- W empik go
Czarny książę - ebook
Czarny książę - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 351 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Czy zgadzam się dowodzić Black Prince'em? No chyba, że się zgadzam! To najlepszy statek w Liverpoolu. Nigdy nie zapomnę, jak śmigał pod wiatr mimo przylądka Tom Shot przy Kalabar i jak manewrował nim
Price, czy też Ap Rhys, jak lubił, aby go nazywano. Ale co się stało z Price'em? Z nim przecież nie mogli się chyba poróżnić.
– Och nie, nie było żadnego poróżnienia, ale kapitanowi Ap Rhysowi, jak musimy go teraz nazywać, jakiś krewny pozostawił w spadku fermę w Walii, wobec czego zmienił on teraz kurs na rolę, tym bardzie] że – jak słyszę – dziedziczy nie tylko fermę, lecz i ambonę małej kapliczki, z której nauczał jego kuzyn.
– Myślę, że Ap Rhys okaże się równie dobrym rolnikiem i kaznodzieją jak żeglarzem. Był zawsze, jak mówią marynarze, chłopem z tęgą głową. Jestem nieskończenie wdzięczny jego krewniakowi, że pozostawił mu fermę i umożliwił mi objęcie dowództwa Black Prince'a.
– A zatem, Bob, bierzesz go? Byłem pewien, że się zgodzisz, ja zaś pójdę jako supercargo. I powiem ci coś więcej. Słyszeliśmy, że zanosi się na wojnę z Francją i ojciec mój oraz pan Floyd postanowili starać się o list kaperski.
– Co? A więc będę dowódcą okrętu korsarskiego? Toć to prawie jakby dowództwo okrętu wojennego.
– Tak, mój drogi, ale statek pójdzie nie tylko w rejs korsarski, lecz ma przy tym zrobić daleką podróż do Afryki i Indii Zachodnich, pilnując dobrze żagli i dział, aby się nie dać przychwycić.
– Och, statek żegluje znakomicie, to pewne, trzeba tylko dobrać mu dzielną załogę. Byli tu gdzieś trzej spośród czterech dobrych marynarzy z tej starej krypy Elizabeth i jeśli tylko nie schwycili ich werbownicynaganiacze, to ośmielam się twierdzić, że uda mi się ich dostać; wszyscy służyli na okrętach wojennych. Jest tu Czarny Jack Jago i jego wierny druh Cundy, zwany Krwawym Billem, a także John Beer, Tom Batten i Sam Moxon – wszystko ludzie z Falmouth i dobrzy żeglarze. A ponadto można wzdłuż brzegów Mersey znaleźć jeszcze wielu chwackich marynarzy.
– Widzę, że jesteś w swoim żywiole. Przyjdź więc jutro rano na nabrzeże do kantoru, a otrzymasz instrukcje.
– Zgoda. Ale gdzie jest teraz statek? Powróciłem ze stryjowskiej fermy dopiero dziś po południu, przebywałem tam od chwili zejścia z Elizabeth i nie wiem, co się dzieje w mieście.
– Statek leży teraz na brzegu w Runcorn, gdzie wymieniają mu części poszycia kadłuba i opalają obrosty. Tuż przed zejściem kapitana Ap Rhysa statek dostał nowy komplet dolnego takielunku i pierwszy oficer zajęty jest teraz jego stawianiem. Zdaje mi się, że mój stary ojczulek dobrze zrobił budując ten! statek. W ostatnim rejsie Ap Rhys wiózł sześciuset pięćdziesięciu siedmiu niewolników z Kalabar do Jamajki i nie stracił podczas całej podróży ani jednego człowieka. Wszyscy w Liverpoolu mówili, że statek o pięciuset tonach jest za duży, aby odbywać na nim podróże handlowe do Afryki lub dokądkolwiek.
– Czyżby on miał pięćset ton? Nie przypuszczałem, że jest tak duży. Ma budowę fregaty i przy swoim kształcie rufy jest równie przestrzenny jak niektóre nasze dwupokładowce; jest to raczej statek innej klasy niż stara Elizabeth.
– Zdaje się, że masz rację, drogi chłopcze, i statek, jak mówisz, żegluje dobrze. Pokaże zawsze gładko rufę każdemu „francuzowi”, który mógłby być dla niego za silny. A teraz muszę już iść. Powiem ojcu, że zajdziesz do kantoru około ósmej z rana. Jeszcze jedną szklankę ponczu za zdrowie kapitana Black Prince'a.
– Z chęcią, Tom. Gospodarzu, nalej do pełna szklanicę pana Merricka i moją i wypij z nami za pomyślność Black Prince'a i jego nowego kapitana.
John Pye usłuchał skwapliwie i toast spełniono z zapałem, po czym wymieniono życzenia dobrej nocy i Tom odjechał.
Skoro tylko nas opuścił, spytałem Pye'a, czy nie wie, gdzie by mógł obracać się teraz Jack Jago i jego starzy okrętowi kamraci.
– Jack Jago? Czy ma pan na myśli człowieka zwanego Czarnym Jackiem, który był w niewoli u Maurów?
– Tak, tego samego.
– No, dokładnie nie wiem. Słyszałem, że widziano go przed kilku dniami, lecz pewnie przycupnął gdzieś cicho, kryjąc się przed werbownikami. Na szczęście kuter naganiaczy utknął dziś po południu na… ławicy u wejścia do portu i Jack jest teraz bezpieczny. Znam chyba wszystkie dziury, w których ukrywają się marynarze, ale Jack jest bardzo czujny jeśli chodzi o naganiaczy i trzeba będzie trochę czasu, aby go znaleźć. W każdym razie poślę chłopaka, by się za nim rozejrzał i jeśli da się go znaleźć do siódmej rano, to stawi się tu na pewno.
– Doskonale. Możesz to uczynić natychmiast?
– Tak, wyślę natychmiast. Życzę dobrej nocy. Czym można jeszcze służyć przed udaniem się na spoczynek?
– Dziękuję, niczym więcej.
John Pye wyszedł z izby, ja zaś oddałem się rozmyślaniom nad dalszymi widokami na przyszłość. Cóż za szczęśliwy traf zdarzył, że mój druh szkolny ofiarował mi dowództwo Black Prince'a. Z wyjątkiem starego gruchota Elizabeth nie dowodziłem dotąd żadnym innym statkiem, a teraz zostałem oto dowódcą jednego z najlepszych statków w Liverpoolu, a być może we wszystkich angielskich portach.
Dotąd – raczej obijałem się po świecie. Mój ojciec był ongiś porucznikiem marynarki, ale gdy się ożenił, porzucił służbę w marynarce wojennej, zamierzając osiąść jako rolnik w pobliżu fermy swego brata w Cumberland. Kiedy jednak matka moja zmarła przy połogu, ojciec powrócił na morze, otrzymując dowództwo statku handlowego w Liverpoolu. Do siódmego roku życia przebywałem u stryja, drobnego właściciela ziemskiego w Cumberland, potem zaś ojciec – już wtedy właściciel pływającego pod jego dowództwem statku, na którego nabycie poświęcił wszystkie swe oszczędności – zabrał mnie z:e sobą na morze na cztery lata. Za radą przyjaciół oddał mnie później do szkoły w Liverpoolu, gdzie kształcił się Tom Merrick. Tam zawarłem z nim znajomość, a ta rozwinęła się w gorącą przyjaźń, przetrwałą długo poza szkolne lata.
Gdy miałem piętnaście lat, naukę moją przerwała nagle śmierć ojca, poległego podczas bezskutecznej obrony swego statku przed nieprzyjacielską fregatą. Że zaś ojciec włożył wszystko, co posiadał, w statek i jego ładunek, pozostałem sierotą bez grosza. Stryj, mający liczną rodzinę, wziąłby mnie chętnie do swego domu i ułatwił zdobycie zawodu na równi z kuzynami, ale jeden z przyjaciół ojca zaproponował, że zabierze mnie ze sobą na morze. Odłożyłem więc na bok szlachetne urodzenie i jąwszy się najczarniejszej roboty dobiłem się dzięki zapałowi i dobremu sprawowaniu stopnia oficerskiego. W 1739 roku brałem udział w zdobywaniu PortoBello przez admirała Vernona, zwanego przez marynarzy Starym Grogiem, i tam zdarzyło mi się zwrócić na siebie jego uwagę, gdy przenosiłem meldunki pod ogniem. Potem uczestniczyłem w nieszczęsnych operacjach przeciw Cartagenie, gdzie szkorbut i choroby zdziesiątkowały nasze załogi. Okręt, na którym służyłem, pływał w czarterze jako transportowiec. W tym czasie poznałem Rodericka Randoma, pomocnika lekarza na jednym z okrętów wojennych. Łodzi, na której się znajdowałem, udało się pewnej nocy uratować go od utonięcia w chwili, gdy jego własna łódź przewróciła się stępką do góry.
Mając lat dwadzieścia dwa zostałem pierwszym oficerem kapitana Howa, mego starego przyjaciela i opiekuna. Aż do jego śmierci, która nastąpiła kilka lat później, służyłem pod jego rozkazami na tym stanowisku, odbywając przeważnie rejsy handlowe do Afryki i Indii Zachodnich. Po śmierci kapitana Howa dowództwo statku objął nowy kapitan, który zatrudnił jako pierwszego oficera jakiegoś swego krewnego, wobec czego straciłem na pewien czas pracę i musiałem przenieść się do marynarskiego kubryku. Jako starszy marynarz odbyłem podróż do Indii Wschodnich, gdzie toczyła się nieustająca walka między angielską i francuską Kompanią Wschodnioindyjską, mimo iż oba państwa nie znajdowały się ze sobą w stanie wojny. W owych jednak czasach nie było pokoju po drugiej stronie równika.
Podczas starcia, jakie mieliśmy z francuskim okrętem wojennym, poszczęściło mi się zwrócić na siebie uwagę naszego kapitana. Ten, poznawszy moje koleje losu, powierzył mi stanowisko trzeciego oficera „ na miejsce poległego w walce, i usiłował uzyskać zatwierdzenie dla mnie tej funkcji po powrocie statku do Anglii. Wniosek jednak odrzucono, ponieważ miejsca tego zażądał jeden z urzędników departamentu do spraw Indii dla pewnego młodego człowieka, swego protegowanego.
Pozostawszy znów bez środków do życia zamierzałem zaciągnąć się na jeden z okrętów królewskich, gdy oto natknąłem się na mego przyjaciela, Toma Merricka, który był przez pewien czas zatrudniany w jednym z londyńskich domów handlowych. Zdziwił się widząc mnie w tak nędznych warunkach i wysłał mnie natychmiast do Liverpoolu, gdzie dzięki jego wpływom uzyskałem miejsce pierwszego oficera na statku uprawiającym rejsy handlowe do Gwinei. W służbie tej pozostawałem aż do chwili, w której rozpoczyna się ta opowieść. Podczas ostatnie] podróży statek, na którym pływałem, został doszczętnie zniszczony przez huragan i tylko mnie oraz dwóm innym członkom załogi udało się uratować na jakichś jego szczątkach. Gdy wyłowiono nas po trzech dniach straszliwych męczarni, dwaj moi towarzysze znajdowali się już w stanie tak wielkiego wycieńczenia, że 7marli wkrótce potem, mnie zaś przewieziono do szpitala w Port Royal, gdzie przez długi czas walczyłem z niebezpieczną chorobą.
Po powrocie do zdrowia udałem się do firmy utrzymującej stosunki handlowe z mymi armatorami i tą drogą otrzymałem od nich polecenie, aby zaokrętować się w podróż powrotną na jeden z ich statków mający zawinąć do Charlestonu w drodze do kraju. W Charlestonie zastałem statek Elizabeth, który schronił się tam podczas sztormu. Jego kapitan i kilkunastu członków załogi zmarło na żółtą febrę. Statek był w tak lichym stanie, że trudno było znaleźć kogokolwiek, kto by zgodził się na nim płynąć przez ocean. Widząc w tym okazję do otrzymania dowództwa, zgłosiłem się ochotniczo i zaproponowałem, że doprowadzę statek do kraju, o ile uda mi się znaleźć załogę. Kupiec, do którego statek został skierowany, przyjął skwapliwie moją propozycję i tak był uradowany okazywaną przeze mnie gotowością do odbycia ryzykownej podróży, iż nalegał, abym zamieszkał w jego domu przez cały czas potrzebny na dokonanie niezbędnych napraw Elizabeth.
Zarówno pan Penmore, potomek starego angielskiego rodu, jak jego małżonka i córki, byli nader miłymi ludźmi. Zwłaszcza jedna z córek była tak zachwycająca, iż nie mogąc oprzeć się jej urokom, zakochałem się w niej wkrótce na umór. Muriel Penmore odwzajemniała moje afekty i zgodziła się, abym zaloty ujawnił jej ojcu. Penmore, który mimo opuszczenia ojczystego kraju zachował nadal rodową dumę, wpadł w pasję. Uznał moje zamiary za zuchwałość i kazał opuścić swój dom; nazwał mnie impertynentem i morskim wycieruchem pośledniego urodzenia, zakazując nawet pożegnać się z Muriel. Musiałem więc wynająć kwaterę w mieście. Pan Penmore przynaglał przygotowania statku do podróży i byłby zaiste nie omieszkał, jak sądzę, odebrać mi dowództwa, gdyby był pewny, że nie pozostanę w Charlestonie i gdyby mógł znaleźć innego kapitana.
Usiłowałem na wszelkie sposoby skomunikować się z Muriel, ale nie powiodło mi się i wszystkie listy, jakie posyłałem do niej i do jej ojca, wracały do mnie nie otwierane. Starałem się także wielokrotnie spotkać Penmore, lecz unikał mnie tak dalece, że nawet sprawy handlowe związane ze statkiem musiałem załatwiać z jego zastępcą.
W końcu powiadomiono mnie, że Elizabeth jest już gotowa do wyjścia na morze, wobec czego przeniosłem się na statek i przygotowałem go ostatecznie do wyruszenia. Ponieważ, mimo dokonanych napraw, statek w dalszym ciągu mocno przeciekał, zaokrętowano grupę dwudziestu niewolników, aby mogli częściowo zastąpić marynarzy w pracy przy pompach. W łodzi, która ich przywiozła, dostrzegłem chłopaka stale widywanego w domu Penmore'a. Udało mu się, poza plecami dozorcy, który przybył, aby przekazać niewolników i otrzymać na nich pokwitowanie, podać mi karteczkę od ukochanej. Muriel zapewniała w niej o nie słabnących ku mnie afektach. Przez tegoż chłopaka mogłem posłać odpowiedź ułożoną w najbardziej namiętnych słowach, na jakie potrafiłem się zdobyć. W podzięce za lok włosów przysłany mi przez Muriel ofiarowałem jej takiż własny lok, wraz z pierścieniem nabytym w mieście; od dawna czekałem z utęsknieniem okazji, by go jej przesłać.
Następnego ranka wyruszyliśmy z Charlestonu i po niezwykle uciążliwej i niebezpiecznej podróży, w której jedynie umiejętności żeglarskie załogi i niestrudzona praca Murzynów przy pompach uratowały statek od zagłady, Elizabeth przybyła do Liverpoolu. Znajdowała się jednak w tak nieprzydatnym do żeglugi stanie, że porzucono wszelką myśl o naprawie, a tym samym pogrzebano żywioną przeze mnie nadzieję, że obejmę dowództwo tego statku, gdy znów wyruszy na morze.
Jak to zawsze miałem w zwyczaju, ilekroć przybywałem do Liverpoolu, udałem się do Cumberland, aby odwiedzić stryja a kuzynów i właśnie tego dopiero popołudnia powróciłem stamtąd w poszukiwaniu pracy. Zamierzałem zobaczyć się następnego dnia z Tomem Merrickiem i dowiedzieć się, czy nie mógłby mi, pomóc w znalezieniu zajęcia.
Uradowałem się widokami, jakie otwierały się teraz przede mną, wierząc, iż kilka pomyślnych podróży pozwoli mi powrócić do Charlestonu, aby znów ubiegać się o rękę Muriel. Gdyby ojciec jej trwał nadal w uporze, zamierzałem nakłonić Muriel, aby porzuciła dom i związała swe losy z moimi.
Gdy tak rozmyślałem nad mymi projektami, wszedł z powrotem do izby gospodarz i rzekł:
– Czarny Jack zjawi się tu jutro rano. Jeden z moich najsprytniejszych chłopców powiedział, że wie, gdzie ukrywa się Jago z towarzyszami, ale trzeba mu dobrze zapłacić, aby tam poszedł. Musi, on mieć ponadto jakiś znak od was, panie, aby wykazać, że przybycie jego nie jest podstępem naganiaczy. Chłopak, zwany Rat, może tam pójść natychmiast i przekazać ludziom zlecenia, jeśli pan sobie tego życzy.
– Doskonale, Pye. Oto mój puginał – ludzie znają go dobrze. Ja idę do łóżka, ale daj mi natychmiast znać, gdy zjawią się rano. W nocy śniłem o pomyślnych bojach i pryzach obładowanych dublonami i o tym, że powracam jako bogaty człowiek do Charlestonu, aby zdobyć rękę, Muriel, Ze snów tych obudziło mnie pukanie do drzwi, po czym do izby wszedł jeden ze służących oznajmiając, ze jest godzina wpół do siódmej i że na dole dopytuje się p mnie dwóch marynarzy.
Zerwałem się bezzwłocznie i ubrałem naprędce, a zeszedłszy na dół zastałem czekających na mnie Czarnego Jacka Jago i jego nieodłącznego przyjaciela Cundy'ego, zwanego pospolicie Krwawym Billem. Trudno było sobie wyobrazić dwóch ludzi o bardziej różnym wyglądzie. Jago mierzył ponad sześć stóp wzrostu, był chudy, ponury i – jak wskazywało jego przezwisko – czarny jak Hiszpan. Włosy jego zaczynały z lekka siwieć, a jedna strona twarzy zeszpecona była blizną po ranie, jaką otrzymał podczas ucieczki z niewoli algierskiej, w której spędził pięć lat. Nigdy nie można go było skłonić, aby opowiedział o swoich tam przeżyciach, ale ciało jego nosiło liczne ślady okrucieństwa i znęcania się, jakim musiał być poddawany. Na przegubach rąk i nóg widniały blizny po kajdanach, którymi był skuty. Chociaż piraci naruszyli jego powłokę cielesną, nie potrafili jednak osłabić w nim ducha; ci, co go znali, uważali, że jest to jeden z najlepszych i najdzielniejszych brytyjskich marynarzy. Towarzysz jego był tęgim, niskim człowiekiem, wzrostu nie większego niż pięć Stóp i trzy cale, a przy potężnej budowie wyglądał jak skrócony olbrzym. Wiatry i bryzgi wielu sztormów spaliły mu twarz na czerwono, także i włosy miał ognistoczerwone, z czego wywodziło się jego przezwisko. Ale jakkolwiek przezwisko to uosabiało dzikość i okrucieństwo, jasnoniebieskie oko – miał bowiem tylko jedno – i igrający na wargach uśmiech zupełnie temu przeczyły. Był on współziomkiem Jaga i należał do załogi statku, który wyłowił Jaga na morzu, jako jedynego pozostałego przy życiu spośród sześciu ludzi, którym udało się skraść łódź w Algierze i dokonać na niej ucieczki. Jago leżał bez zmysłów na dnie łodzi, wśród trupów swych towarzyszy, i nikt się nigdy nie dowiedział, ile… dni spędził tak bez wody i pożywienia. Mówiono, że wyzdrowienie zawdzięczał tylko troskliwości, jaką otoczył go Cundy. Później kiedyś Cundy wypadł w Indiach Zachodnich za burtę w porcie, w którym roiło się od rekinów. Zraniwszy się podczas upadku nie mógł utrzymać się na wodzie i albo by niechybnie utonął, albo padł ofiarą tych drapieżnych potworów, gdyby Jago – nie bacząc na niebezpieczeństwo – nie skoczył mu z pomocą i nie przyholował bezpiecznie do okrętu.
Od tego czasu obaj stali się nierozłącznymi przyjaciółmi Zawsze zaciągali się razem na statki i starali się nawet pełnić służbę w jednej wachcie i mieszkać w tym samym kubryku; gdziekolwiek zobaczono jednego, można było być pewnym, że i drugi kręci się w pobliżu.
Zastałem obu siedzących w izbie, której umeblowanie stanowiły drewniane ławy, a podłoga wysypana była piaskiem. Zerwali się na mój widok, przygładzając zwichrzone czupryny, i powiedzieli jednocześnie:
– Dzień dobry i pokłon, kapitanie.
– Dzień dobry, chłopcy – odrzekłem. – Chciałbym wiedzieć, czy gotowi jesteście ze mną popłynąć? Obiecano mi dowództwo Black Prince'a, statku należącego do panów Merricka i Floyda.
– Popłynąć z wami? Pewnie, że chcemy! Nieprawdaż, Bo? – powiedział Cundy, zwracając się do Jaga. – Wiemy, że kapitan Hawkins jest dobrym i zręcznym marynarzem, potrafi rozumieć ludzi i o nich dbać.
– A więc dobrze, kochani chłopcy, ale nie wiecie jeszcze dokąd mamy płynąć i co mamy robić.
– To nam wszystko jedno. Nawet szczypty tytoniu nie warte namyślanie się, czy to będą Indie Wschodnie, Morza Południowe, czy morza hiszpańskie. Dla nas ważny tylko dobry kapitan i dobry statek, a tu jest jedno i drugie. Nie, Bo? – tu Cundy swym zwyczajem zwrócił się do Jaga, który skinieniem głowy i mruknięciem wyraził aprobatę.
– A więc pójdziemy wzdłuż wybrzeży Afryki, a potem przez ocean do Indii Zachodnich, przy czym, jak się spodziewam, będziemy mieli list kaperski. Cóż wy na to?
– My? Pójdziemy choć w dwadzieścia takich podróży.
– Dobrze, moi drodzy. Statek leży teraz na brzegu w Runcorn, gdzie mu opalają obrosty i dokonują napraw. Musicie pójść i rozejrzeć się za jakimiś dobrymi ludźmi. Znacie takich?
– Tak, John Beer i Sam Moxon są w tym samym miejscu, gdzie i my kryliśmy się przed naganiaczami, a znajdzie się tam jeszcze siedmiu czy ośmiu odpowiednich ludzi. Na wiadomość o rejsie korsarskim na morza hiszpańskie powyłażą ze spelunek.
– Zważcie, co mówię: nie potrzeba mi mętów portowych ani nadbrzeżnych włóczęgów, każdy, kogo przyprowadzicie, musi być marynarzem.
– To się wie, kapitanie! Jak dobra załoga, to i lekka praca. Nie chcemy na statku leniów, gamoni i niedorajdów, co to pierwsi do żarcia, a jak przyjdzie! ciągać talie, to ręki nie przyłożą.
– O to chodzi. A teraz krzyknijcie na gospodarza, aby dał wam coś zjeść i nie zapomniał o napitku. Ja muszę iść na nabrzeże do armatorów.
Za czym udałem się na górę do mej izby, aby dokończyć ubioru. Przy pomocy mego czarnego służącego, Toby'ego, nałożyłem najlepszą perukę, granatowy surdut lamowany srebrną taśmą, a do boku przypasałem krótką, wysadzaną srebrem szpadę pozostawioną mi przez ojca. Na głowę wdziałem trochę na bakier trójgraniasty kapelusz. Tak przybrany wyglądałem, jak mi się zdawało, na najbardziej szykownego kapitana, jakiego dałoby się dojrzeć na liverpoolskim bruku.
Gdy kończyłem już prawie ubieranie, dosłyszałem tętent konia na ulicy, a w następnej chwili Tom Merrick wpadł do mej izby.
– No jazda, leniuchy! Jadę z domu pana Floyda, a tyś jeszcze nie ubrany.
– Chwileczkę. Toby, daj no mi chusteczkę. Teraz jużem gotów, choć jestem na nogach od dawna. Na dole mam już dwóch ludzi do załogi Black Prince'a, których szukałem; mówią, że znajdą dalszych.
– To dobrze. A teraz chodź. Wyglądasz jak istny dandys z kontynentu, ale widać też żeś marynarz, Mój ojciec oraz pan Floyd mają głowę nabitą tym listem kaperskim trzeba nam jednak będzie jechać do Londynu, aby go dostać. Mogą z tym być pewne trudności, jako że wojna nie została jeszcze wypowiedziana, ale myślę, że pomoże nam Sir John Dormer, przyjaciel ojca będący w łaskach u dworu dzięki usługom, jakie oddał rządowi podczas powstania jakobitów.
Wraz z Tomem Merrickiem znaleźliśmy się wkrótce w domu jego ojca, którego dolne izby służyły za biura; tam oczekiwali nas panowie Merrick i Floyd.
Gdy wszedłem, pan Merrick powitał mnie słowami:
– Dzień dobry, kapitanie Hawkins. Sądzę, że syn mój powiedział już panu, iż potrzebujemy kapitana na Black Prince'a, ponieważ kapitan Price postanowił rozstać się z morzem. Tom polecił nam pana, my zaś – po zasięgnięciu starannych opinii u właścicieli Elizabeth – zdecydowaliśmy zaofiarować mu dowództwo Black Prince'a. Pamiętamy dobrze pańskiego ojca, który był zawsze człowiekiem honoru i dobrym marynarzem. Jeśli tylko wdałeś się pan w niego, jestem pewien, że nigdy nie znajdziemy powodu, aby żałować, iż powierzyliśmy mu dowództwo jednego z naszych statków.
– Mogę zapewnić, panie – odrzekłem – iż uczynię wszystko, by zasłużyć na wasze uznanie. Nie wypada mi teraz wiele mówić ponad to, że składam wam, panie, i panu Floydowi me pokorne usługi i podziękowanie za honor, jaki wyświadczyliście, obdarzając mnie dowodem tak wielkiego zaufania.
– To nam się podoba – przyłączył się pan Floyd. – Nie myśl pan jednak, że wybór nasz zawdzięczasz temu oto nowicjuszowi w sprawach morskich; kierowaliśmy się tylko zasługami pana i jego zdolnościami żeglarskimi. Byłem wczoraj u braci Malcolmson, właścicieli Elizabeth, i dowiedziałem się od nich, jakeś to trzymał w kupie ten stary, rozsypujący się statek podczas podróży do kraju i jak doprowadziłeś go do Mersey, z czym inni nie daliby sobie rady.
– Tak, panie, niełatwa to była robota, ale jestem za wszelkie trudy sowicie wynagrodzony powierzeniem mi takiego statku jak Black Prince. Rad jestem oznajmić, że będę mógł zwerbować na mój statek najlepszych ludzi, jacy pływali ze mną na Elizabeth.
– To bardzo dobrze – rzekł pan Merrick – ale pomówmy teraz o interesach. Z Londynu mamy wiadomości, że w najbliższym czasie zanosi się na wojnę z Francją, my zaś uważamy, że zamiast narażać się na zwłokę spowodowaną żeglugą w konwoju, uzbroimy Black Prince'a i pozwolimy mu samemu dbać o własne bezpieczeństwo; aby zaś w pewnym stopniu odzyskać związane z tym wydatki, zamierzamy wystarać się o list kaperski przeciw Francuzom:
– Nie pragnę niczego więcej. Wiesz, panie, że ojciec mój służył w marynarce królewskiej, a i ja też powąchałem trochę prochu. Ale czyż Black Prince nie jest jeszcze uzbrojony?
– Oczywiście, że jest. Ma działa, jako że na wybrzeżu Sierra Leone i wszędzie na wybrzeżach afrykańskich kręci się wielu piratów; pragniemy jednak uzbroić go tak, by mógł nawiązać równorzędną walkę z każdym okrętem jego wielkości.
– Jeśli uczynicie tak, panie, mam nadzieję, że potrafię dać dobrą odprawę każdemu napotkanemu „francuzowi”. Widziałem, jak statek żegluje i wiem, że może prześcignąć prawie wszystkie okręty.
– Dobrze, kapitanie Hawkins. Teraz weźmiemy łódź z przystani i powiosłujemy z przypływem do Runcorn, gdzie statek leży na brzegu.
Zeszliśmy po schodach wiodących do rzeki, po czym wsiedliśmy do łodzi należącej do pana Merricka. Płynąc z prądem przypływu, dobiliśmy wkrótce do miejsca w górze rzeki, gdzie wyciągnięty był na brzeg Black P,rince. Cieśle uwijali się przy kadłubie, my zaś, wspinając się i gramoląc, dostaliśmy się wreszcie na pokład. I jeśli Black Prince podobał mi się oglądany z zewnątrz, znalazłem podwójny powód do radości, gdy poszedłszy na rufę mogłem istotnie osądzić jego wielkość i przestrzenność. Na rufie znajdowały się z każdej burty po trzy furty dla dział, również na nadburciach przewidziane były miejsca do ustawienia dział obrotowych; działa znajdowały się także na głównym pokładzie i na forkasztelu., Wszystkie były zdjęte na ląd, na czas naprawy statku. Część okrętu pomiędzy forkasztelem a pokładem szańcowym przykryta była uszczelnionym, ruchomym pokładem, który można było usuwać, aby umożliwić dostęp powietrza dla niewolników pomieszczonych w międzypokładach i ładowniach.
Pierwszego oficera wraz z grupą robotników portowych zastaliśmy przy stawianiu nowego dolnego takielunku. Nie wydawał się zbytnio zachwycony moim przybyciem, toteż rad byłem słysząc, że prosi pana Merricka, aby wolno mu było zmienić kurs na ląd. Przekonałem się, że robota nie była wykonywana tak, jak bym sobie tego życzył, wobec czego postanowiłem, że Jago i Cundy oraz ludzie, których będą mogli zwerbować, przystąpią od następnego dnia do roboty, zaś Jones, jak zwał się pierwszy oficer, będzie mógł opuścić statek natychmiast. Stanowisko drugiego oficera Black Prince'a zdecydowałem się powierzyć niejakiemu Harry'emu Trenalowi, obiecującemu młodzieńcowi, pełniącemu ongiś obowiązki trzeciego oficera na Elizabeth, i zlecić mu ogólny nadzór nad pracami do czasu, dopóki nie znajdę dobrego i godnego zaufania marynarza na miejsce pierwszego oficera. Stengi, reje, żagle i cały ruchomy takielunek, podobnie jak pozostały osprzęt i zapasy znajdowały się na lądzie, na pokładzie pozostały tylko dwie kotwice z łańcuchami oraz balast niezbędny przy przeholowywaniu statku.
Mogliśmy obejrzeć bardzo dokładnie cały statek, przy czym przekonałem się z zadowoleniem, że nie zaniedbano silnego umocnienia rufy i forkasztelu, co bywa często lekceważone na statkach trudniących się handlem na wódach afrykańskich. Po szczegółowym zbadaniu statku, zanotowaniu przeróbek niezbędnych w celu przystosowania go do roli okrętu korsarskiego i udzieleniu potrzebnych wskazówek cieślom oraz Jonesowi, powróciliśmy do kantoru pana Merricka.
Skoro tylko tam przybyliśmy, rozesłaliśmy gońców w celu natychmiastowego sprowadzenia pana Trenala, Jaga i Cundy'ego, po czym zaczęliśmy omawiać kroki, jakie należało przedsięwziąć dla uzyskania listu kaperskiego.
Pan Merrick oznajmił, że będą z tym duże trudności, gdyż wojna nie została jeszcze wypowiedziana; nie było jednak wątpliwości, że wkrótce to nastąpi, ponieważ istniejący stan rzeczy nie mógł dłużej trwać. Pan Merrick pokładał wielkie nadzieje we wpływach, jakie miał u dworu jeden z jego londyńskich przyjaciół, Sir John Dormer, piastujący dawniej godność burmistrza Londynu. Sir John, prócz tego że był doradcą dworu w sprawach finansowych, oddał mu wielkie usługi podczas powstania jakobitów w 1745 roku przez to, że mając rozległe stosunki w Szkocji i na północy Anglii, mógł dostarczać stamtąd cennych wiadomości. Jakkolwiek przyczynił się do utrzymania dynastii Hanowerskiej i za swe usługi otrzymał tytuł szlachecki, był rzetelnym Anglikiem, używając całej swej władzy i wpływów, aby uchronić Kawalera od gniewu króla i udzielając wielu znajdującym się w potrzebie jakobitom pieniężnego wsparcia i pomocy w przedostaniu się na kontynent. Był on również w dobrych stosunkach z panem Pittem i nikt bardziej od niego nie mógł liczyć na uzyskanie względów.
Postanowiono wkrótce, że Tom Merrick i ja, skoro tylko puszczę w ruch roboty na Black Prince'ie, udamy się do Londynu z listami do Sir Johna. W Londynie powinniśmy jednocześnie zaangażować lekarza i wywiedzieć się, jak się tylko da, o krokach, jakie rząd zamierza przedsięwziąć na wypadek wojny z Francją.
Zaledwie skończyliśmy rozmowy, gdy goniec wysłany po pana Trenala wrócił z oznajmieniem, że zjawi się on za pół godziny. Zaraz potem doszły nas dźwięki piszczałek, bębna i skrzypiec, a gdy wyszliśmy, aby zobaczyć, co było przyczyną tego hałasu, ujrzeliśmy Jaga i Cundy'ego oraz ich druhów Beera i Moxona wraz z około dwudziestu innymi zuchowatymi żeglarzami. Oświadczyli, że przyszli zamustrować na statek Black Prince, pod rozkazy kapitana Roberta Hawkinsa.
Cundy wystąpił, jak zwykle, jako rzecznik całej gromady, zwracając się co chwila do Jaga o potwierdzenie swych słów. Oznajmił, że ludzie ci, wszystko dobre chłopy i prawdziwi marynarze, gotowi są popłynąć ze mną do każdej części świata i że mogą wyszukać jeszcze wielu innych, jako że kuter naganiaczy opuścił już rzekę.
Spytałem pana Merricka, czy można tych ludzi zaraz zamustrować i kazać im przystąpić do prac przy wyposażeniu Black Prince'a, wiedziałem bowiem z doświadczenia, że marynarze mają dużo więcej zaufania do takielunku i osprzętu, który sami przygotowali, niż gdy uczynili to inni, zainteresowani tylko w jak najszybszym pozbyciu się roboty.
Przyniesiono zaraz księgę załogi, do której wpisałem Jaga jako głównego kanoniera, zaś jego przyjaciela Cundy'ego jako bosmana okrętowego.. Sam Moxon otrzymał funkcję żaglomistrza, do czego, jak nauczyło mnie doświadczenie z Elizabeth, bardzo się nadawał. Wszystkich pozostałych zamustrowano jako starszych marynarzy, od których, według zwyczajów panujących w marynarce brytyjskiej wymagano, aby umieli:
refować, zwijać, sterować, zszywać, stawiać, sondować.
Gdy umowę opatrzono stemplami, oznajmiłem im, że mamy dobry statek, na którym spodziewam się odbyć szczęśliwą i pomyślną podróż zakończoną powrotem z kieszeniami pełnymi dolarów. Dałem im również kilka dublonów, aby wypili za pomyślność Black Prince'a, jego właścicieli oraz kapitana i kazałem stawić się na drugi dzień rano do pracy.
Wydali trzy gromkie „hurra!” i odmaszerowali kupą z orkiestrą na czele, uradowani nadzieją zabawy, jak to zwykle marynarze na lądzie.
W tym czasie nadszedł Trenal i ustaliliśmy wkrótce, że obejmie on od następnego dnia obowiązki Jonesa, po czym zwolni ludzi zatrudnionych obecnie przy taklowaniu statku i przystąpi do pracy z marynarzami przed chwilą zamustrowanymi. Pan Merrick obiecał, że w razie potrzeby doda im do pracy tuzin Murzynów sprowadzonych z rynku, gdzie w tej chwili było ich wielu na sprzedaż. Znajdowali się wśród nich tacy, którzy należeli do załóg statków przybyłych z Indii Zachodnich, jako że duża część tych załóg wymarła na żółtą febrę. Prosiłem go, aby starał się szczególnie o tych, którzy pływali ze mną na Elizabeth, gdyż było między nimi wielu dobrych marynarzy. Miałem przy tym nadzieję, że w razie gdybyśmy przypadkiem zaszli do Charlestonu, może udałoby mi się przy ich pomocy porozumieć się z moją drogą Muriel.
Te i tym podobne sprawy zapełniły nam cały dzień i prawdziwie się ucieszyłem, gdy pan Merrick zaproponował, abym zjadł kolację z nim i jego rodziną. Było to znacznie przyjemniejsze niż towarzystwo mego gospodarza Johna Pye'a, poczciwego zresztą jegomościa, w gospodzie Woolpack.
Już przedtem poznałem matkę i dwie siostry Toma, tak że nie czułem się tam obco. Spędziłem bardzo miły wieczór i, gdy około dziewiątej nadeszła pora pożegnania, nie zauważyłem, że czas minął tak szybko.
Tom Merrick towarzyszył mi do Woolpack na fajkę i szklankę ponczu, przy której omawialiśmy naszą bliską podróż do Londynu. Chcąc uniezależnić się od wiatru i prądu, postanowiliśmy odbyć podróż konno zamiast morzem. Tom zapewnił, że może dostarczyć mi dzielnego wierzchowca, jak również dobrych koni dla Toby'ego i Standena. Zaproponował, aby połączyć się z grupą jego przyjaciół, wybierających się do Londynu w interesach, dałoby nam to potrzebną ochronę przeciwko opryszkom i innym niebezpieczeństwom mogącym czyhać na drodze.
Gdy powiedziałem Toby'emu, że zobaczy Londyn, którego nigdy nie widział, choć nasłuchał się mnóstwo o jego dziwach, ucieszył się okrutnie. Radość jego przygasła jednak nieco, gdy mu oświadczyłem, że całą drogę będzie musiał odbyć konno, jako że nigdy dotąd nie zdarzyło mu się siedzieć na końskim grzbiecie.
Po dwu dniach zakończyliśmy przygotowania. W tym czasie, co mnie bardzo uradowało, Black Prince spłynął na wodę i rzucił kotwicę naprzeciw kantoru pana Merricka. Pod kierunkiem Trenala prace postępowały na nim szybko.
Rankiem trzeciego dnia opuściliśmy z Tomem dom pana Merricka, dosiadłszy dwóch dzielnych i pewnych wierzchowców. Za nami jechali Toby i Standen, każdy uzbrojony w garłacz i parę pistoletów. My z Tomem oprócz pistoletów mieliśmy jeszcze krótkie miecze o szerokiej klindze. Do siodeł przytroczyliśmy zwinięte, obszerne płaszcze, zaś w wewnętrznej kieszeni każdy z nas miał akredytywę i listy polecające. Pożegnawszy się z mymi pracodawcami i rodziną Toma podjechaliśmy do wzgórza granicznego, gdzie umówiliśmy się z towarzyszami mającymi odbyć wraz z nami podróż do Londynu. Gdy nadjechali, okazało się, że grupa nasza składa się z czternastu dobrze uzbrojonych ludzi, co – jak sądziliśmy – było dostateczną liczbą dla odparcia ataku rozbójników lub bandy dezerterów, których wielu w tym czasie włóczyło się po drogach, ściągając haracz z każdego, kogo udało im się zastraszyć i zmusić do uległości.
Podróż mijała nam bez żadnego godnego wzmianki wypadku do chwili opuszczenia gospody na Spustoszonych Wzgórzach, gdzie przystanęliśmy na popas i posiłek. Jechaliśmy dość szybko, ja zaś z Tomem, siedząc na lepszych od innych koniach, wysforowaliśmy się nieco naprzód. Nagle, tuż po zapadnięciu zmierzchu, kula świsnęła mi nad głową i czterech jeźdźców, przeskoczywszy żywopłot, zakrzyknęło:
– Stój, poddaj się!
Wyszarpnąłem pistolet z olstra i wycelowawszy w najbliższego opryszka pociągnąłem za cyngiel, pistolet jednak nie wypalił. Dobyłem przeto miecza i rzuciłem się na napastników. Z ich strony padło kilka strzałów pistoletowych, z których jeden zabił konia pod Tomem, pozbawiając mnie na pewien czas pomocy. Zręcznymi ruchami konia udało mi się udaremnić próby ściągnięcia mnie z siodła, sam zaś zdołałem zadać jednemu z opryszków cios mieczem w głowę, który zwalił go na ziemię.
Tom, uwolniwszy się od swego rumaka, schwytał konia powalonego rabusia, a trzej jego kamraci, widząc nadjeżdżających naszych towarzyszy, umknęli. Kazałem Toby'emu zająć się leżącym na drodze rannym, jęczącym i na wpół ogłuszonym. Toby zaaplikował mu łyk mocnego trunku, po którego przełknięciu ranny uniósł głowę, a otwarłszy oczy i ujrzawszy tuż obok swej twarzy czarną twarz Toby'ego, wykrzyknął:
– O Boże, diabeł mnie schwycił i leje mi w gardło płynny ogień! – po czym porwał się na nogi i przesadziwszy płot, zniknął.
Część towarzyszy chciała go ścigać, ale pozostali doradzili, aby tego zaniechać ze względu na trudność dostawienia go do miasta i możliwość długiego przetrzymania nas jako świadków; zdanie to przeważyło. Zdjęliśmy siodło, uzdę i czaprak z konia Toma, mocując je na jego walizie za Standenem. Tom zaś dosiadł wierzchowca zdobycznego nie mogąc zaprzeczyć, że dokonał zamiany na lepsze. Nowy koń okazał się bowiem pięknym i dobrze odkarmionym zwierzęciem.
Pozostawiwszy na drodze martwego rumaka ruszyliśmy w dalszą drogę, postanawiając mieć się na baczności aż do osiągnięcia celu podróży. Obejrzawszy naszą broń stwierdziliśmy, że podsypka została wszędzie usunięta z panewek, co wskazywało, że rabusie musieli być w zmowie ze stajennymi w gospodzie na Spustoszonych Wzgórzach, gdzie stawaliśmy na popas.
Po przybyciu do Londynu pożegnaliśmy z Tomem naszych towarzyszy podróży i skierowaliśmy się do gospody w Holborn, gdzie, zleciwszy opatrzyć konie, zjedliśmy kolację i udaliśmy się na spoczynek.
Rano obudził nas donośny, rozlegający się na zewnątrz hałas. Podszedłszy do okna zobaczyłem zebrany pod gospodą tłum, a otwarłszy je dosłyszałem, jak ciżba krzyczała coś o rozbójnikach. W tej samej chwili drzwi naszej izby otwarły się z trzaskiem, po czym wkroczyło do niej kilku ludzi oświadczając, że jesteśmy aresztowani. Tom, będąc jeszcze w łóżku, dopytywał w czym rzecz, stajenny zaś kroczący u boku tych ludzi, których czerwone kubraki wskazywały, że są strażnikami miejskimi, zawołał:
– Tak, to ten w łóżku! On jechał na dużym kasztanie o białych pęcinach, ze strzałką na łbie. To kapitan Starlight!
– Kapitan Starlight? Ludzie, o co wam chodzi? – rzekł Tom.
– Chodź, kapitanie – powiedział przywódca. – Nie ma co się wyłgiwać, capnęliśmy cię i musisz pójść z nami,
– O czym myślicie? – wtrąciłem się.. – To jest mój przyjaciel, pan Merrick z Liverpoolu, armator, a ja jestem kapitanem jednego z jego statków.
– Dobrze, dobrze. Nigdy nie słyszałem, aby opryszkowie drogowi mieli coś wspólnego z morzem. Port wasz, jest daleko, jak się o tym zaraz przekonacie. Nigdy nie przypuszczałem, że kapitan będzie tak szalony, aby swego kasztana umieszczać tu, w Holborn.
– Możemy dowieść kim jesteśmy. Oto nasze papiery.
– Papiery zostaną sprawdzone, ale teraz musicie obaj iść z nami. Ubierajcie się szybko i jazda!
Widząc, że opór jest bezcelowy, nałożyliśmy ubrania i oświadczyliśmy, że możemy być zaraz gotowi, ale niech nam będzie wolno napisać parę słów do Sir Johna Dormera.
– Och, możecie pisać, jak zapłacicie… Ale to pisanie.. Ha, ha! Oprychy korespondują z radnym miejskim! Chodź lepiej, kapitanie Starlight, gwineje przydadzą się wam w Newgate. Jestem dobry człowiek i wolę, abyście zatrzymali waszą kieskę. Wielu już takich capnąłem, ale żadnego z taką fantazją jak wasza.
– Człowieku, nie jestem rozbójnikiem. Jeśli koń, którego wczoraj dosiadłem, należał do takowego, mogę łatwo wyjaśnić, w jaki sposób dostał się w moje posiadanie.
– Tak, możesz wyjaśnić. Ale co do mnie wiem, żeś wart sto gwinei, a każdy z twojej kompanii – pięćdziesiąt. Capnąłem już trzech; robi to razem dwieście pięćdziesiąt gwinei i stać mnie na wspaniałomyślność. Pisz, nie policzę więcej jak pięć gwinei.