Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Czarny charakter - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 marca 2017
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarny charakter - ebook

Zaskakujący debiut warszawiaka z Żelaznej to dzieje miasta, które zniknęło, opowiedziane językiem, którego już nie ma.

Fałszerze, kieszonkowcy, włamywacze, płatni zabójcy, skorumpowani stróże prawa.

Ulice legendy: Krochmalna, Żelazna, Twarda.

Domy gry, burdele, mordownie.

Walki gangów, brutalne morderstwa, nierozwikłane zbrodnie, które nie doczekają się kary.

Czarny charakter to powieść o warszawskiej ulicy. Tej przedwojennej, tej okupowanej i tej stalinowskiej. Przewodnikiem po niej jest Ładeczek Lajzer, syn podrzędnego poborcy haraczu. Wraz z nim zawitamy do stołecznych spelun, burdeli, bazarów, zrujnowanych domów i przeludnionych piwnic.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-4207-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Zesrałem się – zauważyłem na wpół przytomny. – Ale to nic – obojętnie dodałem.

Pierwsze słowa po przebudzeniu przyszły z olbrzymim trudem. Bełkotałem. Żołądek podszedł mi do po przełyku, a błędnik zupełnie oszalał. Obdrapane, sklejone czarną ropą powieki udało mi się rozerwać, dopiero gdy zaschnięta na nich bryja wreszcie skruszała. Ślepota śnieżna przypomniała o sobie od razu. Nic nie sprawiało mi takiego bólu, jak ostre, białe światło.

Bił ode mnie smród gówna i strachu. Kurz w ustach kaleczył podniebienie, trzaskając między niepełnymi szczękami. Na suchym języku nie czułem żadnego smaku. Kończyn nie czułem wcale. Miałem jedynie nadzieję, że zdrętwiałe pozostają w liczbie, jaką pamiętałem. Mniej pazernie myślałem o palcach. Jeden w tę, dwa w tamtą – byle cokolwiek zostało, a na pewno dałbym sobie radę. Na kciukach zależało mi najbardziej.

Myśleć o obrzękach, zadrapaniach czy stłuczeniach szkoda było czasu. Żyłem, to było najważniejsze. Może tylko na chwilę, by zaraz zgasnąć, ale zawsze. Donikąd się nie wybierałem.

Szukałem w pamięci krzywdy, jaka mnie spotkała, lecz przed oczami stawał mi jedynie obraz miasta, które zostało mi odebrane. Tylko ruiny i porastające je beztrosko trawy. Jej już nie było, ona już nie istniała. Tego, co mnie otaczało, nie można już było nazwać Warszawą.

– Gorączkowałeś – usłyszałem po chwili. – Teraz powinno być dobrze. Pół nocy zmuszałem cię do rzygania, aż resztkę żółci wyplułeś. Krwi też upuściłem niemało.

Patrząc pod światło, nie widziałem wyraźnie swojego rozmówcy, a zaledwie monotonną sylwetę odcinającą się od jaskrawej poświaty. Nie miałem jednak żadnych wątpliwości, kto nade mną siedzi. Jego głos zza grobu bym poznał. Zza grobu, w którym dzięki niemu się nie znalazłem.Szkoc i szajgec

Poznaliśmy się zimą dwudziestego dziewiątego, kiedy obaj byliśmy ledwo szczeniakami. Siedziałem wtedy w salonie burdelu na Pańskiej, takiej poczekalni dla kurwiarzy, i wypatrywałem dziadka, czy aby już po mnie nie wraca. Nudziłem się tam strasznie, jak to kilkulatek. Kiedy włóczyłem spojrzeniem po tapetach niedoświetlonego pokoju, kolejna sina stuchujnica wpadła z przeciągiem do lokalu. Ledwo na stołku przybory pracy posadziła, zaraz jedna z koleżanek wrzącą lurę pod nos jej podała. Krótko trwała radość. Zanim zdołała wlać w siebie cokolwiek ukropu, Ciocia Kujawska – pani tegoż gościnnego domu – do stygnących obowiązków na ten tychmiast ją posłała. Okrągła minuta nie minęła, a do pozostawionej bez opieki szklanki doskoczył chłopiec. Nawet na naszym Mirowie podrost w burdelu to niecodzienny widok był, także od razu zwróciłem na niego uwagę. Wyraźnie płochliwy, kontaktu wzrokowego unikał, co w dobrym tonie nigdy nie stało. W ogóle niczyj się wydawał. Wyglądał na takiego, co dach ma nad głową i resztki gwarantowane, ale wszystko inne musi sobie wystarać. W zakładzie pracy, jak ten przy Pańskiej, nikt nie miał czasu chłopakowi dogadzać, skoro ochoty na więcej nabierał, musiał liczyć, że ktoś inny niedopite zostawi.

Pojawił się znikąd i chwycił w otwartą dłoń rozgrzane naczynie. Niestety, tym razem mu się nie powiodło. Uciekając z upragnioną zdobyczą, niefortunnie wpadł na mojego dziadka, który właśnie w progu pokoju jedną z panien banknotem pozdrawiał. Oczy ze zdziwienia przecierałem. Cała zawartość wylała się gówniarzowi na brzuch, krocze i uda, mojemu dziadkowi ledwo kilka kropel na buciory poleciało. Widziałem, jak materiał ubrania powoli wtapia się w poparzoną skórę chłopaka, a on nic, ani jęku z siebie nie wypuścił. Stał tylko przez chwilę bez ruchu, trzymając w dłoni pustą już szklankę. Wykrztusił z siebie cichutkie przeprosiny i wyrwał się spłoszony w ciemne korytarze burdelu. Wydawało mi się niemożliwe, że nie zareagował, kiedy mu się taka krzywda stała. Nikt nie może być aż tak wystraszony – pomyślałem. Korzystając z faktu, że dziadek jeszcze jakiegoś koleżkę spotkał i postanowili to spotkanie kielichem umilić, podebrałem zgrabnie cudzego dulca z popielniczki i zaciekawiony ruszyłem w ślad za chłopakiem. Chodząc po lokalu, raz na jakiś czas zaciągałem się, żeby mi ten dulec nie zgasł. Chwilę to trwało, ale wreszcie znalazłem pomieszczenie przerobione na kuczę chyba z pakamery na szczotki, w którym ukrył się mały uciekinier. Zapuściłem żurawia przez uchylone drzwi i zobaczyłem, jak chłopak jedną ręką zrywa z siebie kimizę przyklejoną do brzucha. Znowu bezdźwięcznie. Miał jednak problem, w miejscu największego poparzenia cienki materiał nie chciał się oderwać od ciała, wżarł się zbyt mocno. Na palcach, po cichu zaszedłem go od tyłu i rozpalonego papierosa zgasiłem na obnażonej linii kręgosłupa gdzieś między jego łopatkami. Nie zareagował na to, nic a nic.

– Matko jedyna! Z czego ty jesteś zrobiony? – już dłużej nie mogłem ukrywać swojego zdziwienia.

Dopiero ten szucher zdradził mu moją obecność. Wystraszony upuścił szklankę, którą do tej pory trzymał, wskoczył na niewielkie kolibę i zaczął się cofać, aż natrafił na ścianę za swoimi plecami. Widok był straszny, obrzydliwy. Przeze mnie nie zdążył do końca oderwać koszuli i ciągnął ją za sobą po starym materacu.

– Nie bój się. Pomóc ci? – zapytałem.

Skinął głową z aprobatą, więc owinąłem sobie rękaw tej jego koszuli dookoła dłoni, zaparłem się butem o metalową ramę łóżka i energicznie szarpnąłem. Ani pisnął, głośniej ja zasapałem przy tym wysiłku, niż on się w ogóle zachowywał. Kiedy zerwaliśmy z poparzonych nóg spodnie, przytaszczyłem wiadro z wodą do mycia podłóg, które stało w rogu pokoju, i mokrą, zimną szmatą obmyłem jego świeże rany. Dulca, co go na nie swojej skórze zgasiłem, wybrałem spomiędzy szkieł po stłuczonej szklance, podpaliłem raz jeszcze, puściłem w ruch i usiadłem na skraju pożółkłego materaca. Kłuł w dupę jak dojrzały oset, nie wyobrażałem sobie, jak na czymś takim w ogóle można leżeć, nie mówiąc o spaniu.

Mało powiedzieć, że siedzący obok mnie chłopak nie był skory do rozmowy. Do tych wyrywnych na pewno nie należał. Nie chciałem, by ponownie się spłoszył, nie naciskałem. W milczeniu przyglądałem się pomieszczeniu, które zajmował. Było naprawdę straszne. Odrapane z tynku ściany biły chłodem i śmierdziały wilgocią. Żarówka zwisająca z sufitu na gołym, poplątanym kablu, rzucała słabe światło.

Chcąc chłopaka ośmielić, pomyślałem, że może zacznę opowiadać trochę o sobie. A to, że na imię mi Ładysław, Ładeczek czy Ładeczkie albo jakkolwiek będzie wolał. Że może nieczęste to imię, ale kiedy na świat przyszedłem, Mama doszła do wniosku, że skoro Gielniowczyk pasuje na patrona stolicy, nie bez powodu Ściekiem zwanej, to i dla mnie się nada znakomicie. Dziadek na ten przykład wolał, by dała mi Miron, w końcu byliśmy z Mirowa, jednak Mama postawiła na swoim i tak na pierwsze Ładysław dostałem. Ładysław Miron, z domu Lajzer. W przeciwieństwie do imienia nazwisko cieszyło mnie bardzo.

Swoją obecność w burdelu wytłumaczyłem tym, że dziadek dorabiał na starość, zbierając procent od utargu w burdelach, identycznych jak ten właśnie, i do Aleksandrówki lub na Wolską Pod Koguta do samego Taty Tasiemki z nim walił. Moja Mama, wyjątkowo wierząca kobieta, wielki pinkiel z jego zajęciem miała. Prosiła, by poszukał innego, wtedy on za Tomaszem z Akwinu przekornie bogobojnej córce powtarzał, że prawda to, nierząd rzecz straszna, lecz roli sracza w domostwie odpowiada. Brzydko pachnie, prawda kolejna, jednak bez niego cały dom by tak pachniał.

Mnie praca dziadka nie przeszkadzała. Od małego cierpiałem na niewyjaśniony światłowstręt, także wiele czasu poza domem nie spędzałem. Najchętniej wychodziłem po zmierzchu, a z pór roku to najbardziej zimę lubiłem. Ma się rozumieć za dzień krótki i zmrok zapadający chwilę po poranku. Kiedy dziadek zabierał mnie do roboty, nic przeciwko temu nie miałem. W przytulnym burdelu mogłem wreszcie zdjąć ciemne okulary. Tamtejsze oświetlenie wyjątkowo mi pasowało, nawet z przyjemnością w podobnych bywałem. Poza tym od małego przepadałem za sterczącymi dydochami, ich widoku nigdy mi nie starczało.

Odniosłem wrażenie, że przykułem wreszcie uwagę chłopaka. Przestał już uciekać spojrzeniem i pozycję jakby przyjął taką bardziej otwartą. Skoro widziałem efekty, wolałem nie przestawać. Raz po raz krztusząc się dymem, wyznałem jeszcze, że na Twardej mieszkam, a wiadomo, im dalej w Twardą, tym twardsze osobniki grasują. Pochwaliłem się jeszcze oczywiście, że ja na samym jej końcu, pod przedostatnim numerem mieszkałem. A niewielu ten przywilej miało.

Spojrzałem raz znowu na pętaka, czy na pewno mnie słucha. Słuchał, słuchał mnie uważnie. Kiedy skończyłem o sobie, zapytałem go wprost i krótko:

– Czemu ty taki tamowaty po burdelu się skradasz?

Wpierw wstydem go oblało. Minęło trochę czasu, zanim zaczął gadać. Twierdził, że pewnie mu nie uwierzę, ale nie wie, jak i skąd w bajzlu się znalazł. Nic na własny temat nie pamiętał, nic co mu się w życiu działo. Jedną tylko nosił tajemnicę, uważał, że zbyt cenną, aby byle komu, ot tak ją wyjawić. Pięć razy na nieznane miejsce spoczynku własnego ojca poprzysiągłem ani jej, ani jego nie zdradzić, taki byłem ciekawy. Szybko dał mi wiarę, tym razem długo czekać nie musiałem. Powiedział, że ze chrztu albo i nie chrztu Innocenty ma nadane, znaczy Ineczek, przynajmniej tak mu się wydaje. W otwartą dłoń po raz szósty naplułem, chciałem, by wiedział, że moje słowo coś znaczy.

– Z kim ci będzie tak źle, jak ze mną? – zapytałem z przekąsem na do widzenia, licząc, iż nie jest to nasze ostatnie spotkanie.

Wyszedłem z jego pakamery i pobiegłem do salonu, w którym dziadek już czekał na mnie zdenerwowany. Myślałem, że zaraz po uchu od niego oberwę, ten jednak zmienił szybko grymas i zapytał, czy ma którejś z panien za mnie zapłacić. Trochę się zmieszałem, nieco zawstydziłem, mimo wszystko tego wieczora radość przepełniła mnie ogromna, wreszcie i dla mnie jakieś towarzystwo w burdelu się znalazło.

Od tamtej pory jeszcze chętniej w przybytku Cioci Kujawskiej bawiłem, a i Ineczek nabierał odwagi. Zaczął nawet na ulicę ze mną wychodzić, najpierw na Pańską, potem dalej i dalej. Można wręcz powiedzieć, że jak nie ja jego to on mnie odwiedzał, gdziekolwiek o parę groszy się starałem. Pomagał, więc mu odpalałem ze swoich, a jak się w towarzystwie opatrzył, to i jemu do graby dawali. Najczęściej polewaliśmy wódkę frajerom w domach gry Taty Tasiemki. Grumali tam w szory: w oko, pasek, trzy karty, w blaszkę, cukierki. W ruletkę i drejdł też grali. W klubie towarzyskim ściekowych włamywaczy Niezapominajka przy Żelaznej, na Krochmalnej w Sztamacji u Kona, w barze Kleszcza i cukierni Eksztajnowej. Nawet w Pijaku przy Nowogrodzkiej – wszędzie gdzie tylko nas wpuszczali. Stawki duże nie były, po dwa, czasem pięć złotych grano, ale że był tam szmalec, to i my pojawialiśmy się na sali.

Po pół roku przesunęli nas do lepszych lokali obsługiwania. Pojawialiśmy się często pod czternastką na Solnej, w lokalu Szlojmela, gdzie szulerka sprawnie działała. Gry hazardowe – wiadomo – były zakazane, zasadą stało się więc, że nie grumano dzień po dniu pod tym samym adresem. Na sygnał, gdzie danego dnia szczęścia szukać, gracze czekali w kawiarni Lourse’a przy Krakowskim Przedmieściu trzynaście. Przyjeżdżali po nich uwikłani taksówkarze i wieźli na miejsce wskazane. Nas dwóch również stamtąd zabierali. Grano w Klubie Myśliwskim na Kredytowej, w Klubie Wioślarskim na Saskiej Kępie, w Resursie Obywatelskiej na Krakowskim Przedmieściu i w Klubie Rzemiosła Kupieckiego na ulicy Rymarskiej. W ośmiopokojowym mieszkaniu znanego kupca Józefa Majznera, przy Marszałkowskiej sto trzydzieści osiem, grumano w ruletkę i bakarata. Na czwartym piętrze Klubu Szachistów, znajdującego się w domu przy Królewskiej dziewiętnaście, jak pragnę zdrowia, grano we wszystko, byle nie w szachy.

W soboty kręciliśmy się to tu, to tam i opychaliśmy furmanom zdjęcia nagich dziewuch. Sztuka po siedemdziesiąt pięć groszy. Ładne te fotografie były, droższe niż niejedna mamzela. Odbieraliśmy je na Poznańskiej od takiej jednej wdowy, co po śmierci męża kolejarza, by dorobić, urządziła sobie studio w mieszkaniu. Od sprzedanej kopii dawała nam grosz na głowę. Praca z tych przyjemniejszych.

W ładne dni robiliśmy też za naganiaczy u ulicznego benklarza. Miał taką skrzynkę do gry, z której nikt nigdy nie wyszedł na swoje, jeśli mu picer nie pozwolił. Od czasu do czasu jakiś szkrab, na przykład ja, na niby w tej grze czekoladę wygrywał i tak samo nieprawdziwie uradowany biegł za winkiel, po czym oddawał tabliczkę drugiemu, na przykład Ineczkowi. Kiedy uzbierało ich się tak z pół kilo, Innocenty owijał je niedbale w papier, przewiązał sznurkiem i z abarotem oszustowi na stanowisko przynosił.

– Dostawa doręczona, pokwitować należy! – meldował do tego nadzwyczaj głośno, siejąc wśród nabieranych nadzieję na dobry los.

Jako że malcy byliśmy, mogliśmy przydać się przy jeszcze sprytniejszym procederze. Położony w samym sercu miasta ogród Saski w dni pogodne stawał się wybiegiem dla najmłodszych mieszkańców stolicy. Bajtle wyprowadzane były tam przez służbę, opiekunki czy inne bony oraz w zorganizowanych grupach przedszkolnych, a nawet żłobkowych. My dwaj, nienagannie ubrani, mieliśmy w obowiązku wmieszać się w tłum szkrabów i przeprowadzić wywiad szczegółowy w temacie zamożności ich rodziców. Zazwyczaj chwalipięty na jedno i to samo się nabierały:

– A mój tatko ma ścianę drogim obrazem zasłoniętą – Inek zarzucał przynętę z dala od uszu gorliwych nianiek.

– Tak? A mój ma monety w złocie bite – licytowała się podpuszczona siusiara.

– Sama jesteś bita – wyrachowany jak na swój wiek Innocenty nie dawał wiary.

– Sądzisz, że zmyślam? – podnosiła głos oburzona. – Na własne oczy widziałam.

– Że niby ci je pokazał?

– A gdzie tam. Widziałam, jak je chowa w skrzyni pod pościelą.

Więcej wiedzy nie było nam trzeba. Wystarczyło już tylko wyśledzić paplę odprowadzaną przez opiekunkę do domu, poznać adres, pod którym skarb się znajduje, i tego samego wieczora zdać stosowny raport komu trzeba.

