- W empik go
Czarny adept - ebook
Czarny adept - ebook
"Czarny adept" zaczyna się interesująco: piękna kobieta zwraca się do prywatnego detektywa z prośbą o pomoc w rozwiązaniu problemu tajemniczego zachowania własnej siostry, którą podejrzewa o związki z sektą religijną. Podczas badania sprawy bohaterowie wpadają w liczne tarapaty. Detektyw daje się prowadzić swej pięknej rozmówczyni prawie za rączkę i popełnia błąd za błędem. Wikła się w działania ryzykowne bez uprzedniego rozeznania miejsc i ludzi, jest łatwowierny i pozwala się oszukiwać, przyjmuje za dobrą monetę każdą podsuniętą wskazówkę, szczególnie jeśli podsuwa ją dama, choć nie tylko. Ba, wybiera się nawet na rekonesans do siedziby przeciwnika, nie zaopatrzywszy się w żadne stosowne narzędzia. Czytelnik w efekcie zaczyna trzymać kciuki nie tyle za powodzenie misji, ile za ocalenie detektywa - amatora z różnych opresji. Tekst pełen magii, symboli, znaków i rytuałów.
"Obszedłem willę parokrotnie na palcach dokoła. Żaden szczegół nie zdradzał czegoś podejrzanego czy tajemniczego. Zdawało się, iż stoi próżne domostwo, od szeregu tygodni pozbawione lokatorów, rzecz zwykła i normalna w letniskowej miejscowości..."
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-6234-2 |
Rozmiar pliku: | 423 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwna wizyta
Cicho tykotał zegar. Zagłębiony w fotel w ten ponury, jesienny wieczór, nadsłuchiwałem szumu brzęczących o szyby kropel. Wokół porozrzucane leżały stare foliały. Z pożółkłych kart szła tajemna mądrość dawno zamarłych wieków, szły opowiadania dziwne, niepokojące, groźne.
Skłoniony nie wiem, jakim pociągiem do niesamowitości, studiowałem historie tych legendarnych sekt, które ukryte w mrokach, wypełzały od czasu do czasu na światło dzienne, by ukazać szatańskim grymasem wykrzywione oblicze.
Snuły się przed moją wyobraźnią sceny lubieżnych zebrań nocnych albingensów, podczas których mężczyźni i kobiety wspólnie celebrowali obrządki nago, wyrastał przede mną straszliwy symbol templariuszy: Bafomet – kozioł potworny o piersi kobiecej, rozsiadły na ziemskim globie, widziałem na koniec tajemne rytuały sabatów i czarne msze sprawowane na aksamitnym ciele faworyty Ludwika XIV – margrabiny de Montespan.
Tak! Może istniały w ciągu wieków dziejowych te sekretne bractwa oparte na zmysłowości i zbrodniczości ludzkiej, lecz dzisiaj?
Cicho tykotał zegar, wichura ciskała kroplami o szyby, a po głowie snuły się fantasmagorie. Taki wieczór, gdy człowiek zdaje się być odcięty od reszty świata, usposabia do rozmyślań i marzeń, w takie wieczory snuli swe przepiękne opowieści E. A. Poe, E. T. A. Hoffman i de Quincey.
Nagle drgnąłem. Ciszę zmąciło stukanie. W drzwiach ukazała się twarz służącego.
– Proszę pana – meldował – jakaś pani… Mówi, że ma ważną sprawę…
– Co? O tej porze? – spojrzałem na zegar: była blisko dziewiąta. – A czy choć młoda i przystojna?
– Zdaje się, że tak. Tylko zapłakana.
Otrzymywać wizyty kobiet zapłakanych nie zalicza się do rzeczy najmilszych. Znacznie przyjemniej być pocieszanym przez niewiastę, niżeli ją pocieszać. Tym niemniej, z determinacją poprawiając krawat, wymówiłem:
– Proś!
Po chwili wysmukła sylwetka zarysowała się na tle portiery.
– Czy można?
Pytać „czy można?”, gdy się jest już wewnątrz pokoju, należy do zwrotów retorycznych, toteż za całą odpowiedź pochyliłem głowę, ruchem ręki zapraszając, by zajęła miejsce.
Siadła, raczej upadła na krzesło.
Nieznajoma mieć mogła lat około dwudziestu. Jasne pukle blond włosów wymykały się niesfornie spod małego, marnego kapelusika. Ciemnogranatowy „tailleur” modelował harmonijne zarysy postaci, a rasowe nóżki, przybrane w beige pończoszki i lakierki, kryły się pod siedzeniem wstydliwie.
Mój damski gość jakby chował twarz w kretowy szeroki kołnierz. Był to odruch zażenowania, nieśmiałości, może chęć zamaskowania zaczerwienionych, widać od łez, oczu. Po chwili poczęła niepewnie.
– Dziwi pana moja wizyta… o tej porze… lecz podobno z uprzejmości ludzi publicznych zawsze korzystać wypada.
Słowo „publiczny” zastosowane do mężczyzny w znaczeniu odmiennym, niż się stosuje do białogłowy, pochlebiło mi niezmiernie. Dotychczas miałem się jedynie za autora paru książek o czarownicach i diabłach oraz za człowieka straszącego „duchami” na odczytach. Toteż wyprężywszy pierś, jak się czyni w takich wypadkach, wzruszony wymruczałem:
– Ależ… pani…
– Zacznę od tego, że się przedstawię. Jestem Rena Łomnicka. Zapewne pan słyszał?
Aczkolwiek, z ręką na sercu, dotychczas o pannie Renie Łomnickiej nic nie słyszałem, nie wypadało jednak odpowiedzieć inaczej, niżeli:
– Ależ naturalnie!
– Irena Łomnicka, córka fabrykanta Łomnickiego… Fabryka Cukrów i czekoladek… „Czekoldom”… ten znany…
Po tej słodkiej deklaracji poczynało mi się rozjaśniać w głowie. Fabrykant Łomnicki był jednym swego czasu z zamożniejszych ludzi w Warszawie. Powiadam swego czasu, gdyż jak pamiętałem z nekrologów, zmarł mniej więcej przed rokiem. Pozostał po nim bardzo znaczny majątek, tudzież dwie córki, jak fama towarzyska głosiła, panny wielce przystojne i… rozkapryszone. Tedy z jedną z przedstawicielek czekoladowego rodu miałem zaszczyt rozmawiać. Czego może chcieć ode mnie? Może chce, bym za pomocą magii sprowadził jej narzeczonego lub czekoladę zamienił na złoto? I takie propozycje już miewałem. Słuchałem uważnie, co dalej nastąpi.
– Jeżeli więc pozwoliłam sobie pana nachodzić, to nie tylko dlatego, że wiele o panu słyszałam… Nie tylko, że może dziwna historia zainteresuje pana… lecz że jest pan jedynym człowiekiem, który dopomóc może…
Być jedynym człowiekiem dla tak ślicznej panny!
– Ach! Jeśli tylko w mej mocy, naturalnie!
– To, co będę mówiła, jest więcej niż poufne. Chodzi o moją siostrę Mary… Może pan ją zna z widzenia… Przystojna brunetka…
Choć nie znałem, znów skinąłem głową.
– Ojciec – opowiadała dalej panna Rena – zmarł przed rokiem. Mama znacznie wcześniej. Pozostałyśmy kompletnie same, bo ani bliższych, ani dalszych krewnych nie mamy. Obie jesteśmy pełnoletnie… Ja mam dwadzieścia dwa lata… Mary… dwadzieścia cztery, więc… samodzielne… rozumie pan?
– Rozumiem! – potwierdziłem, mimo że nie rozumiałem, do czego to wszystko zmierza.
– Zupełnie samodzielne – powtórzyła – nawet opieka prawna nie może się do nas wtrącać. Ja zajmuję się przeważnie interesami fabryki, Mary… sztuką, literaturą. Po śmierci ojca nie przyjmowałyśmy niemal nikogo, żyłyśmy odosobnione, wystarczając sobie wzajemnie… Nie miałam żadnych sekretów przed siostrą, ona znała każdą mą najskrytszą myśl… Gdy wtem od blisko miesiąca… zaczynają się dziać rzeczy dziwne…
– Mianowicie?
– Mary zmieniła się nie do poznania. Ona, taka żywa i szczera, chodzi milcząca, blada i smutna. Chwilami jest zapłakana, niknie w oczach…
– Może cierpienie fizyczne?
– Proszę zaczekać! Tu nie o zwykłą chorobę chodzi. Są sprawy daleko poważniejsze. Mary należy do jakiegoś tajemniczego kółka…
– Tajemniczego kółka? – powtórzyłem.
– Tak! Dawno już słyszałam o podziemnych stowarzyszeniach, lecz nigdy nie brałam wersji na serio. Śmiałabym się w dalszym ciągu, gdyby nie siostra…
– Lecz na jakiej podstawie pani wysnuwa te wnioski?
– Mary mniej więcej od miesiąca poczęła mnie unikać. Już sam ten fakt, zgoła niezrozumiały, mógł być zastanawiający. Wychodziła często, czasem nawet o późnej godzinie, powracając w nocy do domu. Twierdziła, iż czas spędza u dawnych koleżanek z pensji, że pragnie się rozerwać, że dalszy pobyt w osamotnieniu przyprawiłby ją o spleen. Z początku nie zwracałam, choć było mi przykre, większej uwagi na postępowanie Mary, gdy przed tygodniem przekonałam się, iż… zataja prawdę. Przypadkowo spotkana jedna z koleżanek, Ida Leszczyńska, u której miała przepędzić wieczór do późna w noc, oświadczyła ze zdumieniem, że nie widziała jej od szeregu miesięcy. Nie powiedziałam o tym siostrze, nie zrobiłam wyrzutu, nie chcąc wtrącać się do jej spraw prywatnych, lecz…
– Może się pani niepotrzebnie przejmuje – przerwałem. – Jakaś miłość ukryta, która zakończy się szczęśliwym mariażem. Nie trzeba przeszkadzać zakochanym!
– Szczęśliwą bym była, gdyby szło o afekt. I ja tak z początku sądziłam. Ale w ostatnich dniach wydarzyło się coś napawającego mnie szaloną trwogą…
Zamieniłem się cały w słuch.
– Było to w poniedziałek, a więc przedwczoraj. Siedziałyśmy we dwie po południu w bawialnym pokoju: czytałam książkę, Mary przerzucała jakąś ilustrację. Nagle podchodzi do mnie, całuje serdecznie. Od miesiąca tego nie robiła. „Czy bardzo byś płakała maleńka – mówi – gdyby Mary… umarła…”. „Niemądra jesteś – odpowiedziałam – jak możesz nawet podobne głupstwa pleść!”.
Wtedy ona oparła się o poręcz fotela i długo, długo siedziała przytulona do mnie. Myślałam, że w tym momencie wyznanie przeciśnie się przez jej usta. Pytałam: „Co ci jest siostrzyczko? Powiedz?”. Przesunęła ręką po czole, jakby odganiając natrętną, a przykrą myśl, wstała bez słowa i wyszła z pokoju. Po chwili usłyszałam zatrzaśnięcie drzwi wejściowych.
– Czy to wszystko?
– Właśnie, że nie! Pozostaje najważniejsze. Siostra opuściła mieszkanie, ja również powstałam z miejsca. Wtedy zauważyłam jakiś bilecik zsuwający się z kolan. Była to biała kartka. Widać wypadła Mary zza gorsu, kiedy tuliła się do mnie i całując, nachylała. Kartkę podniosłam i przeczytałam…
– Więc? – zapytałem rozciekawiony.
– Zrobiłam z niej kopię. Oto ona! – tu podała niewielki kawałek brystolu. Wyglądał w ten sposób:
W imię tego, co nam rozkazuje, w środę tam, gdzie zwykle, godzina 24.
Ująłem bilet do ręki, panna Łomnicka ciągnęła dalej:
– Z kartki uczyniłam odpis, samą zaś schowałam, Gdy Mary wróciła po paru godzinach, twierdząc, że była w kinie i poczęła się rozbierać, podrzuciłam bilet z powrotem nieznacznie. Skoro tylko go spostrzegła, pochwyciła szybko, spoglądając na mnie, czy czegoś nie zauważyłam. Miałam na tyle siły woli, iż symulowałam obojętność znakomicie. Nie domyśliła się, iż fatalny świstek był w mym posiadaniu…
– Cóż pani dalej uczyniła?
– Przez cały dzień wczorajszy biłam się z myślami, co dalej robić. Zapytywać Mary – było bezcelowe. Czułam, że zatnie się w nieprzeniknionym milczeniu, a jeśli się dowie, iż znam treść wezwania, tym bardziej stanie się skryta. Iść do którego z przyjaciół ojca lub byłych opiekunów? Może by mnie nie zrozumieli, może wyśmiali… Wtedy po długim wahaniu zdecydowałam się przyjść do pana… Pan jeden coś niecoś pojmie z tej historii…
Obejrzałem raz jeszcze uważnie kartonik. Po jego lewej stronie znajdował się pięciokąt szpicami odwrócony do góry. Świadczył on, w myśl symboliki hermetycznej, o kulcie zła, negacji, buncie, zaprzeczeniu wiecznym. Był to stary znak satanizujących adeptów, znak antyhieratyczny potęg ciemności. Lecz czyż emblemat ten, szczególniej w danym wypadku, brać można było na serio?
Nie mówiąc o swych spostrzeżeniach, powtórzyłem głośno treść.
– W środę… o godzinie… dwudziestej czwartej.
– Tak, w środę – odparła panna Łomnicka – więc dzisiaj. Mamy obecnie – spojrzała na zegarek-bransoletę – dziesiątą… więc za dwie godziny. Dziś o północy. Pozwoliłam sobie dlatego niepokoić, gdyż sądziłam, że natychmiast pomoże mi pan, że znając różne stowarzyszenia tajemne, odsłoni rąbek tajemnicy i jeśli zagraża niebezpieczeństwo, przeszkodzi, by nieszczęście się stało…
– Ja?
– Czy nie domyśla się pan ukrytego sensu wezwania?
– Bo ja wiem… Jeśli mam być szczery muszę zwrócić uwagę, iż w figurze, w odwróconym pięciokącie zwanym pentagramem zawarty jest pewien symbol niezbyt pocieszający. Dawny emblemat szaleńców, dzisiejszy – zbrodniarzy. Nie będę ukrywał, że taka była cyfra czarnych magów w dziejach ludzkości. Lecz o ile istotnie demoniczne stowarzyszenia oparte na zmysłowości i degeneracji niegdyś istniały, nawet do niedawna we Francji i Ameryce, o tyle egzystencja podobnych sekt w Polsce nie jest mi znana. Nie należy znów się tym tak dalece przejmować. Rzecz cała może się okazać mistyfikacją.
– A zachowanie się mej siostry? Jej dziwne napady melancholii i smutku? Tajemnicze znikanie z domu?
– Przyznaję, że sprawa prosta nie jest, lecz…
– Pan musi mi pomóc!
– Ja? Pani? Chętnie, ale jak?
– Zebranie to ma odbyć się za dwie godziny. Mary obecnie jest w domu. Pojedziemy w ślad za nią. Może się coś dowiemy. Pan lubi przygody niezwykłe!
– Jechać śledzić… z panią?
– Tak pięknie proszę!
Tu rączka bawiąca się wciąż kretowym szerokim kołnierzem spoczęła na mej dłoni. Duże fiołkowe oczy zbliżyły się do mej twarzy.
Przeważnie gdy mężczyzna jest sam na sam z przystojną kobietą – jest głupcem. Na to nie pomoże żadna filozofia ani najlepsze postanowienia. Po trzykroć też byłem głupcem, gdy skuszony fiołkowymi oczami i elektrycznym dotknięciem wytwornej rączki, z zapałem cielęcia prowadzonego na rzeź, wykrzyknąłem:
– Z panią! Zawsze!
Wikłanie się w te dziwne i groźne przygody, jakie mnie od tej chwili spotkały, było absolutnie niepotrzebne – lecz zapytuję was mężczyźni! Który postąpiłby inaczej?!
Pragnę być ścisłym dziejopisem wypadków, jak się one odbyły, mimo że chwilami wydać się mogą fantastyczne i nieprawdopodobne. Chcę oświetlić specjalnie niektóre szczegóły z musu, w pierwszym rzędzie ze względów rodzinnych zatajone dla szerokiego ogółu. Wzmianki pochodzące z tego czasu, a pomieszczone w pismach miały tak fragmentaryczny charakter, że nikt z nich domyślić się nie mógł straszliwej tragedii za nimi ukrytej. Dziś jeszcze, po roku, gdy myślę o minionych wydarzeniach, napełniają mnie one grozą i szczerze rad jestem, iż tak się zakończyły, aczkolwiek…
Lecz nie uprzedzajmy wypadków.
W dwie godziny po niespodziewanej wizycie panny Reny Łomnickiej siedziałem obok niej w aucie. Mknęliśmy szosą w stronę Wilanowa.
Zaraz po wyjściu ode mnie zaopatrzyliśmy się w taksówkę, małego i zwinnego Forda. W niej oczekiwaliśmy na wyjście Mary. Istotnie, po jedenastej wyszła z bramy domu nr 300 przy ulicy Świętokrzyskiej, w którym zamieszkiwały, ubrana cała czarno. Twarz zasłaniał duży, wbrew obowiązującej modzie, aksamitny kapelusz.
Chwilę rozglądała się dokoła, jakby obserwując, czy nie jest śledzona, czy ktoś jej nie podgląda, po czym szybkim krokiem skierowała się ze Świętokrzyskiej w Jasną, w kierunku Filharmonii. Po przeciwległej stronie, tuż koło chodnika, stało niewielkie auto prywatne, mały dwuosobowy, oszklony Mathis z pogaszonymi światłami. Sprawiał on wrażenie, że opuszczony przez kierowcę oczekuje cierpliwie na jego powrót. Do tego pozornie pustego auta zbliżyła się panna Łomnicka, a gdy znalazła się w odległości paru kroków, nagle niewidzialna ręka uchyliła drzwiczki pojazdu. Bez namysłu wsiadła do wewnątrz, a samochód ruszył z miejsca widać na to przygotowany.
Obserwowaliśmy powyższą scenę przez nieoświetlone okno taksówki. I nasz wóz, rzekłbyś, pochwyciwszy niepodziennie na postoju pasażera, ruszył natychmiast z miejsca.
W ślad za tajemniczym szarym Mathisem mknęliśmy Jasną, Bracką i Kruczą. Z Kruczej skręcił w Mokotowską, stamtąd na plac Zbawiciela. Okrążył skwer, przeciął wielkie cienie rzucane przez wysmukłe wieże kościoła i całą szybkością pomknął w stronę rogatek. Na chwilę zamigotał w świetle lamp łukowych „Niespodzianki” i wpadł w mroki ulicy Belwederskiej. Po czym przez splot krętych dróg wydostał na Wilanowską szosę.
Byliśmy na świetnym tropie; nie traciliśmy na szybkości, chodziło tylko o to, czy tamci nie spostrzegą pościgu, czy nas nie zauważą?
Nic jednak nie wskazywało, że zostaliśmy dostrzeżeni. Mathis pędził jak oszalały po równej szosie. Robił wrażenie, iż musi dokądś przybyć na określoną godzinę i spieszy, by za wszelką cenę, bez opóźnienia, tam stanąć.
Długą, wysadzaną topolowymi drzewami aleją wyjechało przodujące auto na stację Wilanowską. Snopy elektrycznych promieni oświetliły sylwety kobiety i mężczyzny. Znajdowaliśmy się w odległości mniej więcej stu kroków – twarzy kierowcy nie można było bliżej rozpoznać.
Nie zatrzymując się, szary wóz popędził w stronę Klarysewa. Tylko czerwone ognie tylnej latarni wskazywały ślad. Droga była pusta, usiana wielkimi kałużami wody rozbryzgującymi się z chlupaniem pod kołami naszego samochodu. Tam i sam migały chłopskie chaty, w nich gdzieniegdzie blade światełka. Noc była ciemna, warkot motoru tłumiło chlastanie deszczu. Auto przemknęło przez Klarysew, po czym boczną drogą skręciło na Jeziorną, stamtąd na Konstancin. Zasapała ciężko maszyna, brnąc przez piaszczyste łachy, zacharczała, jak człowiek zdobywający się na ostatni wysiłek i wjechała w długie ulice luksusowego letniska. Teraz toczyła się pewnie, wzdłuż opuszczonych o tej porze willi i pałacyków, kierując w stronę Obór. Jeszcze parę zakrętów i zniknęła w gęstym lasku.
Zbliżyliśmy się jeszcze o kilkadziesiąt kroków. Warkot poprzedzającego samochodu ustał, widać musiał się on zatrzymać.
– I my zrobimy to samo – rozkazałem szoferowi – dalsza jazda byłaby niebezpieczna…
Stanęliśmy, rozmyślając, jak dalej postąpić. Chciałem się zwrócić z zapytaniem do panny Łomnickiej, gdy w tejże chwili silny promień reflektora padł na nas: tamto auto powracało, posuwając się powoli, lecz siedział w nim jedynie kierowca.
– Halo! – krzyknąłem, gdy zrównało się z nami. – Zbłądziliśmy! Czy tędy droga do Skolimowa?
– Niech pan zawraca na lewo – odrzekł mężczyzna w wielkich szoferskich okularach i nie zatrzymując, jechał dalej.
Był to człowiek lat może czterdziestu. Opuszczony daszek skórzanej sportowej czapki, podniesiony kołnierz kurtki i szkła uniemożliwiały obserwację. Głos brzmiał chropowato, nieinteligentnie. Numeru Mathisa z powodu ciemności dojrzeć nie mogłem.
– Dziękuję! – zawołałem w odpowiedzi – ale musimy naprawić motor! Może by pan nam pomógł?
Czy głos mój zaginął wśród jesiennej wichury czy nieznajomy rozmyślnie nie dosłyszał, lecz szary wóz zginął w pomroce.
– To i lepiej – mruknąłem – teraz będziemy swobodni!
Wyskoczyłem z samochodu. Panna Łomnicka również zamierzała wysiąść.
– Sądzę, że rozsądniej by było, gdyby pani pozostała – zauważyłem.
– Nigdy! – odparła – muszę się przekonać, gdzie jest Mary. Idę!
Tyle stanowczości brzmiało w głosie, iż nie nalegałem więcej. Poleciłem szoferowi zatrzymać motor i pogasić światła. Odchodząc, szepnąłem na ucho, by w razie zbyt długiej naszej nieobecności natychmiast zawiadomił najbliższy policyjny posterunek. Wsunąłem mu większy napiwek i sprawdziwszy, czy mam rewolwer w kieszeni, podszedłem do mej towarzyszki, która stała o parę kroków opodal. Ruszyliśmy.
Teraz zaczynała się prawdziwa przygoda. Zagłębialiśmy się w las.
Początkowo wydawało się, iż wśród zarośli nie stoi żadna budowla. Wielkie sosnowe drzewa, skłaniając głowy ku sobie, szeptały swe odwieczne legendy. Jesienne pożółkłe liście, podrywane podmuchem wiatru, padały dokoła, a małe potrącane przez nas krzewy rzucały krople dżdżu. Stąpając powoli, ostrożnie, ślizgaliśmy się po rozmiękłej, pokrytej mchem ziemi. Ciemnota panowała taka, że nie można było dojrzeć nigdzie śladu ścieżyny, latarką elektryczną bałem się świecić, by nie dostrzeżono poszukiwań.
– Skoro tamto auto tak szybko wróciło, a my byliśmy w niewielkiej odległości, tu więc gdzieś Mary wysiąść musiała… lecz gdzie? – zauważyła panna. Spostrzeżenie było teoretycznie trafne, lecz właśnie to „gdzie” stanowiło szkopuł. Gaj w dalszym ciągu nie zdradzał śladu ludzkiej siedziby, trudno zaś było przypuścić, by tam ktoś sobie wyznaczał w podobną pogodę spotkanie.
Niezrażeni, choć przemoknięci zagłębialiśmy się w gęstwinę dalej. Wśród drzew zamigało nagle coś białego.
– O! Tu! – wyrwało nam się jednocześnie. Jeszcze parę kroków i przed nami zarysowały się kontury willi. Był to domek raczej, niewielki, parterowy, murowany. Mógł mieścić najwyżej parę pokoi. Przez szczelnie zamknięte okiennice nie przedostawał się najmniejszy promień światła. Budynek sprawiał zamarłe i opuszczone wrażenie.
– Czyżby?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.