- W empik go
Czarny deszcz - ebook
Czarny deszcz - ebook
W ziemię na terenie ośrodka wojskowego Stanów Zjednoczonych Europy uderza sonda wysłana przez obcą cywilizację. Tuż przed trafieniem w powierzchnię planety obiekt emituje wiązkę energii, która zmienia strukturę materii w tym miejscu, co pozwala jej przeniknąć w jej głąb. Ma to jednocześnie wpływ na pięcioro pracowników laboratorium, którzy jako jedyni przeżyli to zdarzenie. Po opuszczeniu przez nich szpitala ich organizmy mutują. Wokół nich zaczynają się dziać trudne do wyjaśnienia zjawiska. Kilka dni później do jednego z polskich portów zawija żaglowiec z załogą nieznanego pochodzenia. Na brzeg schodzą postacie rodem z innej epoki. Wśród nich są dwie osoby posiadające wiedzę tajemną i władające magią. Kiedy okoliczności sprawiają, że laboranci spotykają się z magami, na Ziemi zaczyna padać czarny deszcz.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66192-00-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książkę dedykuję koleżankom
i kolegom z laboratorium
z okazji 100 rocznicy niepodległości Polski
Młodzieży Polska, patrz na ten krzyż!
Legiony Polskie dźwignęły go wzwyż,
przechodząc góry, doliny i zwały,
do Ciebie Polsko i dla Twej chwały.
Słowa wyryte na krzyżu postawionym na przełęczy Rogodze
autor: Adam Szania
II Brygada „Żelazna” Hallera
Podziemny bunkier Wojskowego Instytutu Badawczego Stanów Zjednoczonych Europy.– To mówisz, że spadnie jakieś dziesięć kilometrów od nas… – Technik łączności oglądał mapę obszaru na monitorze.
– Tak wyliczyli ci z NASA.
– NASA? To brzmi jak dowcip.
– Korzystali z naszej MEDUZY.
– Aa? Dużo czasu zostało?
– Masz zegar… cholera!
– Gdzie ten zegar?
– Nieważne! Przyśpieszyła!
– Co przyśpieszyło?
– Jak to co?! Meteoroida!
– Jaja sobie robisz? Jak mogła przyśpieszyć? Przecież to nie pojazd.
– Otóż to. Pięć godzin. Poczekaj, nie! Ciągle przyśpiesza. CZERWONY ALARM!
– Co ty pieprzysz? Jaki…
– OGŁASZAM CZERWONY ALARM! Meteoroida zmieniła kurs! Włączam maskowanie i zakłócanie elektroniczne!
W bunkrze zawyły syreny alarmowe i zamigotały, pulsując, czerwone ledowe ekrany na ścianach. Komputery włączyły systemy obronne jak podczas ataku. Na obrzeżach bazy z podziemi zostały wysunięte wyrzutnie rakiet i działa laserowe. Odpalone jedna za drugą, w przestrzeń kosmiczną poleciały cztery pociski z głowicami pozytonowymi. Kierowane przez satelitarny system MEDUZA w ciągu kilku sekund dotarły prosto do celu. Eksplodowały i nic. Sztuczna inteligencja MEDUZY odpaliła następne cztery, atakując jednocześnie obiekt swoimi działkami laserowymi.
Tuż przed uderzeniem w ziemię meteor wysłał pulsującą wiązkę promieniowania nieznanego typu. Trafiła ona dokładnie tuż obok bunkra. Warstwa gleby i skał zaczęła parować albo dymić jak podczas spalania. Taki obraz został zarejestrowany przez śledzące ją cały czas kamery MEDUZY. Wiązania grawitacyjne na poziomie atomowym pierwiastków uległy rozpadowi, ułatwiając mu przebicie przez skorupę ziemską. Uderzenie w ziemię było precyzyjne i nie licząc huku, czyli efektu związanego z prędkością ponaddźwiękową, z którą spadł, nie wywołało żadnego wstrząsu. W miejscu przejścia powstał kilkunastometrowej średnicy otwór, z którego w krótkim czasie wytrysnęła lawa. Erupcja trwała jakiś czas, by po zalaniu okolicy wraz z podziemnym laboratorium zastygnąć. Temperatura magmy powoli spadała, gdy w najbliższym sąsiedztwie wylądowały pierwsze pojazdy. Zdalnie sterowane roboty wypełzły i wyleciały z ładowni, po czym rozpoczęły zbieranie wszelkich dostępnych danych. Prześwietliły i przeskanowały każdy centymetr kwadratowy ziemi oraz stygnącej masy wulkanicznej. W bunkrze zarejestrowały oznaki życia. Na obrazach holograficznych wyświetlono symulację i określono miejsce. Padła komenda, aby zrobić dojście do będących w tym miejscu ludzi. Ściągnięto maszyny górnicze i po dwóch godzinach ekipa ratunkowa sforsowała główny właz. Oględziny pierwszego poziomu przyniosły jeden wniosek – wszyscy tu zginęli od wysokiej temperatury lawy. Ściana, przy której przeszła wiązka, przestała praktycznie istnieć, przez co nic nie powstrzymało lawy przed zalaniem pierwszego pomieszczenia. Ratownicy zaczęli schodzić szybem wentylacyjnym na niższy poziom. Sytuacja wszędzie wyglądała identycznie. Rannych znaleziono dopiero na poziomie laboratoryjnym, wśród pracujących tu techników. Pięciu z całego zespołu było w stanie krytycznym, ale żyło dzięki pancerzom, które mieli na sobie podczas przeprowadzania badań. Natychmiast przetransportowano rannych na górę, po czym przewieziono ich do wojskowej kliniki medycznej.
*
Czterowirnikowe transportery opancerzone Wojsk Desantowych, ledwie mieszcząc się obok siebie, opadły na lądowisko pomiędzy budynkami. Tu czekali na poszkodowanych lekarze wraz z zespołami reanimacyjnymi – w trakcie transportu zgłoszono, że stan pacjentów uległ pogorszeniu. Po pochylniach zjechały wózki medyczne zabudowane aparaturą. Pośród niezliczonej ilości kabli i rurek można było dostrzec kształt ludzkich ciał. Lekarze rzucili okiem na odczyty. Było źle, pomimo że urządzenia podtrzymujące życie cały czas dozowały dożylnie i bezpośrednio do niektórych organów środki podtrzymujące ich funkcjonowanie. Zastosowana śpiączka farmakologiczna niewiele pomagała stymulowanemu nieustanie sercu. Jego bicie nieuchronnie zmierzało do zera. Wózki zostały skierowane bezpośrednio na sale operacyjne, dokąd wysyłano nieustannie informacje o stanie pacjentów. Dosłownie na kilkadziesiąt sekund przed wjazdem przez drzwi na sale wszystkie czujniki wskazały stan agonalny u każdego z pacjentów. Z błyskawicznie wysuniętych wysięgników prosto w serca zostały wbite cieńsze od włosa elektrody. Oprócz prądu popłynęła nimi między innymi adrenalina. Wszystkie pięć serc podjęło momentalnie ponownie pracę. Lecz gdy zabiły mocniej raz i drugi, ich praca nieoczekiwanie ustała.
– Migiem, bo ich tracimy! – krzyknął czuwający nad wszystkim ordynator oddziału. – Defibrylacja! – krzyknął ponownie.
Lekarze wcisnęli przyciski uaktywniające urządzenia. Zespoły w pośpiechu rozdzieliły się, po czym każdy z nich wpadł biegiem na swoją salę, a serca ponownie podjęły pracę.
– Nic nie rozumiem. Wszystkie parametry są w normie. O co tu chodzi… – myślał głośno anestezjolog.
– Jeżeli utrzymamy ich jeszcze przez kilka minut, to będziemy wiedzieć – odpowiedział chirurg.
Pacjenta przełożono na stół operacyjny, a urządzenia diagnostyczne w kilka sekund precyzyjnie zeskanowały i opisały stan organizmu.
– Dziwne… Brakuje głównie ciężkich metali? Co to…
– Podajmy mu preparaty… – zaczęła jedna z pielęgniarek.
– Zaraz, siostro – przerwał jej. – Piątka, jaki jest stan pacjenta u was? – zapytał w przestrzeń.
– Brakuje mu ciężkich metali w organizmie – usłyszeli.
– Nasz na jedynce ma dokładnie to samo – dodał inny głos.
– Podajemy mu brakujące substancje i zobaczymy, co się będzie działo – zdecydował chirurg.
Pielęgniarka asystująca udała się pośpiesznie do podręcznej szafki i wyjęła woreczek z płynem. Szybko wróciła na miejsce, zawiesiła go na zaczepie i podłączyła do wenflonu. Dozownik zaczął wolno przetaczać zawartość do żyły.
– A teraz pozostaje nam tylko…
Pod powiekami pacjenta coś lekko zabłysło i niespodziewanie dla nich wszystkich otworzył szeroko oczy. Zaraz potem równie szybko je zamknął. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego miejsca do uszu wszystkich w sali operacyjnej dotarł jakiś dziwny dźwięk o wysokiej częstotliwości. Przypominał on brzęczenie setek pszczół. Ludzie spojrzeli po sobie, szukając potwierdzenia, że to nie omamy słuchowe. Anestezjolog już zamierzał to skomentować, gdy nagle zgasło światło. Coś głośno syknęło i poczuli swąd palonej izolacji. Przez kilka sekund ciemności rozświetlały wskaźniki z aparatury wózka zasilanej akumulatorami, lecz i one w końcu zgasły.
*
– Wyprzedzili nas znacznie – powiedział stojący na dziobie kilkudziesięciometrowego okrętu mężczyzna ubrany w czarny skórzany strój. Na jego plecach wisiał sporych rozmiarów miecz.
– Może użyli tylko kolejnego czaru – stwierdziła stojąca niedaleko niego kobieta, patrząc w bok.
– Nie. Wykorzystali ostatnią bryzę wiatru i odpłynęli. – Mężczyzna skręcił głowę w kierunku zwisających luźno płócien żagli.
– To sam wyczaruj trochę wiatru – doradziła jego asystentka, adeptka sztuk magicznych.
– Oczywiście żartujesz, Keetyko. Jak zwykle zresztą. – Popatrzył na nią. – A magiczne pozostałości po bitwie?
– Niebezpieczeństwo. To tylko stare księgi, Marlan. Stare i nieaktualne – dodała.
– Może i stare, a może nawet i nieaktualne… Ale nie zamierzam tego sprawdzać na własnej skórze.
– No to kolejne zabójstwo… Tym razem na Karun ujdzie im płazem, a my jak zwykle…
To go odrobinę rozsierdziło. Mężczyzna spojrzał uważnie na młodą kobietę. Nie pierwszy raz wypominała różnym możnym tego kraju wcześniejsze uniki, które oni nazywali zaniedbaniami. Najgorsze było to, że miała całkowitą rację. Na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci zbyt dużo zbrodni nie zostało ukaranych.
– Keetyko… – nie dokończył.
Mag wyciągnął przed siebie ręce i wypowiedział zaklęcie przywołujące silny wiatr. Zaraz potem zrobił obrót w miejscu, kierując porywistą bryzę prosto w żagle. Te wypełniły się i okręt szarpnięty przez nadęte żagle ruszył szybciej. Trwało to jednak bardzo krótko. Niespodziewanie powietrze dookoła nich zalśniło od płomieni, które nie wiadomo jak ani skąd nagle otoczyły okręt.
– Marlan, zrób coś! – krzyknęła kobieta.
Mag ponownie wyciągnął przed siebie ręce i już zamierzał ingerować, kiedy równie niespodziewanie wszystko zniknęło. Statek płynął dalej pchany siłą rozpędu. Żagle znów zaledwie załopotały pod wpływem słabego powiewu. Chwilę później jednak szarpnął nimi mocniejszy szkwał. Wszyscy będący na pokładzie chwycili się czegokolwiek, co było w zasięgu rąk, i nie zdążyli zareagować na dziwne zjawisko.
– Marlan… co to było? – zapytała adeptka.
– Wiatr – odpowiedział zdziwiony, że pyta.
– Ja nie o tym…
– Mm… Raczej nic o magicznym pochodzeniu. Nic takiego w tym nie wyczułem, chociaż… zaklęcie mogło sprawić, że… to coś się uaktywniło – dokończył, nie całkiem przekonany o słuszności swoich wniosków.
Dziewczyna kiwnęła głową do swoich myśli. Jego słowa potwierdziły jej odczucia i dodały wątpliwości. Westchnęła tylko i wytężyła swoje magiczne zmysły.
– Wyczuwasz ich w pobliżu? – zapytała po dłuższej chwili.
Milczał skupiony na tym, co robił.
– Nie – odpowiedział po dłuższej chwili. – Okręt co prawda płynie zdecydowanie szybciej… ale jeżeli oni natrafili na ten szkwał wcześniej, to…
– Są już poza zasięgiem. To masz na myśli?
Kiwnął głową, potwierdzając.
– Czyli… wracamy?
– Zaskoczę cię, ale jeszcze nie.
Znów zamilkł, myśląc o czymś. Nie przeszkadzała mu w tym.
– Popłyniemy na wschód. To jest jedyny kierunek, który mogli obrać – zdecydował. – Będziemy płynąć aż do zmierzchu – dodał, dając znak sternikowi, aby zrobił skręt.
– Wreszcie. – Kobieta odetchnęła z ulgą.
Uśmiechnął się do niej, a ona odpowiedziała uśmiechem.
– Nie spałaś całą noc… Odpocznij – zaproponował jej.
– Ym… Chciałabym być…
– Obudzę cię – obiecał.
– W takim razie dobrze. – Obróciła się i ruszyła ostrożnie w stronę nadbudówki.
W swojej kajucie użyła prostych czarów, aby uspokoić wodę w bali do pobieżnej toalety. Zaraz potem i po zmianie bielizny założyła swój skórzany strój i położyła się na koi. Zaczepiła zrobioną z grubych sznurów sieć zabezpieczającą przed wypadnięciem podczas znacznych przechyłów i niemal natychmiast zasnęła.
*
Obudziło ją spokojne kołysanie przy bocznej fali. Otworzyła oczy. Nie pierwszy raz była na morzu, toteż szybko zorientowała się, co i jak. Niespodziewanie zassało ją w żołądku z głodu. Zdała sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie miała okazji, aby cokolwiek zjeść. Za bulajem było szaro. Nadchodziła noc. Ktoś zastukał w drzwi kajuty.
– Zaraz – powiedziała i odpięła sieć zabezpieczającą przed spadnięciem z koi.
Zwinnie zeskoczyła na podłogę pokładu.
– Wejdź, Marlan – powiedziała, wyczuwając słabą emanację jego magicznej mocy.
Jej mistrz otworzył drzwi. Zanim wszedł, przepuścił przed sobą pomocnika kuka z tacą pełną jedzenia. Rosły młodzian położył kolację na stole i bez słowa wyszedł. Widać było, że jest odrobinę skonsternowany ich obecnością. Mag przysiadł na sąsiedniej koi.
– Zjemy i zdecydujemy, co dalej – powiedział do niej.
– Bardzo chętnie. Tak mnie zassało, że… – Pokręciła głową. – Wnioskuję, że nici z pogoni – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Niestety. Jednak do lądu nie mamy daleko. Chcesz płynąć dalej? – zapytał.
– A ty nie?
– Możemy mieć kłopoty.
– Do brzegu możemy dopłynąć szalupą i tam się rozejrzeć. – Sięgnęła do półmiska z mięsem.
– Możemy. – Patrzył na nią z uwagą.
– Jedz. – Wskazała na półmisek.
Sięgnął ręką przed siebie i nagle zamarł w bezruchu. Ona też to wyczuła. Coś płynęło w ich stronę.
– Nadal jesteśmy osłonięci czarem? – zapytała.
Kiwnął twierdząco głową.
– No to nie ma… – nie dokończyła.
W bulaju dostrzegła zarys jakiegoś obiektu. Zakołysało nimi solidnie, a do tego dał się słyszeć groźny zgrzyt tarcia i trzask pękającego drewna. Oboje zerwali się na nogi i rzucili do drzwi. Nie było czasu na otwieranie portalu teleportacyjnego. Szybciej było na nogach. Wbiegli na pokład. Minęło ich właśnie coś olbrzymiego. Dwa uderzenia serca później okręt zniknął w oddali, a oni stali z otwartymi ustami. Zaskoczenie trwało dłuższą chwilę.
– Co to… Marlan… co to było? – zapytała z lekkim drżeniem w głosie dziewczyna.
– Tego nie wiem. Płynęło… więc chyba okręt. Gorzej z naszym statkiem. – Wskazał na zniszczenia.
Miał rację. Przedni maszt złamany. Reje na drugim maszcie połamane. To był efekt tego, że otarli się burta o burtę.
– Ale co pływa tak szybko przy bocznym wietrze? – zapytała. – A do tego jest tej wielkości?
– Tego nie wiem. – Był równie zdezorientowany. – Ale wiem, że musimy dopłynąć do jakiegokolwiek portu.
Pokiwała odruchowo głową, potwierdzając jego słowa.
– Teraz nie mamy innego wyjścia – mruknęła.
Podszedł do nich kapitan statku.
– Jakie są rozkazy? – zapytał maga.
– Płyniemy na ląd. Znasz tu pewnie jakiś port. Trzeba… – Wskazał na zniszczenia.
– Znam, panie. Mamy trochę ładunku… Możecie udawać kupców – dodał.
– Całkiem niezły pomysł, kapitanie. Nie pytaj mnie o to, co nas minęło – uprzedził. – Bo nie mam pojęcia – dodał. – Poradzicie sobie czy może…
– Nie trzeba, panie. Damy sobie radę. Może tylko… No, ten czar…
– W sumie masz rację, bo ktoś następny może nas staranować i zatopić. – Pstryknął palcami.
Przestrzeń wokół nich uległa małej zmianie. Teraz było nieco jaśniej, ale noc nadchodziła nieubłaganie.
– Trochę na zachód jest port w wolnym mieście Carakbaru. – Kapitan spojrzał na niebo, lecz na gwiazdy było jeszcze za wcześnie.
– Słyszałem o nim. – Kiwnął głową. – W takim razie płyń do tego Carakbaru. Mam nadzieję, że dotrzemy tam o świcie.
– Wcześniej raczej nie – mówiąc to, kapitan spojrzał na uszkodzenia.
– Chodźmy, Keetyko. Nic tu po nas. – Ruszył pierwszy.
Kobieta wpatrzona przez dłuższy czas w stronę, gdzie zniknął tamten kolos, drgnęła i poszła za magiem.
– Dokończysz kolację? – zapytała po drodze na dół.
– Raczej nie. Idę spać, a tobie radzę to samo.
– Bo ja wiem… – Nie była przekonana.
– Już nie myśl o tym wszystkim – poradził jej, chociaż sam był niespokojny.
Nie opuszczała go myśl, że na południu za morzem, gdzie teraz byli, ludzie coś wymyślili. Coś, co daje im przewagę. Nie był w stanie sobie wyobrazić, ilu takim okrętem można przewieźć ludzi, koni czy też machin oblężniczych. „Może nawet całą armię”, skonkludował w myślach. Odkrycie tego było teraz dla nich najważniejszym zadaniem. To zdecyduje o być lub nie być dla ich królestwa i pozostałych będących z nimi w przymierzu. Na razie te niewesołe myśli postanowił zostawić dla siebie. Pożegnali się przed jego drzwiami.
*
O świcie zamajaczył przed nimi odległy brzeg lądu. Oboje stali na dziobie okrętu.
– Nie za blisko, kapitanie, bo wyczuwam płyciznę – uprzedził mag.
W sporej odległości dostrzegli pomalowane na biało molo, wysunięte w morze. Nieco dalej od linii brzegu stały jakieś budowle. Nawet marynarze przyzwyczajeni do różnych widoków patrzyli na nie niedowierzająco. To coś nie do końca przypominało domy zamieszkiwane w ich stronach ani gdziekolwiek indziej. Nie mieli pojęcia, że na jednej z ławek na molo obudził się po nocnej imprezie chłopak. Patrzył na przepływający statek z otwartymi ustami.
– Szlag by to trafił. Co ja łyknąłem, że jeszcze mnie trzyma – mruknął do siebie.
Okręt przepłynął, a on nadal nie wierzył w to, co zobaczył.
– Od dzisiaj żadnych kwasów – obiecał sobie solennie i położył się ponownie na ławce, aby dospać.
*
Postawny mężczyzna, nieco powyżej pięćdziesiątki, w przykrótkiej szpitalnej piżamie stanął w uchylonych drzwiach do sali. Prawą ręką trzymał stojak z zawieszoną kroplówką. Patrzył na leżące kobiety. Oddychały równo i miarowo, jakby spały.
– Popatrzyłeś już sobie, Leszek? – usłyszał głos szczupłej blondynki leżącej na jednym z dwóch łóżek.
– Jeszcze nie – odpowiedział żartobliwie. – Nigdy nie miałem okazji, bo zawsze jesteście…
– Nie rozwijaj się, chłopie – chciała go zgasić druga.
– Zostaw go, Renata. Nie żałuj mu… widoków – prowokowała ta pierwsza.
– W sumie masz rację, Olka. Ktoś jeszcze przeżył? Co to właściwie było?
– No właśnie, co to było? Jak Tomek i Marek?
– Meteoryt… Przynajmniej tak mówią – odpowiedział głos zza pleców Leszka.
– Tomuś! – Renata podsunęła się do pozycji siedzącej. – Nie wchodź tu, zbereźniku.
– No coś ty? – Wyłonił się zza pleców z uśmieszkiem, który świadczył o czymś zupełnie innym. – Przyszedłem popa… przywitać się – poprawił się.
– Otóż to… Popatrzeć. Kobiety nie widziałeś. – Aleksandra też przesunęła się do pozycji siedzącej.
– Ciebie w piżamie nie. – Wszedł wolno ze swoim stojakiem do pokoju.
– Przyjdą piguły, to ci dadzą…
– He, he, he. Dadzą… myślisz? – przerwał jej.
– Ty to tylko o jednym… – Renata szukała czegoś w zasięgu ręki, aby tym w niego rzucić.
– Co z Markiem? – zapytała Aleksandra.
– Z nami go nie ma – stwierdził Leszek.
– Cholera… Czyżby…
– Na razie nic nie mówią i to jest ciekawe. Może jest pod respiratorem – wtrącił się Tomek.
– O! Idzie lekarz… zapytam. – Leszek obrócił głowę w tamtą stronę. – Panie doktorze, co z naszym kolegą?
– Jego stan jest podobny do waszego…
– To dlaczego go tu nie ma? – zapytała z daleka Aleksandra, która była trochę bardziej niecierpliwa.
– Nic. To znaczy nie chce się wybudzić – odpowiedział, kiedy doszedł.
– Aa. Czyli poza tym…
– Tak. Poza tym wszystko w normie. Jutro was wypisujemy – poinformował ich.
– Nie ma pośpiechu… – zaczął Tomek.
– No pewnie! Ty byś tylko leżał – ofuknęła go Renata.
– Z tobą…
Nie dokończył, bowiem nagle ściemniły się wszystkie światła, a sekundę później zgasły całkowicie.
*
– Co to? – zapytała Aleksandra.
– Przepraszam, muszę… – lekarz przerwał i usłyszeli odgłosy jego kroków w głębi korytarza.
– To złudzenie… czy ja już kiedyś miałam z taką sytuacją do czynienia? – zapytała sama siebie Renata.
– No… – Tomek chciał coś dodać, ale znów nie dokończył.
– Ale dlaczego w naszym pokoju jest tak ciemno… Przecież jest dzień – stwierdziła Aleksandra.
– Bo jesteśmy głęboko pod ziemią… a te okna to tylko ekrany – wyjaśnił Leszek. – Jak zawsze.
– No coś ty? Z jakiego… – nie skończyła, bo tym razem przerwał jej Tomek.
– W sali obok jest obcy, którego wyciągnęli ze statku, bo to nie był meteoryt – zaskoczył ich informacją. – To dlatego gasną te światła.
– Co ma ktoś… nawet obcy do prądu? – zapytała Renata, nie bardzo wierząc w te słowa. – Jesteś nie gorszy bajerant niż Marek. Naprawdę to tylko kwestia…
– Pewnie padła podstacja, a generatory nie zaskoczyły – wyjaśnił Leszek.
– Z Markiem jest problem – zaczął dobrze słyszalnym szeptem Tomek.
– Problem? Jaki? – zapytała Aleksandra.
– Podsłuchałem pielęgniarki…
– No mów wreszcie – nalegała Renata.
– Z tym wybudzeniem to ściema. Ta piguła mówiła, że wyrosły mu dodatkowe ręce i…
– Tomuś, idź ty już w końcu do siebie – poradziła mu Renata.
– Nie trafię, bo jest ciemno – jego głos był z jakiegoś powodu coraz lepiej słyszalny.
Nagle w korytarzu pojawiły się mocne smugi światła. Kilka osób szło w ich stronę z latarkami, oświetlając między innymi Leszka stojącego w drzwiach. Lekka poświata odbita od ścian korytarza rozproszyła odrobinę ciemności w sali.
– Tomek, tylko bez straszenia. – Aleksandra była odrobinę spięta z emocji.
– Panowie, proszę wracać do sali – powiedział ochrypłym głosem jeden z nadchodzących.
– A niby dlaczego? – zapytał Leszek.
– Bo takie są przepisy – usłyszał w odpowiedzi.
– Zaraz. Skąd ten nagły pośpiech. – Nie zamierzał tego robić, bo tak chcieli tamci.
– Pośpiech… Pociąg – zabrzmiało to trochę komicznie. – Aa. Bo takie są przepisy – powiedział chropawy głos.
Ubiór pielęgniarzy zaskoczył odrobinę obu mężczyzn. Wyglądali raczej jak siostry zakonne pracujące w szpitalach na początku lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Tomek wręcz parsknął śmiechem.
– Co cię tak bawi? – zapytał inny pielęgniarz.
– Bo wyglądacie jak z psychiatryka – wtrącił Leszek.
– Dosyć zabawy! Idziecie dobrowolnie czy mamy wam pomóc?! – odezwał się ten, który zagadnął ich jako pierwszy.
Tego było za dużo jak dla Leszka.
– Jesteście pewni, że dacie radę? – prowokował.
– Leszek, daj spokój – usłyszeli głos Renaty.
– Co daj…
Nie zdążył dokończyć zdania, bo pielęgniarz złapał go za przedramię. On puścił trzymany stojak i błyskawicznie uderzył mężczyznę w miejsce na wysokości obojczyka, aby go odepchnąć od siebie. Nie włożył w to zbyt dużo siły, a i tak trafiony zatoczył się do tyłu. Drugi, który chciał pomóc koledze, nadział się na łokieć i nagle bez innego widocznego powodu prysł na boki olbrzymimi kroplami, jakby eksplodowała kula wody. Dziesiątki litrów bezbarwnego płynu opadło z chlupnięciem na podłogę, tworząc sporą kałużę. Jego latarka rodem z początku dwudziestego wieku także upadła na podłogę i gasnąc, zniknęła w tej kałuży. Tomek z Leszkiem zamarli na sekundę w bezruchu, nie bardzo wiedząc, co robić. Pozostali trzej nie przejęli się tym zjawiskiem i zamierzali kontynuować to, co zaczęli. A że chwycili ich za ręce, toteż obaj szarpnęli się, chcąc je uwolnić. Tamci trzymali ich zbyt słabo, więc nie mieli z tym większego problemu.
– Co wy tam wyprawiacie? – zawołała z ciemności Renata.
Nie odpowiedzieli, gdyż Tomek robił właśnie unik przed ciosem zadanym latarką, a Leszek pociągnął głowę innego do unoszonego kolana. Zderzenie z kolanem sprawiło, że przeciwnik w dokładnie ten sam sposób eksplodował i zalał podłogę dziesiątkami litrów wody, mocząc przy tym piżamę. Natomiast Tomek po błyskawicznym uniku stanął za plecami atakującego i ciosem nasadą dłoni w kręgosłup sprawił, że ten również prysł olbrzymimi kroplami. Ostatni napastnik, nie zważając na to, co miało miejsce wcześniej, ruszył szybkim krokiem do pokoju, gdzie leżały w łóżkach obie kobiety. Snop silnego światła oślepił zaskoczoną Aleksandrę. Odruchowo zasłoniła swoje oczy dłonią i w tym samym momencie zabłysło oświetlenie w sali i na korytarzu. To światło oślepiło na moment wszystkich, łącznie z pielęgniarzem. Pierwszy odzyskał możliwość widzenia Leszek. Ponieważ był dwa kroki za napastnikiem, bez zastanowienia zrobił wypad do przodu i prawym sierpowym zdzielił go w bok głowy. Postać pękła i woda powstała z niej spadła z głośnym chlupotem na podłogę, tworząc i tu sporą kałużę. Trochę trwało, nim wszyscy czworo doszli do siebie po tym ataku. Patrzyli na siebie z zaskoczeniem na twarzach.
– Co to takiego było? – zapytała Aleksandra.
– To też, ale kto to był i czego od nas chciał? – zawtórowała jej Renata.
*
– Widzisz ten żaglowiec? – Keetyko pokazała magowi. – Tam jest chyba port. – Skierowała rękę na widoczne z daleka betonowe wejście do portu.
– Czy zauważyłaś może, że płynie bez żagli? Coś tu jest nie tak – dodał.
– Może mają jakiś układ z magiem i płynie z pomocą magii.
– Może… Hm. Tylko on w ogóle nie ma żagli, tylko gołe maszty. A te wysokie… chyba domy?
– Poddaję się, Marlan. Faktycznie nie da się tego wszystkiego wytłumaczyć. Wygląda to bardzo tajemniczo. Nikt z kupców ani szpiegów królestwa nie wspominał o czymś takim w ostatnim czasie.
– Tak. Tego nie da się osiągnąć w tak krótkim czasie.
– Jednak musimy zawinąć do portu, bo inaczej będziemy mieli problem z przepłynięciem morza i powrotem do domu – dokończyła.
– Wiem, ale musimy być ostrożni. Lepiej zejdź pod pokład do swojej kabiny, a ja się rozejrzę w porcie – powiedział.
– Przestań. Z jakiego powodu mam to zrobić?
– Zwykła ostrożność.
– To nie są południowe, dzikie wyspy – zaooponowała.
– Jak chcesz.
– Ty myślisz, że ktoś zechce mnie porwać? Poza tym poradzę sobie. O, właśnie!? Idę po swój miecz – zdecydowała i szybkim krokiem opuściła pokład.
Wróciła, zanim dopłynęli w pobliże wejścia do portu.
– Zobaczymy to razem – powiedziała pogodnie.
Kiedy tylko dopłynęli, od razu było widać, że naprawdę coś jest nie tak z tym miejscem. Przy obu nabrzeżach były zacumowane małe stateczki bez masztów. Bardziej nawet przypominały duże łodzie lub szalupy niż cokolwiek większego, a na redzie przecież nie było żadnych okrętów. Zanim dopłynęli do nabrzeża, zauważyli ich ludzie chodzący po porcie. Zaczęli się gromadzić w miejscu, gdzie cumowali. Tu było następne zaskoczenie. Nikt, kogo znali, nie wyglądał jak oni. Wszyscy mieli na sobie różnokolorowe stroje z cienkiego materiału. Niektórzy mężczyźni byli ubrani w krótkie spodnie i mieli wyciągnięte na zewnątrz koszule. Natomiast kobiety były niemalże nagie w swoich krótkich sukienkach. W niektórych przypadkach nie sięgały one nawet do kolan. Mag spojrzał na swoją asystentkę. Dostrzegł na jej twarzy spory rumieniec. Nie rozumiał tylko, czym był on spowodowany. Słońcem, które zaczynało przygrzewać, a może też tym, co zobaczyła.
– Marlan, uszczypnij mnie… bo chyba śnię – powiedziała do niego niedowierzającym głosem.
– Też wolałbym, aby to był sen – odpowiedział zaskoczony nie mniej niż ona. – Ale to nie jest sen – zapewnił.
– Co robimy?
Marynarze w tym czasie zacumowali okręt i wysunęli na nabrzeże trap. Stał przy nim kapitan statku.
– Idziemy. – Wzruszył ramionami. – Zobaczymy…
Nie dokończył, bo ludzie, których przybywało, zaczęli z jakiegoś powodu bić brawa, a niektórzy nawet wykrzykiwali coś w nieznanym im języku. To ich odrobinę stremowało.
– Czyżby na nas czekali? – powiedziała Keetyko.
– Nie mam pojęcia. Dziwnie to wygląda.
– Może powinniśmy coś zrobić. Tylko co? – Nie miała pojęcia. – A może ukłońmy się w ich stronę? – dodała i wykonała dworski ukłon jak przed władcą w ich kraju.
Ludzie zaczęli wiwatować, jakby witali królewską rodzinę.
– To jest bardzo sympatyczne – stwierdziła i zrobiła jeszcze jeden ukłon.
– Spróbuję znaleźć cieślę okrętowego i załatwię naprawę – powiedział Marlan do kapitana, po czym dotknął ręką sakiewki, którą miał w kieszeni spodni i przytroczoną do pasa cienkim rzemieniem. – A wy nie opuszczajcie okrętu. Zaraz jak tylko zejdziemy, wciągnijcie trap – polecił i sam zdjął swój obszerny kapelusz i także zrobił ukłon.
Lecz jak przystało na maga, był on mniej dworski. Po tym wszystkim zaczęli schodzić po trapie na nabrzeże.
*
Patrzyli oboje uważnie na tych, którzy stali przed nimi. Prawie wszyscy ludzie mieli na twarzach coś, co u nich było używane do poprawienia wzroku. Z tą różnicą, że tutaj było to wykonane z ciemnych szkieł, całkowicie zasłaniających oczy. Nosiły to nawet dzieci i wyrostki. Kiedy oboje dotarli do końca trapu, ludzie zaczęli schodzić im z drogi i jednocześnie do nich mówili. Z dziesiątek wypowiedzianych słów zrobił się spory harmider, do tego zupełnie niezrozumiały.
– Będziemy mieli chyba kłopot z porozumieniem się – oceniła Keetyko.
– Fakt. Ten język nie przypomina mi żadnego z tych, które znam.
Uśmiechali się przy tym życzliwie do wszystkich. Ludzie dokoła nich dotykali ich ubrań i zadawali przy tym niezliczone pytania. Niektórzy wskazywali na statek, potem na nich i robiąc gesty rękami wydawali dodatkowo okrzyki. Marlan i adeptka magii kiwali głowami, nadal odpowiadając jedynie uśmiechami.
– Nabieram coraz większego przekonania, że to miejsce zupełnie nie pasuje do naszego świata – oceniła Keetyko. – Ci ludzie nie wyglądają na takich, których gnębią problemy lub cokolwiek innego. To jest aż niewiarygodne.
Mag nie zdążył odpowiedzieć, gdyż stanął przed nimi równie wysoki jak on młodzian. Blokując im przejście i podtykając mu przed twarz jakiś przedmiot, o coś zapytał. Tuż obok stała trochę niższa kobieta i celowała w nich innym przedmiotem ze szklanym okiem, który przypominał do złudzenia używane przez nich lunety do patrzenia w dal. „Może to jest to”, przemknęło przez myśl Marlanowi.
– O co im może chodzić? – Keetyko nie potrafiła zrozumieć.
– Ominiemy ich i pójdziemy dalej – zdecydował.
Poklepał mężczyznę po ramieniu i ruszył w bok, aby go ominąć. Asystentka poszła za nim. Jednak mężczyzna nie dawał za wygraną i nadal podsuwając mu ten sam przedmiot, szedł równo z nim w tym samym kierunku, zadając pytanie w innym języku. Towarzysząca mu kobieta z tym czymś na ramieniu wyprzedziła ich i znów wycelowała w nich szklane oko.
– Ale uparty – skomentował jego zachowanie.
– Może daj mu jakieś pieniądze, to da nam spokój – wpadła na pomysł adeptka.
– Myślisz, że właśnie na to czekają?
– Dal mnie tak to wygląda.
– Może i masz rację. Czemu nie. – Wyjął z kieszeni spodni sakiewkę.
Otworzył skórzany mieszek i wyjął jedną złotą monetę. Czysty kruszec błysnął w słońcu, skupiając na sobie uwagę większości ludzi.
– Proszę – powiedział mag i drugą ręką przytrzymał za przegub rękę mężczyzny, po czym ją otworzył i położył złoty krążek na jego dłoni.
Ściągnął rzemyk sakiewki i schował ją do kieszeni. Mężczyzna był trochę zaskoczony, ale wziął palcami pieniądz. Obejrzał go z uwagą z obu stron. Potem, trzymając go wciąż w dwóch palcach, wyciągnął rękę w stronę dziewczyny z dziwnym przedmiotem. Obracając ją i pokazując raz z jednej, a potem z drugiej strony, coś mówił. Jednak jego słowa nie były skierowane do nikogo z ludzi otaczających ich ze wszystkich stron, a raczej do kogoś niewidzialnego. Przynajmniej Marlan odniósł takie wrażenie i natychmiast szeptem wypowiedział zaklęcie, które miało mu pokazać niewidzialne postacie. Jego zaskoczenie było ogromne, gdyż nikogo nie ujrzał. Za to niespodziewanie zrobiło się koło niego tłoczno. Ludzie zaczęli go delikatnie poszturchiwać, mówiąc podobne słowa. Jedna para rąk nie zamierzała go poklepywać, zrobiła coś zupełnie innego. Kobieta sięgnęła jedną dłonią do jego kieszeni i niewyczuwalnie wyciągnęła z niej sakiewkę, zaś drugą nożem ostrym niczym brzytwa równie niepostrzeżenie odcięła rzemyki od pasa. Gdyby nie czar wiążący sakiewkę z właścicielem, Marlan nawet by się nie zorientował, że został okradziony. Jego własność szybko wędrowała z rąk do rąk, aż ostatnia osoba, która ją przechwyciła, zaczęła wolno odchodzić z tego miejsca. Mag zdecydowanym ruchem odsunął mężczyznę stojącego mu na drodze i ruszył szybkim krokiem za złodziejem. Jego determinacja pomimo powściągliwego uśmiechu odniosła skutek. Ludzie schodzili mu pospiesznie z drogi, a on po chwili był tuż za tym mężczyzną. Tamten musiał odgadnąć po minach mijanych ludzi, że coś jest nie tak, bo nagle obrócił głowę w tył. W tym samym czasie rosły mag położył mu swoją ciężką dłoń na ramieniu i zacisnął mocno palce.
*