Szybko na mieście się opatrzyliśmy i duetowe ksywy się do nas przyplątały, Szkoc i Szajgec za nami wołali. Szkoc oznaczał zdolnego, zaradnego asiora, a Szajgec nicponia, wiercipiętę migdała. Wśród pomysłowych blatnych zabrakło jednak zgody, który z nas jest bardziej Szkocem, a który Szajgcem, tak że wedle własnego widzimisię każdy jak chciał, tak się do nas zwracał.

Stuchujnica – prostytutka o najniższym statusie. (Wyrazy wymagające wyjaśnienia są opatrywane przypisem przy pierwszym wystąpieniu. Dodatkowo wszystkie te określenia Czytelnik znajdzie w Słowniku na końcu książki – przyp. red.).

Dulec – papieros.

Kucza – mały, ciemny pokój.

Kimiza – koszula.

Szucher – okrzyk, krzyk.

Koliba – łóżko.

Pinkiel – problem.

Dydochy – piersi.

Tamowaty – małomówny.

Grumać w szory – grać w karty.

Drejdł jid. – bączek, gra hazardowa.

Mamzela – najtańsza prostytutka.

Benklarz – oszust grający w trzy karty i inne gry.

Picer – oszust.

Z abarotem – z powrotem.

Bajtel – dziecko.

Asior – zuch.

Migdał – łobuz.

Blatni – ludzie marginesu, kryminaliści.Łokieć

Po robocie dla starszych szlajaliśmy się po podwórzach, wymyślając coraz to głupsze zabawy. Wredne z nas były gnoje, pomysłów mieliśmy co niemiara. A to spuściliśmy powietrze z opon, a to psie gówno w skrzynce na listy zostawiliśmy, normalnie ubaw po pachy. Zazwyczaj cudza szkoda cieszyła nas tak samo, jednak z czasem jakby przestała Ineczkowi radości dostarczać. Coś go wyraźnie dręczyło, coś poważnego. Pewnego dnia wręcz przyparł mnie do ściany:

– Ładek, tutaj nikt nic nie wie, czy mowę wszystkim odebrało?

– To zależy – odpowiedziałem przytomnie, uznając uliczne zasady. – Kolego – pogroziłem srogim paluchem – o pewne sprawy w Ścieku nie pytamy.

Zły byłem, że zamiast do mnie z niewiedzą uderzyć, po obcych z pytajnikiem latał. Spojrzałem na niego, opuścił wzrok i głowę w dłoniach schował. Raz dwa do mnie dotarło, że niewłaściwie go potraktowałem. Zmieniłem ton z szorstkiego i spytałem przyjaźnie:

– A co ciebie tak ciekawi?

Tego, co odpowiedział, na pewno się nie spodziewałem:

– Nie jest mi źle w burdelu, za kołnierz nie pada, bywa, że i pod mordę mam czasem podane, ale jak dziwek pytam, skąd się wziąłem, wszystkie język w gębie tracą. Kujawską zaczepiłem, też po pysku zebrałem. Z klientami nie pogadasz wcale.

– Kiedy ja nie wiem. Wiesz, że ja nie wiem – broniłem się szczerymi słowami.

– Ale znasz tego Tasiemkę, wiesz co to za jeden i zaprowadzisz mnie do niego. Wszyscy się boją, a ja się nie boję. On przede mną odpowie – wydarł się prawie, aż mnie zamurowało.

Potrzebowałem dłuższej chwili, żeby oprzytomnieć, potem ze śmiechu prawie płakałem. Mój rozkoszny małoletni kolega żądał wyjaśnień od kierownictwa bandy, od samego Taty.

– Głowa z dupą miejscami ci się pozmieniały – kpiłem, ledwo dech łapałem.

Winien mu byłem jednak wyjaśnienia, wyraźnie nie wiedział, na kogo się czai. Wytłumaczyłem, że choć Tasiemka na pewno doceniłby jego odwagę, to raczej szybko by go odprawił. Mimo iż przezywali go pociesznie, Łukasz Siemiątkowski nie uchodził za przyjaznego, nie był człowiekiem delikatnym. Jako radny Powązek zainteresował się bandyctwem, obserwując zwyczaje panujące na targowisku przy trójkątnym placu Parysowskim. Każdej jesieni zjeżdżały tam furmanki chawornych chłopów handlujących najsmaczniejszymi kartoflami. Tasiemka zauważył, że skoro najlepsze bulwy pochodzą z gleb piaszczystych znajdujących się po prawej stronie Wisły, to sprzedających je handełesów musiało być stać na kosztowną przeprawę do śródmieścia. Policyjne przepisy wymagały wówczas, by bałaguły przejeżdżające przez stołeczne mosty miały koła obite gumą, a konie podkute były gumowymi wkładkami – na taki luksus tylko majętny Żyd mógł sobie pozwolić. Skoro chłopi mieli monety w nadmiarze, Siemiątkowski uznał, że mogą się z nim podzielić.

Na bazar docierał z domu wąską ulicą Parysowską lub prostopadłą do niej Szczęśliwą, zabudowaną kilkoma wielkimi kamienicami. Centralną budowlą targu był murowany barak mieszczący jatki pełne mięsa z uboju rytualnego. Niektórzy nazywali to halą, zwłaszcza ci, co w życiu porządnej hali nie widzieli. W pewnym momencie budynek popadł w takie zaniedbanie, że aż strach było z niego cokolwiek kupować. Tam właśnie Tasiemka pierwszy grubszy pieniądz uciułał. Właściciele jatek bulili mu za przymuszanie niezdecydowanych klientów do zakupu mięsa z podupadającego baraku.

Potem układało mu się tylko lepiej, domy gry, burdele, bazary. Haracze pobierał gdzie tylko wzrokiem sięgał. Jego banda rosła, a miasto coraz bardziej po nogawach srało.

Koniec końców obiecałem jednak Inkowi dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat. Właściwie to nie mógł z zapytaniem pod lepszy adres niż na Twardą trafić. Mój dziadek, Odolan Lajzer, nadwiślański apasz, jak nikt inny kronikę stołecznej bandytery nosił w małym palcu. Sam o sobie opowiadał, że przyszedł na świat w rodzinie z długimi tradycjami todresu, gdzieś na kamionkowskiej łasze, szumnie Wilczą Wyspą zwanej. Właściwej daty tego przyjścia nie znał, ile ciotek, tyle wersji stało. Powstania listopadowego nie miał prawa pamiętać, styczniowe już bardziej. Jako że sędziwego herszta Lajzera był synem, to od małego przyuczkę pobierał we fachu. Widział, jak starsi przenosili na lewy brzeg wódkę, tytoń i tanią herbatę. Po krze, pod osłoną nocnej zawiei, przez komety żadne nie dybani. Wcześnie zaczął todreśnikom pomagać, twierdził, że dawał radę. Niestety, niedługo po tym, jak dorósł, w Ścieku zmienił się przepis akcyzowy i dziadek Dolek zmuszony był inne zajęcie sobie znaleźć.

Jako szychciarz bez znajomości pożytecznego zawodu zamieszkał na Kamionku w schronisku Polus, do którego nawet uzbrojeni mundurowi się nie zbliżali. Ma się rozumieć ze strachu. W nowym środowisku szybko dołączył do tak zwanych Kotleciarzy, okolicznych awanturników, co dla przyjemności na bakier z dobrym obyczajem stali. Byli to co prawda chłopcy z zasadami, ale na co komu takie zasady, skoro pożytek z nich marny. Zamiast całymi dniami gwizdać na dziewczyny i wymachiwać bez celu łapskami, dziadek Dolek, jako że młodziak był nawet zaradny, zaczął szukać sobie pracy. Wraz z Krukami, bandą wyjętych spod litery prawa mordobijców i włamywaczy, urządzał wypady do miasta, skąd wracali na Kamionek z niemałymi łupami. Podczas jednego z takich wyskoków zaznajomił się z kim trzeba i posady między stołecznymi straganami się dochrapał. Wymuszoną opieką otaczał kupców z Pociejowa, niewielkiego targowiska po parzystej stronie ulicy Bagno.

Niestety, jaki adres, tak się sprawy mają. Bazar był to najgorszy w mieście, bez szans na poprawę. Całoroczne błocko po kostki i smród do zniesienia niemożliwy co przyzwoitszych klientów skutecznie odstraszały. Handel używanymi przedmiotami z drewna i żelaza miał się tam jeszcze w miarę stabilnie, jednak stragany oferujące pościel po zmarłych nie cieszyły się oczekiwanym braniem. Resztkami funduszy stałych bywalców Pociejów jakiś tam dochód przynosił, tak więc w oczach apaszy, jak każdy inny żłób w Ścieku należytej opieki wymagał. Dziadek do wybrednych nie należał, zajął kwaterę w hardydze w okolicy żłobu, uznał, że tak będzie dla niego bezpieczniej i taniej. Była w tym szczypta rozumu. Jako czomp chodzący do niedawna w porucie nie mógł znaleźć dla siebie lepszego miejsca na stołecznej ziemi. Wiele lat wcześniej, kiedy tutejsze władze zakazały Żydom zamieszkiwania lokali Starego Miasta oraz innych egzymowanych ulic, powstał hermetyczny rewir, na terenie którego przesiedleńcy ustanowili swoistą enklawę. Okolica wartko się rozrosła i z czasem jej rozwój ograniczały jedynie mury Cytadeli. Teren dzielnicy północnej był niewyobrażalnie przeludniony, ciasnota panowała taka, że niektóre izby zamieszkiwało jednocześnie nawet po dziewiętnaście osób, ale i korytarze czy werandy mieściły niewybrednych lokatorów. Nietrudno było się tam ukryć pospolitemu kryminaliście, nawet bezbożnemu.

To miasto nie kryło przed dziadkiem tajemnic, nie znałem nikogo innego, kto w ściekowym bandyctwie lepiej niż Dolek byłby zorientowany. Obiecałem powiercić mu dziurę w brzuchu, o ile wieczorem w domu go zastanę.

Tego dnia akurat szczęście mi sprzyjało, nie dość, że przytuliłem monetę nawet sporą, to jeszcze dziadka doczekałem. Wrócił wcześniej niż zazwyczaj, ale tak samo pijany. Wspaniale się zatem złożyło, gdyż po kielichu bardziej był skłonny do gadania. Matka nigdy tego nie pochwalała, on nie zwracał na nią uwagi. Kiedy wreszcie zapytałem o Inka, powiedział, że wie niewiele, że znajda i o ile można kurwom wierzyć, to żadna z nich go nie znalazła. Nie znalazł go też Tasiemka, lecz jego równiak serdeczny, niejaki Józef Łokietek, co najmniej tak samo szemrany. Że w innych interesach robił, nie miał dla malca dachu, więc poprosił Siemiątkowskiego, by ten coś dla chłopca znalazł.

Niewiele o tym Łokciu słyszałem, wstyd było przyznać, bo prawie wcale, ale podobne zachowanie w ogóle do bandyty mi nie pasowało. Dziadek mało się nie obraził, jakbym nie dawał mu wiary, a przecież złego zamiaru nie miałem. Na wstępie opowiedział, że Łokietek ma wśród swoich olbrzymie poważanie, przez chłopaków z miasta „Doktorem” albo „Rebe” wołany, bo ponoć niepitrowaty. Zaczął mi tłumaczyć, co mu się wydaje:

– Widzisz Ładuś, taki mały Judel, prosty syn tomaszowskiego kowala Chajma Joska Łokcia, już w twoim wieku zapadł na socjalizm, a winni temu byli bojownicy partii, którzy przeprowadzili nieudany zamach na rewirowego w Tomaszowie Mazowieckim i podczas ucieczki ukryli się w miejscowym chederze. Kiedy weszli do budynku, gromki rejwach jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki umilkł. Wystraszony blady mełamed z trudem zebrał w sobie wystarczająco odwagi, żeby nieproszonych gości o cel wizyty bez owijania zapytać:

– Pogrom?

Tak postawione pytanie, choć nie bezpodstawne, rozbawiło przybyłych. Jeden z nich odpowiedział kojąco, niby to nauczycielowi, ale w formie do wszystkich:

– Nic nie bójcie, nikomu nic się nie stanie.

Nie minęła dłuższa chwila, a jego kompan, rozglądając się nerwowo po sali, zrewanżował się pytaniem:

– Jest tu jakie insze wyjście?

Cisza. Nie była ona podszyta niechęcią do współpracy, wynikała raczej z nieufności wobec nieznajomych.

– Mówcie! – ponaglił podniesionym głosem, poirytowany brakiem odpowiedzi zamachowiec.

– Chodźcie ze mną.

Z rzędu mycatych główek wyrósł nagle jeden, kojdym łoszka. Machnął na bojowników grabiączką, żeby poszli za nim i wyprowadził towarzystwo na tyły posesji. Stamtąd labiryntem krętych podwórek pokierował wycieczkę bezpiecznie pod łoks za miasto, ukłonił się nisko i dumny z popełnionego uczynku oznajmił, że już powinien wracać. Co usłyszał w odpowiedzi, pomyślał, że mu się zdawało:

– Nie możesz! – zareagował stanowczo na próbę samowolnego oddalenia jeden z bojowników i chwycił Judela za dziecięcą chałatę. – Dzięki ci wielkie, że nam pomogłeś, wielką przysługę oddałeś, ale pół miasta nas razem widziało i gdybyś teraz wrócił, to od razu na nasz trop trafią. Musisz iść z nami.

Drugi, widząc zdziwione zerki chłopca, dodał:

– My jesteśmy chłopaki z PPS-u. Słyszałeś?

Młodzieniec, trzymając rezolutnie wysoko postawione czoło, mrugnął jedynie twierdząco.

– Boisz się?

– Ja niczego się nie boję – odpowiedział, więc go porwali.

– Porwali? – zaciekawiony dalszym ciągiem na poważnie dziadka zapytałem.

– No porwali – wiedziałem, że robi to specjalnie, w ramach nauczki się ze mną drażnił.

– I?

– I zadbali. Obiecali, że jak tylko będą bezpieczni, to sprawdzonym sposobem przekażą rodzicom chłopca wieści o jego losie. Wszystko w swoim czasie, byle cali do kryjówki dotarli. Gdy doczłapali łoksami do Łodzi, dla Judela życie zaczęło się na nowo. W dużym mieście, w zwykłej szkole, wśród ludzi o twardym charakterze i pięściach twardych. Niedługo sam od nich nie odstawał. Jeśli tylko zebrało się komuś na żarty, na przykład z jego kiepskiej znajomości języka polskiego, zaraz dawał pokaz wybornych umiejętności, ma się rozumieć bokserskich. W chwilach wolnych od socjalizmu tudzież transportowania bibuły młody Judel szlajał się to tu, to tam po łódzkich rewirach i poznawał coraz to bardziej interesujące miejscowe przypadki. Bez wątpienia najciekawszym z nich okazał się równolatek Łokcia, lokalny wiatrak zaprawiony w apasznym temacie, Menachem Bornsztajn, syn Benjamina i Maszy, Ślepym Maksem na bałuckiej Wąskiej obwołany. O nim też nie słyszałeś?

Tylko głową na boki pokręciłem. Szybko dziadek sprowadził mnie na ziemię, jak się okazało znałem świata niewiele poza obrębem naszej bramy.

– Menachem karierę na ulicy zaczynał od żebrania pod kościołem. Może dziesięć lat miał, gdy jego ojciec, co na skraju chodnika gnypy ostrzył, został potrącony bryczką powożoną przez Arona, syna znanego bogacza Abrahama Goldberga. Aron, wściekły, zaczął batem okładać rannego, pałką jeszcze żandarm doprawił i tak ojciec Menachema, o bruk łokciami podparty ducha wyzionął. Matka Maksa szukała sprawiedliwości w gminie żydowskiej, w cyrkule, a nawet u ojca sprawcy, ale nic z tego nie wyszło. Władze wszelakie sprawę uznały za wypadek. Pożyteczną lekcję na przyszłość mały Menachem Bornsztajn wyciągnął z tej tragedii, i ty ją sobie zapamiętaj – ubodzy nie mają żadnych praw – powiedział i ziewnął.

– Zapamiętam – przytaknąłem szybko i posłusznie, nie chciałem, by dziadek kładł się spać.

– Gdziekolwiek Menachem był – dziadek Dolek kontynuował – rozpowiadał, że funkcjonariusz na służbie ojca mu zabił. Dotarło to w końcu do uszu żandarma. Chciał bajtla uciszyć, więc go wyśledził i zaczął lagą okładać. Na miejscu bójki Staszek Poneta, kolega Maksa z podwórka się pojawił. Pomagając swojemu funflowi, dźgnął żandarma nożem. Ten zachwiał się i upuścił pistolet pod ligary Bornsztajna. Maks złapał broń, by jednym celnym strzałem ojca pomścić. Po raz pierwszy zabił.

Dziadek zawiesił głos, jakby chciał podkreślić powagę sytuacji. Nie wiedziałem tylko, czy przed mundurowymi mnie przestrzega, czy też małolatów chwali. Wyciągnął papierosa, powolnie podpalił, zaciągnął się dymem, po czym pół kamienicy obudził swoim głośnym kaszlem. W odpowiedzi na obelgi, które w jego kierunku zewsząd się posypały, podszedł do okna w kuchni, otworzył je na oścież i na całe podwórze zaczął kaszleć. Resztę zrobiło echo. Ludzie zaczęli drzeć na siebie mordy, obwiniając się wzajemnie o prowokowanie zgryźliwego starucha. Mama na jego złośliwości dawno już nie reagowała, a ja właśnie takiego go uwielbiałem. Palił, więc kaszlał. Kaszlał, więc palił. Zamknął okno, dopiero kiedy to jemu hałas zaczął przeszkadzać. Wrócił do pokoju, a ja, żeby przypadkiem satysfakcją przepełniony spać się nie położył, na ten tychmiast czujnie do siebie go zawołałem:

– No i co się działo dalej? – nie zamierzałem dać mu spokoju, nie chciałem.

– Dalej? – zapytał zdziwiony. – A, dalej – zaraz mu się przypomniało. – Dalej, proszę ja ciebie, to się okazało, że w wyniku szarpaniny z mundurowym mały Bornsztajn oko stracił. Ale nic to, nijak się nie użalał. Oko stracił, przyjaciela zyskał. Poneta stał się jego zaufanym, został nawet prawą ręką Maksa. Reszta migdałów z ich ferajny to: Fajwel Bucik, Szaja Magnat i Szmul Rozenberg, z czasem dołączył do nich nowo poznany, przyjezdny Łokieć. Chłopcy żebrali razem pod kościołami, aż przygarnął ich do roboty tajemniczy paser i arcybuchacz znany jako Galech Natan. Były mnich klasztoru kamedułów, co habit zrzucił i na drogę występku wstąpił. Świetnie znał jidysz, mimo że nie był Żydem. Na Bałutach, największej wsi Europy, czuł się jak u siebie. Nastoletnich adeptów fachu złodziejskiego wprowadził do zawodu i nauczył skutecznie chobnie kombinować, na przykład piórem w smole umoczonym wyciągać ofiarę z kościelnych skarbonek. Ulica, a zwłaszcza bałucki rynek targowy okrzyknął młodocianą bandę Dardanelami, gdyż chłopcy doili tamtejszych kupców, jakby ci byli jakimiś osłami dardanelskimi. Dardanele poświęcili się złodziejstwu i paskarstwu bez reszty, ludzie bulili im posłusznie, wiedząc, że szpital wyższe rachunki wystawia. Bałuccy dusiciele przepadali wręcz marnować wolne chwile w łódzkim szynku Kokolobolo, na który po swojemu Kokolewole mówili. Kokolobolo znaczyło tyle co „Nie wiem”, nazwa w sam raz dla niepozornego drewniaka, w którym niestworzone historie się działy. Tam, na rogu Wschodniej i Pomorskiej, raz na przykład szajka Rudego Rubina zadźgała niejakiego Przytulnika, draba jakich mało. Przyglądali się temu Pejsach Mamyluk, Szaja Bokser, bogacz o szemranym usposobieniu Mojsio Pojto, wszyscy Dardanele oraz wielu innych bandytów, którzy w cudze sprawy się nie mieszali. Kiedy policja w toku dochodzenia każdego z nich pytała, co zaszło, jednym głosem odpowiadali:

– Panie władzo, Kokolobolo.

– Kokolobolo – powtórzyłem, jakby zaklęcie jakie.

Dziadek Dolek pogłaskał mnie po czubku głowy, a że widział przynajmniej dwie takie, dopiero za drugim podejściem we właściwą trafił.

– Dobra, Ładuś, ty nie piłeś, czas się kłaść – próbował postawić na swoim.

Niedoczekanie. Wstałem z łóżka, pobiegłem do kuchni i po chwili wróciłem z butelką jego ulubionego ciepłego, ciemnego piwa. Postanowiłem, że będzie pił dalej. Będzie pił i opowiadał. Uśmiechnął się do mnie i odkapslował butelkę obrączką. Tę niezwykłą umiejętność naprawdę u niego podziwiałem.

– Pewnie nie lada chewrę z łódzkimi gangusami by zmontował, gdyby nie jeden taki incydent, co mu przyszłościowe zbełtał plany – dziadek wziął zbyt głębokiego grzdyla i wzburzonym browarem oblał sobie niemal całe ubranie. – Któregoś dnia rozpoznał go na ulicy tomaszowski mełamed, gdy do famuły na dzień przyjechał, więc zaistniało ryzyko, że do policji carskiej doniesie, a ta wznowi dochodzenie i dobierze się bojowcom do skóry. Judel nie zastanawiał się długo i w imię koleżeńskiego dobra czmychnął niepostrzeżenie do Warszawy. W tym czasie biedny stary Chaim Josek rozpowiadał po Tomaszowie, że PPS-iaki syna mu ubiły, chociaż może najzwyczajniej wstydził się do prawdy przyznać. Tego nie wiem.

– I tak wyjechał? Tak zwyczajnie? – nie mogłem uwierzyć, że takie Dardanele można bez żalu zostawić.

– Łódź podobno opuścił bez sentymentu, może tylko za Maksem tęsknota go brała, ale nie krył, że poza przyjaźniami nic go tam nie trzymało. Miał dosyć prowincjonalnych partyjniaków i nadmiernie syjonistycznego miasta. U nas, w społeczności żydowskiej z miejsca dostał robotę flaczarza i dostarczał piątą ćwiartkę wołu do jatek przy Janaszu. Szybko dał się poznać z najlepszej swojej strony. Tuż po przyjeździe do stolicy w jednej z restauracji na Krochmalnej wdał się w pyskówkę z udziudzianym rewirowym, który pracującą tam Żydówkę obrażał. Od słowa do noża i rewirowy przeszedł do historii. W okolicy wybuchła panika, ludzie porzucili handel i rozbiegli się. Po chwili na miejsce przybyły siły policyjne i wojskowe. Hurgotali do drzwi i okien, wypytywali: Kto? Jak? Nikt nic nie widział, pary z gęby nie puścił. Nikt go nie znał, Judel zniknął. Nie twierdzę, że on to zrobił. Możliwe, że bał się oskarżenia, był acher, nikomu by nie było go...

Zasnął w pół słowa, na siedząco. Zdarzało mu się to już wcześniej, znaczyło, że od rana zmęczył przynajmniej dwie wyższe flaszki. Ja, choć nienasycony, nie miałem sumienia dłużej się nad nim pastwić. Nie starczyło mi też niestety siły, by zdjąć z dziadka, co miał mokre od piwa, więc otuliłem go grubym kocem, ciepłym, chociaż łatanym. Sam wśliznąłem się pod kołdrę i przykryłem po same uszy. Zimno zrobiło się w naszym mieszkaniu od tego sąsiadów wkurwiania.

Kiedy ich kłótnie za oknem przestały mnie rozpraszać, zacząłem sobie wyobrażać, że pewnego dnia z Ineczkiem takie Dardanele mieć będziemy i że też na swojego Galecha Natana trafimy. Takich ściekowych Bucików, Magnatów, Rozenbergów. Kokolobolo własne. Tylko jedna myśl nie dawała mi spokoju, żebym przy tym wszystkim nie musiał oka stracić. Nieważne którego, obydwa, choć chore, lubiłem tak samo. Może lewe trochę bardziej. Strasznie mnie od tych marzeń rozbolało.

Chaworny – bogaty.

Handełes – pogardliwie handlarz.

Bałaguły – wozy żydowskie.

Apasz – bandyta, ulicznik.

Todres – przemyt, przemycany towar.

Kometa – strażnik.

Szychciarz – włóczęga.

Żłób – bazar.

Hardyga – stary dom.

Czomp – bandyta.

Chodzący w porucie – człowiek poszukiwany przez wymiar sprawiedliwości.

Egzymowana ulica to taka, na której nie wolno było mieszkać Żydom.

Szemrany – doświadczony.

Niepitrowaty – niegłupi.

Mycata głowa – głowa w mycce, a więc żydowska.

Kojdym jid. – odważny.

Łoszka – chłopiec.

Grabiączka – ręka.

Łoks – las.

Chałata – rodzaj płaszcza noszony przez Żydów na wschodzie Europy.

Zerki – oczy.

Gnyp – nóż.

Funfel – kolega.

Ligary – nogi.

Buchacz – złodziej.

Galech jid. – pogardliwie ksiądz.

Chobnie – pieniądze.

Paskarstwo – nielegalny handel po zawyżonych cenach towarów, których brakuje na rynku.

Chewra – banda.

Famuła – rodzina.

Piąta ćwiartka wołu – flaki.

Udziudziany – pijany.

Hurgotać – stukać.

Acher hebr. – obcy.BIBLIOGRAFIA

Bielesz M., Lubelski Al Capone ze szramą na policzku, Wzbudzał strach, Lublin.wyborcza.pl, marzec 2014.

Bobryk K., Nędza z baraków – bezdomni w przedwojennej Warszawie, histmag.org, październik 2015.

Bojarski P., Śmierć arcymistrza, Gazeta.pl/Ale historia, sierpień 2015.

Bołdok S., Antykwariaty artystyczne, salony i domy aukcyjne. Historia warszawskiego rynku sztuki w latach 1800–1950, Warszawa 2004.

Bratny R., Kolumbowie. Rocznik 20, Warszawa 1987.

Burnetko K., Ratajzer i żydowscy mściciele, „Newsweek Historia”, kwiecień 2013.

Chlebowska E., Szmalenberg H., Miła 18 – warszawska Masada, Wyborcza.pl, maj 2008.

Ciborowski A., Warszawa, o zniszczeniu i odbudowie miasta, Warszawa 1969.

Edelman M., Bereś W., Burnetko K., Życie do końca, Kraków – Limanowa 2012, Warszawa 2013.

Fiszman-Sznajdman R., Mój Lublin, Lublin 1989.

Gawkowski R., Futbol dawnej Warszawy, Warszawa 2013.

Gopaniuk K., Chanajki Białystok. Egzotyczna dzielnica bandytów, prostytutek, biznesmenów i biedaków, Wspolczesna.pl, styczeń 2013.

Gronkowski D., Geniusz na miarę XXI wieku Paul Morphy, Warszawa 2013.

Jagielski J., Przewodnik po cmentarzu żydowskim w Warszawie przy ul. Okopowej 49/51, Warszawa 1996.

Janicki K., Smarkacze z rewolwerami. Nieletni przestępcy w przedwojennej Polsce, Ciekawostkihistoryczne.pl, listopad 2013.

Jarmolik W., Chanajki: Zakazana dzielnica. Rządził nią król Chanajek, Poranny.pl, lipiec 2011.

Józef Pachołek: kaliski gangster – poliglota, oprac. A. Gierz, faktykaliskie.pl, maj 2015.

Kalicki W., Pierścionek został, wyborcza.pl, listopad 2008.

Kalicki W., Świadek tylko czyta, „Duży Format”, kwiecień 2008.

Kowalski W., Hitler w Warszawie – wizyta, która mogła odmienić losy wojny, dzieje.pl, październik 2014.

Kultura „ochweśnicka” – zajęcia, język i obyczaje mieszkańców Ślesina, oprac. Grzegorz Piasecki, profesor.pl.

Lada W., Polscy terroryści, Kraków 2014.

Lange H., Alarm w Cedegrenie, Warszawa 1961.

Lissowski T., Szachiści w Palmirach, Sztetl.pl.

Lubetkin C., Zagłada i powstanie, Warszawa 1999.

Majewski J.S., Warszawa nieodbudowana. Żydowski Muranów i okolice, Warszawa 2012.

Majewski J.S., Zieliński J., Spacerownik po żydowskiej Warszawie, Warszawa 2014.

Marat E., Wójcik M., Made in Poland. Opowiada jeden z ostatnich żołnierzy Kedywu Stanisław Likiernik, Warszawa 2014.

Niepiękne dzielnice; reportaże o międzywojennej Warszawie, wyb. i oprac. J. Dąbrowski, J. Koskowski, Warszawa 1964.

Nowik M., Gdy upadła Warszawa. O Polaku, który mógł zabić Hitlera, m.newsweek.pl, wrzesień 2015.

Piątkowska M., Życie przestępcze w przedwojennej Polsce. Grandesy, kasiarze, brylanty, Warszawa 2012.

Piotrowski R., Ślepy Maks. Historia łódzkiego Ala Capone, Warszawa 2014.

Polski słownik judaistyczny. Dzieje, kultura, religia, ludzie, oprac. zbiorowe, Warszawa 2003

Rawicz J., Doktor Łokietek i Tata Tasiemka, Warszawa 1968.

Skrzyński M., Opowieści wędrowca, Poznań 2012.

Słownik kminy ochweśnickiej – żargonu wędrownych handlarzy dewocjonaliów ze Skulska i gęsi ze Ślesina, oprac. A. Budzińska, H. Łakomiak, gim3.miasto.zgierz.pl.

Szarota T., Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Warszawa 2010.

Teitelbaum A., Warszewer hejf, Central-Farband fun Pojlisze Jidn in Argentine, tłum. A. Ciałowicz, Buenos Aires 1947.

Umiastowski A., Lissowski T., Felietony, Andrzej Szulce opowiada, Szachowavistula.pl, 2008.

Warszawskie getto, Warszawa 1988.

Wilkoszewski F.D., Kat Maciejowski usunięty z posady z powodu pijackich awantur, „Goniec Częstochowski”, 29.09.1932.

Wolsza T., Arcymistrzowie, mistrzowie, amatorzy... Słownik biograficzny szachistów polskich, tom V, Warszawa 2007.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij