Czarny Lampart, Czerwony Wilk - ebook
Czarny Lampart, Czerwony Wilk - ebook
Dziecko nie żyje. Nie ma potrzeby wiedzieć nic więcej.
Tropiciel jest myśliwym, znanym w trzynastu królestwach jako ten, który ma nos. I choć zawsze pracuje sam, ten jeden jedyny raz musi zrobić wyjątek. By odnaleźć zaginione dziecko, sprzymierza się z grupą podobnych sobie najemników. A są tam wszyscy: od wiedźmy, przez smutnego olbrzyma, aż do zmiennokształtnego Lamparta. Każde z nich jest śmiertelnie niebezpieczne. Każde z nich pilnie strzeże swoich tajemnic.
Podążając za zapachem dziecka, grupa przejdzie przez potężne miasta, groźne rzeki i zaklęte puszcze, na każdym kroku tropiona przez istoty, które pragną ich śmierci. Wątpliwości nie opuszczają Tropiciela ani przez chwilę. Kim jest tajemniczy chłopiec, którego muszą odnaleźć? Dlaczego tak wiele osób chce przerwać ich poszukiwania? I przede wszystkim – kto kłamie, a kto mówi prawdę?
Czerpiąc garściami z afrykańskiej historii i mitologii oraz własnej wyobraźni, Marlon James opowiada historię o niesamowitym rozmachu, której akcja dzieje się w starożytnym świecie, dziwnie przypominającym współczesny. Czarny Lampart, Czerwony Wilk to opowieść niezwykle brutalna, osadzona w fantastycznej scenerii, a jednocześnie poruszająca.
- Finalista National Book Award 2019
- Bestseller „New York Timesa”
- Książka roku 2019 według „The Wall Street Journal”, „TIME”, „Vogue”, „The Washington Post”
- Jedna ze 100 najlepszych powieści fantasy wszech czasów magazynu „TIME”
Czarny lampart, czerwony wilk to powieść, z której braku nie zdawałem sobie sprawy – dopóki jej nie przeczytałem. Niebezpieczna i fantasmagoryczna starożytna Afryka staje się światem dorównującym skomplikowaniem wszystkiemu, co kiedykolwiek wyszło spod pióra Tolkiena. Nie mogę się doczekać następnej części.
Neil Gaiman
Pierwszy tom zapowiedzianej trylogii (…), w którym słychać echa Tolkiena, George’a R.R. Martina i Czarnej Pantery, a jednocześnie wciąż niezwykle oryginalny, pisany językiem pełnym mocy, wszechogarniającą wyobraźnią (…). Marlon to pisarz, którego trzeba czytać.
Salman Rushdie, „TIME”
Porywająca, napakowana akcją (…). Literacki odpowiednik kinowego uniwersum Marvela.
Michiko Kakutani, „The New York Times”
Kiedy James ogłosił, że będzie pisał trylogię fantasy, wydawało mi się, że po osiągnięciu wszystkiego w oczach krytyków i zdobyciu Bookera idzie w stronę typowego bestsellera. Nic bardziej mylnego. Nie tylko napisał afrykańską powieść fantasy – to afrykańska powieść fantasy literacka i złożona do wręcz niemożliwego stopnia.
„The New Yorker”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-351-8 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Dżubie, U KU I GANGATOM
KUASZ DARA – syn Kuasz Netu, król Północnego Królestwa, inaczej Król Pająk
TROPICIEL – myśliwy znany tylko pod tym przezwiskiem
JEGO OJCIEC
JEGO MATKA
JEGO UKOCHANY WUJ – wielki wódz ludu Ku
KU – plemię i jego nadrzeczne terytorium
GANGATOM – plemię i jego nadrzeczne terytorium, wrogowie Ku
LUALA LUALA – plemię i jego nadrzeczne terytorium na północ od Ku
ABOYAMI – ojciec
AYODELE – jego syn
CZAROWNIK – nekromanta z ludu Ku
ITAKI – wiedźma żyjąca nad rzeką
KAVA/ASANI – młodzieniec z ludu Ku
LAMPART – zmiennokształtny myśliwy, znany jeszcze pod kilkoma innymi imionami
YUMBOE – leśne skrzaty i opiekunowie dzieci
SANGOMA – antywiedźma
MINGI, a więc:
Żyrafik
Dymka
Albinosek
Kulek
Złączone Bliźnięta
ASANBOSAM – mięsożerny potwór
WÓDZ PLEMIENIA GANGATOM
W MALAKALU
AESI – kanclerz Kuasz Dary
BUNSZI/POPELE – liengu, zmiennokształtna syrena
SOGOLON – Wiedźma Księżyca
SADOGO – ogo, jeden z mocarzy, którzy nie są olbrzymami
AMADU KASAUURA – pan niewolników
BIBI – jego sługa
NSAKA NE VAMPI – najemnica
NYKA – najemnik
FUMELI – łucznik Lamparta
BELEKUN WIELKI – członek starszyzny
ADAGADŻI MĄDRY – członek starszyzny
AMAKI WYKRĘTNY – członek starszyzny, którego nikt nie zna
NUYA – kobieta opętana przez ptaka-błyskawicę
BULTUNDŻI – mścicielki
ZOGBANU – trolle, pierwotnie z Krwawych Bagien
VENIN – dziewczyna chowana po to, aby być pożywieniem dla zogbanu
CZIPFALAMBULA – wielka ryba
GOMIDY – niekiedy miłe stwory leśne
EUELE – zły gomid
EGBERE – jego krewniak, zły, kiedy głodny
ANDŻONU – duch Mrocznych Ziem, który czyta w sercach
SZALONY MAŁPISZON – obłąkany małpolud
W Kongorze
BASU FUMANGURU – członek starszyzny Północnego Królestwa, zgładzony
JEGO ŻONA – zgładzona
JEGO SYNOWIE – zgładzeni
SIEDEM SKRZYDEŁ – najemnicy
KAFUTA – pan domostwa
PANI UADADA – właścicielka burdelu
EKOIYE – dziwka, który uwielbia cywet
BAWÓŁ – bardzo zmyślny bawół
ARMIA WODZA KONGORU – miejscowi konstable
MOSSI Z AZARU – trzeci prefekt armii wodza Kongoru
MAZAMBEZI – prefekt
CZERWONY OGO – kolejny ogo
NIEBIESKI OGO – kolejny ogo
MISTRZ UCIECH – organizator walk
LALA – jego niewolnica
WIEDŹMY MAUANA – syreny ziemne, inaczej liengu błotne
TOKOLOSZE – mały chochlik, który staje się niewidzialny
W Dolingo i Mueru
STARZEC – pan domu i griot z Południa
KRÓLOWA DOLINGO – jak stoi napisane
JEJ KANCLERZ
MAŁY NIEWOLNIK
BIALI UCZENI – namroczniejsi nekromanci i alchemicy
ZŁY IBEDŻI – niewydarzony bliźniak
DŻAKUU – biały strażnik króla Batuty
IPUNDULU – wampir, ptak-błyskawica
SASABONSAM – skrzydlaty brat Asanbosama
ADZE – wampir i rój robactwa
ELOKO – trawiasty troll i ludojad
LISSISOLO Z AKUMÓW – siostra Kuasz Dary, mniszka boskiego stowarzyszenia sióstr
SKRZYDŁOCIENIE – nocne demony, które służą Aesiemu
W Mitu
IKEDE – griot z Południa
KAMANGU – syn
NIGULI – syn
KOSU – syn
LOEMBE – syn
NKANGA – syn
CHAMSIN – córka
W Malangice i Południowym Królestwie
MŁODA WIEDŹMA
KUPIEC
JEGO ŻONA
ICH SYN
KAMIKUAYO – biały uczony przemieniony w potwora1
Dziecko nie żyje. Nie ma potrzeby wiedzieć nic więcej.
Mówią, że na południu jest królowa, która zabija posłańca przynoszącego złe wieści. Czy podpisuję więc wyrok na siebie, gdy głoszę nowinę o śmierci chłopca? Prawda pożera kłamstwo, jak krokodyl pożera księżyc, a moje świadectwo będzie dziś takie samo jak jutro. Nie, nie ja go zabiłem. Choć życzyłbym mu śmierci. Pragnąłem jej jak żarłok koźliny. Och, napiąć łuk i strzelić wprost w jego czarne serce, zobaczyć, jak tryska czarną krwią, zobaczyć, jak przestaje mrugać oczami i patrzy, ale już nie widzi, słuchać, jak charkocze, słyszeć, jak w piersi mu rzęzi agonia i jak mówi, patrzcie, mój nieszczęsny duch opuszcza to najbardziej nieszczęsne ciało, uśmiechnąć się na taką nowinę, zatańczyć z radości nad taką stratą. Och, jakże pławię się w tej pysze. Ale nie, nie ja go zabiłem.
_Bi odżu ri enu a pamo._
Nie o wszystkim, co widzi oko, winny opowiedzieć usta.
Ta cela jest większa od poprzedniej. Czuję woń zakrzepłej krwi zgładzonych ludzi; słyszę krzyki ich duchów. W waszym chlebie mieszkają chrząszcze, w waszej wodzie mieszkają szczyny dziesięciu i dwóch strażników i kozy, którą ruchają oni dla uciechy. Opowiedzieć ci historię?
Jestem człowiekiem przez niektórych zwanym wilkiem. Dziecko nie żyje. Wiem, że starucha przyniosła ci inne wieści. Okrzyknijcie go mordercą, mówi. Choć mój jedyny smutek to tylko, że jej nie zabiłem. Rudowłosa powiedziała, że głowę dziecka nawiedzały diabły. Jeśli wierzysz w diabły. Ja wierzę w złą krew. Wyglądasz na człowieka, który nigdy nie przelał niczyjej krwi. A jednak krew klei ci palce. Chłopiec, któregoś obrzezał, dziewczynka za mała dla twojego wielkiego… Popatrz, jak drżysz z uciechy. Spójrz na siebie.
Opowiem ci historię.
Zaczyna się od Lamparta.
I wiedźmy.
Wielki inkwizytorze.
Kapłanie fetyszowy.
Nie, nie wezwiesz strażników.
Być może moje usta powiedzą za dużo, zanim tamci zawrą mi je pałkami.
Przyjrzyj się sobie. Człowiek z dwustoma krowami, co rozkoszuje się skrawkiem chłopięcej skórki i pipką dziewczynki, która nie powinna być kobietą żadnego mężczyzny. Bo tego właśnie pragniesz, czy nie tak? Małej mrocznej rzeczy, której nie znajdziesz w trzydziestu workach złota ani u dwustu krów, ani dwustu żon. Pragniesz tego, co utraciłeś – nie, co ci odebrano. Tego światła, widzisz i pragniesz – światła nie od słońca ani od boga gromów na nocnym niebie, lecz światła bez skazy, światła w chłopcu, który nie zaznał kobiety, w dziewczynce, którą kupiłeś z myślą o ożenku, ale nie dlatego, że potrzebujesz żony, bo przecież masz dwieście krów, ale po to, żeby mieć żonę, którą możesz rozpołowić, bo tego światła szukasz w dziurach, czarnych, mokrych, niewyrośniętych, światła, za którym uganiają się wampiry, i będziesz je miał, wystrojone w rytuał, obrzezanie dla chłopca, konsumacja dla dziewczynki, a gdy utoczysz z nich krew, ślinę, spermę i szczyny, poniesiesz to na swojej skórze, żeby pójść do drzewa iroko i wykorzystać byle dziurę, co tam znajdziesz.
Dziecko nie żyje i tak samo wszyscy inni.
Wędrowałem długo pośród trzęsawisk much na Krwawych Bagnach i skał o ostrych krawędziach na solniskach, dniem i nocą. Dotarłem na południe aż do Omororo, nic nie wiedziałem, nie dbałem o nic. Ludzie więzili mnie jako żebraka, brali za złodzieja, torturowali jako zdrajcę, a gdy wieść o śmierci dziecka dosięgła twojego królestwa, aresztowali jako zabójcę. Wiesz, że w mojej celi siedziało pięciu innych? Cztery dni temu. Chusta na mojej szyi należała do tego, który jako jedyny opuścił celę o własnych siłach. Być może pewnego dnia znów dojrzy świat prawym okiem.
A pozostali? Zakonotuj sobie, co mówię.
Starzy ludzie powiadają, że noc jest głupcem. Nie osądza, ale też nie ostrzeże, kiedy coś nadchodzi. Pierwszy zakradł się do mojego posłania. Obudziło mnie własne przedśmiertne rzężenie, bo ten tam dławił mi gardło. Niższy niż ogo, ale wyższy od konia. Śmierdział, jakby zaszlachtował kozę. Chwycił mnie za szyję i podniósł do góry, a pozostali milczeli. Chciałem oderwać jego palce, ale demona miał w uścisku. Kopałem go w pierś i czułem, że kopię w głaz. Trzymał mnie w powietrzu, jakby podziwiał drogocenny klejnot. Uderzyłem go kolanem w szczękę tak mocno, że zęby rozpłatały mu język. Puścił mnie, zaszarżowałem jak byk, atakując jądra. Upadł, złapałem jego nóż, ostry jak brzytwa, i poderżnąłem mu gardło. Drugi chwycił mnie za ramiona, ale byłem nagi i śliski. Nóż – mój nóż – wbiłem mu między żebra i usłyszałem syk serca. Trzeci wywijał pięściami i stopami, jak nocna mucha, świszczał jak moskit. Pięść zacisnąłem, a potem wystawiłem dwa palce jak królicze uszy. Dźgnąłem go szybko w lewe oko i wydłubałem wszystko na wierzch. Wrzasnął. Patrząc, jak z krzykiem szuka oka na podłodze, zapomniałem o pozostałych dwóch. Ten grubas z tyłu wziął zamach, ja zrobiłem unik, potknął się, upadł, skoczyłem, chwyciłem kamień służący mi za poduszkę i grzmociłem go w głowę tak długo, aż twarz zaśmierdziała mu mięsem.
Ostatni był chłopcem. Rozpłakał się. Był nazbyt rozdygotany, żeby błagać o litość. Powiedziałem mu, żeby w przyszłym życiu był mężczyzną, bo w tym jest wart mniej niż robak, i wbiłem mu nóż w szyję. Krew szybciej niż kolana dotknęła podłogi. Półślepemu darowałem życie, bo potrzebujemy opowieści, żeby żyć, czy nie tak, kapłanie? Inkwizytorze. Nie wiem, jak cię zwać.
Ale to nie byli twoi ludzie. Dobrze. Nie masz pieśni śmierci do zaśpiewania wdowom po tych czterech.
Przyszedłeś po opowieść, a mnie nagli do opowiadania, więc bogowie uśmiechnęli się do nas obu.
Był pewien kupiec w Purpurowym Mieście, który mówił, że stracił żonę. Zaginęła z pięcioma złotymi pierścieniami, dziesięcioma i dwiema parami kolczyków, dwudziestoma i dwiema bransoletkami i dwudziestoma bez jednej obręczami na kostki. Mówią, że masz nos do odnajdywania tego, co inaczej pozostałoby zaginione, powiedział. W latach zbliżałem się do dwudziestki, od dawna wygnany z ojcowskiego domu. Tamten myślał, że ze mnie jakiś ogar, odparłem jednak, że tak, mówią o mnie, że mam nos. Rzucił mi bieliznę żony. Woń była tak słaba, że prawie wywietrzała. Może kobieta przeczuła, że pewnego dnia ludzie będą ją tropić, bo miała chatę w trzech wioskach i nikt nie wiedział, w której mieszka. W każdej chacie była dziewczyna, która wyglądała tak samo jak ona, a nawet odpowiadała na jej imię. Dziewczyna w trzecim domu zaprosiła mnie do środka i wskazała stołek, bym usiadł. Spytała, czy chcę pić, i sięgnęła po dzban z piwem z masuku, jeszcze zanim przytaknąłem. Przypomnę ci, że oczy u mnie zwykłe, tylko nos mam inny, tak mówią. Kiedy więc przyniosła kubek z piwem, wyczułem truciznę, którą wlała, truciznę żon zwaną śliną kobry, co traci smak, gdy rozpuścić ją w wodzie. Dała mi kubek, a jak go wziąłem, chwyciłem ją za rękę i wykręciłem do tyłu. Przystawiłem jej kubek do ust i wcisnąłem na siłę krawędź między zęby. Łzy spłynęły jej po policzkach, a ja odsunąłem dłoń.
Zabrała mnie do swojej pani, która mieszkała w chacie nad rzeką. Mąż bił mnie tak mocno, że dzieciątko ze mnie wypadło, powiedziała kobieta. Mam pięć złotych pierścieni, dziesięć i dwie pary kolczyków, dwadzieścia i dwie bransolety i dwadzieścia bez jednej obręcze na kostki, które ci dam, wraz z jedną nocą w moim łożu. Wziąłem cztery obręcze i zabrałem ją do męża, bo bardziej pragnąłem jego pieniądza niż jej błyskotek. A potem powiedziałem jej, żeby kazała dziewczynie w trzeciej chacie uwarzyć mu piwa z masuku.
Druga opowieść.
Pewnego wieczoru mój ojciec wrócił do domu, pachnąc rybaczką. Miał na sobie jej woń, tak samo drewnianą planszę bao na ramieniu. I krew obcego mężczyzny. Stanął przeciw binga, mistrzowi bao, i przegrał. Binga zażądał jego wygranych, a ojciec chwycił planszę i roztrzaskał mu ją na czole. Powiedział, że był w gospodzie daleko stąd, żeby pić, podszczypywać kobiety i grać w bao. Mój ojciec walił i walił, aż tamten przestał się ruszać, potem wyszedł z gospody. Ale nie miał na sobie odoru potu, kurzu ani woni piwa w chuchu, nic. Nie był w gospodzie, tylko w norze mnicha opiumisty.
Wrócił więc ojciec i zawołał mnie ze spichlerza, w którym mieszkałem, bo wtedy już przepędził mnie z domu.
– Chodź, synu mój – powiedział. – Zagraj ze mną w bao.
Plansza leżała na podłodze. Brakowało wielu kulek. Za mało na dobrą partię. Ale ojciec nie chciał grać, tylko wygrać.
Z pewnością znasz bao, kapłanie, a skoro nie, to muszę ci wyjaśnić. Cztery rzędy po osiem otworów, każdy gracz ma dwa rzędy. Trzydzieści dwa ziarna dla każdego gracza, ale było mniej, nie pamiętam ile. Każdy wkłada sześć ziaren w otwór nyumba, ale ojciec zagrał ośmioma. Spytałbym, ojcze, czy grasz stylem południowym, osiem zamiast sześciu? Ale kiedy ojciec może uderzyć pięścią, wtedy nie odpowiada, a bił mnie za mniej niż to. Za każdym razem, gdy wkładałem ziarno, mówił „przechwyt” i mi je zabierał. Lecz był spragniony napitku i zawołał o wino palmowe. Moja matka przyniosła mu wodę, a on pociągnął ją za włosy, uderzył dwa razy w twarz i powiedział: do zachodu słońca twoja skóra wyzbędzie się tych śladów. Matka odmówiła mu radości z jej łez, wyszła tylko i wróciła z winem. Wąchałem w poszukiwaniu trucizny i nie dałbym po sobie poznać, gdyby była. Ale kiedy ojciec bił matkę za to, że używa czarów, by opóźnić swoje starzenie albo przyśpieszyć jego, wtedy przegapił grę. Rozsiałem swoje ziarna, dwa w otwór na samym końcu planszy, i przejąłem jego kulki. To mu się nie spodobało.
– Przeniosłeś grę na etap mtadżi – powiedział.
– Nie, dopiero zaczęliśmy – odparłem.
– Jak śmiesz odzywać się do mnie bez szacunku? Mów „ojcze”, gdy się do mnie zwracasz.
Nie odpowiedziałem, tylko zablokowałem go na planszy.
W środkowym rzędzie nie zostało mu żadne ziarno i nie mógł już wykonać ruchu.
– Oszukiwałeś – rzekł. – Po twojej stronie jest więcej niż trzydzieści dwie kulki.
– Albo oślepłeś od wina, albo nie umiesz liczyć – odrzekłem. – Rzucałeś ziarna, a ja je przechwyciłem. Ja rozsiałem ziarna po całym swoim rzędzie i zbudowałem mur, którego nie przełamiesz, bo nic ci nie zostało.
Uderzył mnie pięścią w usta, zanim zdążyłem powiedzieć choćby słowo więcej. Spadłem ze stołka, a ojciec chwycił planszę, żeby mnie nią grzmotnąć, jak grzmotnął tamtego binga. Lecz był pijany i powolny, a ja podglądałem mistrzów ngolo przy praktykowaniu rzemiosła wojennego nad rzeką. Zamachnął się planszą, rozsypując ziarna po niebie. Zrobiłem trzykrotnie wywrotkę do tyłu na podobieństwo tamtych i przykucnąłem niby przyczajony gepard. Ojciec rozglądał się za mną, jakbym zniknął.
– Wyłaź, tchórzu – powiedział. – Tchórz jesteś jak twoja matka. Dlatego właśnie radość mi sprawia, gdy ją upadlam. Najpierw zbiję ciebie, potem zbiję ją za to, że cię wychowała, i zostawię ślad, żebyście oboje pamiętali, że wychowała syna na kochankę mężczyzn.
Wściekłość jest chmurą, która opróżnia mi umysł i czerni serce. Skakałem, wywijając nogami w powietrzu, za każdym razem wyżej.
– A teraz fika jak byle małpa – rzekł.
Zaatakował mnie, ale już wyrosłem z chłopięctwa. Natarłem w małym domu, zanurkowałem, stopy zamieniłem na ręce, podrzuciłem ciało, zawirowałem jak koło, z nogami w powietrzu, obróciłem się w jego kierunku i zamknąłem w uchwycie łydki na jego szyi, obalając go gwałtownie na ziemię. Wyrżnął głową tak mocno, że matka na dworze usłyszała huk. Z wrzaskiem wpadła do środka.
– Odstąp od niego, dziecko – powiedziała. – Ściągnąłeś zgubę na nas oboje.
Spojrzałem na nią i splunąłem. Potem odszedłem.
Historia ta ma dwa zakończenia. W pierwszym przewracam ojca, nogi zaciśnięte na szyi łamią mu kark. Kona na miejscu, a matka daje mi pięć kauri i sorgo zawinięte w liść palmowy i odsyła z domu. Mówię jej, że odejdę bez niczego, co było własnością ojca, nawet bez odzienia.
W drugim zakończeniu nie łamię mu karku, ale padając, i tak rozbija sobie głowę o ziemię i krwawi. Budzi się jako imbecyl. Matka daje mi pięć kauri i sorgo zawinięte w liść bananowca i mówi: opuść ten dom, wszyscy twoi wujowie są gorsi od niego.
Moje imię było własnością ojca, więc porzuciłem je w progu domostwa. Ubierał się w ładne szaty, jedwabie z krain, których nigdy nie widział, nosił sandały od ludzi, którzy winni mu byli pieniądz, wszystko, byle zapomnieć, że pochodził z plemienia w dolinie rzeki. Opuściłem dom ojca mego, nie chcąc mieć nic, co by mi go przypominało. Stary obyczaj mnie wzywał, zanim jeszcze odszedłem, chciałem pozbyć się wszystkich elementów stroju. Chciałem cuchnąć jak mężczyzna, roztaczać smród i odór, a nie woń pachnideł mieszczek i eunuchów. Ludzie patrzyli na mnie z pogardą zastrzeżoną dla mieszkańców bagnisk. Wchodziłem do miasta albo alkierza, z głową wysuniętą do przodu jak dumny zwierz. Lew nie potrzebuje szat, tak samo kobra. Wędrowałem do Ku, skąd pochodził mój ojciec, chociaż nie znałem drogi.
Tropiciel moim imieniem. W przeszłości miałem inne, ale dawno je zapomniałem.
Trzecia opowieść.
Królowa władająca na zachodzie powiedziała, że sowicie mnie wynagrodzi, jeśli odnajdę jej króla. Dworzanie myśleli, że postradała zmysły, bo król nie żył, utonął przed pięcioma laty, ale ja bez trudu odnajduję umarłych. Wziąłem zapłatę z góry i wyruszyłem tam, gdzie żyją topielcy.
Szedłem i szedłem, aż napotkałem staruchę nad rzeką, siedziała z długim kijem na brzegu. Włosy na skroniach posiwiałe, głowa u góry łysa. W twarzy bruzdy jak ścieżki wydeptane w lesie, żółte zęby zwiastowały cuchnący oddech. Legenda głosi, że wstaje co rano młoda i piękna, w południe rozkwita w pełni dorodna, z zapadnięciem zmierzchu zmienia się w zgrzybiałą staruchę i umiera o północy, żeby narodzić się na powrót w nowej godzinie. Garb z pleców wyrastał nad głowę, ale w oczach miała iskierki, więc umysł bystry. Ryby podpływały do samego końca kija, ale nie bliżej.
– Po coś tu przyszedł? – spytała.
– Bo to droga do Monono – odparłem.
– Po coś tu przyszedł? Ty, żywy człowiek.
– Życie to miłość, a miłości we mnie nie zostało. Miłość ze mnie wyciekła, popłynęła do rzeki takiej jak ta.
– Nie miłość straciłeś, ale ród swój. Pozwolę ci przejść. Lecz gdy legnę z mężczyzną, żyję bez umierania przez siedemdziesiąt księżyców.
Tak oto wyruchałem staruchę. Leżała na wznak obok rzeki, ze stopami w wodzie, sama skóra i kości, ale byłem prężny i pełen wigoru. Coś pływało między moimi nogami, czułem jakby ryby. Dotknęła dłonią mojej piersi i białe paski narysowane gliną przemieniły się w fale wokół serca. Wbiłem się w nią, rozstrojony jej milczeniem. W mroku czułem, że młodnieje, chociaż się starzała. Płomień rozgorzał we mnie, sięgnął koniuszków palców i koniuszka tkwiącego w jej środku. Powietrze gromadziło się dokoła wody, woda gromadziła się dokoła powietrza, a ja wrzasnąłem i wysunąłem się i trysnąłem deszczem na jej brzuch, ramiona i piersi. Dygot targnął mną pięć razy. Nadal była staruchą, ale nie czułem gniewu. Zgarnęła mój deszcz z siebie i strząsnęła go do rzeki. Ryby natychmiast wyskoczyły z wody i dały nura, znów wyskoczyły. Była to noc, kiedy ciemność pożarła księżyc, ale ryby miały w sobie światło. Miały kobiece głowy, ręce i piersi.
– Podążaj ich śladem – powiedziała starucha.
Podążałem więc, dzień, noc, kolejny dzień. Niekiedy woda była nisko do kostek. Kiedy indziej wysoko po szyję. Obmyła mnie z całej bieli, oszczędzając tylko twarz. Kobiety-ryby, ryby-kobiety wiodły mnie rzeką przez długie dni, aż dotarliśmy do miejsca, którego opisać nie umiem. Była to albo ściana wody, która stała twardo, choć mogłem przepchnąć rękę na wylot, albo rzeka wygięła się i mogłem dalej iść, dotykając stopami ziemi, ciało wyprostowane, bez upadku.
Czasem jedyna droga naprzód prowadzi na drugą stronę. Więc przeszedłem. Nie bałem się.
Nie potrafię powiedzieć, czy przestałem oddychać, czy oddychałem pod wodą. Wędrowałem dalej. Otoczyły mnie ryby rzeczne, jakby chciały pytać, co mam za sprawę. Szedłem, woda dokoła rozplątywała mi włosy, obmywała ręce od dołu. A potem natknąłem się na coś, czego nie widziałem w żadnym królestwie. Zamek na pustym polu trawy, postawiony z kamienia, wysoki na dwie, trzy, cztery, pięć, sześć kondygnacji. Na każdym rogu wieża przykryta kopułą, też kamienna. Na każdym poziomie okna wykute w kamieniu, a pod nimi podłoga ze złotymi poręczami zwana tarasem. Z zamku ciągnął się korytarz łączący go z inną budowlą i kolejny korytarz łączący ją z inną budowlą, stały więc cztery zamki spięte w kwadrat.
Żaden z zamków nie był tak ogromny jak pierwszy, a ostatni popadł w ruinę. Woda znikła, pozostawiając kamienie, trawę i niebo, aż nie da się opowiedzieć. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się drzewa w jednej linii, ogrody na planie kwadratu, kwiaty w kręgach. Nawet bogowie nie mają takich ogrodów. Minęło południe i w królestwie było pusto. Wieczorem, który nadszedł rychło, wiatr się zerwał i podmuchy trącały mnie brutalnie jak grubasy w pośpiechu. O zachodzie słońca na widoku pojawili się mężczyźni, kobiety i zwierzęta, ukazując się w cieniu, przepadając w ostatnich promieniach światła, znowu ukazując. Usiadłem na stopniach przed największym zamkiem i patrzyłem na to, gdy słońce umykało przed mrokiem. Mężczyźni, idący obok kobiet, i dzieci, które wyglądały jak mężczyźni, i kobiety, które wyglądały jak dzieci. I mężczyźni niebiescy, i kobiety zielone, i dzieci żółte, z czerwonymi oczami i skrzelami w szyjach. I stwory o włosach z trawy, i konie o sześciu nogach, i stada jednorożców o zebrzych kopytach, oślim grzbiecie i z rogiem nosorożca na czole, biegnące z kolejnymi dziećmi.
Żółte dziecię podeszło do mnie i spytało:
– Jak się tu znalazłeś?
– Przeszedłem przez rzekę.
– Itaki ci pozwoliła?
– Nie znam żadnej Itaki, tylko starą kobietę, która pachnie mchem.
Żółte dziecko zmieniło się w czerwone, a jego oczy zbielały. Przyszli rodzice i zabrali malca. Wstałem i wszedłem po schodach na dwadzieścia kroków w głąb zamku, gdzie śmiało się i rozmawiało, i plotkowało jeszcze więcej mężczyzn, kobiet, dzieci i zwierząt. Na końcu sieni była ściana kasetonów z wojnami i wojownikami odlanymi w brązie i rozpoznałem jedną jako bitwę o środkowy kraj, w której poległo cztery tysiące ludzi, i inną jako bitwę półślepego księcia, który poprowadził całą swoją armię w przepaść z urwiska postrzeganego jako wzgórze. Pod ścianą stał tron z brązu, który sprawiał, że siedzący na nim mężczyzna wyglądał jak małe dziecko.
– To nie są oczy bogobojnego człowieka – rzekł.
Wiedziałem, że jest to król, bo któż inny mógł to być?
– Przyszedłem, żeby zabrać cię z powrotem do żywych – odparłem.
– Słyszano o tobie nawet na ziemiach umarłych, Tropicielu. Ale na próżno poświęciłeś czas i ryzykowałeś życie. Nie ma powodu, aby wracać, nie ma powodu dla mnie, nie ma powodu dla ciebie.
– U mnie nie ma powodu do niczego. Odnajduję to, co ludzie stracili, a twoja królowa straciła ciebie.
Król się roześmiał.
– Tutaj jesteśmy w Monono, ty jedyna żywa dusza, a jednak najbardziej martwa na całym moim dworze.
Inkwizytorze, pragnę, aby ludzie pojęli, że nie mam czasu na takie rozprawy. O nic nie walczę, o nic się nie spieram, nie należy więc marnować mojego czasu na takie zwady. Zacznij wywijać pięścią, to ci ją wyrwę z przegubu. Zacznij wywijać jęzorem, to ci go wytnę z ust.
Król nie miał straży w sali tronowej, ruszyłem więc ku niemu, patrząc na tłum na mnie patrzący. Nie był poruszony ani zlękniony, miał puste oblicze, które mówiło: właśnie tak musi się stać. Cztery stopnie prowadziły na podwyższenie, na którym stał tron. U stóp króla dwa lwy, tak nieporuszone, że wciąż nie wiedziałem, czy to krew i kości, duch czy kamień. Miał okrągłą twarz z podbródkiem wyglądającym spod podbródka, duże czarne oczy, płaski nos z dwoma pierścieniami i wąskie wargi, jakby wschodnia krew płynęła w jego żyłach. Nosił złotą koronę na białej chuście, pod którą ukrył włosy, biały płaszcz ze srebrnymi ptakami i purpurowy śliniak nad szatą, oblamowany złotą nicią. Zgarnąłbym tego króla jednym palcem.
Podszedłem wprost do tronu. Lwy nie drgnęły. Dotknąłem mosiężnego podłokietnika, wyrzeźbionego jak lwia łapa, a wtedy nade mną przetoczył się grzmot, ciężki, powolny, czarne brzmienie, które pozostawiło swąd zgnilizny na wietrze. Ale u sufitu nic. Wciąż patrzyłem do góry, gdy król wbił mi sztylet w dłoń tak mocno, że ostrze wdarło się w podłokietnik, przygważdżając rękę.
Wrzasnąłem. Zaśmiał się i rozsiadł wygodnie.
– Może ci się zdaje, że zaświaty dotrzymują obietnicy bycia krainą wolną od bólu i cierpienia, ale to obietnica złożona wyłącznie umarłym – powiedział.
Nikt inny nie zawtórował śmiechem królowi, ale patrzyli.
Przyglądał mi się podejrzliwie, gładząc się po podbródku, a ja chwyciłem za sztylet i wyciągnąłem, słysząc własne wycie. Król podskoczył, gdy go chwyciłem, ale tylko wbiłem ostrze w połę płaszcza i odciąłem kawałek. Śmiał się, kiedy opatrzyłem sobie dłoń. Uderzyłem go pięścią prosto w twarz i dopiero wtedy przez tłum przebiegł pomruk. Usłyszałem zbliżające się śmiercionośne kroki i się odwróciłem. Tłum przystanął. Nie, został powstrzymany. Puste twarze, ani gniew na nich, ani strach. A potem wszyscy odskoczyli jak jedna istota, patrząc na króla za moimi plecami, który wstał, w ręku ściskając zakrwawioną lwią łapę. Rzucił nią do góry, pod sam sufit, a tłum westchnął. Łapa nie spadła. Niektórzy z tyłu zaczęli uciekać. Inni krzyczeli, inni wyli. Mężczyzna tratował kobietę tratującą dziecko. Król wciąż się śmiał. Potem zaskrzypiało, zachrobotało, zgrzytnęło, jakby bogowie nieba rozłupywali dach. Omoluzu, powiedział ktoś.
– Posmakowali twojej krwi, Tropicielu. Omoluzu już na zawsze będą podążać twoim śladem.
Chwyciłem króla za rękę i ją rozpłatałem. Buczał jak dziewczę znad rzeki, ale wtedy sufit zaczął się poruszać, wydając odgłosy, jakby pękał, kruszył się i syczał, a przecież pozostał w całości. Dłoń króla trzymałem nad swoją, zbierając w niej jego krew, a on próbował bić i boksować jak mały chłopiec, szarpał się. Gdy rzuciłem królewską krew w powietrze, z sufitu wyłoniła się pierwsza postać.
– Los nas obu teraz połączony – powiedziałem.
Uśmiech spłynął z jego twarzy, szczęka opadła, oczy wylazły na wierzch. Ściągnąłem króla po stopniach, a sufit dudnił i trzeszczał. Wypełzali z niego ludzie czarni na ciele, czarni na twarzach, czarni tam, gdzie oczy być powinny, jak ludzie wypełzający z nor. Gdy się prostowali, stali na suficie, jak my staliśmy na podłodze. Z omoluzu tryskały klingi światła, ostre jak miecze i kopcące jak węgiel trawiony płomieniami. Król uciekł z wrzaskiem, pozostawiwszy swój miecz.
Natarli. Pobiegłem, słysząc, jak zeskakują z sufitu. Jeden hycnął, ale nie spadł na podłogę, tylko wylądował z powrotem na suficie, jakbym to ja stał do góry nogami. Biegłem na zewnętrzny dziedziniec, lecz dwaj mnie wyprzedzili. Zeskoczyli i zamachnęli się mieczami. Moja włócznia powstrzymała oba ciosy, ale ich siła zbiła mnie z nóg. Jeden natarł z wprawą fechmistrza. Zrobiłem unik w lewo, uciekając przed ostrzem, i wbiłem mu włócznię prosto w pierś. Grot zagłębił się powoli jak w gęstą smołę. Tamten odskoczył, zabierając ze sobą mój oręż. Chwyciłem królewski miecz. Dwaj z tyłu złapali mnie za kostki i unieśli pod sufit, gdzie czerń kotłowała się jak morze nocą. Ciąłem mieczem ciemność, odrąbywałem kończyny, spadłem w końcu na podłogę jak kot. Inny chciał mnie złapać za rękę, ale to ja go chwyciłem i pociągnąłem na ziemię, gdzie zniknął jak dym. Drugi zaatakował z boku, uchyliłem się, lecz ostrzem dosięgnął mi ucha i zapiekło. Odwróciłem się, skrzyżowaliśmy miecze, iskry trysnęły w mroku. Wzdrygnął się. Rękoma i nogami poruszałem jak mistrz ngolo. Turlałem się i toczyłem, dłonie nad stopami nad dłońmi, aż odnalazłem swoją włócznię, w pobliżu zewnętrznego kręgu komnat. Paliło się wiele pochodni. Dobiegłem do pierwszej i umoczyłem włócznię w oliwie i ogniu. Dwaj omoluzu znajdowali się w górze nade mną. Usłyszałem, jak szykują miecze, żeby mnie rozpłatać na pół. Skoczyłem z płonącą włócznią i przebiłem ich obu. Jeden i drugi buchnęli ogniem, który rozlał się po suficie. Omoluzu poszli w rozsypkę.
Pobiegłem przez zewnętrzną komnatę, korytarzem, przez drzwi. Na dworze księżyc rozsiewał słaby blask, światło zza zamglonego szkła. Mały, gruby król nawet nie uciekał.
– Omoluzu pojawiają się tam, gdzie jest dach – powiedział. – Nie potrafią chodzić po otwartym niebie.
– Twoja żona rozmiłuje się w tej opowieści.
– Co ty możesz wiedzieć o miłości kogoś do kogokolwiek?
– Idźmy.
Pociągnąłem go za sobą, ale był jeszcze jeden korytarz, długi na może pięćdziesiąt kroków. Zrobiliśmy pięć i dach znów się rozstąpił. Po dziesięciu naszych krokach już biegli u góry tak samo szybko jak my po podłodze, a mały, gruby król zostawał w tyle. Kolejne dziesięć i pięć kroków i uchyliłem się przed mieczem wzniesionym nad moją głową, który strącił królowi koronę. Po tych dziesięciu i pięciu straciłem rachubę. W połowie korytarza chwyciłem pochodnię i rzuciłem ją w sufit. Jeden z omoluzu buchnął płomieniem i runął, ale zanim spadł na podłogę, rozpłynął się w dymie. Znowu wypadliśmy na dwór. W oddali była brama, z kamiennym łukiem chyba nie na tyle szerokim, aby wypełzli z niego omoluzu. A jednak gdy przebiegaliśmy pod spodem, dwaj wyskoczyli z sufitu i jeden z nich ciachnął mnie w plecy. Gdzieś pomiędzy biegiem nad rzekę a przejściem przez ścianę wody straciłem obie rany i pamięć o ich miejscu na ciele. Szukałem, lecz na skórze nie było śladu.
Zwróć uwagę: wędrówka do królestwa była o wiele dłuższa niż wędrówka do krainy umarłych. Minęły całe dnie, zanim dotarliśmy do Itaki nad rzeką, nie była już jednak staruchą, tylko małą dziewczynką, która brykała w wodzie i zerkała na mnie przebiegle na podobieństwo kobiet starszych od niej czterykroć. Kiedy królowa spotkała się z królem, złorzeczyła, klęła i zbiła go tak mocno, aż domyśliłem się, że sprawą paru dni jest tylko, gdy on znów się utopi.
Wiem, jaka myśl właśnie przeszła ci przez głowę. Wszystkie opowieści są prawdą.
Sufit mamy nad głową.