Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarny Język - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
41,00

Czarny Język - ebook

Kinch Na Shannack jest winien małą fortunę Gildii Poborców, która wyszkoliła go na złodzieja, a zatem nauczyła (między innymi) otwierania zamków, walki na noże, wspinania po ścianach, łagodzenia upadków, snucia kłamstw, zastawiania pułapek, a także kilku magicznych sztuczek. Ten dług sprawił, że teraz czeka przy starej leśnej drodze, by obrabować pierwszego podróżnego, który się napatoczy.

Ale dzisiaj Kinch Na Shannack wybrał niewłaściwą ofiarę.

Galva jest wojowniczką, która przeżyła brutalne wojny z goblinami, a także służką bogini śmierci. Szuka swojej królowej, która zaginęła, gdy jedno z miast na dalekiej północy upadło po ataku olbrzymów.

Po nieudanym napadzie, z którego szczęśliwie uchodzi z życiem, Kinch odkrywa, że losy jego i Galvy są ze sobą splecione. Wspólni wrogowie i niezwykłe niebezpieczeństwa zmuszają złodzieja i wojowniczkę do wyruszenia w świat, gdzie gobliny żywią się ludzkim mięsem, krakeny polują w mrocznych głębinach, a honor jest luksusem, na który niewielu może sobie pozwolić.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-74-0
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. LAS SIE­ROT

1

Las Sie­rot

Za chwilę mia­łem umrzeć.

Co gor­sza, mia­łem umrzeć pośród drani.

Nie, żebym bał się śmierci, ale być może to, z kim umie­ramy, ma zna­cze­nie. W końcu to ważne, w czyim towa­rzy­stwie przy­cho­dzimy na świat. Jeśli wszy­scy są ubrani w czy­stą bie­li­znę oraz jedwa­bie i z uwagą patrzą, jak wije­cie się w koły­sce, zapewne czeka was zupeł­nie inne życie niż wtedy, gdy pierw­szą rze­czą, którą zoba­czy­cie po otwar­ciu oczu, jest kozioł. Popa­trzy­łem na Pagrana i stwier­dzi­łem, że nie­po­ko­jąco przy­po­mina capa, gdyż miał pocią­głą twarz, długą brodę i uro­czy zwy­czaj żucia, nawet gdy nie miał jedze­nia w ustach. Pagran kie­dyś pra­co­wał na roli. Frella, która stała u jego boku w zardze­wia­łej kol­czu­dze, kie­dyś była jego żoną.

Teraz oboje byli zło­dzie­jami, choć nie tak sub­tel­nymi jak ja. Mnie szko­lono w ope­ro­wa­niu wytry­chem, wspi­na­niu się po ścia­nach, łago­dze­niu upad­ków, snu­ciu kłamstw, brzu­cho­mów­stwie, spo­rzą­dza­niu i odnaj­dy­wa­niu puła­pek. Byłem także nie­zgor­szym łucz­ni­kiem, skrzyp­kiem i nożow­ni­kiem. Do tego zna­łem kil­ka­dzie­siąt cza­ro­dziej­skich sztu­czek – drob­nych, lecz uży­tecz­nych. Nie­stety, byłem winny Gil­dii Pobor­ców tak dużo pie­nię­dzy za swoje szko­le­nie, że musia­łem koczo­wać w Lesie Sie­rot razem z tymi dur­niami, licząc na to, że uda mi się kogoś obra­bo­wać w sta­ro­świecki spo­sób. No wie­cie, gro­żąc mu śmier­cią.

Bycie roz­bój­ni­kiem jest zaska­ku­jąco opła­calne. Dołą­czy­łem do tej grupy led­wie mie­siąc temu, a już udało nam się obra­bo­wać kilka zbyt słabo strze­żo­nych wozów, porwać kilku maru­de­rów ze zbyt licz­nych grup, a nawet sprze­dać syna jed­nego z kup­ców grupce nie­uczci­wych żoł­nie­rzy, któ­rzy mieli nas ści­gać. Zabi­ja­nie ni­gdy nie przy­cho­dziło mi z łatwo­ścią, lecz byłem gotów posłać kilka strzał, byle tylko wygrze­bać się z gówna. Tak działa świat. Zebra­łem ponad połowę raty, którą mia­łem zapła­cić Gil­dii w Dożynki, by powstrzy­mać ich przed prze­ro­bie­niem mojego tatu­ażu, który wyglą­dał już wystar­cza­jąco źle.

A zatem kuca­łem w zasadzce i obser­wo­wa­łem samotną kobietę, która szła w naszą stronę Białą Drogą. Mia­łem złe prze­czu­cia wzglę­dem tej poten­cjal­nej ofiary, nie tylko dla­tego, że kro­czyła, jakby nikt nie mógł jej skrzyw­dzić, pod­czas gdy w koro­nach drzew wrzesz­czały kruki. Lizną­łem nieco magii, więc widzia­łem, że podróżna nią włada. Nie byłem pewien, jakiego rodzaju są to czary, ale wyczu­wa­łem w powie­trzu coś jakby chłód albo napię­cie przed burzą, które wywo­łuje gęsią skórkę. Poza tym cóż takiego mogła mieć przy sobie jedna kobieta, co byłoby cokol­wiek warte po podzie­le­niu mię­dzy sie­dem osób? A nie zapo­mi­najmy, że nasz przy­wódca zgar­niał podwójną dolę, w prak­tyce zaś nie­mal połowę łupu.

Popa­trzy­łem na Pagrana i lekko pokrę­ci­łem głową. Odwza­jem­nił spoj­rze­nie. Białka jego oczu były wyraź­nie widoczne, ponie­waż pokrył bło­tem całe swoje ciało, nie licząc dłoni, któ­rych potrze­bo­wał do komu­ni­ko­wa­nia się gestami. Pagran uży­wał żoł­nier­skiego języka gestów, któ­rego nauczył się pod­czas Gobliń­skich Wojen, o połowę uboż­szego niż zło­dziej­ski język, który pozna­łem w Niskiej Szkole. Brak dwóch pal­ców nie uła­twiał mu sprawy. Kiedy pokrę­ci­łem głową, wyko­nał w moją stronę jakiś gest. Sądzi­łem, że każe mi napra­wić sakiewkę, więc spraw­dzi­łem, czy pie­nią­dze z niej wypa­dają, ale po chwili uzmy­sło­wi­łem sobie, że pyta, czy wciąż mam jaja. No tak, doda­wał mi odwagi.

Wska­za­łem na nie­zna­jomą i wyko­na­łem gest ozna­cza­jący magiczkę, choć nie byłem pewien, czy Pagran go zna. Odpo­wie­dział, że magiczka stoi za moimi ple­cami, a przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało w pierw­szej chwili, ale tak naprawdę pole­cił, żebym wsa­dził ją sobie w dupę. Prze­nio­słem wzrok z dra­nia, z któ­rym za chwilę mia­łem umrzeć, na kobietę, która miała nas zabić.

Przy­naj­mniej takie mia­łem prze­czu­cie.

***

Żeby wędro­wać samot­nie Białą Drogą przez Las Sie­rot nawet w przy­jem­nie cie­pły dzień póź­nego lata w mie­siącu Popio­łów, trzeba być magi­kiem. Ewen­tu­al­nie pija­kiem, cudzo­ziem­cem, samo­bójcą lub każ­dym z nich po tro­sze. Ta kobieta wyglą­dała na cudzo­ziemkę. Miała oliw­kową kar­na­cję i czarną potar­ganą czu­prynę typową dla Span­thian. Do tego cha­rak­te­ry­styczne dla nich sil­nie zazna­czone kości policz­kowe, pre­zent od sta­rego impe­rium, które utrud­niały osza­co­wa­nie jej wieku. Dość młoda. Koło trzy­dziestki? Drobna, ale krzepka. Te zaspane oczy mogły nale­żeć do zabój­czyni, a poza tym była ubrana do walki. Na ple­cach nio­sła okrą­głą tar­czę, ryn­graf chro­nił jej gar­dło przed pode­rżnię­ciem i o ile się nie myli­łem, pod koszulą nosiła lekką kol­czugę.

Ostrze przy jej pasie było krót­sze od więk­szo­ści spo­ty­ka­nych broni. Zapewne był to spadín, pogromca byków, co ozna­czało, że musiała być Span­thianką. Tam­tejsi ryce­rze kie­dyś byli naj­lep­szymi jeźdź­cami na świe­cie, gdy jesz­cze mieli konie. Teraz pole­gali na sztuce walki mie­czem i tar­czą pocho­dzą­cej ze Sta­rego Keshu, zwa­nej Calar Bajat, któ­rej uczyli się od ósmego roku życia. Span­thia­nie nie lubią, gdy się im grozi, dla­tego byłem pewien, że jeśli zaata­ku­jemy, będziemy zmu­szeni do walki na śmierć i życie. Czy Pagran uwa­żał, że gra jest warta świeczki? Przy pasie nie­zna­jo­mej wisiały sakiewki z pie­niędzmi, ale czy zamie­rzał dać sygnał do natar­cia wyłącz­nie z tego powodu?

Nie.

Patrzył na tar­czę.

Kiedy Span­thianka się zbli­żyła, dostrze­głem różany blask na drew­nia­nej kra­wę­dzi wysta­ją­cej zza jej ple­ców, co świad­czyło o tym, że tar­cza jest wyko­nana z wio­sen­nego drzewa. Wyci­na­li­śmy je tak szybko pod­czas Gobliń­skich Wojen, że dziś były nie­mal wymarłe – ostat­nie zagaj­niki znaj­do­wały się w Ispan­thii, gdzie czu­wał nad nimi król, a każdy intruz koń­czył z pętlą na szyi, chyba że miał ze sobą piłę – wtedy goto­wano go żyw­cem. Wio­senne drzewo ma to do sie­bie, że jeśli wła­ści­wie się o nie dba, może dalej żyć nawet po ścię­ciu i samo się uzdro­wić. A dopóki żyje, trudno je spa­lić.

Pagran chciał zdo­być tę tar­czę. Wciąż łudzi­łem się, że opu­ści miseczkę dłoni, jakby gasił świecę, ale wie­dzia­łem, że za chwilę wypro­stuje kciuk, dając sygnał do ataku. U jego boku stała trójka nazna­czo­nych bli­znami zawa­dia­ków, a nie­da­leko mnie pośród liści poru­szyła się para łucz­ni­ków – prze­sądny gów­niarz Naer­fas, prze­zy­wany Ner­wu­sem, który cało­wał zawie­szony na szyi brudny wisio­rek przed­sta­wia­jący lisa wyrzeź­bio­nego z jele­niej kości, oraz jego blada sio­stra o wytrzesz­czo­nych oczach. Ni­gdy mi się nie podo­bało, że czcimy tego samego boga, ale w końcu byli Gal­tami tak jak ja i uro­dzili się z czar­nymi języ­kami, które nas wyróż­niają, a gal­tyj­scy zło­dzieje służą panu lisów. Nie możemy się powstrzy­mać.

Wyją­łem z koł­czanu strzałę z dziu­ra­wią­cym gro­tem, ide­alną do prze­bi­ja­nia kol­czug, i zało­ży­łem ją na cię­ciwę.

Obser­wo­wa­li­śmy swo­jego kapi­tana.

Obser­wo­wa­li­śmy kobietę.

Kruki wrzesz­czały.

Pagran wypro­sto­wał kciuk.

Potem wyda­rze­nia poto­czyły się bar­dzo szybko.

***

Pierw­szy zwol­ni­łem strzałę, czu­jąc przy­jemne roz­luź­nie­nie pal­ców i ude­rze­nie cię­ciwy o przed­ra­mię. Mia­łem to miłe uczu­cie, które poja­wia się, gdy wie­cie, że odda­li­ście celny strzał – jeśli ni­gdy nie strze­la­li­ście z łuku, nie potra­fię wam go opi­sać. Usły­sza­łem syk strzał moich kom­pa­nów, które podą­żyły za moją. Ale cel już był w ruchu – kobieta przy­kuc­nęła i obró­ciła się tak szybko, że nie­mal znik­nęła za tar­czą. Nie dość, że tar­cza była duża, ona zdo­łała się za nią sku­lić.

Dwie strzały odbiły się od wio­sen­nego drewna, a moja znik­nęła mi z oczu. Wtedy zaata­ko­wali Pagran i jego trójka zabi­ja­ków. Pagran wzno­sił nad głowę swoją potężną gle­wię, która wyglą­dała jak prze­ro­śnięty kuchenny nóż na kiju. Frella trzy­mała za ple­cami swój miecz gotowy do ciosu, a pozo­stała dwójka, którą nazwiemy po pro­stu Włócz­nią i Topo­rem, bie­gła za nimi. Span­thianka musiała się zatrzy­mać, żeby sta­wić im czoło, a wtedy zamie­rza­łem prze­szyć jej kolano.

Nagle wszystko się skom­pli­ko­wało.

Dostrze­głem jakiś ruch mię­dzy drze­wami po dru­giej stro­nie drogi.

W mojej gło­wie jed­no­cze­śnie poja­wiły się trzy myśli:

Jeden z kru­ków zrywa się do lotu.

Kruki umil­kły.

Ten kruk jest za duży.

Kruk roz­mia­rów jele­nia wypadł na drogę.

Z mojej krtani nie­świa­do­mie wyrwał się cichy dźwięk.

Nie da się zapo­mnieć pierw­szego spo­tka­nia z bojo­wym kru­kiem.

Zwłasz­cza jeśli nie jest po waszej stro­nie.

Ptak pod­ciął Włócz­nię i wywró­cił ją na twarz, a następ­nie zaczął sie­kać jej plecy twar­dym dzio­bem. Otrzą­sną­łem się z otę­pie­nia i pomy­śla­łem, że powi­nie­nem nało­żyć na cię­ciwę kolejną strzałę, ale kruk już ata­ko­wał Topora, który tak naprawdę miał na imię Jar­ril. Wspo­mi­nam o tym nie dla­tego, że będzie­cie mieli oka­zję lepiej go poznać. Po pro­stu to, co go spo­tkało, było tak paskudne, że jest mi głu­pio nazy­wać go Topo­rem.

Jar­ril wyczuł, że ptak zbliża się do niego od boku, prze­stał biec i odwró­cił się w stronę wroga. Zdą­żył tylko unieść topór, zanim kruk wbił dziób w miej­sce, któ­rego prze­bi­cia wolałby unik­nąć każdy męż­czy­zna. Gruba kol­czuga się­gała Jar­rilowi aż do kolan, ale te ptaki potra­fią dziu­ra­wić czaszki, więc lepiej nie myśleć o tym, co pozo­stało z czę­ści ciała znaj­du­ją­cej się pod spodem. Męż­czy­zna padł na zie­mię, zbyt mocno zra­niony, by krzy­czeć. Za to roz­wrzesz­czała się Frella. Zer­k­ną­łem w lewo i zoba­czy­łem pochy­lo­nego Pagrana, całego we krwi, choć myślę, że nie wła­snej, ponie­waż Frella krwa­wiła za nich oboje, obry­zgu­jąc zie­mię czer­wo­nym stru­mie­niem try­ska­ją­cym z głę­bo­kiej rany pod pachą, bie­gną­cej od łok­cia aż do cycka.

Kiedy Span­thianka zmie­niła kie­ru­nek, dostrze­głem jej obna­żony miecz, który bez wąt­pie­nia był spadínem. Wystar­cza­jąco ostrym, by dźgać, wystar­cza­jąco cięż­kim, by siec. To dobre ostrze, być może naj­lep­szy krótki miecz, jaki kie­dy­kol­wiek wykuto. A ona potra­fiła się nim posłu­gi­wać. Poru­szyła się bły­ska­wicz­nie, minęła Frellę i odkop­nęła jej miecz na bok.

Włócz­nia, która miała roz­szar­pane plecy, wła­śnie dźwi­gała się na czwo­raki, jak nie­mowlę pró­bu­jące cho­dzić. Obok mnie Ner­wus krzyk­nął: „_Awain Baith_”, co po gal­tyj­sku zna­czy „ptak śmierci”, po czym upu­ścił łuk i rzu­cił się do ucieczki, a jego star­sza sio­stra pobie­gła za nim, pozo­sta­wia­jąc mnie jako jedy­nego łucz­nika mię­dzy drze­wami. Nie mogłem stąd tra­fić Span­thianki, która zasła­niała się tar­czą, jed­no­cze­śnie odrą­bu­jąc Włóczni dłoń. Zabawne, na czym sku­pia się nasz umysł – przyj­rza­łem się tar­czy z bli­ska i zauwa­ży­łem, że jej sta­lowy szczyt wykuto w kształt dmu­cha­ją­cego obłoku z ludzką twa­rzą, podob­nego do rysun­ków na skra­jach map.

Pagran pod­niósł upusz­czoną gle­wię i pró­bo­wał opę­dzać się przed krą­żą­cym wokół niego pta­kiem. Kruk dwu­krot­nie ude­rzył dzio­bem w ostrze broni, z łatwo­ścią uni­ka­jąc pchnię­cia Pagrana i igno­ru­jąc mój chy­biony strzał – te istoty poru­szają się w nie­prze­wi­dy­walny spo­sób, a strzała wypusz­czona z dwu­dzie­stu kro­ków nie tra­fia w cel w chwili zwol­nie­nia cię­ciwy. Bojowy kruk chwy­cił ostrze gle­wii dzio­bem i wykrę­cił je w bok, tak że Pagran musiał obró­cić się razem z nim, by nie stra­cić oręża. W tej samej chwili Span­thianka sko­czyła naprzód, zwin­nie jak pan­tera, i cięła go tuż ponad piętą. Nasz przy­wódca upadł i zwi­nął się w jęczący kłę­bek. Walka na dro­dze dobie­gła końca.

Kurwa.

Wypu­ści­łem kolejną strzałę w stronę Span­thianki, a wtedy ptak prze­niósł na mnie wzrok.

Zro­zu­mia­łem, że łuk nie wystar­czy. Z przodu pasa nosi­łem dosko­nały nóż; pod­czas bójki w tawer­nie mógł­bym wypa­tro­szyć prze­ciw­nika, ale ostrze byłoby bez­u­ży­teczne wobec kol­czugi. Na ple­cach trzy­ma­łem paskudny szty­let tarcz­kowy, ide­alny do prze­bi­ja­nia kol­czug, ale w star­ciu z mie­czem w dłoni kobiety, nie wspo­mi­na­jąc o tym jeba­nym ptaku, byłby rów­nie uży­teczny jak patyk.

Zbli­żyli się.

Mogłem uciec Span­thiance, ale nie kru­kowi.

Przy­znaję bez wstydu, że lekko popu­ści­łem w spodnie.

– Łucz­niku – ode­zwała się kobieta z cha­rak­te­ry­stycz­nym ispan­thiań­skim akcen­tem. – Wyjdź i pomóż swoim przy­ja­cio­łom.

***

Fakt, że tak naprawdę nie byli moimi przy­ja­ciółmi, nie wystar­czył, by zosta­wić ich oka­le­czo­nych i poobi­ja­nych na Bia­łej Dro­dze, nawet jeśli na to zasłu­gi­wali. Span­thianka wycią­gnęła strzałę z zakrwa­wio­nej koszuli pod swoją pachą i porów­nała pie­rzy­sko ze strza­łami, które wciąż tkwiły w moim przy­bocz­nym koł­cza­nie.

– Dobry strzał.

Zwró­ciła mi strzałę. Dała mi także łyk wina z bukłaka – dobrego, gęstego i czar­nego wina, które zapewne rów­nież pocho­dziło z Ispan­thii. Pagran, który z gry­ma­sem bólu wstał i oparł się o drzewo, niczego nie dostał. Frella, która stra­ciła tyle krwi, że była na skraju omdle­nia, także obe­szła się sma­kiem, mimo że z nadzieją patrzyła na Span­thiankę, gdy opa­try­wa­łem jej rękę za pomocą poń­czo­chy i kija. Wino było prze­zna­czone tylko dla mnie, ponie­waż odda­łem celny strzał. Tacy są Span­thia­nie. Naj­pew­niej­szym spo­so­bem na zjed­na­nie sobie ich łask jest zro­bie­nie im krzywdy.

Jeśli cho­dzi o ran­nych, Jar­ril wciąż był nie­przy­tomny, z czego nale­żało się cie­szyć – niech śpi, żaden ogier nie chce się obu­dzić wała­chem, tym bar­dziej jeśli jest na tyle młody, że dopiero dowie­dział się, do czego służy to, co stra­cił. Włócz­nia pod­nio­sła odciętą dłoń i wbie­gła do lasu, jakby znała jakie­goś przy­szy­wa­cza koń­czyn, który nie­długo zamy­kał zakład. Nie wiem, dokąd pole­ciał ptak, a przy­naj­mniej wtedy tego nie wie­dzia­łem. Wyglą­dało na to, że roz­pły­nął się w powie­trzu. Co zaś się tyczy Span­thianki, to ruszyła w dal­szą drogę, jakby nic się nie stało, nie licząc zadra­pa­nia i zakrwa­wio­nej koszuli. A jed­nak coś się stało.

Spo­tka­nie z ispan­thiań­ską ptasz­niczką odmie­niło mój los.2. POD PSZ­CZOŁĄ I MONETĄ

2

Pod Psz­czołą i Monetą

Dopro­wa­dze­nie Frelli i Pagrana z powro­tem do naszego obozu nie było łatwe. Odda­łem Pagra­nowi jego gle­wię, żeby mógł się nią pod­pie­rać, a Frelli musia­łem pozwo­lić wpie­rać się na moim ramie­niu przez ponad milę wędrówki po nie­rów­nym tere­nie. Na szczę­ście była chuda – w sam raz na pali­sady, jak mawiają żoł­nie­rze – więc nie dawała mi się za bar­dzo we znaki. Moi mistrzo­wie w Niskiej Szkole skar­ci­liby mnie za pomoc tej dwójce. Uzna­liby lanie na Bia­łej Dro­dze za koniec naszej nie­zbyt weso­łej kom­pa­nii, a ucieczkę rodzeń­stwa łucz­ni­ków za dowód na to, że byli lojalni wyłącz­nie wobec sie­bie nawza­jem i zapewne już ruszyli w poszu­ki­wa­niu nowych przy­gód, wcze­śniej ogo­ło­ciw­szy nasze obo­zo­wi­sko.

Zosta­wi­łem tam swoje skrzypce, solidny hełm, który mia­łem nadzieję sprze­dać, oraz dzba­nek gal­tyj­skiej whi­skey. Na heł­mie nie­spe­cjal­nie mi zale­żało, a na świe­cie nie bra­ko­wało ogni­stej wody, w któ­rej mogłem zanu­rzyć usta, ale te skrzypce coś dla mnie zna­czyły. Chciał­bym wam powie­dzieć, że nale­żały do mojego sta­ruszka albo coś w tym rodzaju, ale mój ojciec był ponu­rym gór­ni­kiem i nie potra­fił nawet zagrać fan­far dup­skiem po zje­dze­niu kwarty fasoli z kapu­stą. Ukra­dłem te skrzypce. Odda­li­łem się z nimi, kiedy pewien gość spie­rał się z mło­dym muzy­kiem o to, czy śpie­wał czy­sto w tawer­nie. Tak mię­dzy nami, fał­szo­wał, za to skrzypce były pierw­sza klasa, więc po całej akcji zapła­ci­łem gościowi połowę ich war­to­ści, zamiast je sprze­da­wać. A teraz wyglą­dało na to, że zostaną sprze­dane za bez­cen, a dwójka gnoj­ków, któ­rzy je zabrali, zapewne była już tak daleko, że nie mia­łem szansy ich dogo­nić.

***

Cadoth było pierw­szym mia­stem na zachód od Lasu Sie­rot i ostat­nim w Hol­cie, za któ­rym roz­cią­gały się jesz­cze bar­dziej posępne lasy i roz­le­głe wyżyny Nor­holtu. Można zorien­to­wać się, jak duże jest mia­sto, po tym, ilu bogów ma w nim świą­ty­nie i jakich są one roz­mia­rów. Na przy­kład, w wio­sce z jedną błot­ni­stą drogą, jedną tawerną, która tak naprawdę jest zaple­czem domu jakie­goś tłu­ścio­cha, oraz jed­nym zdy­cha­ją­cym wołem, któ­rego wszy­scy poży­czają sobie do orki, zapewne znaj­dziemy kościół Wszech­boga. Bez dachu, z bel­kami do sie­dze­nia, łojo­wymi świe­cami na ołta­rzu i wnęką, w któ­rej usta­wia się posągi roz­ma­itych bogów, zależ­nie od święta. Posągi będą wyrzeź­bione z jesionu albo orzesz­nika, bogi­nie będą miały obfite biu­sty, a bogo­wie nie­wiel­kie przy­ro­dze­nia, nie licząc Harosa, który ma postać jele­nia i odpo­wied­nio oka­za­łego fiuta, ponie­waż wszy­scy wie­dzą, że każ­dego wie­czora tak mocno rżnie księ­życ, że ten musi scho­wać się za wzgó­rza i odpo­cząć.

W nieco więk­szym mia­steczku, gdzie mieszka peł­no­eta­towa dziwka, która nie zaj­muje się na boku warze­niem piwa ani cero­wa­niem koszul, znaj­dziemy kościół Wszech­boga kryty strze­chą i ozdo­biony dys­kiem z brązu wpi­sa­nym w kwa­drat z oło­wiu albo żelaza, a także porządną świą­ty­nię poświę­coną jakie­muś miej­sco­wemu bóstwu, które według ludzi jest naj­mniej skłonne nasrać im na pokor­nie pochy­lone głowy.

Cadoth było naj­więk­szym mia­stecz­kiem, jakiego jesz­cze nie można nazwać mia­stem. Jako punkt han­dlowy z praw­dzi­wego zda­rze­nia, ulo­ko­wany na roz­dro­żach, miało kościół Wszech­boga uko­ro­no­wany słoń­cem z brązu, potężną wieżę poświę­coną Haro­sowi, zwień­czoną poro­żem jele­nia oraz mniej­sze świą­ty­nie, w któ­rych czczono tuzin innych bóstw. Bra­ko­wało wśród nich świą­tyni poświę­co­nej Mith­re­no­rowi, bogu morza, o któ­rym mało kto myśli w głębi lądu, jak rów­nież Zaka­za­nemu Bogu, z oczy­wi­stych wzglę­dów.

W każ­dym mia­steczku tej wiel­ko­ści nie może zabrak­nąć porząd­nego Domu Wisielca, jak nazywa się sie­dzibę Gil­dii Pobor­ców, a ja musia­łem się tam udać, by poroz­ma­wiać o swoim długu. Moja współ­praca z Pagra­nem i jego bandą rębaj­łów tego lata była cał­kiem udana, dopóki Span­thianka i jej mor­der­czy ptak nie sko­pali nam tył­ków. Ale teraz Ner­wus i Śnieżka, rodzeń­stwo łucz­ni­ków, które ucie­kło, gdy kruk dołą­czył do potyczki, cał­ko­wi­cie mnie ogo­ło­ciło. Potrze­bo­wa­łem pie­nię­dzy – i to szybko – a roze­gra­nie kilku par­ty­jek Wież wyda­wało się dobrym począt­kiem.

Wie­dzia­łem, że gra z pew­no­ścią toczy się Pod Psz­czołą i Monetą, ponie­waż Psz­czoła i Moneta to dwie z kart w talii Wież, obok samych Wież, Kró­lów i Kró­lo­wych, Żoł­nie­rzy, Łopat, Łucz­ni­ków, Śmierci i Zdrajcy, a także, oczy­wi­ście, Zło­dziei, któ­rych w talii zazwy­czaj ozna­cza się rysun­kiem chwy­ta­ją­cej dłoni.

Nie wszy­scy w tawer­nie byli gra­czami. Sto­liki na obrze­żach zaj­mo­wali paste­rze owiec i hodowcy korzeni, wierni bogom skwa­szo­nych min. Roz­ma­wiali przy­ci­szo­nymi gło­sami o desz­czach i chrząsz­czach, a ich ni­gdy nie­prana weł­niana odzież po dzie­się­cio­le­ciach wycie­ra­nia w nią rąk była pokryta war­stwą zwie­rzę­cego tłusz­czu. Dwaj mło­dzi najemni zabi­jacy sie­dzący bli­żej baru mieli przy pasach nie­wiel­kie mie­dziane kubeczki, któ­rych w grze w Wieże uży­wano do zbie­ra­nia monet. Mimo że byli uzbro­jeni w mie­cze, wyglą­dało na to, że z dużą ostroż­no­ścią zer­kają na trzy surowe star­sze kobiety, które rżnęły w Wieże przy znisz­czo­nym przez kor­niki stole.

Ja też byłem ostrożny, ale chcia­łem zagrać.

– Potrze­bu­je­cie czwar­tego do gry? – ode­zwa­łem się do łysej zabój­czyni tasu­ją­cej karty.

Popa­trzyła na mój tatuaż. Miała prawo dać mi po gębie z jego powodu, ale naj­wy­raź­niej nie miała na to ochoty. Pozo­stała dwójka bar­dziej niż piwa pra­gnęła szyb­kiego powrotu do gry, więc także nie sko­rzy­stała z oka­zji.

Łysa wska­zała głową puste krze­sło, więc usa­dzi­łem na nim tyłek.

– Talia Lam­nur czy Mouray? – spy­ta­łem.

– A jak, kurwa, myślisz?

– Jasne. Lam­nur.

Szlach­cice i tym podobni uży­wali talii Mouray. Miała ład­niej­sze wzory. Ale ludzie o per­ma­nent­nie brud­nych koł­nier­zach gry­wali talią Lam­nur o prost­szych rysun­kach, z dwiema Kró­lo­wymi zamiast trzech i bez karty Leka­rza, który mógł was ura­to­wać w przy­padku wycią­gnię­cia Śmierci. Oso­bi­ście wola­łem talię Mouray, ale tak już mam, że lubię dru­gie szanse.

– Naj­pierw zapłać – ode­zwała się kobieta.

Wygrze­ba­łem z sakiewki wystar­cza­jącą liczbę monet, żeby dorzu­cić się do puli.

Brzęk-brzęk!

Łysa roz­dała karty.

Wygra­łem dwie z trzech rund Tur­nieju i spa­so­wa­łem w trze­ciej, żeby nie pomy­ślały, że oszu­kuję, ale pula w run­dzie Wojny była zbyt duża, żebym prze­pu­ścił oka­zję. Blada blon­dynka z bli­zną jak haczyk do łowie­nia ryb ostro licy­to­wała, naj­wy­raź­niej prze­ko­nana, że ostatni Król w talii zapew­nia jej nie­ty­kal­ność, ale zagra­łem Zdrajcą, a potem Łucz­ni­kiem pozby­łem się Kró­lo­wej, która mogła zła­pać Zdrajcę, zgar­ną­łem Króla i wygra­łem. Ponow­nie. Nie­li­chą sumkę.

– Jak to, kurwa, robisz, cwa­niaczku? – rzu­ciła łysa z akcen­tem typo­wym dla hol­tyj­skich ulicz­nych rze­zi­miesz­ków.

„Cwa­nia­czek” to nie­zbyt miłe okre­śle­nie, ale w końcu wła­śnie wyczy­ści­łem ją z kasy.

– Szczę­ście mi sprzyja – odpar­łem, co nie było kłam­stwem.

O szczę­ściu opo­wiem póź­niej.

Zasta­na­wiała się, czy mnie dźgnąć, czy raczej dać mi po gębie, aż w końcu zde­cy­do­wała się na wygna­nie.

– Wypier­da­laj od sto­lika – wark­nęła, więc zebra­łem wygraną w koszulę, scho­wa­łem monety do sakiewki na pasie i odsze­dłem z uśmie­chem, ści­gany przez kilka komen­ta­rzy doty­czą­cych mojego ojca.

Mia­łem nadzieję, że żaden z nich nie był prawdą. Każda z kobiet miała ochotę mnie pobić, ale były zbyt pochło­nięte grą. Zapewne pozo­staną przy sto­liku, aż dwie z nich będą spłu­kane, a wtedy rzucą się na sie­bie nawza­jem. Nic dziw­nego, że kapłani tak wielu bogów pomstują na tę grę – zgi­nęło przez nią wię­cej ludzi niż przez Mor­der­czy Alfa­bet. Chcia­łem powie­dzieć, że zabiła wię­cej ludzi niż gobliny, ale to byłaby zbyt duża prze­sada, nawet dla mnie.

Pod­sze­dłem do baru, a tam, tuż za potęż­nym jego­mo­ściem, który mógłby zaćmić słońce, o szorstki drew­niany blat opie­rała się Span­thianka, którą spo­tka­li­śmy na dro­dze. Nie­zręcz­nie ski­nę­li­śmy do sie­bie gło­wami. Miej­sce obok niej, w któ­rym zamie­rza­łem sta­nąć, nagle zajęła jakaś męska dziwka o zbyt mocno uma­lo­wa­nych oczach. Oczy z uzna­niem zlu­stro­wały ptasz­niczkę. Na swój spo­sób była ona bar­dzo uro­dziwą kobietą, o czar­nych wło­sach i mor­skich oczach, ale jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem, czy wyglą­da­łaby lepiej, gdyby nie spra­wiała wra­że­nia zaspa­nej, czy może opusz­czone powieki doda­wały jej swo­istego uroku. Męż­czyźni uwiel­biają kobiety, które wyglą­dają na obo­jętne, jeżeli tylko nie bra­kuje im urody. Uwiel­biamy także wesołe kobiety, jeśli są piękne, jak rów­nież smutne ślicz­notki i gniewne dziew­częta o ład­nych buziach. Rozu­mie­cie, jak to działa. A więc ow­szem, Span­thianka była uro­dziwa. Ale gdyby musiała się uśmiech­nąć, by uga­sić pożar, spło­nę­łoby pół mia­sta. Naj­wy­raź­niej nie zauwa­żyła sie­dzą­cego obok niej kogu­cika, tylko sku­piała się na swoim winie i wpa­try­wała się w dal. Smutna dziew­czyna o sil­nych kościach. Chłopcy za tym prze­pa­dają.

Zna­la­złem inne miej­sce przy barze.

Uta­len­to­wana gal­tyj­ska har­fiarka śpie­wała popu­larną pio­senkę _Roz­darte Morze_. Miała nie­zły głos, więc nikt jesz­cze nie cisnął w nią butelką.

_Nad Roz­dar­tego Morza brzeg_

_Wybra­łam się, gdzie pośród fal,_

_Jak rycerz z dumą prę­żąc pierś,_

_Mąż wielce uro­dziwy stał._

_Wnet ruszył ku dziew­czy­nie tej,_

_Chło­sta­nej przez nad­mor­ski wiatr._

_Powin­nam odejść, dobrze wiem,_

_Lecz popły­nę­łam za nim w ślad._

_Nie zna­łam świata grzesz­nych żądz_

_Przez pro­sty żywot i młody wiek,_

_Nie uwie­rzy­cie jed­nak w to,_

_Co kryło się na morza dnie._

_Ujrza­łam ogon i płe­twy dwie_

_Zamiast splą­ta­nych czte­rech nóg._

_Spy­ta­łam: „Co z cie­bie za człek?”,_

_„Szla­chetny”, odrzekł młody bóg._

_„Dla­tego odejść dam ci stąd,_

_Bo choć pozory człeka mam,_

_Nie da ci szczę­ścia mor­ska toń,_

_Nie znaj­dziesz rów­nież męża tam”._

_Łagodny był syreny głos,_

_Choć ucząc dziew­czę, marsz­czył brew,_

_„Bez zwłoki powróćże na ląd_

_I chłopca znajdź, co nie ma płetw”._

_Zatem wró­ci­łam na pia­sek plaż_

_Mądrzej­sza od dostoj­nych dam._

_A co poję­łam tam­tego dnia,_

_Dziś chęt­nie prze­ka­zuję wam._

Zebrała kilka monet do kape­lu­sza i zbyt skąpe okla­ski, nawet wli­cza­jąc mój aplauz, więc zabrała harfę i ruszyła do kolej­nej tawerny, gdzie być może cze­kała na nią wdzięcz­niej­sza publika.

Zoba­czy­łem, że w kącie izby sprze­daw­czyni zaklęć z Gil­dii Magi­ków – z twa­rzą upu­dro­waną na biało i dwoma pierw­szymi pal­cami oraz kciu­kiem lewej dłoni złą­czo­nymi w znak Gil­dii – zapa­liła woskową święcę ople­cioną kosmy­kiem swo­ich wło­sów, co ozna­czało, że przyj­muje zamó­wie­nia. Po chwili jakaś młoda kobieta w grubo ple­cio­nym weł­nia­nym ubra­niu wrę­czyła wiedź­mie monetę i zaczęła szep­tać jej do ucha swoje pra­gnie­nia.

Led­wie zdą­ży­łem skosz­to­wać nie­złego czer­wo­nego wina, które poda­wano Pod Psz­czołą i Monetą, gdy pod­szedł do mnie jakiś paskud­nie wyglą­da­jący drobny jego­mość w nawo­sko­wa­nym, zapla­mio­nym skó­rza­nym stroju i wbił wzrok w mój tatuaż. Przed­sta­wiał on otwartą dłoń nazna­czoną runami i znaj­do­wał się na pra­wym policzku. Dało się go zoba­czyć tylko w bla­sku ognia, a nawet wtedy miał czer­wo­nawo-brą­zowy odcień, tro­chę jak stara henna, więc nie rzu­cał się w oczy. Można było nie zwró­cić na niego uwagi. Nie­stety, ten czło­wiek to zro­bił.

– To Dłoń Dłuż­nika, ta?

Powie­dział „ta” na modłę miesz­kań­ców pół­noc­nego Holtu. Wyglą­dało na to, że w tawer­nie są sami goście z pół­nocy. Nic dziw­nego – w końcu znaj­do­wa­li­śmy się nie­da­leko gra­nicy pro­win­cji.

Mia­łem obo­wią­zek przy­znać się do posia­da­nia tatu­ażu, ale nie musia­łem być przy tym miły.

– Taa – odpo­wie­dzia­łem, tylko tro­chę prze­cią­ga­jąc słowo, aby nie wie­dział, czy z niego kpię, czy też jestem ćwo­kiem.

– Widzisz, bar­manko?

– Widzę – odpo­wie­działa, nie oglą­da­jąc się. Wła­śnie wspięła się na sto­łek i się­gała po ispan­thiań­skie wino z naj­wyż­szej półki.

– Ktoś już zgło­sił prawo do daru Gil­dii? – dopy­ty­wał ćwok.

– Nie – odparła bar­manka, kolejna miesz­kanka Nor­holtu. – Nie dzi­siaj.

Gość w skó­rach zmie­rzył mnie wzro­kiem. Odchy­li­łem się do tyłu, by mógł się dobrze przyj­rzeć ostrzu przy moim pasie, ide­al­nemu do dźga­nia i cię­cia. To był poważny nóż. Nóż nożow­nika. Nazwa­łem go Pal­thra, co po gal­tyj­sku ozna­cza „pła­tek” – szty­let tarcz­kowy z tyłu pasa nazy­wał się Angna, czyli „gwóźdź” – a jego skó­rzaną pochwę ozdo­bi­łem dwiema inkru­sto­wa­nymi różycz­kami. Oczy­wi­ście gość mógł zoba­czyć tylko pochwę i ręko­jeść. Został­bym pozba­wiony kciuka, gdy­bym dobył ostrza prze­ciwko komuś, kto spo­licz­ko­wał mnie w imię Pobor­ców, a gdy­bym tego kogoś zra­nił, Gil­dia zada­łaby mi taką samą ranę.

Ale czy ten kerk to wie­dział?

– W takim razie zgła­szam swoje prawo do daru Gil­dii. W imie­niu Pobor­ców musisz na to przy­stać.

Ow­szem, wie­dział.

Obej­rzał się na ład­niej­szą z dwóch dzier­la­tek, z któ­rymi się mig­da­lił, a potem, nie odry­wa­jąc od niej wzroku, wymie­rzył mi szybki poli­czek. Oczy­wi­ście zabo­lało, zwłasz­cza że nosił sygnet, który roz­bił mi wargę o ząb, ale ciosy w twarz bolą mniej od świa­do­mo­ści, że byle kre­tyn może okła­dać mnie po gębie, a ja nie mam prawa się sprze­ci­wić, a nawet ode­zwać do niego nie­py­tany.

Bar­manka nalała gościowi małe piwo, na koszt Gil­dii, z ogromną czapą piany, by domy­ślił się, co sądziła o ludziach, przez któ­rych miesz­kańcy Nor­holtu wycho­dzą na tchó­rzy ata­ku­ją­cych bez­bron­nych. Ćwok się napił, a następ­nie otarł ręka­wem pianę z pozba­wio­nej zaro­stu gór­nej wargi.

– Męż­czy­zna powi­nien spła­cać długi – oznaj­mił z prze­ko­na­niem typo­wym dla dwu­dzie­sto­latka, bar­dziej do sie­bie niż do innych gości, ale to mi wystar­czyło. Nie wolno mu było odzy­wać się do mnie po fak­cie. Teraz mogłem mu odpo­wie­dzieć.

– Męż­czy­zna powi­nien także mieć odci­ski na dło­niach. Twoje wyglą­dają jak poży­czone od dziecka.

Spra­wiał wra­że­nie zasko­czo­nego, że się ode­zwa­łem, ale sta­rał się to ukryć i uniósł w moją stronę kufel, jakby chciał dać do zro­zu­mie­nia, że już dostał to, czego chciał, i nie dba o moje słowa. Ale wie­dzia­łem, że jest ina­czej. Ktoś zachi­cho­tał po moim komen­ta­rzu, a to go ubo­dło, zwłasz­cza w obec­no­ści jego panie­nek. Zna­łem takich ludzi. Rodzina miała tro­chę gro­sza, ale on był takim dup­kiem, że zosta­wił rodzinną karczmę czy skle­pik pro­wa­dzone przez jego umę­czoną matkę, ponie­waż nie mógł znieść, że ktoś mówi mu, co ma robić. Być może tra­fił na sło­mianą farmę Gil­dii, gdzie nauczył się bez­u­ży­tecz­nych sztu­czek, chcąc ucho­dzić za zło­dzieja, ale nawet z tym sobie nie pora­dził i został wyrzu­cony, zanim naro­bił sobie dłu­gów. Odszedł na tyle dawno, że jego ciu­chy śmier­działy, ale wciąż nie sprze­dał ostat­niego cen­nego sygnetu. Dzie­lił go jeden ciężki tydzień od sta­nia się męską dziwką albo najem­ni­kiem, ale nie był wystar­cza­jąco słodki na to pierw­sze ani wystar­cza­jąco silny na to dru­gie.

Zaczy­na­łem dra­nia żało­wać, ale twarz wciąż mnie pie­kła po zetknię­ciu z jego dło­nią.

– Możesz mnie jesz­cze raz spo­licz­ko­wać, Gil­dia nie będzie miała nic prze­ciwko. Byłoby szkoda zmar­no­wać pierw­szą próbę na tak słabe ude­rze­nie, ty żało­sny kerku.

Jeśli ni­gdy nie byli­ście w Gal­tii ani Nor­hol­cie, śpie­szę donieść, że „kerk” to mokre pierd­nię­cie. Myśli­cie, że będzie cał­kiem zwy­czajne, a jed­nak oka­zuje się czymś innym, przy­no­sząc wam wstyd i smu­tek. Wła­śnie dla­tego Gal­to­wie mówią: „Zamknij whi­sky”, a nie „zakor­kuj”. „Kerk” wyma­wiamy nie­mal tak samo, a więk­szość z nas nie ma nic prze­ciwko whi­skey i nie chcie­li­by­śmy jej zaker­ko­wać.

Kil­koro gości zare­ago­wało na moje słowa, głów­nie kobiety z farm i paste­rze, któ­rzy nie wyba­czają sła­bo­ści. Młody nie mógł pozwo­lić, żeby to było ostat­nie słowo w naszej roz­mo­wie, w prze­ciw­nym razie ktoś zapewne by się do niego przy­cze­pił po kilku głęb­szych. Każdy bystry dzie­ciak czym prę­dzej zabrałby dziew­częta i udał się do sto­doły, w któ­rej zamie­rzali wymie­nić wszy łonowe. Ale nie mia­łem do czy­nie­nia z bystrza­kiem.

– Nie pró­bo­wa­łem cię skrzyw­dzić, tylko mia­łem ochotę na piwo. Ale jeśli chcesz, to zro­bię ci krzywdę, ty gal­tyj­ski kna­pie z gów­nem na ozo­rze.

Span­thianka otwo­rzyła wino zębami i nalała sobie por­cję, z roz­ba­wie­niem i zacie­ka­wie­niem uno­sząc brew. Zapewne nie wie­działa, że „knap” to cyc, jak rów­nież nie zda­wała sobie sprawy, że słowo, któ­rego zamie­rza­łem użyć, ozna­cza wyjąt­kowo uro­czą kępkę wło­sów łono­wych.

– Wąt­pię, kłaku – odrze­kłem. – Czu­łem gor­szy ból przy sika­niu, niż ty był­byś w sta­nie mi zadać. Ale jeśli chcesz spró­bo­wać, moja twarz jest otwarta na twoje pię­ści. Może spró­bu­jesz jesz­cze raz, zanim twoje sio­strzyczki uznają, że sie­dzą przy nie­wła­ści­wym sto­liku.

Dotkną­łem czar­nym języ­kiem czubka nosa i puści­łem oko.

To wystar­czyło.

Rzu­cił się przez salę i zamach­nął na moją szczękę. Unio­słem jedno ramię i odchy­li­łem się, blo­ku­jąc jego cios. Nie będę was zanu­dzał szcze­gó­łową rela­cją, powiem tylko, że młó­cił łapami jak kociak, a po chwili wylą­do­wa­li­śmy na posadzce, gdzie chwy­ci­łem go za głowę, potem za rękę i znów za głowę. Cuch­nął tygo­dnio­wym potem, a jego skó­rzany strój naj­wy­raź­niej kie­dyś pokrył się ple­śnią, któ­rej ni­gdy nie udało się do końca usu­nąć. Bar­manka wołała: „Spo­koj­nie, spo­koj­nie!” oraz: „Dosyć, dosyć!”, aż w końcu roz­dzie­liła nas koń­cówką cepa, który wisiał nad mie­dzia­nym lustrem, zapewne tego samego, któ­rym roz­wa­lała łby gobli­nom pod­czas Wojny Córek.

Wsta­łem, trzy­ma­jąc się za roz­kr­wa­wioną wargę, naj­wi­docz­niej bar­dziej potur­bo­wany niż śmier­dziel, który odrzu­cił do tyłu dłu­gie włosy ruchem, jakiego nie powsty­dziłby się kogu­cik. Jako że to on zadał pierw­szy cios, a poza tym był wyjąt­ko­wym fiu­tem, bar­manka pchnęła go w stronę drzwi. Po dro­dze zabrał swoje panienki.

– Pozdro­wie­nia dla Gil­dii – rzu­cił tak paskud­nym tonem, że nabra­łem pew­no­ści, iż Poborcy kie­dyś go prze­żuli i wypluli.

– Przy­kro mi, że nie dopi­łeś piwa – rzu­ci­łem w stronę jego odda­la­ją­cych się ple­ców.

Pod­nio­słem wzrok na miej­sce, w któ­rym wcze­śniej stała Span­thianka, ale ona wymknęła się pod­czas zamie­sza­nia. Kobieta, która miała cel. Kobieta, która nie chciała zostać roz­po­znana. Intry­gu­jące. Zoba­czy­łem, że ele­gan­cik o uma­lo­wa­nych oczach patrzy na mnie obo­jęt­nie, jak­bym był psem, który zabłą­kał się do tawerny. Puści­łem do niego oko. Uśmiech­nął się kpiąco i odwró­cił wzrok, na co liczy­łem, ponie­waż musia­łem prze­ło­żyć coś ze swo­ich ust do sakiewki.

To był sygnet śmier­dziela.

Gobliń­skie sre­bro.

Pew­nie naj­cen­niej­sza rzecz, jaką posia­dał.

Warto było w kon­tro­lo­wany spo­sób przy­jąć kilka nie­udol­nych cio­sów. Zdej­mu­jąc sygnet, mocno ści­sną­łem mło­dego za palec, więc zapewne wciąż wyda­wało mu się, że biżu­te­ria jest na miej­scu. Jeśli będę miał szczę­ście, zauważy brak sygnetu dopiero, kiedy będzie się kładł.

A ja zazwy­czaj mia­łem szczę­ście.

Mnó­stwo szczę­ścia.

***

Pod wie­loma wzglę­dami jestem cał­kiem zwy­czajny. Nieco niż­szy od więk­szo­ści męż­czyzn, ale to typowe u Gal­tów. Chudy jak bez­domny pies. Prak­tycz­nie bez tyłka, więc muszę nosić pasek, żeby utrzy­mać spodnie na pół­noc od Wiel­kiego Rowu. Nie­źle gram na skrzyp­cach, jak już wspo­mi­na­łem, a gdy­bym zaśpie­wał, nie pró­bo­wa­li­by­ście mnie udu­sić, cho­ciaż raczej nie wyna­ję­li­by­ście mnie na wesele. Kilku rze­czy nie potra­fię. Na przy­kład powstrzy­mać się od śmie­chu, gdy coś mnie roz­bawi. Albo doda­wać w myślach. Upra­wiać roli. Pod­no­sić dużych cię­ża­rów. Ale kra­dzież? Do tego mam talent. A czę­ścią tego talentu jest wro­dzone szczę­ście i jego świa­do­mość. Szczę­ście to pierw­szy z moich dwóch naj­więk­szych przy­ro­dzo­nych darów – o dru­gim opo­wiem póź­niej.

Szczę­ście naprawdę ist­nieje, a każdy, kto twier­dzi ina­czej, chce sobie przy­pi­sać peł­nię zasług. Szczę­ście jest rzeką. Potra­fię wyczuć, kiedy w niej jestem, a kiedy wycho­dzę na brzeg. Zasta­nów­cie się nad tym przez chwilę. Więk­szość osób podej­muje trudne wyzwa­nia, nie wie­dząc, czy im się uda. Ale nie ja. Kiedy czuję w piersi cie­pło szczę­ścia, jestem pewien, że uda mi się zabrać tej kobie­cie torebkę, a w środku kryje się bry­lant albo trzy złote lwy. Wiem, że zdo­łam prze­sko­czyć na sąsiedni dach, a moja stopa omi­nie oblu­zo­wane dachówki. A kiedy sia­dam do gry w Wieże, wiem, że prze­ciw­nika zasy­pią Psz­czoły i Łopaty oraz odwie­dzi go stara przy­ja­ciółka Śmierć.

Gra­nie w gry losowe wzbu­dza we mnie szczę­ście, które wkrótce wymyka się spod kon­troli. Nie da się bez końca wygry­wać w karty albo w kości, ponie­waż w pew­nym momen­cie pozo­stali są gotowi pode­rżnąć wam gar­dło. Poza tym jeśli zużyję swoje szczę­ście przy stole, zabrak­nie mi go wtedy, gdy naj­bar­dziej będę go potrze­bo­wał. Kiedy czuję pustkę i chłód wyczer­pa­nego szczę­ścia, wiem, że po wej­ściu na oblo­dzoną ścieżkę zła­mię sobie kość ogo­nową. Cho­dzę z pochy­loną głową, ponie­waż mam duże szanse na spo­tka­nie z męż­czy­zną, któ­rego oszu­ka­łem przed rokiem, albo z dziew­czyną, z którą roz­sta­łem się w nie­przy­jem­nych oko­licz­no­ściach.

To dzięki szczę­ściu prze­nio­słem się ze sło­mia­nej farmy do praw­dzi­wej szkoły, gdy dołą­czy­łem do Gil­dii Pobor­ców. Zazwy­czaj zapi­sują wszyst­kich kan­dy­da­tów do Niskiej Szkoły, ale tylko trzy z dzie­wię­ciu pla­có­wek są praw­dziwe. Na far­mach naucza się pod­staw ope­ro­wa­nia wytry­chem, wspi­naczki i walki na noże, ale niczego bar­dziej zaawan­so­wa­nego. Żad­nych zaklęć. Żad­nego odnaj­dy­wa­nia puła­pek ani mowy zwie­rząt, sztuki pod­stę­pów ani odwra­ca­nia uwagi. Samo warun­ko­wa­nie. Kiedy koń­czy­cie sło­mianą farmę, jeste­ście silni, szybcy, twar­dzi, nieco wyszko­leni i tonie­cie po uszy w dłu­gach. Jeśli jakimś cudem jeste­ście w sta­nie spła­cić ten dług, tym lepiej dla was. Ale w prze­ciw­nym razie pod­pi­su­je­cie kon­trakt. To ozna­cza, że Gil­dia ma na swoje zawo­ła­nie tysiące osił­ków, pro­sty­tu­tek i robot­ni­ków. Może zwo­łać motłoch, który ster­ro­ry­zuje mia­steczko, a następ­nie roz­pro­szy się, zanim poja­wią się włócz­nicy barona.

Ja uczęsz­cza­łem do Praw­dzi­wej Szkoły.

A przy­naj­mniej tak sądzę.

Tak czy ina­czej, jestem bar­dzo zadłu­żony, ponie­waż wła­śnie na tym im zależy.

Zresztą sami prze­czy­taj­cie.

_Do Wielce Sza­now­nego Kin­cha Na Shan­nacka!_

_Trzeci rok nauk fizycz­nych,_

_Pierw­szy rok nauk magicz­nych,_

_Dłuż­nika_

_Z wiel­kim smut­kiem i nie­mniej­szym roz­cza­ro­wa­niem, jako kwe­sto­rzy Aka­de­mii Rzad­kich Sztuk w Pig­de­nay, pod­le­głej Gil­dii Pobor­ców, infor­mu­jemy, iż roz­miar Pań­skiego długu wykra­cza poza Pań­ską zdol­ność do pracy i wkrótce może Pana przy­tło­czyć._

_Jako że śred­nia wyso­kość ostat­nich czte­rech płat­no­ści na naszą rzecz wynio­sła led­wie dwie trun­cje, w tak leni­wym tem­pie nie będzie Pan zdolny spła­cić długu wyno­szą­cego osiem­dzie­siąt pięć trun­cji złota, jedną złotą kró­lówkę, jed­nego srebr­nego ryce­rza i trzy srebrne walety (plus odsetki) przez naj­bliż­sze szes­na­ście lat. Nie musimy pytać aktu­ariu­szy, by wie­dzieć, że to wię­cej, niż wynosi Pań­ska ocze­ki­wana dłu­gość życia, jak rów­nież okres przy­dat­no­ści w branży. Tylko dzięki argu­men­ta­cji jed­nego z Pań­skich byłych mistrzów uzna­li­śmy, że cały i zdrowy jest Pan dla nas wart wię­cej niż oka­le­czony bądź mar­twy._

_Z tego powodu naka­zu­jemy Panu, pod groźbą pozba­wie­nia kciu­ków, zgło­sić się do naj­bliż­szej zare­je­stro­wa­nej sie­dziby Gil­dii, gdzie zosta­nie Pan zba­dany i prze­słu­chany, co zapewne zaowo­cuje zawar­ciem surow­szego kon­traktu. Według naszych wywia­dow­ców podró­żuje Pan Białą Drogą, zatem suge­ro­wana naj­bliż­sza sie­dziba Gil­dii znaj­duje się w Cadoth. Oczy­wi­ście uisz­cze­nie wstęp­nej opłaty w sumie dwóch zło­tych lwów i pię­ciu srebr­nych sówek bądź jed­nej trun­cji złota, dwóch zło­tych kró­ló­wek i jed­nego srebr­nego szy­linga uczyni naszą roz­mowę znacz­nie ser­decz­niej­szą i prze­kona nas o Pań­skich zamia­rach dotrzy­ma­nia zobo­wią­zań. Nie musimy przy­po­mi­nać, iż zdol­no­ści, jakie prze­ka­zu­jemy za naszymi murami, umoż­li­wiają więk­szo­ści uczniów swo­bodną spłatę długu w ciągu sied­miu, a nawet trzech lat, przy odro­bi­nie wysiłku i szczę­ścia. Nało­żone na Pana łagodne piętno otwar­tej dłoni nie wystar­czy, jeżeli wkrótce nie wzmoże Pan wysił­ków._

_Z wyra­zami życz­li­wo­ści (na razie),_

_Pokorni Kwe­sto­rzy_

_Mistrzów Rzad­kich i Pożą­da­nych Sztuk_

_Sygno­wane_

_pierw­szego dnia księ­życa w mie­siącu Popio­łów_

_roku 1233_

Obec­nie był dzień osiem­na­sty, dokład­nie w poło­wie Popio­łów. Zbli­żały się Dożynki, a wraz z nimi ter­min kolej­nej raty płat­no­ści na rzecz Gil­dii.

Sygnet Śmier­dziela sta­no­wił dobry począ­tek, ale musia­łem doko­nać kilku kra­dzieży w Cadoth.

Poza tym potrze­bo­wa­łem kupca.3. ZASRA­NIEC

3

Zasra­niec

– Gobliń­skie sre­bro, co? – spy­tała star­sza kobieta.

Przy­pa­try­wała się sygne­towi przez lupę, cho­ciaż nie trzeba było lupy, by dostrzec, że wyszedł spod gobliń­skiego młotka; gobliń­skie sre­bro lśni na zie­lono, a nie­któ­rzy uwa­żają, że jego dzi­waczne piękno zawsty­dza złoto.

Nie­któ­rzy, czyli ja.

W bla­sku świec wyraź­nie było widać także mój tatuaż z otwartą dło­nią.

– Nara­zi­łeś się Pobor­com. Szu­kasz pracy?

Tak naprawdę nie zamie­rzała mnie zatrud­nić. Chciała się dowie­dzieć, jak bar­dzo jestem głodny. Nie doro­biła się swo­jego sklepu peł­nego dro­gich kra­dzio­nych przed­mio­tów, zatrud­nia­jąc nie­zna­jo­mych.

– Mam już pracę, ale dzię­kuję.

– Nie ma za co.

Rze­czy­wi­ście nie było.

– Więc dla kogo pra­cu­jesz? Dla Cobba?

– Dzie­sięć szy­lin­gów – odrze­kłem. – Będę wdzięczny za jakie­kol­wiek sówki.

Roze­śmiała się, uka­zu­jąc brą­zowe guzki, które ucho­dziły za jej zęby.

– Mam sówki, ale nie dosta­niesz dzie­się­ciu. Raczej sześć.

– Oboje wiemy, że sygnet jest dla cie­bie wart pięt­na­ście i sprze­dasz go za kró­lówkę i złotą dziwkę. Mam zamiar pod­no­sić cenę o jed­nego szy­linga za każ­dym razem, gdy zapro­po­nu­jesz mniej, niż chcę. Teraz cena wynosi jede­na­ście. Jeśli wolisz zapła­cić dwa­na­ście, zapro­po­nuj sie­dem.

– Ty mały zasrańcu – rzu­ciła.

– Nie pod­niosę ceny za wyzwi­ska, bo je lubię. Ale jeśli chcesz zdo­być ten piękny kawa­łek zie­lo­nego sre­bra, będziesz musiała zapła­cić jede­na­ście, naj­le­piej w…

– Tak, wiem, w sów­kach, ty mały…

– Jeśli jesz­cze raz nazwiesz mnie zasrań­cem, cena wzro­śnie do dwu­na­stu. Leni­stwo cenię tylko u sie­bie.

Zamknęła gębę i popa­trzyła na mnie zmru­żo­nymi oczami.

Przez drew­niany sufit dotarło do nas chra­pa­nie.

Prze­stała mru­żyć oczy.

– Tak, wiem, na twoją prośbę miał za mną wyjść i obda­rzyć mnie kil­koma moc­nymi uści­skami w bocz­nej uliczce. Rzu­ci­łem drobne zaklę­cie usy­pia­jące, kiedy gapi­łaś się na mój sygnet. Magiczna sztuczka. Pomniej­sza magia. Zło­dziej­skie czary. Nie podzia­ła­łyby na kogoś o sil­nym umy­śle, ale sądząc po odgło­sach, ten osob­nik za bar­dzo lubi piwo i led­wie się mie­ści w koszuli. Tłu­ścio­chy chra­pią w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób.

Jakby na zawo­ła­nie chra­pa­nie urwało się, a następ­nie roz­le­gło z jesz­cze więk­szą mocą.

– Zapłacę ci dzie­więć, żebyś jak naj­szyb­ciej się stąd zabrał ze swoją wschod­nią gadką, ty gal­tyj­ski zasrańcu.

– Zapła­cisz mi trzy­na­ście, ponie­waż zani­ży­łaś cenę, a potem się powtó­rzy­łaś.

Poru­szyła się, jakby chciała się na mnie rzu­cić, ale po chwili się uspo­ko­iła.

– Dzie­sięć, cho­ciaż to rabu­nek w biały dzień.

– Czter­na­ście. A jeśli znów się zawa­hasz, mogę zacząć się zasta­na­wiać, czy na sygnet nie chcie­liby rzu­cić okiem w skle­pie przy Łucz­ni­czej, tym pod dzwon­nicą. Nad wej­ściem widzia­łem sym­bol pająka – to sklep Cobba, prawda? Two­jego rywala? Kie­dyś byli­ście kochan­kami, kiedy jesz­cze oboje mogli­ście zoba­czyć, czym sika­cie? Usły­sza­łem w twoim gło­sie odro­binę cierp­kiego cie­pła, kiedy wcze­śniej o nim wspo­mnia­łaś. To, że jesz­cze mnie nie wyrzu­ci­łaś, dowo­dzi, że chęt­nie zapła­cisz mi pięt­na­ście szy­lin­gów, ale jeśli będziesz szybka i cwana, wezmę czter­na­ście, ponie­waż jestem sen­ty­men­talny, a ty przy­po­mi­nasz mi pewną śmier­dzącą sta­ruszkę, z którą stra­ci­łem dzie­wic­two.

Zaci­snęła usta samą siłą woli, odli­czyła czter­na­ście szy­lin­gów, bez żad­nych sówek, po czym pchnęła je w moją stronę i wsu­nęła sygnet do kie­szeni. Scho­wa­łem pie­nią­dze, zasta­na­wia­jąc się, czy wypu­ści mnie bez ostat­niej ripo­sty.

Nie wypu­ściła.

Wysy­czała te słowa jak wąż z Urri­madu:

– Widzę, że uwa­żasz się za spry­cia­rza, i być może masz rację, ale w moich oczach jesteś tylko brud­nym zło­dziej­skim czar­nym języ­kiem i ni­gdy nie będziesz niczym wię­cej.

Uśmiech­ną­łem się przy­mil­nie, skło­ni­łem głowę i wysze­dłem tyłem ze sklepu, omi­ja­jąc strużkę śliny, która ska­py­wała z otworu w sufi­cie.

Kiedy zamkną­łem drzwi, usły­sza­łem, jak coś się o nie roz­bija.

Kocham emo­cje zwią­zane z han­dlem.

Ruszy­łem do sie­dziby Gil­dii Pobor­ców, żeby spraw­dzić, w jakim stop­niu jestem w sta­nie wku­pić się w ich skąpo roz­da­wane łaski.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: