem milicji obywatelskiej. Nie należało do miejsc, gdzie ludzie znikają bez śladu i nikt się nimi nie interesuje. Zack podejrzewał, że gdyby w domu Nessów urzędowała para pętlaków, bestie musiałyby regularnie polować na sporym obszarze i ktoś by coś zauważył.
Oczywiście mógł się mylić.
Na pierwszą pętlę trafił w dawnym pokoju dziecięcym. Rozpięta nad przewróconą kołyską na sieci z niemal niewidocznej pajęczyny przypominała włochaty sznur upaćkany kleksami smoły. Miała ponad trzy stopy średnicy.
Dorosły, pomyślał Zack niechętnie.
Schował rewolwer do kabury, zza pasa wyciągnął nóż. Zaczął ciąć pętlę. Z początku szło mu ciężko, ale ostrze w końcu przebiło wierzchnią warstwę i z rozcięcia popłynęła lepka żywiczna maź. Dalej było już łatwiej, kolejne włókna szybko się poddawały. W końcu sznur pękł, a na podłogę wyciekła śluzowata masa. Pętla zwisała z nici jak wylinka jakiegoś kosmatego węża.
Zack starł pot z oczu. Było mu cholernie gorąco, a ciało pod skórzanym pancerzem swędziało go coraz bardziej. Nóż wytarł i schował do pochwy, sięgnął po rewolwer.
– Kurwa mać – zaklął, stanąwszy w progu następnego pokoju.
Duża sypialnia musiała szczególnie przypaść do gustu bestii, która rozgościła się w posiadłości Nessów. Ludzkie i zwierzęce kości walały się pośród pierza z rozszarpanej pościeli i zasuszonych odchodów. Wysoko nad połamanym łóżkiem wisiała włochata pętla, a kolejna kryła się w szerokiej szafie trzydrzwiowej.
Cały ten dom powinno się puścić z dymem, pomyślał chłopak. Tak byłoby najbezpieczniej. Pogrzebać pętlaka pod stertą płonącego drewna, a następnie postawić na cennej działce zupełnie nowy dom.
Uśmiechnął się krzywo, gdy wyobraził sobie, jaką minę miałby Noel Ness, usłyszawszy podobny pomysł.
Przecinanie kolejnych pętli nie miało sensu, kosztowałoby za dużo czasu i sił. Zamiast tego Zack podsunął łóżko pod szafę, potem zamknął drzwi do pokoju. To musiało wystarczyć.
Dalej czekał kolejny pokój i jeszcze jeden trup. Tym razem był to pies, świeży, rozczłonkowany i potwornie cuchnący. Pod sufitem wisiała następna pętla – zbyt wysoko, by dało się jej dosięgnąć bez drabiny albo wyjątkowo wysokiego stołka. Drzwi do tego pokoju Zack również zamknął za sobą. Na piętrze zostały mu jeszcze dwa pomieszczenia, a oprócz nich strych i piwnica.
To zawsze jest strych, pomyślał ponuro. Strych albo właśnie piwnica. Czemu te cholerne potwory nigdy nie zmajstrują sobie legowiska pod kuchennym stołem albo na środku salonu?
Zamierzał zrobić kolejny krok, gdy gdzieś za jego plecami zatrzeszczała deska. Odwrócił się błyskawicznie, celując w mrok lufą Urizena. Światło karbidówki zamigotało, cienie zatańczyły na ścianach. Korytarz wydawał się pusty, cuchnące powietrze stało jak niewzruszona wodna tafla. Chłopak obserwował cienie, nasłuchiwał. Czekał. Pojedyncza kropla potu spłynęła mu po skroni, po policzku, wreszcie po brodzie. Nie odważył się jej otrzeć.
Żadnego ruchu.
To tylko trzeszcząca deska, pomyślał. To się przecież zdarza w takich domach.
Wtedy zza zamkniętych drzwi do pokoju z psim truchłem dobiegł go odgłos przypominający trzask mokrego bicza. Zack zareagował natychmiast: przygarbił się nieznacznie, skręcił tułów i strzelił dwa razy z biodra. Celował na słuch, przez cienkie drewno. Za wolno – gdy otworzył drzwi kopnięciem, w blasku karbidówki dostrzegł tylko podrygującą pętlę, nic więcej.
– Szlag – mruknął.
Wcześniej łudził się, że znajdzie pętlaka nażartego i zmożonego snem, otulonego kokonem skórzastych skrzydeł, zwisającego do góry nogami z jakiejś belki. Teraz nie było już o tym mowy. Zaczęły się łowy, a w ciemnym domu pełnym tych przeklętych pętli podział na myśliwego i zwierzynę stawał się kwestią niebezpiecznie umowną.
Zack przeszedł w kąt pokoju i przykucnął plecami do ściany. Karbidówkę położył na podłodze, tak żeby światło padało na możliwie duży fragment pomieszczenia. Rewolweru ani na moment nie zamierzał wypuszczać z dłoni. Załadował pociski w miejsce wystrzelonych, po czym sięgnął do pasa i namacał cztery metalowe ampułki. Wybrał dwie z nich i po kolei uniósł do ust. Zębami wyciągnął miniaturowe koreczki i przełknął zawartość obu pojemniczków. Znajdujący się w pierwszym granulat z bliźnicy miał nieprzyjemny, gorzki smak, ale już nieraz ratował Zackowi życie. Druga ampułka zawierała słodki jak ulepek ekstrakt z jagód cuerre. Specyfik zaczął działać zaraz po tym, jak chłopak wcisnął metalowe naczynka z powrotem w pętelki na pasie – uderzenie gorąca przyszło nagle, jak zwykle zaskakując swoją siłą, wypełniło żyły płynnym ogniem. To przykre doznanie ustąpiło w mgnieniu oka, a Zack poczuł się lepiej. Przestał się pocić, zniknął gdzieś spinający mięśnie niepokój. Źrenice naraz zaczęły wychwytywać dość światła, by sięgnąć o dobre cztery–pięć kroków głębiej w mrok niż wcześniej. Myśli nie tyle płynęły, ile szybowały, cudownie szybkie i precyzyjne.
– Dobra. Chodź tu, skurwielu.
Poderwał się z miejsca i wyszedł na korytarz. Pewnym krokiem zbliżył się do następnego pokoju i otworzył drzwi kopnięciem. Podążył dalej, nawet nie zaglądając do środka: pracujący na pełnych obrotach umysł podpowiadał mu, że trzask towarzyszący wtargnięciu byłby inny, gdyby w pomieszczeniu znajdowała się żywa istota.
Zostały ostatnie drzwi, częściowo uchylone, a także otwarta klapa i opuszczona drabinka prowadząca na strych. Zackowi się to nie podobało, atak w tym miejscu mógł bowiem nadejść z dwóch albo – wliczając korytarz za jego plecami – nawet trzech stron równocześnie. Zwolnił, szedł możliwie cicho, zerkając to na uchylone drzwi, to znów na ziejącą czernią dziurę w suficie. Oblizał wargi. Niepokój, stłumiony przez syrop z jagód cuerre, powoli powracał, przypominał teraz dłoń trupa gładzącą go czule po ściankach żołądka.
Zack stanął przy drabince. Wsunął stopę pod jej najniższy szczebel, a potem szarpnął w górę. W innej sytuacji musiałby pewnie pomóc sobie ręką, ale jagody cuerre nie bez powodu kosztowały małą fortunę. Koła w nienaoliwionych prowadnicach zgrzytnęły i pisnęły, a drabinka wjechała na swoje miejsce nad klapą, ta zaś schowała się w stropie z łagodnym szczęknięciem zatrzasku.
Nie musiał się już obawiać ataku z góry, zwrócił się więc twarzą do wejścia do ostatniego pokoju. Uniósł wyżej karbidówkę i pchnął drzwi.
Kiedyś musiał się tutaj mieścić pokój muzyczny. Pod ścianą stało małe kanciaste pianinko w obudowie ze srebrzystego drewna księżycowego klonu, w rogu przycupnęła olbrzymia harpana o fantazyjnie powyginanej ramie i dziesiątkach strun oblepionych pajęczynami. W witrynie pyszniły się flety, piszczałki i dumbasy, a na pulpicie blakły wypełnione nutami karty grubego zeszytu. Jedyna pętla wisiała tuż przy drzwiach.
Zack stwierdził z zaskoczeniem, że wcale nie jest pusta.
Potężne, czarne łapsko wystrzeliło prosto w niego. Cios padł nagle, ale zmysły wyostrzone ekstraktem z jagód cuerre zadziałały prawidłowo: Zack uchylił się, a zakrzywione szpony zagarnęły powietrze sprzed jego twarzy. Chłopak instynktownie rzucił się w tył i równocześnie strzelił z biodra.
Pętla była już pusta, a kula zrobiła dziurę w boazerii.
Zack przywarł plecami do ściany, snop światła karbidówki kierował to na pętlę, to na drzwi.
Na strychu rozległy się tąpnięcia, jedno za drugim, ciężkie i niezdarne, jakby krokodyl próbował biegać na tylnych łapach. Urwały się nagle; stłumione, trzeszczące mlaśnięcie sugerowało, że stwór skorzystał z którejś ze swoich pętli. Zack czekał, zasłuchany w łomotanie własnego serca i szum krwi. Ciężkie tąpnięcia się powtórzyły, tym razem na piętrze, gdzieś niedaleko. Sypialnia dziecięca?
Chłopak ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Bezszelestnie pokonał prawie cały korytarz, ale gdy miał pchnąć właściwe drzwi, stanął na zdradliwej desce. Ta skrzypnęła jękliwie, a za progiem raz jeszcze rozległ się odgłos przypominający chłostanie pejczem błota. Potwór nie przeniósł się daleko: w pokoju obok coś huknęło, zaszurały roztrącane meble. Zack zaraz doskoczył do kolejnych drzwi, znalazł się blisko schodów. Kopnął z całej siły i strzelił, gdy tylko dostrzegł ruch. Ciemna przygarbiona postać zawyła rozdzierająco. Położyła po sobie olbrzymie skrzydła i wybiła się z tylnych kończyn. Zack znowu nacisnął spust. Wystrzał rozdarł powietrze, rozdźwięczał się w uszach, ale pętlak zwinął się w locie w czarne wrzeciono i z obrzydliwym mlaśnięciem zniknął w kolejnej pętli.
Załomotało na strychu, jakby ktoś przetaczał tam beczkę. Strop zatrzeszczał, spomiędzy rozeschniętych desek posypał się kurz. Zack uniósł broń i strzelił w sufit, możliwie blisko miejsca, gdzie, jak sądził, wylądowała bestia. Odłamki drewna zawirowały w powietrzu, a na górze znów rozległy się pospieszne kroki, ciężkie i niezgrabne. Urizen plunął ogniem, i jeszcze raz, i jeszcze – rozrywał deski śladem uciekającego stwora. Zack wiedział, że walka z bestią pokroju pętlaka to więcej niż kwestia kul i szponów – zazwyczaj wygrywał ten, kto potrafił zachować zimną krew. W tej chwili pętlak przyjął rolę zwierzyny zdjętej strachem, ogłupionej rozpaczliwym pragnieniem przetrwania.
Zack wystrzelił ostatni pocisk i oprócz trzasku przebijanego drewna usłyszał ryk, potem zawodzenie. Chaotyczny rytm ciężkich tąpnięć urwał się, załamał, cielsko runęło z łoskotem.
Prosto na klapę.
Metalowy zatrzask się poddał, właz otworzył się niby wygłodniała paszcza, a drabina zjechała na dół z jękiem prowadnic, ciągnąc ze sobą pętlaka, którego kończyny zakleszczyły się między szczeblami. Stwór zleciał z hukiem na podłogę, aż całe piętro zadrżało. Ze spłaszczonego, nietoperzowego pyska uszło bolesne popiskiwanie.
Zack stwierdził, że nie ma czasu przeładowywać Urizena. Schował broń i sięgnął do drugiej kabury. Trzymał tam rewolwer marki Lentham, seryjnie produkowany kawał stali, dobrze przestrzelany i załadowany sześcioma pociskami, na których Alan wyrył yueryckie glify. Odciągnął kurek, nie odrywając wzroku od pętlaka. Mógł strzelić, ale z jakiegoś powodu zwlekał. Patrzył, jak potwór nakrywa się skrzydłami, jakby chciał się nimi odgrodzić od świata; jak chowa pod sobą szponiaste łapy. Miał w sobie coś z psa przystępującego do lizania ran. Naraz Zack zdał sobie sprawę, że właściwie szkoda mu tej brzydkiej hybrydy wielkiego nietoperza i małpy.
Wtedy potwór uniósł łeb, wyszczerzył trójkątne zębiska i wygramolił się spod drabinki. Zack strzelił, dwukrotnie, ale bestia jakby prześlizgnęła się między kulami i zamiast w tors oberwała w skrzydła.
Potem skoczyła na Zacka.
Chłopak był zwinny i szybki, a nalewka jeszcze przyspieszała jego naturalne reakcje. Instynktownie przechylił się do tyłu, na wysokości krzyża poczuł barierkę schodów. Pozwolił, by własny ciężar dokończył dzieła, pociągnął go w dół. Za wolno – obszyty stalowymi blaszkami skórzany pancerz ograniczał i spowalniał ruchy. Zack poczuł szarpnięcie, ukłucie gorąca, a zaraz potem rwący ból w boku. Zrobił niepełnego kozła w powietrzu, niezdarnie wylądował w połowie schodów. Pętlak był już nad nim, przechylał się przez balustradę, zamiatając powietrze szerokimi skrzydłami i skrzecząc opętańczo. Zack natychmiast skoczył w dół, pokonując jednym susem kilka stopni. W locie odbił się kopnięciem w bok i potwór nie wyhamował – wpadł z impetem prosto w ścianę. Dom zatrząsł się cały, a w ciele pętlaka coś chrupnęło i stwór zwalił się na ziemię. Na krótko – podniósł się zaraz, obnażył zakrzywione sierpy pazurów i zwinął się do skoku. Z jego paszczy uleciał dziki, świdrujący skowyt, a zielonkawe ślepia wpiły się w przeciwnika.
I wtedy Zack strzelił pętlakowi w brzuch. Trysnęła czarna, oleista krew, wrzask ustąpił zdziwionemu ni to prychnięciu, ni stęknięciu. Kolejny pocisk uderzył w szeroką pierś bestii i pchnął ją z powrotem na ścianę. Trzecia kula zahaczyła o łeb, rozłupała potworowi czoło. Chlusnęła posoka, pętlak zwalił się na podłogę i zaczął konwulsyjnie walić łapskami w deski. Szpony żłobiły bruzdy w drewnie, skórzaste skrzydła szurały o balustradę, między ścianami powoli cichł kwik zarzynanego zwierzęcia.
Zack stanął nad pętlakiem i strzałem w głowę skrócił jego cierpienia. Potem, trzymając się za obficie krwawiący bok, dowlókł się do drzwi wejściowych.
Zemdlał w progu, oślepiony światłem dnia.2
Zack był w teatrze trzykrotnie. Pierwsze dwie wizyty miały miejsce dwa lata wcześniej, gdy spędzali ciągnącą się w nieskończoność zimę we Flatfields. Przedstawienia nawet mu się wtedy podobały – wciąż pamiętał kostiumy, scenografię, światła i zabawne teksty, które sprawiały, że cała sala wybuchała śmiechem. Natomiast trzecie podejście okazało się katastrofą: tak zwany teatr eksperymentalny w Hullford wystawił trzygodzinną mękę, w której brało udział tylko dwóch aktorów, ci zaś w kompletnie nijakim wnętrzu wygłaszali okrutnie długie kwestie pełne niezrozumiałych słów. Na domiar złego ktoś chyba poprzestawiał porządek scen, tak że początek usadowił się gdzieś w środku, a wszystko zaczynało się od końca. Zack wyszedł z tego przedstawienia bardziej zmęczony niż po całodniowym polowaniu na pełzacza.
Kilka pierwszych dni po zajściu w domu Nessów przypominało właśnie to nieszczęsne trzecie przedstawienie: serię poszatkowanych i chaotycznie zlepionych scen, które rwały się bez ostrzeżenia jak zetlały materiał.
Przebudzenie. Cisza. Ból w boku. W gardle sucho jak diabli, język niby zeschnięty trup pod warstwą sypkiego piachu. Potem twarz Alana. Czyjś charczący jęk. Sen.
Przebudzenie. Lśniące szpile światła wpadającego przez okno. Pościel skotłowana, nieznośnie gorąca. Cichy brzęk szklanych słoiczków i fiolek, zapach medykamentów. Potem woda w ustach, zimny, mokry okład na czole. Ulga jak pocałunek matki, jak poskręcana sierść Falstaffa nawijana na palce. Sen.
Przebudzenie. Ostre, wyraźne zapachy, których nazwy pojawiają się w głowie nieproszone. Żyworośl. Stupierza. Czerwona grąkiel. Maści, kremy, napary, proszki. Nagły powrót samoświadomości. Jestem, myśli Zack. Żyję. Będę żył. A potem spojrzenie w bok, wzrok z trudem ogniskowany na znajomym słoiczku z dużymi żółtymi tabletkami. Merytronidol. Jeszcze żyję. Ale nie wiadomo, jak długo. Zmęczony znowu osuwa się w sen.
Przebudzenie. Twarz Alana – blada, ciemne półksiężyce pod oczami, jasne wargi ułożone w niewyraźny uśmiech.
– Będzie dobrze, Zack. Wychodzisz z tego. Poczytam ci coś, chcesz? Wolisz Kronikę hrabstwa Murry Merryweathera czy Rośliny bagien i rozliczne beneficja płynące z ich aplikacji Moiry Neckelwitz?
Jednak umarłem, myśli Zack, zamykając oczy i odwracając głowę. Umarłem i jestem w piekle.
Przebudzenie. Światło dnia. Orzeźwiająco chłodne powietrze wpada przez uchylone okno.
– Zdrowiejesz – mówi Alan. – Za kilka dni będziesz mógł wstać.
Zack spogląda na szafkę, na papierowe koperty z proszkami, na słoiczki z maściami w barwach, od których traci się apetyt.
– Przy okazji wypróbowałem na tobie kilka nowych leków – dodaje brat.
– Dzięki, że zapytałeś mnie o zdanie.
– Przecież nie pytałem – odpowiada Alan, marszcząc brwi.
Zack uśmiecha się i zostawia to bez komentarza. Zamyka oczy, tak bardzo chce mu się spać.
– Nawiasem mówiąc – słyszy głos Alana – nie dopracowałem jeszcze dawkowania, więc mogą wystąpić drobne skutki uboczne. Kołatanie serca. Zaburzenia wzroku i słuchu. Krwawienie z odbytu. Nic, czym musiałbyś się przejmować.
Sen.
Przebudzenie. Wieczór. Światło świec, zapach kolacji. Gęsty rosół na mięsie, tarte buraki, tłuczone ziemniaki ze śmietaną. Słodki, lekko musujący cydr.
– Jak stoimy z finansami? – pyta Zack. Kojarzy, co się wokół niego dzieje. Pokój w pensjonacie kosztuje, dobre jedzenie też. Leki pożerają forsę tak, jak dzieci pochłaniają łakocie. Dni płyną, a kuracja trwa.
– Nie jest źle. Ness próbował się targować, ale koniec końców wypłacił całą stówę. Oprócz tego dwadzieścia aurenów dostałem od szeryfa.
– Od szeryfa? Myślałem, że pętlaki nie znajdują się na miejskim indeksie.
Miasta, które miały jako tako funkcjonujący ośrodek władzy, co kilka lat wydawały bestiariusze: indeksy zagrażających ludności stworzeń, za których zabicie przysługuje nagroda. Sumy nie były wielkie, szczególnie wziąwszy pod uwagę ryzyko, ale lepsze takie niż żadne.
– Nie – przyznaje Alan. – Ale powiedziałem, że to był looperghast.
– Przecież pętlak to jest looperghast. To po prostu inna nazwa.
– My o tym wiemy, szeryf nie. W tutejszym indeksie nie ma pętlaka, ale przy haśle „ghast” figuruje kwota dwudziestu aurenów. Proste, nie?
– Alan, jesteś łgarz i świnia, wiesz o tym?
– Wiem. Dokończ kolację i idź spać. Chcę w spokoju poczytać, a ty nic tylko gadasz.
Sen. Kurtyna. Koniec przedstawienia.3
Heksameron długich dni, 40 rok po Upadku Republiki
Gdy od zajścia w rezydencji Nessów minęły blisko dwa obroty, Alan wyjechał do Astorii – liczącej blisko osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców stolicy dawnego hrabstwa Murry, leżącej o sześćdziesiąt mil na zachód od Green River. Musiał uzupełnić zapasy leków, ziół i innych substancji niedostępnych w miasteczku, poza tym chciał zajrzeć do Steckelenhelma.
Boderick Steckelenhelm był jednym z trzech antykwariuszy – pozostali dwaj mieszkali w Lion’s Head i w Fort Valens – którym Alan płacił za wyszukiwanie rzadkich, trudno dostępnych książek, manuskryptów, listów i dzienników. Interesowało go wszystko, co traktowało o spotykanych na kontynencie potworach, ale za pośrednictwem tych trzech handlarzy nabywał też często co ciekawsze przedwojenne pisma z zakresu magii, okultyzmu, demonologii, medycyny, farmacji czy historii naturalnej. Ponadto wszyscy trzej antykwariusze z racji swego zawodu regularnie wchodzili w kontakty z mieszkańcami najróżniejszych miast i miasteczek, należącymi do praktycznie wszystkich sfer i środowisk, poznawali więc przy okazji rozmaite plotki i informacje, z których Alan potrafił później zrobić użytek.
Nawiasem mówiąc, to właśnie Steckelenhelm skontaktował ich z Noelem Nessem.
Zack pod nieobecność brata nie próżnował. Zależało mu, by jak najprędzej odzyskać sprawność i wrócić na szlak, szukać kolejnych zleceń. Dlatego sporą część dnia przeznaczał na ćwiczenia: biegał, robił pompki, brzuszki i przysiady, rozciągał się. Przez resztę czasu zajmował się innymi sprawami: czyścił broń, ostrzył noże, nabijał puste łuski, naprawiał ubrania. Dużo spał. Dobrze jadał, a wieczorami spacerował po Green River albo zamykał się w pokoju z butelką piwa lub dwiema.
Kiedy kilka dni po walce z pętlakiem odzyskał zdolność logicznego myślenia, uznał, że odpoczynek dobrze mu zrobi. Sądził, że z przyjemnością się poleni i odsapnie od ciągłych polowań i potyczek z żywotrupami, żarłakami, pełzaczami, looperghastami, cmentarnicami… ale szybko zaczęło mu czegoś brakować, a bezpieczna rutyna kolejnych dni drażniła go coraz bardziej. Prawdę mówiąc, nie mógł się doczekać, aż włoski znów zjeżą mu się na karku, a w dłoni poczuje ciężar Urizena.
Domyślał się jednak, że ta chwila nie nadejdzie zbyt szybko. Alan, choć na pozór traktował wszystko z obojętnością, przeżywał każdy uraz brata i upierał się, żeby ten miał dość czasu, by wrócić do pełni zdrowia i sił. Ile razy Zack zostawał ranny – nawet jeśli uraz okazywał się stosunkowo niegroźny – nastrój Alana przypominał dziecięcą huśtawkę: okresy matczynej troski mieszały się z napadami skrajnej drażliwości. Zack sądził, że wie, co jest tego przyczyną: Alan miał wyrzuty sumienia, że to nie on nadstawia karku. Oczywiście odwalał mnóstwo roboty: studiował księgi, szperał w archiwach, zasięgał języka, przygotowywał rozmaite mikstury i dekokty, rył w pociskach miniaturowe runy i glify. Często też razem polowali na potwory – Zack uzbrojony w rewolwery, a Alan z kuszą i rosnącym arsenałem osobliwych, coraz pewniej używanych magicznych sztuczek – jednak to pierwszy z nich przeważnie szedł przodem, to on najczęściej mierzył się z bestiami i on zbierał cięgi, gdy coś szło nie tak.
Dlatego Zack był szczerze zdumiony, gdy Alan wrócił któregoś wieczora i bez słowa powitania oznajmił:
– Pakuj się. Jedziemy do Thyholm.
Zack znieruchomiał z napoczętą butelką uniesioną do ust.
– A gdzie to, do diabła, jest?
– Na półwyspie Blythe.
Zack nie znał się na wielu sprawach tak dobrze jak Alan, ale o geografii kontynentu miał jakie takie pojęcie. Półwysep Blythe. Dobrze ponad pięćset mil na północy wschód. Cholernie daleko.
Gwizdnął przeciągle, po czym łyknął piwa i zapytał:
– A co takiego jest w tym całym Thyholm, czego nie ma nigdzie bliżej?
Kiedy Alan mu odpowiadał, jego oczy się skrzyły, a na twarzy igrał uśmiech dziecka obdarowanego hojnym i niespodziewanym prezentem.
– Dom Zaira Ghana.4
Heksameron orła, 40 rok po Upadku Republiki
Zair Ghan był człowiekiem legendą. Nazywano go Magiem z Lebros, Czarnoksiężnikiem Północy, Tkaczem Runów. Znany na całym kontynencie, był bohaterem większej liczby opowieści niż ktokolwiek inny, może za wyjątkiem Achillesa Le Strange’a. Podobnie jak słynnemu łowcy, Ghanowi zdarzało się polować na potwory, ale jeśli wierzyć podaniom, zamiast broni palnej korzystał z magicznych mocy: powalał przeciwników podmuchami huraganu, ciskał w nich piorunami kulistymi, łamał im kości i przetrącał karki samą siłą woli. Otaczała go ponura sława człowieka bezlitosnego, podstępnego, wyzbytego skrupułów i zabójczo skutecznego. Starsze kobiety czasem straszyły nim dzieci.
Sprawdzonych informacji o Zairze Ghanie było tak naprawdę niewiele. Gwen Johnston łudziła się, że w ciągu kilku następnych dni zdoła to zmienić. Raz jeszcze spojrzała na listę pytań zapisanych na kartce wymiętego zeszytu. Na ile spośród nich uzyska odpowiedzi? Nie miała pojęcia. Liczyła natomiast, że cała ta podróż pozwoli jej przynajmniej napisać artykuł, który pokryje związane z nią wydatki.
No i że zdoła przeżyć.
Zamknęła zeszyt i wrzuciła go do plecaka. Potem dopięła guzik pod brodą, podniosła wysoki kołnierz. Murowany budynek, pod którego ścianą siedziała, zapewniał jaką taką ochronę przed wiatrem od rana do nocy smagającym całe wybrzeże, ale i tak było nieznośnie chłodno. Większość oczekujących na przeprawę chowała się wewnątrz, ale Gwen miała dość zaduchu i zapachu potu, podłej wódki i jeszcze podlejszego tytoniu.
Zapatrzyła się na czterech mężczyzn siedzących wokół wozu załadowanego połyskującymi czarno-srebrzystymi bryłkami. Poławiacze węgla, jak ich nazywano w tych stronach, wydawali się nie zwracać uwagi na lodowaty, porywisty wiatr szarpiący ich ubraniami. Siedzieli w milczeniu, stopniowo opróżniając zataczającą powolne kręgi butelkę z ciemnego brązowego szkła. Wszyscy mieli krótkie nogi i szerokie barki, ramiona i karki spuchnięte od mięśni, cerę ogorzałą, ale też w szczególny sposób poszarzałą, podbarwioną czernią. Jakby węglowy brud wgryzł im się w skórę.
Wymieniali czasem zdawkowe uwagi, ale Gwen rozumiała piąte przez dziesiąte. Od trzech lat mieszkała w Hølmsbergen, największym mieście Półwyspu Blythe, i przyzwyczaiła się do ubogacania języka powszechnego – zwanego też mową Republiki – wyrażeniami charakterystycznymi dla tego regionu. Jednak tutaj, na wybrzeżu, choć od Hølmsbergen dzieliło ich ledwie czterdzieści mil, wszystko brzmiało inaczej, bardziej twardo i szorstko, a obce dla Gwen zwroty stanowiły nie kulturowy smaczek, lecz integralny element komunikacji.
Jeden z mężczyzn, chyba najmłodszy z nich, popatrzył w jej stronę. Robił to już wcześniej. Jego spojrzenie nie pozostawiało złudzeń co do intencji, więc dziewczyna na wszelki wypadek usiadła tak, aby lepiej było widać kaburę na jej lewym biodrze, w której drzemała krótko oberżnięta dwururka. Mężczyzna skrzywił się, splunął gęstą plwociną pod własne nogi i pociągnął z butelki.
Gwen spojrzała na rzekę, a potem dalej, na widoczne w oddali zabudowania Thyholm. Miała dość czekania. Chciała jak najprędzej wejść na prom, a potem dotrzeć do hotelu i usiąść przed ogniem, wypić kubek grzanego wina albo kilka kieliszków czegoś mocniejszego. Nic jednak nie wskazywało na to, by miało to nastąpić w niedalekiej przyszłości: prom czekał przy brzegu, a jego właściciel wraz z pomocnikami wciąż marudził wewnątrz murowanego budyneczku. Żona przewoźnika zdzierała z podróżnych jak wszyscy diabli, każąc płacić krocie za każdą miskę zupy i każdy naparstek wykręcającego pysk samogonu, nie zależało jej więc, by prom kursował częściej niż to absolutnie konieczne. Wszak im dłużej ludzie czekali na przeprawę, tym więcej grosza zostawiali u niej, a nie w knajpach Thyholm.
Dziewczyna popatrzyła w drugą stronę, na południowy wschód, a więc i na drogę, która przywiodła ją do przeprawy. W oddali dojrzała dwie postacie na koniach. Nie miała nic innego do roboty, więc obserwowała podróżnych, próbowała łowić wzrokiem kolejne szczegóły. Kapelusze naciśnięte głęboko na głowy, targane wiatrem wełniane opończe. Wypchane juki i zrolowane koce sugerowały ludzi przywykłych do życia w drodze. Gdy znaleźli się bliżej, u jadącego po lewej dostrzegła pas z dwoma rewolwerami. Jego towarzysz miał przy siodle kołczan z krótkimi strzałami oraz coś, w czym Gwen po namyśle rozpoznała kuszę ze zdjętą cięciwą. Potem stwierdziła, że to nie mężczyźni, ale jeszcze młodzieńcy, prawdopodobnie mniej więcej w jej wieku. Wiatr co rusz próbował im zerwać kapelusze z głów i dziewczyna z zaskoczeniem odkryła, że jeden z nich ma włosy rude, drugi zaś niemal zupełnie białe. Uderzająco podobne rysy twarzy nie pozostawiały wątpliwości, że są braćmi.
– Niech mnie – mruknęła.
Gdy znaleźli się bliżej i zsiedli z koni, usłyszała, o czym rozmawiają.
– Lepiej mnie zostaw kwestie finansowe – rzekł białowłosy.
– A to niby dlaczego?
– Bo mało kto korzysta tutaj z aurenów. Mają w obiegu inne pieniądze.
– Myślisz, że się nie połapię? – Rudy prychnął z niedowierzaniem. – Na litość Siedmiorga, może nie znam nazw wszystkich rzek w promieniu pięćdziesięciu mil, ale chyba poradzę sobie z kilkoma cholernymi blaszkami.
– Jak chcesz. – Białowłosy wzruszył ramionami. – Główną walutą Półwyspu Blythe jest køren. Køreny są trzech rodzajów: czerwone, srebrne i złote. Czerwonych i srebrnych używa się na północy, srebrnych i złotych na południu, wszystkich trzech natomiast w okolicach Thyholm. Różnią się zawartością złota i domieszkami. Na północy srebrny køren wart jest dwóch czerwonych, na południu złoty wart jest trzech srebrnych. Ale w Thyholm stosunek jest inny: złoty stanowi równowartość dwóch srebrnych, a srebrny dwóch i pół czerwonego. Poza tym na północy czerwony køren dzieli się na dwanaście skojców, a skojec na dwadzieścia fennów. Jednak na południu srebrny køren dzieli się na sto ørn. Sytuacja nieco komplikuje się w Thyholm, gdzie…
– Dość – uciął rudy. – Zrozumiałem. Ty zajmujesz się finansami.
Gwen ruszyła w ich stronę. Po drodze wyciągnęła papierosa z prostej metalowej papierośnicy i wsadziła go między wargi.
– Uratujecie damę w opałach? – zapytała, przystając obok młodzieńców.
Ten rudy był lepiej zbudowany, do tego całkiem przystojny. Miał ładne oczy. Rzucił się zaraz do szukania czegoś po kieszeniach. Gwen nie wiedziała, czy to wrodzona uprzejmość, czy może chłopak po prostu dawno nie widział niczego, co ma biust i krągłe biodra.
Jego brat stał nieruchomo i tylko na nią patrzył. Nie w taki sposób, jak tamten na wozie z węglem, nie było bowiem w jego spojrzeniu za grosz apetytu – tylko ciekawość. Z bliska okazał się blady i chudy. Oczy miał bardzo jasne, szare, może odrobinę podbarwione zielenią. Hipnotyzujące. W ogóle na pierwszy rzut oka widać było, że jest w nim coś dziwacznego, może nawet nieludzkiego.
Rudy wyłowił z kieszeni metalową zapalniczkę i podał Gwen ogień, osłaniając płomień dłonią. Nachyliła się, zaciągnęła, wydmuchała dym, który zaraz rozwiał się na wietrze.
– Zawrzyjmy układ – powiedziała. – Jeśli zgadnę wasze imiona, do czasu przeprawy będziecie musieli zabawiać mnie rozmową. Jeśli mi się nie uda, postawię wam po misce tego, co ta kobieta w środku ma czelność nazywać zupą.
Młodzieńcy wymienili zdziwione spojrzenia, po czym równocześnie wzruszyli ramionami, przystając na propozycję. Gwen uśmiechnęła się szeroko. Raz jeszcze zaciągnęła się papierosem i powiedziała, wskazując ich kolejno palcem.
– Ty jesteś Alan. A ty nazywasz się Zack.
Malujące się na twarzach młodzieńców zdziwienie odrobinę zbiło ją z tropu. Chciała nawiązać rozmowę, a nie sprawić, że będą patrzeć na nią jak na ulicznego sztukmistrza.
– Skąd…? – zapytał ten rudy.
– Żartujecie, prawda? – Gwen zachichotała. – Przecież jesteście Alan i Zack Cobsonowie, łowcy potworów, Diabły z Dzielnicy Świętych. Co wy gazet nie czytacie?7
Wieczór dawno już przeszedł w noc, a ulice Thyholm się wyludniły, pogasły światła, ucichły ludzkie głosy. Jednak w gabinecie Torika Klavesena wciąż paliła się lampa naftowa. Klavesen siedział za biurkiem, na którym leżały liczne papiery, kwity, spisy i rejestry. Krzesło skarżyło się jękliwie na każdy ruch jego zwalistego cielska, ale mężczyzna nie zwracał na to uwagi, tak samo jak przestał ją zwracać na dokumenty zaściełające blat. Dzierżąc pękatą szklanicę, popijał mocny winiak o wyrazistym śliwkowym posmaku, ale nie znajdował w tym przyjemności. Spoglądał na zegar wiszący na ścianie, na miarowo bujające się wahadło. Pił i czekał.
Do północy zostało dziesięć minut, gdy rozległo się pukanie.
– Wejść.
W drzwiach ukazała się brzydka twarz Hekkera. Żółtawe światło oparło się na kształtach dwóch pistoletów, które nosił w kaburach pod pachami.
– Przyszedł ten z hotelu.
– Dawaj go.
Drzwi otworzyły się szerzej i przybysz ostrożnie przekroczył próg. Miał rzadkie, przylizane włosy i trójkątną twarz, za sprawą której w teatrze mógłby zagrać łasicę bez dodatkowej charakteryzacji. Pod rozpiętym, znoszonym płaszczem widać było surdut pracownika hotelu Północny Wiatr.
– Przyszedłem, jak pan kazał.
Mężczyzna był blady, poruszał niespokojnie palcami, raz po raz oblizywał wargi. Klavesen zareagował uśmiechem sytego legwana. Świadomość, że ludzie się go boją, przypominała słodkie ciepło rozlewające się po ciele niespiesznymi falami.
– Spotkanie? – zapytał.
– Odbyło się zgodnie z planem. Byli wszyscy. I jeszcze jakaś dziewczyna. Przyjechała z tym starym, Lakiem.
– Dziewczyna?
– Tak, proszę pana. Lake powiedział, że to jego córka, ale mnie się zdaje, że łgał.
– Po kiego diabła brał ją ze sobą?
– Nie wiem, proszę pana.
Klavesen zadumał się, zamoczył usta w trunku, przełknął. Zabębnił palcami o blat biurka. Dziewczyna. Kim była? I czy mogła stanowić jakąś przeszkodę?
– No dobrze – mruknął. – Co dalej?
– Słyszałem wszystko, co do joty. – Mężczyzna przypominał psa gotowego zrobić każdą, najbardziej uwłaczającą nawet rzecz, byleby zadowolić swego pana. Klavesen zwalczył pragnienie, by przerwać rozmowę i kazać mu przeturlać się po podłodze. – Jutro. Zamierzają tam wejść jutro wieczorem.
– Ktoś się wycofał?
– Nie, proszę pana.
Torik Klavesen odchylił się na trzeszczącym krześle, uniósł do ust koniakówkę. Łyknął do dna, a słodkawo-pikantny żar spłynął mu po gardle, zostawiając po sobie lepki posmak dymu.
Mężczyzna w płaszczu przestąpił z nogi na nogę.
– Co mam robić, proszę pana?
– Miej oczy otwarte, nadstawiaj uszu. Szczególnie jeśli chodzi o tę dziewczynę. Prześlij wiadomość Hekkerowi, gdyby sprawy nie chciały iść po naszej myśli. A teraz wynocha.
Klavesen znów się uśmiechnął się i sięgnął po butelkę. Zamierzał wypić jeszcze jedną szklankę, rozluźnić się przed snem. Nalał aż po brzeg, po czym z zaskoczeniem stwierdził, że pracownik hotelu wciąż tkwi w gabinecie. Nawet w słabym świetle widział, jak tamten drży.
– Czego? – zapytał zmęczonym głosem.
– Nic nikomu nie mówiłem – zapewnił tamten. – Ani słowa. Nawet żonie czy synowi. To znaczy, szczególnie im. Nikomu. Nic. Tak jak pan kazał. Przysięgam.
– Wierzę ci – odparł dobrodusznie Torik Klavesen. – Jeśli się postarasz, żeby tak zostało, twoi bliscy będą mogli dalej beztrosko cieszyć się wszystkim, co nasze urocze miasteczko ma do zaoferowania.
Klavesen celowo nie objął tą obietnicą swego rozmówcy, ten zaś miał dość oleju w głowie, by o podobne zapewnienia nie prosić. Obaj mieli świadomość, kto w tym pokoju rozdaje karty, jak również że pochodzą one ze znaczonej talii.
– Ani słowa – powtórzył pracownik hotelu. – Może mi pan zaufać, panie burmistrzu. Ani słowa. Nikomu.
– Wierzę. A teraz won.
Torik Klavesen, burmistrz Thyholm, został w gabinecie sam. Wstał z trunkiem w dłoni i przeszedł pod okno, wyjrzał na zewnątrz przez szpary w starannie zamkniętych okiennicach. Wydawało mu się, że dostrzega oddalający się kształt pracownika hotelu, zarys wzdymanego płaszcza. Mężczyzna szedł przez mrok spowijający dziurawe uliczki, mijał rozpadające się, opuszczone budynki, kroczył pośród szeptów i jęków wiatru w wybitych oknach i zimnych kominach, pośród złowrogich trzeszczeń arkuszy blachy.
Moje miasto, pomyślał Klavesen. Moje konające miasto. Thyholm zdycha, ale ja nie zamierzam zdechnąć razem z nim.
– Tym razem się uda – wyszeptał. – Musi.9
Z zewnątrz dom Ghana okazał się raczej niepozorny. Owszem, górował nad przysadzistymi, parterowymi budynkami, które dominowały w Thyholm, jak krowa nad gromadą świń. Miał piętro i obszerne poddasze, dach pokryty gęstą łuską czerwonych dachówek, liczne okna doświetlające wyższe kondygnacje. W gruncie rzeczy był jednak nijaki – w którymś z większych miast południa nie zwróciłby niczyjej uwagi. Mrowiec poczuł się nieco rozczarowany, gdy po raz pierwszy ujrzał go na własne oczy, zaraz jednak stwierdził, że tylko głupiec spodziewałby się czegoś innego. Kto przy zdrowych zmysłach budowałby luksusową posiadłość w miejscu takim jak Thyholm? Interesy albo coś do interesów zbliżonego trzymało tutaj zarówno Ghana, jak i wcześniej Olgerdssona, ale żaden z nich z pewnością nie nastawiał się na życie w tej dziurze aż po kres swoich dni.
Mrowiec stał po drugiej stronie ulicy, na zadaszonym ganku opuszczonego sklepu tytoniowego. Obserwował rezydencję z dystansu, ale spoglądał też na boki, wzdłuż szerokiej drogi, wytężał wzrok w poszukiwaniu patrolu albo przypadkowych świadków. Nasłuchiwał, starając się wychwycić w zawodzeniu wiatru coś więcej: odgłos kroków, szmer ludzkich głosów.
Nagle mignęła mu jakaś postać. Pojawiła się i zaraz zniknęła, przecinając ulicę, jak nietoperz przemykający na tle wieczornego nieba.
Lake, pomyślał najemnik. Zaczyna się.
Noc była idealna, wietrzna i pochmurna. Na uliczkach Thyholm panował mrok, mieszkańcy dawno pochowali się po domach. Mało kto mógł tutaj pozwolić sobie na rozrzutność, więc o tej porze, nieco po północy, w całym miasteczku dosłownie kilka okien mieniło się przygaszoną żółcią lamp naftowych lub bursztynowym brązem świec.
Dobrze, ocenił najemnik. Jeśli pechowo napatoczy się patrol zastępców szeryfa, ich latarnie będzie widać już z daleka.
O ile będą nieśli latarnie, dodał po namyśle.
– Jest – szepnął Khadari, czuwający tuż obok. Mrowiec też to zobaczył: błysk ognia na wysokości drzwi do domu Ghana. Zapalniczka. Ognik zgasł zaraz po tym, jak się pojawił. – Szybko mu poszło.
Mrowiec nie odpowiedział, ale poczuł nieznaczny przypływ wiary w powodzenie całego tego zakichanego interesu. Zgodnie z umową pierwszy sygnał miał oznaczać, że Lake uporał się z drzwiami. Po włamywaczu przychodziła kolej na Cobsonów – mieli wejść do środka i przeprowadzić wstępny rekonesans, upewnić się, że reszcie ekipy nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo. Zostało ustalone, że Khadari, Mrowiec i Gwen dołączą do nich, gdy zobaczą kolejny błysk.
Najemnik westchnął cicho, poprawił dłonie na powtarzalnym karabinie Scheplera. Nie podobało mu się całe to zlecenie. Nie podobało mu się, że jedynym zabezpieczeniem przed niesławną magią Ghana mieli być ci dwaj smarkacze. Ani to, że musiał wykonać potencjalnie niebezpieczną robotę, mając obok siebie rozbrykaną pannicę z dwururką. Nie podobało mu się, że Lake – podobno fachura, profesjonał w każdym calu – przystał albo wręcz nalegał na udział dziewczyny we włamaniu, podczas gdy powinien ją ustawić do pionu strzałem w dziób i zmusić do pozostania w hotelu. Mrowiec podejrzewał, że Gwen daje staremu dupy: wyraźnie owinęła go sobie wokół palca, sprawiając, że myślał nie głową, lecz kutasem.
Podsumowując, w tym zleceniu nie podobało mu się właściwie nic. Poza forsą. Forsa się zgadzała. Pięćset aurenów. Oby tylko przeżyć, pomyślał Mrowiec. Przeżyć i móc się tym grosiwem potem nacieszyć.
W pewnej odległości dostrzegł rozchybotane światło. Latarnia. Nie, dwie.
– Patrol – mruknął do Khadariego.
– Co robimy? – zapytał zleceniodawca. Jeszcze przed opuszczeniem hotelu ustalili, że podczas akcji to Mrowiec, mający największe doświadczenie w dowodzeniu, będzie podejmował większość decyzji.
– Czekamy.
Światła lamp zbliżały się powoli i po pewnym czasie najemnik zdołał dostrzec sylwetki dwóch ludzi. Ten po lewej niósł w ręce strzelbę, chyba zwyczajną łamaną dubeltówkę. Na ramieniu jego towarzysza wisiał jakiś karabin, kolba rytmicznie postukiwała o chude udo. Mrowiec obserwował ich bacznie, oceniał posturę, sposób poruszania się. Byli zmęczeni? Może nieco pijani? Odwalali obchód, bo tak trzeba, czy może autentycznie zależało im na utrzymaniu porządku w miasteczku? Jak mogli zareagować, gdyby coś ich zaniepokoiło?
Zerknął w stronę domu Ghana. Ciemna bryła budynku zdawała się cicha i martwa. Miał nadzieję, że Cobsonowie niczego nie spieprzą. Porywisty wiatr zagłuszyłby większość odgłosów dochodzących z rezydencji, z wyjątkiem wystrzałów, krzyków czy łomotu przewracanych mebli. Na razie nie rozległ się żaden z tych dźwięków. Gorzej ze światłem – gdyby gówniarze zahaczyli snopami latarek o któreś z okien, trudno byłoby to przeoczyć. Ale Lake za dnia starannie obejrzał sobie dom od zewnątrz, rozrysował im prawdopodobny układ pomieszczeń, zwrócił uwagę, do których okien mają się za nic w świecie nie zbliżać z zapalonymi latarkami. Jeśli ci dwaj nie są skończonymi idiotami, pomyślał, wszystko powinno być w porządku.
Patrol się zbliżał. Mężczyźni szli żwawo, w milczeniu. Prawie nie rozglądali się na boki, nie kierowali latarni w stronę inną niż przed siebie. Mrowiec uznał, że pewnie jednak chcą jak najprędzej skończyć obchód i schronić się przed wiatrem przy kartach i szklaneczce czegoś mocniejszego. Ten po lewej miał chyba katar: co kilka kroków chrząkał głośno i pluł na bok gęstą wydzieliną.
Miękkie, żółtawe światło rozchybotanych latarni ślizgało się po bruku.
– Może powinniśmy… – zaczął cicho Khadari.
– Nie.
Patrolujący znaleźli się na wysokości domu Ghana. Od zadaszonego ganku, na którym przycupnęli Khadari i Mrowiec, dzielił ich może tuzin kroków. Najemnik widział ich teraz wyraźnie: surowe twarze, jedna pociągła i brodata, druga z kwadratową szczęką i sumiastymi wąsiskami. Zmrużone oczy, dłonie w bezpalcych rękawicach co rusz prostowały postawione kołnierze płaszczy. Było lato, ale tu, na Półwyspie Blythe, nieustannie smagany zimnym, wilgotnym wiatrem, ciepłe noce właściwie się nie zdarzały.
Jeden z mężczyzn – ten z karabinem na ramieniu – zatrzymał się nagle. Jego towarzysz przystanął dwa czy trzy kroki dalej, obejrzał się niechętnie przez ramię.
Mrowiec oblizał wargi, powoli oparł kolbę o bark. Nie zmierzał strzelać – nie zależało mu na tym, żeby skończyć jako worek mięcha dyndający na konopnym sznurze, a taki najpewniej byłby efekt zastrzelenia zastępcy szeryfa. Lecz gdyby zareagował wystarczająco szybko i zrobił odpowiednie wrażenie, mógłby zmusić patrolujących do złożenia broni. Khadari związałby ich i zakneblował, potem wepchnęliby ich do jakiejś opuszczonej chałupy. Zyskaliby kilka godzin.
Zastępca szeryfa mruknął coś do kolegi. Sięgnął do kieszeni płaszcza, po czym wetknął papierosa w usta. Szukając ognia, popatrywał na dom Ghana.
Mrowiec czuł, że mimo chłodu poci się pod pachami i na plecach. Drobiny pyłu siekły go w twarz: wiatr wiał teraz od strony lądu, hulał ulicami, upiornie zawodząc. Wydawało się, że czas zwolnił – sekundy nie płynęły, tylko kapały jak z niedokręconego kranu. Zastępca szeryfa wypuścił z ust papierosowy dym, który momentalnie został rozwiany. Patrzył na dom Ghana, drapał się po policzku.
Najemnik zmrużył oczy. Czekał przykucnięty, napięty, z czubkiem języka nieświadomie przytkniętym do górnej wargi i głową zastępcy na przedłużeniu linii wyznaczonej przez muszkę i szczerbinkę.
Brodacz powiedział coś do palącego towarzysza. Pospieszył go chyba, bo ten poprawił przerzucony przez ramię karabin, raz jeszcze dmuchnął dymem i podjął przerwany marsz.
Przeszli trzy albo cztery kroki, gdy w jednym z okien domu Ghana błysnęło światło. Klin o barwie zaśniedziałego srebra znalazł szparę między ciężkimi kotarami, oparł się o szybę. Zaraz zniknął, ale ten z karabinem już się zatrzymał, zarzucił głową, zdjął broń z barku.
– Kurwa – wyszeptał Mrowiec. Możliwe, że sekundy dzieliły go od decyzji: wycofać się i tym samym zostawić Cobsonów i Lake’a na lodzie albo ryzykować życie. Zasrane gnojki. Wiedział, po prostu wiedział, że tych dwóch chłopaczków ich zgubi. Kretyni. Pierdolone, zidiociałe szczawie.
Skakał wzrokiem między dwójką zastępców. Słyszał, że rozmawiają… albo raczej się sprzeczają. Wiatr rwał ich wypowiedzi, a Mrowiec słabo znał dialekt z Półwyspu Blythe. Wiedział, że mówią o domu Ghana, nic ponadto.
Każę im rzucić broń, zdecydował. Jeśli ruszą w stronę posiadłości, każę im rzucić broń. Ja ich widzę w świetle latarni, oni mnie nie. Może życie im miłe i posłuchają. A jeśli nie? Spróbują mnie podejść – będę musiał się bronić, sprawa jasna. Ale co, jak zaczną uciekać? Dajmy na to, rozdzielą się i każdy pobiegnie w swoją stronę. Strzelać? W nich czy w niebo, żeby tylko napędzić im stracha? Potem wyciągnąć tych gnojków i Lake’a i wynosić się stąd czym prędzej…
Przerwał rozważania, bo zastępcy powarczeli na siebie i wreszcie zamilkli. Ten z karabinem dopalił papierosa w trzech szybkich pociągnięciach, po czym wypluł niedopałek na ziemię. Nie dbał nawet, by go przydeptać. Nie powiesił karabinu na ramieniu, tylko trzymał go dalej w dłoni, z palcem wskazującym blisko spustu. Odchrząknął, splunął, po czym kiwnął na towarzysza i poszli dalej.
Po chwili znaleźli się na końcu ulicy i skręcili w prawo, by zniknąć za budynkami.
Mrowiec pozwolił sobie na pełną ulgi wiązankę przekleństw.
Wróciła wietrzna cisza, wrócił mrok pełen drobin pyłu wdzierających się za kołnierz i tnących po twarzy, wrócił wreszcie jaki taki spokój. Mrowiec i Khadari siedzieli na ganku, powoli przestając się pocić.
Czekali.
Minęły dwie, może trzy minuty, po czym przed domem Ghana dojrzeli błysk zapalniczki.