Czarny brylant - ebook
Czarny brylant - ebook
Nicandro Santos od dziesięciu lat usiłuje zniszczyć elitarny klub milionerów i jego przywódcę ukrywającego się pod pseudonimem Zeus. Wie, że jest nim potężny Antonio Merisi, który zamordował kiedyś jego rodziców i przejął ich rodzinną firmę Diamonds Santos. Obmyśla plan, w którym ważną rolę ma odegrać córka Zeusa – Olympia Merisi. Ona jednak, zamiast mu pomóc rozwiązać sprawę, tylko bardziej ją skomplikuje…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2281-5 |
Rozmiar pliku: | 740 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podobno nie można zaplanować huraganu.
Ale Nicandro Carvalho potrafił. Potrafił rozpętać burzę jednym uśmiechem. Po dziesięciu latach planowania i miesiącach przygotowań gotów był wreszcie wzniecić chaos.
Zeusie, idę po ciebie i zamierzam zniszczyć twój świat, tak jak ty zniszczyłeś mój.
Powietrze w Barattza na Zanzibarze, gdzie w ten weekend odbywało się kwartalne spotkanie członków elitarnego klubu biznesowego Q Virtus, było upalne i tak wilgotne, że cienka biała koszula kleiła się do ciała jak druga skóra, a pod maską na twarzy zbierał się pot. Nicandro przedzierał się z determinacją przez elitę miliarderów, szukając swojej przepustki do pieczary Zeusa – drobnej brunetki w wyrafinowanej czerwonej sukience, która jednocześnie przyciągała uwagę i pozwalała wtopić się w tłum.
Najważniejsza zasada brzmiała: patrz, ale nie dotykaj. Ale Nicandro nigdy nie trzymał się zasad. Jego matka mówiła, że zasady są dobre dla głupków i nudziarzy. Słyszał w myślach jej głos jak echo odległej przeszłości.
Wiele osób pozdrawiało go, a on odpowiadał tylko skinieniem głowy albo przelotnie rzuconym „dobry wieczór”. Nic więcej. Rozmowy przypominały ogień – gasły, gdy odcięło się dopływ powietrza. Nawet na chwilę nie zwolnił kroku. Nie zwalniał kroku od czasów, kiedy jeszcze był Nicandrem Santosem, przerażonym siedemnastolatkiem, który zakradł się na statek towarowy w Rio i ukrył w brudnym kontenerze płynącym do Nowego Jorku. Nie zwolnił tempa, gdy stworzył sobie nową tożsamość, by się odciąć od przeszłego życia. Wtedy to na świecie pojawił się Nicandro Carvalho. Sprzedał swoją godność na ulicach Brooklynu, a potem znów ją odzyskał, harując na budowach, by zapewnić sobie coś w rodzaju dachu nad głową.
Nie zwolnił tempa również wtedy, gdy kupił pierwszą nieruchomość, a potem następną i po wielu latach harówki wreszcie zgromadził tyle pieniędzy, że mógł ściągnąć do siebie dziadka z Brazylii. Nieugięta determinacja doprowadziła go w końcu do ogromnego majątku i władzy, a potem w szeregi członków klubu Q Virtus. Miał w tym tylko jeden cel: zinfiltrować i zniszczyć tę organizację od środka. Dlatego się tu znalazł. A to był dopiero początek.
Planował to od dziesięciu lat. Chciał odzyskać i znów doprowadzić do rozkwitu imperium Santosów, dziedzictwo, które zostało mu odebrane razem z rodzicami.
– Hej, Nik, dokąd się tak spieszysz?
Na głos Narcisa obejrzał się. Jego przyjaciel, w eleganckich spodniach i bez marynarki, stał oparty o bar. W ręku trzymał szklaneczkę szkockiej. Górną część jego twarzy osłaniała maska ze złotych liści, kojarząca się z laurowym wieńcem. Żelazna obręcz ściskająca pierś Nika rozluźniła się nieco, a w kącikach ust pojawił się lekki uśmiech.
– Bądź pozdrowiony, cesarzu Narciso. Dios, skąd oni biorą takie rzeczy?
– Nie mam pojęcia, ale rzeczywiście czuję się jak cesarz.
Nik z trudem się powstrzymał, by nie przewrócić oczami.
– Jasna sprawa. Gdzie twoja kula u nogi?
Narciso uśmiechnął się szeroko i kąciki jego ust powędrowały aż pod krawędź złotej maski. Okropne maski. Były konieczne, by zapewnić im anonimowość, ale irytowały Nika podobnie jak wszystko, co miało związek z Q Virtus, tym olśniewającym, prestiżowym i elitarnym klubem dżentelmenów. Biznesmeni z całego świata marzyli o członkostwie, nie mając pojęcia, że prowadzi go psychopatyczny morderca i oszust. Cóż za ironia, pomyślał Nik. Dorośli ludzie, multimilionerzy, sprzedają dusze, żeby się tu dostać, a potem powierzają swoją reputację i biznesowe sekrety zwykłemu przestępcy. Ale już niedługo tego. Nik zamierzał ujawnić przed światem brutalną prawdę i zmiażdżyć Zeusa.
– Piękna jak zawsze. Chodź, chciałbym z tobą pogadać.
Nik poczuł zniecierpliwienie, ale odrzucił pokusę, by odmówić. Już dawno nie widział się z przyjacielem i sam również chciał z nim pogadać. Nie tracąc ani chwili, pociągnął Narcisa w stronę bogato wyposażonej sali z ruletką. Po dziesięciu minutach, zaopatrzeni w drinki, stali się obiektem zainteresowania krupiera w czerwonej liberii.
– Panowie, proszę coś postawić.
Nik na chybił trafił rzucił na planszę żeton wart pięć tysięcy dolarów i czekał, aż Narciso również postawi.
– Dwadzieścia tysięcy dolarów na czarną siedemnastkę – potwierdził krupier obojętnym głosem.
Nik gwizdnął cicho.
– Widzę, że gdy twojej pani nie ma przy tobie, idziesz na całość.
– Czuję, że będę miał szczęście. To przez tę kulę u nogi.
Narcisowi wciąż szumiało w głowie od mocnej mieszanki regularnego seksu i gorących uczuć. Nik miał tylko nadzieję, że kac nie nadejdzie zbyt szybko. Nie miał ochoty oglądać nieuniknionego smutku w oczach przyjaciela.
Koło ruletki zawirowało. Nik odchylił się na oparcie krzesła. Nie miał wiele czasu ani cierpliwości, toteż od razu przeszedł do rzeczy. Gdyby czekał, aż Narciso zacznie rozmowę, musiałby tu spędzić całą noc.
– Powiedz mi coś. Nie wydaje ci się dziwne, że nigdy, nawet przez moment, nie widzieliśmy Pana Tajemniczego? Ani razu.
Narciso nie próbował udawać, że nie wie, o kogo chodzi. Uniósł ciemne brwi i powiedział głębokim, płynnym głosem, na dźwięk którego kobiety padały mu do stóp jak las pod toporem drwala:
– Może ceni sobie prywatność, tak jak my wszyscy.
– Musi się za tym kryć coś więcej.
– Jesteś bardzo podejrzliwy, Carvalho.
Biała kulka zatrzymała się na czarnej siedemnastce. Typowe. Nik nawet nie spojrzał, gdzie wylądował jego żeton, ale miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie. Jego myśli wirowały równie szybko jak kulka ruletki i za każdym razem zatrzymywały się w tym samym punkcie. Zeus.
– Może on się nie nadaje do dobrego towarzystwa – odezwał się Narciso. – Przyszło ci to kiedyś do głowy? Chodzą słuchy, że ma jakieś związki z grecką mafią. Może cały jest w bliznach po kulach? Może jest niemy albo nieśmiały? Od kilku miesięcy, a właściwie od naszego ostatniego spotkania, słyszałem o nim najbardziej niedorzeczne plotki.
Owszem, Nik również znał te plotki. Większość z nich sam rozpuszczał.
– Nie przeszkadza ci to, że Q Virtus może mieć jakieś brudne sekrety? – zapytał niewinnie. – Niektórym to jednak przeszkadza. Nie wszyscy się tu pojawili.
Zadziwiające, jak wielką moc rażenia miało kilka insynuacji wrzuconych w odpowiednie uszy. Wątpliwości były potężną, destrukcyjną siłą. Nik zapalił pochodnię, usiadł wygodnie i patrzył, jak ogień się rozprzestrzenia.
Narciso wzruszył ramionami, jakby myśl o tym, że jest członkiem moralnie skorumpowanego klubu, nie miała dla niego najmniejszego znaczenia.
– Ten klub kiedyś może i był trochę podejrzany, ale nawet mój ojciec i jego kumple twierdzą, że teraz jest czysty jak łza. Obydwaj znamy kilku członków osobiście i wszyscy zbili majątki, nie krzywdząc nikogo, więc wątpię, by w tych plotkach było jakieś ziarno prawdy. Plotki to zwykle bajki zrodzone z zazdrości albo pochodzące z ust ludzi, którzy mają w ich szerzeniu jakiś cel.
Narciso trafił w sedno, ale Nik zachował tę świadomość dla siebie.
– Mimo wszystko chciałbym go spotkać. – Tak naprawdę chodziło mu o asekurację na wypadek, jeśli coś pójdzie nie tak. Gdyby zniknął, chciał, żeby Narciso wiedział, gdzie go szukać.
– Po co? Czego chcesz od Zeusa?
Chciał, żeby tamtemu ziemia zatrzęsła się pod nogami, żeby cierpiał tak, jak kiedyś cierpieli rodzice Nika, on sam i jego dziadek. Staruszek był jedyną osobą pozostałą z całej rodziny. To on zmusił go, żeby znów stanął na nogi i zaczął chodzić, choć Nik żałował, że nie zginął razem z rodzicami.
– Nik, czy jest coś, co chciałbyś mi powiedzieć?
Nik wcisnął się w oparcie krzesła. Problem polegał na tym, że nie chciał wciągać Narcisa w epicentrum burzy, którą sam zamierzał rozpętać.
– Nie, właściwie nie.
Przyjaciel zacisnął usta i niechętnie skinął głową.
– A jak zamierzasz doprowadzić do spotkania z naszym tajemniczym, nietowarzyskim Zeusem?
Nik wychylił kolejny kieliszek wódki i jego wzrok pobiegł w stronę stojącej przy drzwiach dziewczyny, którą podrywał od poprzedniego wieczoru. Jak zwykle nie rzucała się w oczy, ale była na wyciągnięcie ręki. Bułka z masłem, pomyślał. Wystarczyło jedno spojrzenie w jej zmysłowe, senne oczy ocienione długimi rzęsami, jeden romantyczny spacer po plaży o północy i już miał odcisk jej palca zdjęty z lampki z szampanem. Tylko raz objął ją wpół i wyciągnął spomiędzy fałd czerwonej sukienki kartę dającą mu dostęp do najpilniej strzeżonych miejsc. A żeby się jej potem pozbyć, wystarczyło umówić się z nią w jej pokoju i nie przyjść na spotkanie.
Narciso powiódł wzrokiem w tę samą stronę i westchnął.
– Mogłem się domyślić, że chodzi o jakąś kobietę. Podoba mi się twój styl, Carvalho, choć sądzę, że ta wódka, którą pijesz, wysuszyła ci umysł.
Nik roześmiał się głośno. Euforia i wyczekiwanie krążyły w jego żyłach jak narkotyk, ale kiedy spojrzał w oczy przyjaciela, śmiech zamarł mu na ustach. Co pomyślą o nim Narciso i ich kolega Ryzard, kiedy Nik odbierze im klub i pozbawi szansy bratania się z najpotężniejszymi ludźmi na świecie, nawiązywania kontaktów i omawiania interesów, dzięki którym powiększały się i tak już ogromne majątki? Miał nadzieję, że to zrozumieją. Narciso był jego najbliższym przyjacielem, a Ryzard dobrym człowiekiem. W pewien sposób Nik zamierzał wyświadczyć im przysługę. Wiedział, do czego zdolny jest Zeus, oni natomiast nie mieli o tym pojęcia.
– A skoro już mówimy o plotkach – mruknął Narciso – to słyszałem, że Goldsmith przedstawił ci propozycję.
Nik omal nie zachłysnął się wódką.
– Skąd wiesz?
Narciso popatrzył na niego takim wzrokiem, jakby wyrosła mu druga głowa.
– Czy naprawdę ci się wydaje, że Goldsmith mógłby zachować w tajemnicy, że potężny Nicandro Carvalho, potentat rynku nieruchomości, ma zostać jego zięciem? Powiedział o tym mojemu ojcu, a ojciec mnie. A ja mu na to odpowiedziałem, że Goldsmith ma urojenia.
Nik powstrzymał zniecierpliwione westchnienie. To była ostatnia rzecz, o jakiej miał ochotę rozmawiać. Przy stoliku zaległo pełne napięcia milczenie. Narciso uniósł brwi.
– Tylko mi nie mów, że poważnie myślisz o małżeństwie z Eloisą Goldsmith!
– Owszem, myślę o tym.
– Chyba żartujesz, Nik!
– Nie krzycz tak. To, że ciebie zaślepiają emocje i seks… och, najmocniej przepraszam, chciałem powiedzieć: to, że ty znalazłeś dozgonne szczęście, nie znaczy jeszcze, że ja też mam podpisać na siebie wyrok śmierci. Małżeński kontrakt zupełnie mi odpowiada.
– Ja też tak myślałem. Niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli spotkasz kobietę, która będzie potrafiła sprawić, że padniesz jej do stóp.
– Jeśli to się kiedykolwiek wydarzy, przyjacielu, to kupię ci złotego prosiaka.
Narciso potrząsnął głową.
– Eloisa Goldsmith. Chyba zwariowałeś.
– Spóźnię się na randkę. – Nik dopił drinka i zerwał się na nogi. Krzesło zazgrzytało po posadzce.
– Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? To taka wiejska mysz. Znudzisz się nią po tygodniu.
Otóż to. Nigdy w życiu nie mógłby się w niej zakochać. Eloisa byłaby miłą, łagodną i troskliwą matką dla jego dzieci, ale głównym powodem, dla którego Nik w wieku dwudziestu dziewięciu lat skłonny byłby przemaszerować przez kościół, było zdobycie ostatniej karty wieńczącej wielkiego szlema – Santos Diamonds, firmy budowanej od pokoleń, firmy, która była radością i sensem życia jego dziadka. Tę firmę Goldsmith gotów był podarować Nikowi tylko razem z ręką córki. Nik nie był zachwycony tym pomysłem, ale obiecał sobie, że zastanowi się nad tym, obmyślając jednocześnie huragan, który miał spaść na głowę Zeusa. Zastanawiał się zatem, choćby po to, żeby dać dziadkowi satysfakcję. Przynajmniej tyle mógł dla niego zrobić.
– Będzie mi dobrze. A teraz muszę cię przeprosić. Idę na spotkanie z moją rozkoszą.
Z rozkoszą finalnej zemsty.
APARTAMENT PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY.
W żyłach tętniło mu podniecenie. Szybko przesunął kartą nad panelem zabezpieczeń. Nie lubił wspominać dawnych dni w Nowym Jorku, gdy poznawał ulice Brooklynu, ale spotkał tam kilka interesujących osób, które chadzały w życiu niebezpiecznymi drogami i nauczyły go paru sztuczek.
Mimo wszystko serce tłukło mu się w piersi jak kulka w mechanicznym bilardzie. W końcu na panelu zamigała zielona dioda i znalazł się w wewnętrznej świątyni Zeusa. Marokańskie latarnie z kutego żelaza rzucały dziwne cienie na długi korytarz. W ich świetle białe ściany pokryte gipsową sztukaterią nabierały złotego połysku. Podłoga, podobnie jak w całym hotelu, wyłożona była drobną mozaiką, ale tu, w przybytku Zeusa, miała żywsze kolory – ciemny bursztyn, brąz i ciemne złoto, jakby wszystkiego, włącznie z klamkami, dotknęła ręka Midasa. Misternie rzeźbione podwójne drzwi zajmowały całą ścianę na drugim końcu korytarza. Przez szparę między połówkami dochodziły ciche pomruki. Brzmiało to tak, jakby jakąś kobietę dręczyły nieprzyjemne sny. Kochanka? Żona? Ten człowiek mógł tu mieć nawet harem.
Nik ostrożnie położył dłoń na złotej klamce i uśmiechnął się, gdy drzwi natychmiast ustąpiły. Za łatwo poszło, pomyślał, i omal nie gwizdnął na widok otaczającego go przepychu. Ściany w kolorze ochry poprzedzielane były ażurowymi segmentami. Światło z wyszukanych kandelabrów przenikało między pomieszczeniami i prowokująco tańczyło po wszystkich złoconych powierzchniach. W powietrzu unosił się ciężki zapach kadzidła.
Stopnie pokryte mozaiką prowadziły do kwadratowego podwyższenia o boku około dwóch i pół metra, ze wszystkich czterech stron osłoniętego baldachimem w kształcie namiotu z cieniutkiego złotego jedwabiu. Na dole Nik zauważył szparę, przez którą można było zajrzeć do środka. Zdjął buty przy drzwiach i w samych skarpetkach zbliżył się do podwyższenia. Krew dudniła mu w uszach. Miał nadzieję, że nikt go tu nie przyłapie. Naraz pomieszczenie rozświetliła błyskawica i po chwili rozległ się głośny grzmot. Serce Nika podskoczyło do gardła.
W pościeli z delikatnego biało-złotego jedwabiu leżała kobieta. Nik przez chwilę patrzył na nią nieruchomo, starając się zignorować dziwny dreszcz na skórze. Gdyby wierzył w brazylijskie przesądy, uznałby w tej chwili, że duchy przodków każą mu stąd uciekać.
Z wysiłkiem wyrwał się z dziwnego transu i na palcach obszedł cały apartament, przemykając między wypchanymi sofami i olbrzymimi paprociami w wielkich jak beczki mosiężnych donicach. Na kolejnym podwyższeniu zobaczył łazienkę z ogromną miedzianą wanną. Całość wydawała się oszałamiająca, ale zarazem dziwnie przytulna i domowa, jakby przebywający tu gość był w gruncie rzeczy właścicielem tego apartamentu i próbował przebić luksusem szejków z Bliskiego Wschodu. Wreszcie, w najdalej położonym pokoju, Nik znalazł odpowiedź na swoje modlitwy – wielkie, pokryte skórą biurko zarzucone teczkami i dokumentami. Rozejrzał się ostrożnie. Nie bał się, że zostanie przyłapany. Obawiał się raczej tego, że nigdy nie pozna prawdy, nigdy nie znajdzie tego, czego szuka, nigdy nie stanie w oko w oko z Zeusem, czy też raczej z Antoniem Merisim.
Antonio Merisi. Potrzebował wielu lat, by poznać to nazwisko, jakby nie sposób było skojarzyć boskich cech Zeusa z człowiekiem z krwi i kości, którego można zniszczyć. Nik jednak miał wielu przyjaciół, niektórych postawionych wysoko, innych bardzo nisko, i wszystko można było dostać za odpowiednią sumę. Ustalenie biznesowych powiązań Merisiego wymagało sporej dozy cierpliwości. Firmy zarejestrowane były na inne nazwiska. Ale po kilku tygodniach Nik trafił w odpowiednie miejsce i udało mu się wprawić koła w ruch. Zamierzał nadwerężyć konto bankowe Merisiego, zrujnować jego reputację, zniszczyć całe imperium i doprowadzić do tego, żeby człowiek odpowiedzialny za śmierć jego rodziców posmakował piekła.
Stanął za biurkiem, otrząsnął się z wściekłości i wziął do ręki teczkę leżącą na szczycie sterty. Merpia Inc., największa na świecie sieć sklepów wielkopowierzchniowych. Eros International. Tego się domyślał ze względu na odniesienia do greckiej mitologii, a poza tym w portfolio firmy pojawiało się nazwisko Merisi. Nik już przed dwoma tygodniami zasypał giełdę odpowiednimi pogłoskami. Jeden zero, Carvalho. Ophion, greckie przedsiębiorstwo transportowe. Rockman Oil. Dios, to wszystko były wielomiliardowe firmy. Ten człowiek nie był po prostu bogaty; był jednym z najbogatszych ludzi na świecie i działał we wszystkich obszarach biznesu. Szkody, jakie Nikowi udało się dotychczas wyrządzić, były zaledwie kroplą w morzu. Walcząc z rozczarowaniem, zatrzymał spojrzenie na następnej teczce: Carvalho. Jego ręka sama powędrowała w tę stronę, ale zatrzymała się, gdy usłyszał ostry głos:
– Ja bym na twoim miejscu tego nie robiła. Podnieś ręce do góry, cofnij się od stołu i nie ruszaj się, bo przestrzelę ci mózg.
No tak, akurat w chwili, kiedy robiło się ciekawie. Mimo wszystko na dźwięk tego zmysłowego kobiecego głosu jego usta drgnęły. Podniósł ręce i odwrócił się nonszalancko.
– Dobrze, dobrze, querida. Przecież się nie pobijemy.
Umilkł jednak, gdy usłyszał kliknięcie odbezpieczanego rewolweru. Ten dźwięk przywołał wspomnienia sprzed trzynastu lat. Plecy mu zesztywniały, jakby znów poczuł kulę wbijającą się w kręgosłup, kulę, która okradła go z marzeń młodości i zakończyła życie, jakie znał wcześniej.
– Nie pozwoliłam ci się ruszać.
Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy usłyszał ten chłodny, dominujący ton.
– Jak chcesz. Chociaż wolałbym przeprowadzić tę rozmowę twarzą w twarz, szczególnie jeśli jesteś równie piękna jak twój głos.
Mógłby przysiąc, że przewróciła oczami. Usłyszał ledwo słyszalne sapnięcie i niespokojne postukiwanie obcasa o drewnianą podłogę.
– Kim jesteś i jak wszedłeś do mojego apartamentu?
Naraz uderzyła go niedorzeczność tej sytuacji. Czy naprawdę pozwolił, by kobieta przejęła nad nim kontrolę? Obrócił się na pięcie.
– Odwracam się, żebyśmy mogli porozmawiać jak dwoje doro…
Ostry świst przeszył powietrze i Nik otworzył usta ze zdumienia. O jakiś metr od jego głowy wisiał na ścianie olejny obraz, w którym w tej chwili widniał otwór po kuli. Obraz przedstawiał wilka. Była w tym pewna ironia. Lobisomem, co po portugalsku oznaczało wilkołaka, to był jego pseudonim w klubie Q Virtus. Nik miał nadzieję, że to nie jest omen. Poczuł zapach prochu. Przeszłość zderzyła się z teraźniejszością. Ogarnęły go mdłości, po plecach spłynęła strużka potu. Odchrząknął i powiedział:
– Doskonały strzał, querida.
– Zapewniam cię, że umiem strzelać. A teraz powiedz, że będziesz mnie słuchał i zachowywał się jak należy.
Nik poczuł wyraźnie, że nie wyjdzie górą z tej konfrontacji. Ale co to był za głos! Dios, ta kobieta mogłaby czytać najnudniejszą książkę świata, a każdy mężczyzna i tak spociłby się z podniecenia.
– Będę grzeczny. Słowo skauta.
Nigdy nie był skautem. Gdy kiedyś o tym wspomniał, matka uniosła z niesmakiem perfekcyjnie wyregulowane brwi i powiedziała, że nie chce słyszeć o niczym podobnym i że wolałaby go zabrać do klubu i nauczyć grać w pokera. Jakże ją kochał.
Próbując zignorować rozpacz w sercu, zdobył się na jowialny ton.
– Byłbym bardziej skłonny do współpracy, gdyby nie trzymała mnie na muszce wprawna snajperka.
– Skoro znasz dźwięk odbezpieczanej broni, to znaczy, że kłopoty cię lubią. Dlaczego to mnie nie dziwi?
– Widocznie po prostu jestem takim facetem.
– Złodziejem? Przestępcą? Wariatem?
Dlaczego tego dnia wszyscy nazywali go wariatem?
– Powiedzmy, że po prostu popełniłem błąd. Albo lubię tajemnice, tak jak twój kochanek. A może to twój szef?
– Mój szef? – Jej ton jasno wskazywał, że nigdy w życiu nie miała żadnego szefa. Teraz to Nik miał ochotę przewrócić oczami.
– Dobrze, w takim razie twój kochanek.
Tym razem tylko parsknęła pogardliwie.
– Zastanów się jeszcze raz. A tak w ogóle, o kim mówisz? Kim jest ten mój rzekomy szef? Kogo szukasz?
– Zeusa, a kogóż by innego?
W pomieszczeniu zapanowała cisza tak zupełna, że zadzwoniło mu w uszach.
– Jestem z nim umówiony na spotkanie. Tutaj. Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zechciała pójść i go zawołać.
Za plecami usłyszał wybuch niedowierzającego śmiechu. Kim ona, do diabła, była?
– Spotkanie, mówisz? Chyba jednak nie. Zdaje się, że trafiłeś na niewłaściwą kobietę. Zatem wybacz, ale pójdę sobie. Zostawiam cię w towarzystwie moich przyjaciół.
Nie wiadomo skąd, w pomieszczeniu zjawiło się trzech osiłków. Każdy z nich trzymał wymierzony w niego pistolet. Na litość boską, dlaczego pistolety, a nie noże? Nik nie znosił pistoletów.
– Daj spokój, querida, to nieuczciwe. Trzech na jednego?
– Życzę ci powodzenia. Jeśli przeżyjesz, to może się jeszcze spotkamy.
Nik zawsze był kochankiem, a nie wojownikiem. Mimo wszystko życie na ulicy czegoś go nauczyło. I bardzo dobrze, bo wieczór jeszcze się nie skończył.