Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czarny karzeł - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarny karzeł - ebook

Zanurz się w barwnej scenerii szkockich krajobrazów, gdzie historia splata się z legendami, a tajemnica ukrywa się za każdym zakrętem. „Czarny karzeł” Waltera Scotta przeniesie Cię w czasy tuż po Unii Szkocji z Anglią w 1707 roku, do pagórków Liddesdale, które autor doskonale znał, zbierając ludowe ballady dla swojego dzieła „Minstrelsy of the Scottish Border”. Głównym bohaterem jest Sir Edward Mauley, nazywany Czarnym Karłem – pustelnikiem, który zdaniem mieszkańców miał niewątpliwe związki z Diabłem. Staje się on głównym uczestnikiem zawiłej opowieści o miłości, zemście, zdradzie, spiskach jakobickich i przymusowym małżeństwie. Postać ta jest wzorowana na Davidzie Ritchie, którego Scott spotkał na jesieni 1797 roku. „Czarny karzeł” przeniesie Cię, miły Czytelniku, w świat pełen emocji, zaskakujących zwrotów akcji i niezapomnianych bohaterów. Jednak nawet mistrzowie literatury mogą czasem poddać się wewnętrznym burzom. Scott przyznaje, że choć początki powieści były obiecujące, zmęczył się powtarzaniem tych samych motywów. Ale jednak, mimo wszystko, pozostawił nam dzieło, które wciąż zachwyca swoją intrygą i swoim urokiem.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-475-6
Rozmiar pliku: 218 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP DO POWIEŚCI MOJEGO GOSPODARZA

Jeżeli bez zarozumiałości przypuścić mi się godzi, że imię i zamiar wydawcy niniejszego pisma, zajmą pilną i myślącą część powszechności, do której jedynie odwołać się chcę – jak to starannemu nauczycielowi młodzieży i gorliwemu wykonawcy obrzędów sobotowych przystoi – sądzę zatem, że zbyteczną jest rzeczą rozniecać we dnie pochodnię, to jest nie potrzebuję pisma tego poprzedzać poleceniem, które dla rozsądnego czytelnika już w samym tytule jest objęte. Wszelako wiem dobrze iż są tacy – albowiem zawiść prześladuje zasługę – którzy sobie podszeptywać będą, że wprawdzie przeciw mojej uczoności i moim dobrym zasadom nic Bogu dzięki zarzucić nie można, jednak położenie moje w Gandereklengh bardziej sprzyja mojemu wydoskonaleniu, w obrębie naukowości, niż zbogaceniu moich spostrzeżeń nad pożyciem teraźniejszych pokoleń. Na przypadek gdyby takowy zarzut miał być uczynionym, odeprę go trzema dowodami.

Najprzód. – Gandereklengh było i jest punktem środkowym naszego ojczystego królestwa, Szkocyi, tak, że mieszkańcy jego, ze wszystkich stron wybierając się za interesami swemi do naszej stolicy praw, Edymburga, lub do naszej stolicy handlu, Glasgowa – w Gandereklengh przenocować zwykli; najuporczywszy zatem niedowiarek przyznać powinien, że ja, który od czterdziestu lat, letnią i zimową porą, co wieczór, w zajezdnym domu pod Walasem, w gościnnym pokoju siedzę sobie w skórzanem krześle z poręczami, po lewej stronie od komina, więcej poznałem obyczajów i zwyczajów najrozmaitszych stanów i ludzi, aniżeli gdybym je gdzie indziej z wielkim mozołem i trudem był zbierał. – Tak to celnik siedzący spokojnie w swojej budzie celnej, przy kobylicy gościńca bardzo odwiedzanego, więcej zbiera doświadczenia niż sam po nim podróżujący; na którym, gdyby każdy prosił go o jałmużnę, zebrana massa próśb, zapewne by przewyższyła możność ich zaspokojenia.

Powtóre. Jeżeli zaś mi zarzucą, że Itakus, największy mędrzec grecki, wedle zapewnienia rzymskiego rymotwórcy, winien swoją sławę oglądaniu wielu ludzi i miast, odpowiadam w tedy zoilowi, który przy tym zarzucie obstawa, że ja de facto widziałem i miasta i ludzi; byłem bowiem w dwóch sławnych miastach: Edymburgu i Glasgowie, a zwłaszcza w pierwszem mieście dwa, w ostatniem trzy razy w ciągu mojej ziemskiej pielgrzymki, miałem nawet zaszczyt znajdowania się na ogólnem zgromadzeniu – ma się rozumieć, jako słuchacz, na galeryi – na którem przysłuchiwałem się wybornym rozprawom de Jure Patronatus, z których takie korzystne owoce odniosłem, iż od czasu jak szczęśliwie i w dobrem zdrowiu wróciłem do Gandereklengh, za wyrocznię w tych rzeczach uchodzę.

Potrzecie. Jeżeli wszakże mimo to, ktoby chciał utrzymywać, że moja znajomość świata, jakkolwiek rozciągła i mozolnie nabyta, częścią w domowem otoczeniu, częścią dalekiemi podróżami, nie wydoła jednak podjętemu zamiarowi, ułożenia rozkosznych powieści mojego gospodarza, niechaj wtedy panowie krytycy niniejszem uwiadomieni będą, na swoje wieczne zawstydzenie i hańbę, a zarazem i ci wszyscy, którzy nieostrożnie przeciw mnie powstaną, że wcale nie jestem autorem, wydawcą, ani zbieraczem powieści mojego gospodarza, i że tem samem ani za jedną w nich literę odpowiedzialnym być nie mogę. Teraz więc wy recenzenci, co się do góry pniecie nakształt jadowitych wężów, językiem sykacie i ranicie żądłem, wracajcie do prochu z któregoście stworzeni! Poznajcie, żeście myśleli jak prostacy, mówili jak głupcy! – Samym sobie zastawiliście sidła i we własne wpadliście dołki! Wyrzeczcie się przeto czynności, która dla was aż nadto jest trudną; nie-psujcie sobie zębów chcąc rozgryźć postronek, nie marnujcie sił waszych chcąc obalić mur; ochraniajcie oddech i nie bieżcie w zawody z szybkim rumakiem, lecz zostawcie ocenienie powieści mojego gospodarza tym, którzy przynoszą z sobą miarę prawdy, i tym którzy ręce rozsądnej skromności oczyścili ze rdzy uprzedzenia.

Dla tych to one są zebrane, co wykażę z krótkiej powieści, którą moja gorliwość dla prawdy, skłania do załączenia obok niniejszego wstępu.

Wiadomo, że mój gospodarz był to człowiek wesoły i towarzyski, cała parafia Gandereklengh chętnie go widziała, wyjąwszy poborcę cła i tych którym już wina na kredyt dawać nie chciał. Przyczyny tych poróżnień z kolei opowiem i nie omieszkam nad niemi poczynić moich po-strzeżeń przychylnemu czytelnikowi.

Poborca obwiniał naszego ś. p. gospodarza o to, że częstokroć i po wielu miejscach był sprawcą śmierci zająców, kuropatw, kokoszek, cietrzewi i innych ptaków lub czworonożnych zwierząt, a to nie w czasie do polowania wyznaczonym, i wbrew prawom krajowym, które mordowanie tych zwierząt zachowały możnym panom tej ziemi, co szczególne, lubo nie pojęte dla mnie, upodobanie w tem znajdują. Na obronę więc nieboszczyka mego przyjaciela, wypada mi na ten zarzut odpowiedzieć, że lubo powierzchowny kształt zwierząt, któremi gości swoich częstował, zupełnie był podobny do kształtu owych przez prawa protegowanych, to jednak było to tylko deceptio-visus, albowiem mniemane zające były to młode dzikie kozy, ptaki zaś mające podobieństwo do dzikiego ptastwa, były prawdziwie grzywacze, pod którem to imieniem były zastawiane i spożywane.

Nadto, poborca twierdził, że były mój gospodarz trudnił się procederem, który zowiemy dystylowaniem, nie uzyskawszy na to od rządu zezwolenia, albo używając technicznego wyrażenia; nie będąc patentowanym; ja zaś z mego miejsca podnoszę się na zbicie tego zmyślonego zarzutu, i na przekorę jego miernika, kałamarza i pióra, utrzymuję, że przez całe życie w domu mego gospodarza, anim jednego nieprawego kieliszka aquae vitae, nie zoczył i nie pił. Słodki bowiem i ponętny trunek, który w zajezdnym domu pod Walasem sprzedawano i używano, wcale nie używał tego nazwiska i pod imieniem rosy górnej był przedawanym. Jeżeli istnieje jakie prawo przeciw paleniu takowej wódki, niech mi je okaże, a w razie nawet okazania, oświadczam bez ogródki, że nie mogę się do niego stosować.

Co się nareszcie ściąga do tych, którzy do mojego gospodarza na wódkę przychodzili, a dla braku pieniędzy lub kredytu znowu pragnący odeszli, muszę powiedzieć, że to mnie zawsze wskroś przenikało, jakbym sam tego doświadczał: mój zaś gospodarz znał też dobrze potrzeby pragnącej duszy, i gdy biednym ludziom gardło za nadto wyschło, pozwolił im pić za całą wartość ich zegarków i sukien, koszul tylko wcale nie przyjmował, z obawy utraty wziętości swego domu.

Co do mnie samego, mogę wyznać, że mi nigdy nie odmówił pokrzepiającego napoju, którym moje siły po utrudzeniach szkoły wzmacniać zwykłem. Prawda, żem uczył jego pięciu synów angielszczyzny, łaciny, niekiedy też matematyki, i jego córek grać i śpiewać, ale mimo tego nie przypominam sobie, abym kiedyś za tę moją pracę choć szeląg od niego dostał. Ów zatem pokrzepiający trunek wyżej wspomniony, stanowił jedyną nagrodę która mi się od niego za moje trudy nauczycielskie dostawała. Rodzaj przecie tak dziwnej zapłaty spodobał mi się niewymownie: mieć bowiem suche gardło, jestto dla mnie być w najprzykrzejszem położeniu jakiego człowiek prawdziwie porządny obawiać się może.

Jeżeli zaś mam bez wszelkiej osłony mówić prawdę, wyznać mi należy, że gospodarz mój w tym względzie szczególniej podciągał pod rachubę rozkosz, jaką mu rozmowy moje sprawiały. Te wprawdzie były w rzeczy samej poważne i budujące, i nakształt architonicznego pałacu dowcipnemi napisami ozdobionego, zabawnemi powieściami przeplatane, a zatem nader interesujące; mój zaś gospodarz tak sobie smakował w tych rozmowach, że nie ma ani jednej okolicy w Szkocyi, ani jednego zwyczaju lub obyczaju, nad którym byśmy długo nie rozprawiali z sobą. Obecni często mawiali, że samo przysłuchiwanie się nam tak rozumującym, warte butelki piwa i dla tego nie jeden podróżny z sąsiedztwa lub z najodleglejszych okolic królestwa, wmieszawszy się do naszych rozmów, opowiadał nam nowiny z obcych krajów albo przypominał to, co przed laty zaszło na naszej ojczystej ziemi.

Podówczas to miałem nauczyciela do klas niższych, młodego Patrika Patisson, który był w szkołach dobrze wychowany, a nawet kilka razy miał kazanie. Upodobawszy sobie szczególniej zbieranie starych historyjek i podań, ubarwiał je kwiatami poezyi, której się próżnym i światowym sposobem poświęcał; nie szedł bowiem za przykładem poważnych rymotwórców, których mu za wzór wystawiałem, lecz klecił bezmyślne nowomodne wierszyki, mało pracy i rozwagi potrzebujące. Miewałem też często z nim sprzeczki o zasady niewiązanej mowy, która zawsze była aż nadto przesadną i rozwlekłą, nigdy zaś, podług mojej rady, szczytną i zwięzłą. Mimo ten smak nieokrzesany i nałóg sprzeciwiania się swojemu przełożonemu i spierania się z tymże o kilka miejsc łacińskich autorów których składnia szyku jest wątpliwą, żałowałem jednak serdecznie, że Patrika Patissona śmierć mi wyrwała, jakby własnym moim był synem. Gdy zaś jego papiery składano do rąk moich, jako wynagrodzenie wydatków w czasie jego choroby i pogrzebu, sądziłem się być upoważnionym do sprzedania temu który się handlem książek trudni, części tych papierów, mających napis: Powieści mojego gospodarza. Pan Patrik był rzeźwy człowiek, małego wzrostu, niepospolitej zdatności w przedrzeźnianiu innych głosów, pełen żartobliwych mów i historyjek i którego dla jego bezinteresowności – szczególniej szanowałem.

Ztąd się przekonają ci, którzy sądzą mnie niezdolnym do napisania tych powieści, że wprawdzie potrafiłbym je napisać, lecz tego nie uczyniłem; wszelka przeto nagana na jaką one zasłużą, dotknie ś. p. Patrika Patisson, przeciwnie zaś pochwały sobie przypisać mogę, bo jak uczony autor dowcipnie i logicznie powiada:

Causa sine qua non:

To dzieło więc zostanie względem mnie w tym samym stosunku, w jakim dziecię względem ojca; jeżeli dziecię przyzwoicie się sprawuje, ojciec odnosi chwałę i zaszczyt, jeżeli nie, wszelka nagana na dziecię spada.

Dodać mi jeszcze pozostaje, że Patrik Patisson autor tych powieści, więcej słuchał głosu swojej wyobraźni, niż surowej prawdy, że często nawet dwa i trzy opowiadania w jedno połączył jedynie w tym zamiarze, aby się lepiej przydały do jego planów. Nie wziąłem też na siebie obowiązku przerobienia onych, lubo to zboczenie z prawdy szczerze ganię, lecz taka była wola zmarłego, aby pisma jego nie zmienionemi z pod prassy wyszły. Byłto dziwaczny upór nieboszczyka przyjaciela mojego, który gdyby był mędrszym, powinien był raczej zaklinać mnie na wszystkie drogie węzły przyjaźni i wspólnych nauk naszych, o przejrzenie troskliwe tych pism, odmienienie i pomnożenie onych wedle mego sądu i widoku. Lecz wola umarłych powinna być sumiennie dochowaną, nawet jeżeli ich upór i omamienie opłakujemy.

Jedediach Cleisbotam.CZARNY KARZEŁ.

ROZDZIAŁ I.

Było to w pogodny dzień kwietniowy, (tylko że zeszłej nocy wielki upadł śnieg, i gruba, mięka warstwa śniegu zakryła ziemię), gdy się dwóch jeźdźców zatrzymało przed zajezdnym domem pod Walasem. Jeden z nich był wysoki, barczysty, nosił suknię szarą, kapelusz powleczony ceratą, miał witkę w srebro oprawną, buty i duże kalosze: siedział na wysokim, dzielnym, gniadym koniu, wprawdzie nie starannie chędożonym, ale zresztą dobrze utrzymanym, na siodle żołnierskiem: wędzidło zaś podobnież żołnierskie, zdawało się trochę zardzewiałem. Towarzyszący mu, bez wątpienia jego służący, jechał na małym pstrokatym kłusaku, miał na głowie granatową czapkę, dużą różnokolorową chustkę na szyi zawiązaną i ubrany był w długie granatowe spodnie, które razem miejsce butów zastępowały; jego ręce obnażone, zwalane były smołą, w ułożeniu przebijało uszanowanie i poważanie dla spółtowarzysza, ale ani śladu owej wyższości i surowej uległości, jaką zwykle pomiędzy wyższemi a ich podwładnymi napotykamy: przeciwnie, wjechali obok siebie w dziedziniec karczmy i razem zakończyli głosem donośnym rozmowę temi słowy: „Bóg wie, co się w tym czasie z jagniętami stanie”.

Gospodarz spostrzegłszy podróżnych, przyskoczył, zatrzymał konia pańskiego za cugle; uśmiechnął się uprzejmie, a tymczasem parobek tęż samą uczynił usługę towarzyszowi. – Gospodarz powitał pana, i niedawszy mu nawet odpocząć zapytał, jakie mają nowiny?

– Nowiny? – odpowiedział dzierżawca – śliczne nowiny! jeżeli owce ocalimy, będziemy mogli sobie powinszować, z poddaniem się woli boskiej, musimy jagnięta zostawić Czarnemu Karłowi.

– Tak, tak – przydał stary pastuch którym był drugi z przyjezdnych kiwając głową: – on w tym roku strasznie wojuje.

– Czarnemu Karłowi? – odezwał się mój uczony protektor i przyjaciel P. Jededjach Clejsbotham, a cóż to za jeden?

– O! nie udawaj przyjacielu! – odpowiedział dzierżawca – przecie musiałeś słyszeć o Czarnym Karle, o tym mądrym Elzenderze, wszakże cały świat opowiada sobie różne o nim anegdoty, ale to wszystko brednia, ja ani słowa temu nie wierzę od początku aż do końca.

– Wasz ojciec jednak mocno w to wierzył – rzekł stary pastuch, z widocznym gniewem o niedowiarstwo swego pana.

– To prawda Bartłomieju, ale to było w czasie szarych djabełków i podobnej zgrai. Bóg wie jakie niedorzeczności wówczas sobie rojono; wszystkie te bajki zupełnie teraz poszły w niepamięć i nikt już o nich nie wspomina, od czasu jak długie owce hodujemy.

– Tem gorzej, tem gorzej – odpowiedział staruszek: – często wam powiadałem, że ojciec jego nie małoby się zadziwił, gdyby teraz zmartwychwstał, i wszystko ujrzał przewrócone do góry nogami. Jakżeby się zmartwił, zobaczywszy ten śliczny kawałek gruntu, na którym teraz pług zapuszczono, gdzie zawsze siadywał i pocieszał się widokiem krów z gór schodzących.

– Milcz Bartłomieju – przerwał mu pan: – pij twoją wódkę i nie wtykaj nosa do rzeczy, które do ciebie nie należą.

– Za wasze zdrowie mości panowie! rzekł pastuch: wypróżnił swój kieliszek i wychwaliwszy przecudowność trunku, tak dalej mówił: – prawda, tacy jak my, nigdy nie powinni o niczem stanowić, ale żal wszelako ślicznego kawałka gruntu słońcem oświetlonego, byłoby to dobre schronienie dla jagniąt, w tak przeraźliwie ostre powietrze.

– Ej wszak ci wiadomo Bartłomieju, że teraz pasza tam się rodzi: dobrzeby nam było, gdybyśmy jeszcze nie jedną godzinę czasu na owem miejscu strawili, na opowiadaniu sobie śmiechu godnych historyjek o Czarnym Karle, i podobnych temu bredni, jak się zwykle robiło gdy jeszcze krótkie owce chowano.

– Tak, to nie inaczej – odrzekł parobek: – krótkie owce mało są intratne panie.

Tu wdał się raz jeszcze w rozmowę mój uczony i godny protektor, robiąc uwagę, że względem długości jednej i drugiej owcy istotnej nie znajduje różnicy.

Na te słowa dzierżawca zaczął śmiać się do rozpuku i pokazał twarz pełną zadumienia. – Wełna to przyjacielu, wełna, dla której zowiemy je długiemi lub krótkiemi: sądzę, że gdybyśmy mierzyli ich grzbiety, krótkie owce byłyby najdłuższe: ale od wełny wszystko zależy, i ona to teraz popłaca.

– Na moje życie, Bartłomiej mówi prawdę! Krótkie owce mało czynią intraty; ale ja nie mam czasu tu siedzieć i gadać: daj śniadanie gospodarzu, i zobacz czy nasze konie mają obrok; jam tu przybył w zamiarze ułożenia się z Chrystyanem Wilson o dawny dług: bogdajby nie przyszło do procesu!... Słuchaj panie sąsiedzie – mówił dalej obracając się do mego godnego i uczonego protektora – jeżeli jeszcze chcesz więcej dowiedzieć się o krótkich i długich owcach, o samej pierwszej będę z powrotem; jeżeli zaś ciekawym jesteś posłuchać kilkunastu anegdot o Czarnym Karle i podobnej hołocie, oto Bartłomiej, ten się dokładnie na tem zna. – Gdy z Chrystyanem Wilson zgodnie się ułożę, kochanku! sprawię ci suty poczęstunek, a ja sam wszystko zapłacę.

Dzierżawca powrócił o godzinie oznaczonej z Chrystyanem Wilson, interes bowiem został pomyślnie załatwionym bez potrzeby udawania się do sądów. Mój uczony i godny protektor nie omieszkał stawić się dla użycia obiecanych pokrzepień ciała i duszy (lubo jak wiadomo był w pierwszych bardzo umiarkowanym). – Towarzystwo do którego także gospodarza wezwano, bawiło się do późna w noc, i zaprawiało ucztę swoją rozmaitemi powieściami i piosneczkami; ostatnie zdarzenie które sobie przypominam, było, że uczony i godny protektor spadł z krzesła, właśnie gdy był przy ostatnich słowach swojej prelekcyi o wstrzemięźliwości. – W ciągu zabaw nie przepomniano i o Czarnym Karle, a stary pastuch Bartłomiej umiał o nim opowiedzieć wiele historyjek, które całemu gronu słuchaczy niezmiernie się podobały.

Po wypróżnionej trzeciej wazie ponczu pokazało się, że dzierżawca słuchał podań swoich przodków z takiem zbudowaniem, z jakiem je stary Bartłomiej opowiadał: przy czwartej zaś oświadczył że treść ich odpowiednia jest godności męża, który płaci 300 funtów szterlingów rocznej dzierżawy.

Podług mojego zwyczaju, zasięgnąłem bliższych wiadomości od znających dobrze surową pasterską krainę, w której się ta powieść utworzyła i byłem tak szczęśliwy, żem odkrył niektóre nie powszechnie znane rysy onej, które przynajmniej za nowy dowód służą, ile ją podanie ludu zabobonem i gusłami przeistoczyło.ROZDZIAŁ II.

W jednym z najoddaleńszych okręgów południowej Szkocyi, gdzie wysokie, ciemne góry tworzą linię pograniczną, oddzielającą kraj od pobratymskiego królestwa, młody majętny dzierżawca Halbert Eliot, wywodzący swój ród od podaniem i pieśniami sławnego Marcina Preakinthurme, powracał pewnego razu po odbytem polowaniu na sarny. Zwierzyna, niegdyś tak liczna w tych odludnych puszczach, uszczupliła się do kilku małych stad, które w odległych i nieprzystępnych zakątkach się chowając, ściganie uczyniły przykrem i bezkorzystnem. Mimo to, wiele młodzieży tej okolicy, lubiło z zapałem polowanie, z wszystkiemi jego niebezpieczeństwy i trudami. Połączenie koron na głowie Jakóba I króla Wielkiej Brytanii, miało ten zbawienny skutek, że więcej jak sto lat szpada w pochwie spoczywała. W kraju pozostały jeszcze ślady tego co było dawniej. Mieszkańcy których spokojne zatrudnienia wojnami domowemi poprzedzającego wieku tylokrotnie przerywane były, nawykli zwolna do porządnej skrzętności swoich sąsiadów. Owiec mało hodowano; chów bydła rogatego, stanowił najcelniejsze zatrudnienie. Po górach i dolinach włościanin zazwyczaj w pobliskości swego mieszkania tyle zasiewał owsa i jęczmienia, ile go na mąkę w gospodarstwie potrzebował, od tej zatem szczupłej i niedoskonałej uprawy ziemi, jego parobkom wiele jeszcze zbywało czasu, który zwykle młodzież spędzała na polowaniu i rybołówstwie: ubieganie się zaś za przygodami, dawniej przyczyna niesnask i wypraw na łupiestwo, odbywały się z całym zapałem z jakim te wiejskie zabawy prowadzono.

W chwili, w której się nasza powieść zaczyna, najodważniejsi bardziej z nadzieją niż bojaźnią wyglądali sposobnej pory naśladowania swoich ojców w czynach wojennych, których opowiadanie składało najszczególniejszą część ich domowych zabaw. Zawarcie Szkockiego aktu bezpieczeństwa, zrodziło w Anglii zaburzenie, ponieważ ten akt zdawał się zmierzać do rozłączenia dwóch Brytańskich królestw po śmierci królowej Anny, panującej monarchini. Godolfin zostający podówczas na czele angielskiego zarządu, przewidział, że nie ma innego środka zaradzenia klęskom domowej wojny, nad połączenie obu koron w jedno państwo. Jak ten układ zawarto, jak on w początkach zdawał się mało zbawiennych zwiastować owoców, które potem wzrosły, nauczają dzieje owoczesne. Do naszego opowiadania dosyć będzie to wspomnieć, że cała Szkocya rozjątrzona była na wszystkich, co ją wyzuli z niepodległości. Niechęć powszechna stała się powodem zawiązywania najdziwaczniejszych stowarzyszeń. Kameronianie byli gotowi wziąść się do broni dla przywrócenia na tron Stuartów, których dawniej za swoich uciemięży cieli uważali. Zaburzenie było powszechne, gdy Szkoci już podczas zawarcia aktu bezpieczeństwa do wybuchu się przygotowali i tak do wojny uzbroili, że potrzeba było tylko odezwania się niektórych z wyższej szlachty, aby lud zerwał się do broni. Takim był czas politycznego odmętu w którym się nasza powieść zaczyna.

Dziki parów, w którym Halbert Eliot ścigał zwierzynę, już daleko leżał za nim, i już był odszedł znaczny kawał drogi do domu, gdy noc go zaskoczyła. Okoliczność ta zresztą obojętną była dla doświadczonego młodzieńca, od dzieciństwa z temi stepami oswojonego; lecz się znalazł w bliskości miejsca nader źle uważanego pomiędzy pospólstwem, które wierzyło, że w niem nadprzyrodzone zjawiska przebywają. Powieściom tego rodzaju Halbert od dzieciństwa z wielką przysłuchiwał się uwagą, i żadna inna część kraju nie dostarczała takiej obfitości podań: nikt przeto nie był świadomszym ich od Halberta z Hanghoot, bo tak zwano naszego rycerza dla odróżnienia go od kilkunastu Eliotów to samo imię chrzestne noszących. Z łatwością mu zatem przyszło przypomnieć sobie wszystkie straszliwe wypadki, zostające w styczności z pustą dziczą, w którą teraz wstąpił i to z takiem życiem i prawdą, że go dreszcz przejął całego.

Dzicz ta powszechnie zwana była kamienną puszczą, od ogromnego nie okrzesanego granitu, który na środku jej na wzgórku sterczał w kształcie kolumny, i wedle wszelkiego podobieństwa, był albo pomnikiem mężnego spoczywającego pod nią śmiertelnika, lub pamiątką krwawego boju. Nie można było oznaczyć z pewnością czem był w istocie: podanie zaś które równie zmyśla, jak do wykrycia prawdy dopomaga, wynagrodziło go wieścią, którą sobie Halbert na pamięć przywiódł.

Ziemia w około słupa była zasłana dużemu także granitowemi kamieniami, lub raczej niemi otoczona: kamienie te dla ich nieforemnego kształtu i położenia, pospólstwo zwykło nazywać siwemi gęsiami na kamiennej puszczy. Podanie chciało nazwisko i kształt wyprowadzać od zgonu zawołanej i straszliwej czarownicy, która niegdyś w tych górach przesiadywała i spełniała wszystkie obrzydliwości, jakie pospolicie tym istotom przypisują. Ona to w tej puszczy zwykła była odbywać swe schadzki z siostrami czarownicami; pokazywano nawet okrągłe place, na których ani trawa ani modrzew nie rośnie, torf zaś zdawał się uschłym od kopyt jej piekielnych towarzyszek.

Wieść niesie, że ta czarownica jednego razu przeszła przez bagnisko gnając gromadę gęsi, które umyśliła na bliskim jarmarku korzystnie sprzedać: dobrze bowiem wiadomo, że zły duch jakkolwiek jest skorym w udzielaniu drugim swej mocy i spełnianiu obrzydliwych czynów, często jednak swoich sprzymierzonych stawia w konieczności poddania się dla swego wyżywienia najlichszym pracom wiejskim. Dzień już był upłynął, a jeżeli chciała mieć zyskowną sprzedaż, powinna była pierwsza na targu stanąć; gęsi zaś, które dotąd porządnie szły przed nią, wychodząc na tę obszerną, bujnemi zaroślami okrytą równinę, nagle się rozbiegły, dla pobujania w tym miłym żywiole. Oburzona na upór, który wszystkie jej prace zgromadzenia ich znowu w niwecz obrócił; nie pomna umowy, na mocy której zły duch na pewien czas słuchać jej rozkazów był obowiązany, zawołała czarownica: – Do djabła, radabym abyście i wy i ja nie mogły ruszyć się z miejsca.... Ledwo co wyrzekła te słowa, aliści jak gdyby metamorfozą tak gwałtowną jak Owidyusza, czarownica wraz ze swoją uporczywą gromadą przemieniła się w kamienie. Duch któremu służyła, korzystając chciwie ze sposobności, ścisłem dopełnieniem życzeń zniszczył jej ciało i duszę.

Gdy spostrzegła – przydaje wieść – swoje przemienienie, zawołała na zdradliwego nieprzyjaciela: – O ty fałszywy oszuście! dawno już mi szarą suknię przyobiecałeś, teraz mam jedną którą na sobie wiecznie zatrzymać muszę.

Niezmierna wielkość kolumny i kamieni często bywała wspominaną, jako dowód silnej postaci i kształtu kobiet i gęsi dawnych czasów, od wszystkich wielbicieli przeszłości, którzy obstawali za tem zdaniem, że plemię ludzkie coraz się rozdrabnia i upadla.

Przypomniał sobie wszystkie te okoliczności Halbert, gdy przez tę puszczę przechodził: wspomniał także iż od czasu jak się ten wypadek zdarzył, wszelka istota ludzka tego miejsca unika, w którem jak powszechnie słychać schadzają, jak dawniej, straszydła, szare djabełki i czarownice, które teraz, jako przyszłe uczestniki piekielnych uciech, przychodzą odwiedzać swoją przemienioną mistrzynię, Halberta jednak wrodzona odwaga, walczyła mężnie ze wzruszeniami bojaźni, jakie się do jego serca wkradały. Przywołał do siebie swoich dwóch chartów, wiernych towarzyszów polowania, które, jak mówił, ani psa ani djabła się nie lękają, opatrzył zamek swej fuzyi, i zanucił wesołą piosneczkę wojenną, jak dowódzca, który każę bić w bęben dla odżywienia trwogi swoich żołnierzy.

Tak w myślach zatopionemu, nader miło było usłyszeć za sobą znajomy głos, który mu zwiastował towarzysza w nocnej drodze; Halbert zatrzymał się i wnet został doścignionym od dobrze mu znanego młodzieńca, dziedzica w tej samotnej krainie mieszkającego, szlacheckiego rodu, który, podobnie jak on, na polowaniu się zabałamucił. Młody Ernseliff świeżo wyszedłszy z małoletności, został właścicielem miernego majątku, gdyż ten przez uczestnictwo jego krewnych w zaburzeniach tego czasu, bardzo się uszczuplił. Jego przodkowie używali w kraju wielkiego szacunku, a młodzieniec dobrego wychowania i najlepszych zasad, starał się sławę domu swego utrzymać.

– Miło mi zawsze, Panie Ernseliff – zawołał Halbert – cię spotykać, a na tej odludnej puszczy, dobre towarzystwo jeszcze szacowniejsze – gdzieżeś polował?

– W parowie Carla, Halbercie – odpowiedział Ernseliff, pozdrawiając znajomego. – Ale czyliż nasze psy zgadzać się będą?

– O co moje to zapewne; one tak są zmęczone że ledwie na nogach stać mogą.

– Na poczciwość, zda mi się, że zwierzyna zupełnie się po kraju rozpierzchła, Bóg wie jak dalekom się zapuścił, a nic nie spotkałem, oprócz trzech sarniątek, które mi się nigdy nie dały do siebie zbliżyć na odległość strzału: szedłem przecież o pół mili manowcem dla wyszlakowania ich. Mało dbam o to, ale radbym był przynieść do domu jaką zwierzynę dla swojej dobrej staruszki. Ona siedzi w kąciku i żartuje sobie z chełpiących się strzelców i myśliwych tego czasu: prawdziwie, zdaje mi się, że jakby na złość wszystką zwierzynę w kraju wybito.

– Ubiłem P. Halbercie tłustego rogacza którego dziś rano posłałem do Ernseliff, masz z niego połowę dla twojej babki.

– Dziękuję ci serdecznie p. Patrik, cały świat zna twoje dobre serce: staruszka nie będzie się posiadać z radości, zwłaszcza gdy się dowie, że to od ciebie pochodzi, a bardziej jeszcze, jeżeli do nas przybędziesz i z nami zwierzynę spożyjesz: myślę jednak, że ci tęskno być musi w twoim starym zamku, również i twojej rodzinie w nudnym Edymburgu. Nie pojmuję jak tam wytrzymać mogą, w tych budach kamiennych, pod dachami łupkowemi, gdy przecież mogą mieszkać w swoich własnych tak miłych górach.

– Wychowanie moje i sióstr moich – odpowiedział Ernseliff – było przyczyną, że matka moja długo w Edymburgu mieszkała, ale daję słowo, że postaram się stracony czas nagrodzić.

– A! każesz podobno stary zamek znowu trochę upiększyć, będziesz żył poufale i po sąsiedzku z dawnym przyjacielem twego domu, jak to przystoi Ernseliffowi: winienem ci powiedzieć, że moja matka – nie, moja babka – gdyż od śmierci własnej matki naszej, ją raz matką, drugi raz babką nazywamy: – ale cóż chciałem mówić?... tak, jest pewną, że niezbyt daleko z tobą jest spokrewnioną.

– Prawda Halbercie, jutro przyjdę do Hanghoot na obiad, i to z całego serca.

– To wyśmienity pomysł!... jesteśmy dawni sąsiedzi: a to już dość, choćby krew nas wcale nie łączyła. Moja staruszka rada ci będzie bo zawsze opowiada o twoim ojcu, który przed wielu laty został zabitym.

– Milcz, milcz, Halbercie! ani słowa o tem! niech raczej wypadek ten pójdzie w niepamięć.

– O ja inaczej myślę: gdyby się podobny wypadek w naszej rodzinie wydarzył chyba dopiero pomściwszy się go, zapomniałbym o wszystkiem. – Tak mi uczucie własnej godności nakazuje. Ale sam wiesz co masz czynić, był to (jak mi powiadano) przyjaciel P. Elisława, który przebił twojego ojca, wyrwawszy mu pierwej żelazo.

– Przestań Halbercie! był to nierozsądny rozterk, skutek wina i zdań politycznych, wielu szpad dobyło, a nikt z pewnością powiedzieć nie może, kto dał powód do tego najazdu.

– Cóżkolwiek bądź, stary Elisław miał w tem swe uczestnictwo, ręczę ci, że jeżeli masz chęć poniszczenia się na nim, nikt tego za niesłuszność nie uzna, bo nie ma wątpliwości, że on zbroczył swe ręce w krwi twojego ojca. Wszak oprócz ciebie nie ma nikogo, któryby w tem miał interes i mógł się mu wy wzajemnie. Winienem ci powiedzieć, że wszyscy w tej okolicy sądzą, że musi między wami przyjść do rozprawy.

– Wstydź się Halbercie, jestże to po chrześcijańsku podżegać do przekroczenia prawa, zakazującego osobiste wymierzanie zemsty, a zwłaszcza na tem strasznem miejscu, gdzie nie wiemy jakie istoty nas podsłuchiwać mogą.

– Cicho, cicho – odrzekł Halbert, bliżej się cisnąc do swego przyjaciela – nie pomyślałem wcale o tem. Ale mogę się domyślać panie Patrik przyczyny, która twe ramię wstrzymuje. Wszyscy wiemy, że nie brak odwagi, lecz te dwoje niebieskich ocząt ładnej dziewczyny są hamulcem dla słusznej twej zemsty.

– Zapewniam cię – odrzekł mu towarzysz, ledwie nie w złości... – zapewniam cię, że się mylisz. Jestto bardzo niesłusznie z twej strony tak myśleć, a bardziej jeszcze o tem mówić. Nie chcę bynajmniej dawać nikomu powodu do wspominania o mnie, obok imienia tak młodej damy.

– Ej patrzno, patrzno – odpowie Eliot – nie mówiłżem, że nie brak odwagi tak cię ułagodził: wszak nie myślałem nic złego. Jestto sprawa, o której wolno przyjacielowi z tobą pomówić otwarcie. W żyłach starego Elisława więcej płynie zaiste dawnej krwi rycerskiej niż w twoich; on nie zna nowomodnych zasad spokojności i pokoju: jest to człowiek starej daty, stworzony do walk i łupiestwa. Ma on z kilka tuzinów chłopaków w gotowości, którym pozwala żyć wesoło, a którzy są tak zuchwali jak młodzi... Nikt nie wie zkąd on to wszystko bierze, hojnie żyje, i więcej wydaje niż ma dochodu. Gdyby tu w kraju wybuchnąć co miało, niezawodnie pierwszy powstanie i wtenczas nie przepomni zapewne dawnych waśni z twoim ojcem. Mam go nawet w podejrzeniu, że go chętka weźmie do starego zamku Ernseliff.

– Wtedy Halbercie, gdyby mu podobna myśl do głowy przyszła, postaram się, aby stary zamek tak się dobrze przeciw niemu bronił, jak się za moich przodków, przeciw wszelkiej napaści opierał.

– Bardzo słusznie, bardzo słusznie! To mi po rycersku powiedziano!... gdyby do tego przyszło, Panie Ernseliff, każ tylko ludziom w wielki dzwon na gwałt uderzyć, wtedy bracia moi i mały Dawid z kamiennego domu, w mgnieniu oka staniemy przy was, z tylu ile bydź może ludźmi.

– Serdecznie ci dziękuję Halbercie, ale się spodziewam, że nie dożyjemy w naszych czasach tak nienaturalnej i niechrześcijańskiej wojny.

– A cóżby w tem było wielkiego... byłaby to nagła sąsiedzka napaść: niebo i ziemia odpuszczą nam taką mowę w tej samotnej puszczy. – Potulność właściwa dla ludu wiejskiego, my nie możemy żyć tak spokojnie jak w Londynie, bo nie mamy obowiązku pracy jakiej lud podlega.

– Ej Halbercie, kto jak ty wierzy w nadnaturalne zjawiska, niepowinien tak śmiało wzywać nieba, zważając gdzie jesteśmy.

– Czegóż się więcej mam troszczyć o tę kamienną puszczę, niż ty Ernseliffie? Prawda, mówią, że tu rozmaite upiory i ogniste istoty straszą, ale cóż to mnie obchodzi. Dobre mam sumienie, choć się trochę między dziewczęty chełpię i czasami w szynku w czuby chodzę; nie warto o tem mówić. Nie chcę się chlubić, ale jestem najspokojniejszy na świecie chłopak.

– A Ryszard Turnbull, któremu głowę roztrzaskałeś? a Wilhelm Winton, do któregoś nawet strzelił.

– Ej Ernseliffie, aż nadto mnie bierzesz na spowiedź. Ryszarda głowa już wyleczona, a w Boże Narodzenie spór dokończyliśmy, co tyle znaczy, jakbyśmy się pogodzili. I z Wilhelmem także pojednałem się; nieborak... ale to było tylko kilka ziarnek śrutu za półkwaterek wódki, sam bym na to przystał. Ale Wilhelm jest z wioski tam w dolinie położonej dla tego zaraz tak się rozgniewał. – Wracając do czarownic – gdyby też która nas spotkała.

– To się zgadza z podobieństwem do prawdy – mówi młody Ernselif – patrz Halbercie oto stoi twoja stara czarownica.

– Powiadam – rzecze dalej Halbert, z pogardliwem skinieniem – gdyby nawet stara wróżka sama z pod ziemi wystąpiła, jeszczebym w to nieuwierzył. Ale Boże nam dopomóż, Ernseliffie co to tam być może!ROZDZIAŁ III.

Przedmiot, który młodego ziomka śród jego odważnych oświadczeń zastraszył, na chwilę nawet zatrwożył jego mniej bojaźliwego towarzysza. Księżyc, który podczas ich rozmowy wschodził, walcząc z obłokami, albo używając wiejskiego wyrażenia, zapadając w obłokach zlewał na ziemię chwilami mdłe światło. Jeden z jego promieni, który oświetlił wielki słup granitowy, do którego się teraz zbliżyli, pokazał im postać człowieka, ale daleko niższego od zwyczajnego wzrostu, który powoli tu i owdzie pomiędzy masami kamieni ruszał się, nie jak ten, który się dalej posuwać usiłuje, lecz ten, który powolnym chwiejącym się i słabym krokiem istoty przykutej do massy kamieni, nie wyrusza z miejsca wspomnień smutnych. Czasami ta istota wydawała podziemne mruczące tony, co tak bardzo podobnem było do wyobrażenia jakie sobie Halbert Eliot zrobił o zjawisku, że go ogarnął okropny przestrach i włosy mu się najeżyły. Nareszcie szepnął swemu przyjacielowi do ucha: – Jest to stara Luiza; ona sama, czyż mam do niej wystrzelić, w imię boskie?..

– Broń Boże – odrzekł towarzysz odsuwając fuzyą, którą tamten już chciał wymierzyć: – jest to biedne szalone stworzenie.

– Tyś sam oszalał, że się tak zbliżasz – odpowiedział Eliot, zatrzymując młodego Ernseliffa. który chciał bliżej przystąpić: – jeszcze dość mamy czasu pomodlić się nim do nas nadejdzie: mnie zaś nic na pamięć nie przychodzi. Ale wielki Boże! mówił dalej nieco ośmielony, spostrzegłszy spokojną twarz swego towarzysza i że zjawisko bynajmniej się nie rusza – ta istota jak widać wcale się ku nam nie zbliża: słuchaj no Ernseliffie – przydał cichym głosem – idźmy manowcem, jakbyśmy się chcieli puścić za tropem kozła: bagno aż po kolana, ale wolę mokrą drogę, jak złe towarzystwo.

Ernseliff, mimo oporu i przełożeń swego towarzysza dalej postąpił wprost tą drogą, jaką się z początku puścili, i w kilka chwil stanęli naprzeciw przedmiotu swej ciekawości.

Postać, która tem mniejszą bydź się zdawała, im bardziej się do niej przybliżali, nie była nawet na cztery stopy wysoka, ile przy słabem świetle księżyca dojrzeć mogli, prawie tak szeroka, jak długa, albo prawie w kształcie kulistym uformowana, słowem, zupełna poczwara. Młody myśliwiec po dwakroć zawołał na to osobliwsze zjawisko: nie odbierając odpowiedzi, bez względu na to, że go towarzysz trącał, aby mu dać poznać, że najlepiej dalej pójść, nie przeszkadzając cudownej, nadnaturalnej istocie. Na trzeci raz ponowione zapytanie, kto jesteś, co tu robisz, o tej nocnej porze? odezwał się nakoniec głos, od którego przeraźliwych i krzykliwych tonów Eliot przestrachem zdjęty, dwa kroki wstecz skoczył, a nawet towarzysz jego przeląkł się: – Idź swoją drogą, nie pytaj się nikogo, kto ciebie nie pyta...

– Co tu robisz tak oddalony od twojego pomieszkania? Czy cię noc w twej podróży zaskoczyła? Nie chcesz mi towarzyszyć do domu? Boże zachowaj, zawołał Halbert Eliot, dam ci nocleg....

– Raczej chciałbym sam przepędzić noc na dnie przepaści – szepnął mu Halbert.

– Idź swoją drogą – odpowiedziało zjawisko: a zajadłość zdawała się szarpiące tony jego głosu jeszcze przenikliwszemi czynić. – Nie potrzeba mi twego towarzystwa, ani twego noclegu; od pięciu lat głowa moja nie spoczywała pod ludzkim dachem i spodziewam się że to było po raz ostatni.

– Ma pomieszanie zmysłów – odpowiedział Ernseliff.

– Wygląda jak stary Humphry Ettereas kotlarz – odpowiedział zabobonny wieśniak: – co zginął przed pięciu laty w tych bagniskach, lecz Humphry nie był tak strasznie grubą bryłą.

– Idźcie swoją drogą – ozwał się znowu obcy. – Duch waszych ludzkich ciał, zaraża powietrze w około mnie; dźwięk waszego ludzkiego głosu, jak ostre żelazo przedziera moje uszy.

– Boże nas zachowaj – mówił Halbert – aby umarli tak źle byli z żyjącymi: źle musi być koło duszy jego. – lękam się.

– Pójdź mój przyjacielu – powiedział znowu Eraseliff: – zdaje się, że ciężki smutek cię przywala, ludzkość nie dopuszcza nam zostawię cię tu samego.

– Ludzkość! – zawołała postać z przeraźliwym śmiechem szyderskim: – zkąd macie to aż do znudzenia powtarzane słowo-, to sidło na niedołęgów, tę ponętę, pod którą oszukany nędznik co ją połknął zaraz wędę odkrywa i haki czuje dziesięć razy ostrzejsze od owych, jakie rzucają na zwierzęta, które zabijacie dla podsycenia waszego zbytku.

– Ja ci powiadam mój przyjacielu – odrzekł na to Ernseliff – jesteś niezdolnym do sądzenia o twoim własnym losie, zginiesz w tej puszczy, a przez litość wypada nam cię zmusić, abyś poszedł z nami.

– Nie chcę do tej sprawy wchodzić – rzekł Halbert – Dla Boga daj pokój duchowi....

– Moja wina niech na mnie samego spadnie – odpowiedział duch, a gdy dostrzegł, że Ernseliff prawdziwie bierze się do porwania go z sobą, przydał: – twoja wina niech spadnie na ciebie, jeżeli się tylko dotkniesz obrąbka mojej sukni i powietrzem śmiertelnika mnie zarazisz.

Gdy wymówił te słowa, księżyc tylko co wydobył się z obłoków, a Ernseliff ujrzał, że prawą ręką trzymał do góry miecz na obronę, który w promieniu ciemnego, światła nocnego, jak głownia błyszczał. – Upierać się przy napaści na uzbrojonego, rozpaczającemi mówiącego wyrazami, byłoby szaleństwem, tembardziej, że nie mógł bynajmniej polegać na wsparciu swego towarzysza, który go samemu sobie zostawił dla ułatwienia się z upiorem, i wyprzedził o kilka kroków na drodze do domu. Ernseliff przeto zwrócił się i poszedł za Halbertem, obejrzawszy się raz jeszcze na mniemanego waryata, który, jak gdyby go ta rozmowa większą, jeszcze napełniła zajadłością, dziko biegał w około wielkiego głazu, wysilając swój głos na przekleństwa, któremi się groza pustej dziczy przeraziła.

Dwaj myśliwi w milczeniu czas niejaki postępowali naprzód, aż póki nie uszli znacznej przestrzeni od słupa, który okolicy nadał nazwisko, i już przekleństw Karła usłyszeć nie mogli. Każdy z nich usiłował spotkanie tak niezwykłe własnym tłomaczyć sposobem, aż Halbert Eliot raptownie się odezwał: – Tak, tak utrzymuję, że to upiór: jeżeli takowym jest, gdy jeszcze był w swojem ciele, wiele złego wyrządził i doświadczył, i dla tego teraz po śmierci spokojności nie doznaje.

– Zda mi się być prawdziwem szaleństwem mizantropji – odpowiedzą! Ernseliff, idąc za popędem swoich myśli.

– Ty więc nie sądzisz, że to strach był jaki? – zapysał Halbert....

– Ja? zapewne że nie... Poniekąd wierzę, iż to była żyjąca istota, alem dali Bóg jeszcze nie widział ludzkiego stworzenia do upiora tak podobnego, i bodaj bym żadnego więcej nie zobaczył.

– W każdym przypadku, jutro tam pojadę, aby zobaczyć, co się z biedną istotą stało.

– Jeżeli dzień – zapytał Halbert, to dobrze, Boże mi dopomóż, to i ja przytem będę. Ale Hanghoot ztąd bliższy o dwie mile jak twój dom: nie wołałbyś pójść do mnie. Poszlemy chłopaka do Ernseliff z doniesieniem, że w domu u ciebie nikt nie czeka, oprócz służących i kota.

– Zgoda, aby zaś moi ludzie o mnie się nie troszczyli i dla mnie wieczerzy nie stracili, zobowiążesz mnie, jeżeli, jak przyrzekłeś, poszlesz tam chłopaka.

– To mi po przyjacielsku, przyznaję. Idziesz tedy ze mną do Hanghoot? Zaręczam, że moi z widzenia cię niezmiernie będą uradowani.

Tak się porozumiawszy, dalej szli w wesołej myśli, aż Halbert Eliot zatrzymał się na szczycie dosyć przykrego pagórka wołając: – Patrz Ernselifie! zawszem wesół, kiedy na tem miejscu stawam: widzisz tam na dole światło w oknie salonowem? Tam siedzi babka, dobra staruszka przy kądzieli; a widzisz drugie światło tu i owdzie przez okna migające się? To moja ciotka Gracy Armstrong. Ona nierównie rządniejsza od moich sióstr, co same przyznają, bo są bez wątpienia najzacniejsze dusze na świecie. Same powiadają zawsze, i babka też, że Gracy najczynniejszą jest ze wszystkich, i najskorszą jest nie kiedy co do czynienia w mieście, od czasu jak babka chora na nogi. Moich braci właśnie tam nie ma; jeden jest w Mosphie, należącej do naszej dzierżawy, umie tak dobrze polować, jak ja.

– Jesteś szczęśliwym, kochany przyjacielu, mając tylu zacnych krewnych.

– Na poczciwość, jestem szczęśliwym, lecz nie mogę przeczyć, że Gracy wiele winienem. Ale powiedz mi no, wszak byłeś w szkołach i kierowałeś się na uczonego w Edymburgu, powiedz mi proszę, choć to mnie nie obchodzi, czy można się ożenić ze swoją kuzynką?

– Nie inaczej: podług dawnych zwyczajów nie ma żadnej przeszkody, między tobą i Miss Armstrong.

– Daj pokój z twoim żartem Ernseliffie! wszak sam jesteś tak drażliwym, jeżeli cię troszeczkę w żarcie zaczepią. Nie dla Gracy to wcale pytałem o to; winienem ci powiedzieć, że ona wcale nie jest moją prawdziwą kuzynką: jestto córka żony mego wuja z pierwszego małżeństwa, krew tedy wcale nas nie łączy, jestto tylko pokrewieństwo honorowe. Ale będąc na pagórku przestrzelę moją fuzyę, na znak że idę, co zawsze zwykłem czynić. Jeżeli przywożę sarnę dwakroć wystrzelam, raz dla sarny, a raz na znak że idę.

Po danym wystrzale, ujrzano wiele świec tu i owdzie w domu oraz za domem ruszających się. Halbert Eliot wskazał towarzyszowi jednę, która zdawała się ruszać ku ubocznemu zabudowaniu. – To Gracy sama, chce iść naprzeciw mnie aż do drzwi, dobrze to miarkuję, ale dogląda czy jedzenie dla moich psów jest gotowe... niebożęta!...

– Jeżeli mnie kochasz, to i mego psa lubisz... rzekł Halbert: jesteś tak szczęśliwym – te słowa wymówił tonem żałosnym, co ucha jego towarzysza nie uszło.

– Cóż wielkiego – rzekł – i inni ludzie mogą być tak szczęśliwemi. Miss Izabella Vere, widziałem będąc świeżo na gonitwie, że ukradkiem rzucała wejrzenia miłosne na kogoś kto może wiedzieć, co z tego będzie.

Ernseliff mruczał coś pod nosem, co niby odpowiedzią być miało, lecz trudno było rozeznać czyli na domysł przystaje, alboli też zastosowanie odpiera. Podobno mówiący chciał swoje zdanie wątpliwą pokryć ciemnością. Tymczasem stanęli na szerokiej drodze, toczącej się u spodu przykrego pagórka, i wkrótce byli blisko słomą pokrytego, ale dobrze urządzonego domu, w którym Halbert i jego krewni mieszkali.

Ochocze twarze cisnęły się do bramy, lecz ukazanie się gościa stłumiło zaczepki zgotowane Halbertowi z powodu nieprzyjaznej fortuny na polowaniu. Powstało maleńkie zaburzenie między trzema dziewczętami, gdyż się każda chciała usunąć z czynności wprowadzenia gościa do domu, i narzucały tę grzeczność jedna na drugą: podobno wszystkie trzy życzyły sobie na chwilkę odejść, aby zdjąć odzież, w której tylko bratu pokazać się miały, i przyzwoiciej ubrane stanąć przed gościem. Halbert zaś wszystkie wyłajał (Gracy nie była między niemi), wyrwał jednej świecę z rąk i wprowadził gościa do mieszkalnego pokoju. – Był to krużganek sklepiony i brukowany, dom bowiem niegdyś służył za miejsce obronne: porównany z mieszkaniami dzisiejszych dzierżawców, wydawał się posępnym i mizernym, ale wielkim trzeszczącym ogniem torfowym oświetlony, był dość dobrym w oczach Ernseliffa, w porównaniu z ciemną i dziką puszczą.... Kilkakrotnie powitała go najuprzejmiej godna staruszka, pani domu, której ubiór składał się z sukni porządnej, dobrze na niej leżącej, z wełny przez nią samą uprzędzonej, a czepek złotym łańcuchem i zausznicami przystrojony, okazywał zamożną dzierżawczynię: siedziała przy kominie na krześle z rokiciny splecionem i urządzała wieczorne zatrudnienie młodych dziewcząt i kilku rubasznych dziewek, które za młodemi przełożonemi przy kołowrotkach zasiadać zwykły były.

Zaraz po przywitaniu Ernseliffa i spiesznem sporządzeniu sutej wieczerzy, zaczęły babunia i siostry żartować z Halberta z powodu, że nie był szczęśliwym na polowaniu:

– To co Halbert przyniósł, nie potrzebowało wcale takiego ognia, jaki Anusia w kuchni rozpaliła – rzekła jedna z sióstr.

– Doprawdy – powiedziała druga – gdy rozżarzemy popiół torfowy, potrafimy w nim upiec zwierzynę naszego Halberta.

– Albo też przy świecy, jeżeli jej wiatr nie zgasi, mówiła trzecia – na jego miejscu, wołałabym przynieść czarną wronę, niżeli trzy razy do domu przyjść nie wydmuchnąwszy ani rogu kozła.

Halbert obrócił się kolejno do każdej z nich, spojrzał na nie z czołem zmarszczonem, którego groźbę miły uśmiech dolnej części twarzy łagodził. Potem zaś starał się pojednać wspomnieniem podarunku, który mu towarzysz przyobiecał.

– Za moich czasów – zaczęła znowu babunia – wstydziłby się człowiek wracać z gór, nie mając kozła wiszącego w poprzecz na koniu, tak jak ludzie jadący na targ, z cielętami na przedaż.

– Bodajby i nam co zostawili babuniu – odpowiedział Halbert – całą okolicę ogołocili twoi dawni przyjaciele.

– Widzisz Halbercie – rzekła starsza siostra spoglądając na Ernseliffa – że inni ludzie umieją jednak wytropić zwierzynę, choć ty nie potrafisz.

– No, no dziewczyny, fortuna nie jest stałą; na drugi raz jemu tak pójdzie jak mnie, a kółko szczęścia do mnie się zwróci. Dyabelna to rzecz, przez dzień cały samemu po stepach się tułać, a do tego powróciwszy do domu doznać jeżeli nie strachu, to zawsze przykrości, a nakoniec kłócić się z prostemi dziewczynami, które od rana do późnego wieczora nic nie robią, tylko drewna przewracają, nitkę wiją i ścierką tu i owdzie po stole szastają.

– Upiory! – wykrzyknęły wszystkie kobiety niezmiernie zlęknione – mów przecież – ciekawość bowiem ich do podobnych rzeczy była aż nadto wielką, aby się w tej chwili nie miała obudzić.

– Przestrachu wprawdziem nie doznał, ale przykrości powiedziałem tylko, będąc zabłąkanym, do takiej istoty. A kto jeszcze wie, czy to był upiór! Ernselifie, przecieś go tak dobrze jak ja widział.

Teraz przystąpił do opowiedzenia bez przesady, lecz we własnym sposobie, spotkania z tajemniczą istotą w kamiennej puszczy, i na tem skończył, że to tylko mógł być zły duch, albo która ze starych czarownic, dawniej w tej krainie swoje siedlisko mających.

– Stare czarownice! – zawołała babunia – nie, nie! Boże cię zachowaj od złego mój synu; nie była to czarownica, byłto brunatny człowiek z puszczy, ach to wróży złe czasy. Złe istoty jedynie przychodzą, aby pogrążyć w klęski kraj, który teraz pokoju i uciech używa. O ciężkie czasy! brunatny ten człowiek zawsze sprowadził na kraj i jego mieszkańców same tylko nieszczęścia! Mój ojciec często to powiadał, że właśnie widziano go w roku krwawej bitwy na puszczy Marston stoczonej; później znowu w czasie wojen Montrosego, a potem jeszcze przed wybuchnięciem buntu Dumbara; za moich czasów widziano go pod mostem Bohkwelts, i powiadano, że wieszczek Benarbuk zszedł się z nim podczas wylądowania Argleja, ale gdzie, nie mogę ściśle naznaczyć, było to daleko ku zachodowi. – Ach dzieci, jak się on ukaże w czasach nieszczęsnych, wszyscy wznieście ręce ku niemu, on tylko sam dopomódz zdoła w dniach biedy!

Ernseliff teraz zabrawszy głos, objawił swoje przekonanie, że człowiek, którego widzieli, jest biedny szaleniec, co bynajmniej nie ma wyższego zlecenia, zwiastowania wojny lub innych klęsk; lecz zdanie jego obojętnie przyjęto i wszyscy się zgodzili na odwrócenie go od zamiaru wyszukiwania znowu miejsca jego pobytu w dniu następnym.

– O luby synu! – rzekła babunia – (tego bowiem tonu macierzyńskiego używała do wszystkich, którym, sprzyjała), ty bardziej od innych powinieneś się mieć na baczności; srogie nieszczęścia na twój dom i rodzinę spadły, krew twego ojca lała się, a przez niegodziwe procesa i straty podupadłeś. Ty jesteś chlubą i ozdobą pokolenia, młodzieńcem, który wszystkie stare budowy odbudować winien! Należy ci więc być zaszczytem ojczyzny i zostać tarczą wszystkich ziomków. Tobie się przedewszystkiem nie godzi puszczać na nierozsądne przygody, albowiem twoje plemię zawsze aż nadto było zuchwałe, i wiele nieszczęścia ztąd dla niego wyniknęło.

– Lecz nie będziesz za tem, kochana mamo, abym w sam dzień lękał się iść w puszczę.

– W dobrej sprawie, bądź własnej, bądź przyjaciela, nigdybym nie radziła być nieczynnym. Ale zarazem nigdy osiwiała moja głowa nie pojmie, gdyż to wbrew prawu aby wyszukiwać złe, które cię nie obchodzi.

Ernseliff zaprzestał popierać swego twierdzenia, czając, że usiłowania jego będą bezskutecznemi. Danie wieczerzy zakończyło rozmowę; Miss Gracy teraz się także ukazała; obok niej usiadł Halbert z poufałem wejrzeniem na Ernseliffa. Wesołość i zabawne rozmowy, w które i babunia się wmieszała, z czułem interesowaniem się tak starości przyzwoitem, przywróciły rumieniec na licach dziewcząt, który starła powieść brata o strachach. Po wieczerzy też tańczyły i śpiewały tak ochoczo, jak gdyby złych duchów wcale na świecie nie było.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: