- W empik go
Czarny motyl - ebook
Czarny motyl - ebook
„Dzień dobry, ja bym chciała się do konspiracji zapisać” – od tych słów, wypowiedzianych w 1939 roku, rozpoczęła się wywiadowcza kariera szesnastoletniej wówczas Haliny Kłąb. W Polsce postać bohaterki II wojny światowej wciąż jest znana jedynie nielicznym, tymczasem jej działalność to idealny scenariusz na dynamiczny film akcji – od podpisania na rozkaz dowództwa Armii Krajowej volkslisty, nauki w germańskim gimnazjum, zakończonej listowną pochwałą od Führera, przez akcje dywersyjne i wywiadowcze na ziemiach wroga, po dekonspirację i osadzenie w gestapowskim więzieniu w rodzinnej Łodzi.
Halina Szwarc-Kłąb przeżyła swoje życie intensywnie. Zmarła w 2002 roku, będąc nie tylko skromną, cichą bohaterką z czasów okupacji, ale też znakomitym lekarzem i wykładowcą akademickim. Po wojnie osiadła w Poznaniu, gdzie pomimo kłód rzucanych pod nogi przez Urząd Bezpieczeństwa pracowała z młodzieżą, a karierę zawodową – już z tytułem profesora nauk medycznych – kontynuowała w Warszawie, między innymi tworząc pierwszy w Polsce Uniwersytet Trzeciego Wieku.
Lidia Liszewska i Robert Kornacki, autorzy niebanalnych powieści obyczajowych, przyglądają się niezwykłej drodze życiowej tej wspaniałej kobiety, czytając jej spisany w tajemnicy przed rodziną pamiętnik. Z typową dla siebie dbałością o piękno języka i plastykę słowa szukają w bohaterce tej opowieści nie tylko dojrzałej nad wyraz Haliny, ale i młodej Halinki, którą splot wydarzeń i historyczna konieczność zmusiły do osiągnięcia dojrzałości w niespotykanym, ekspresowym tempie.
Poznajcie emocjonującą, pełną zwrotów akcji, opartą na faktach historię Polki, która miała wpływ na przebieg II wojny światowej. Kobiety, która zagrała na nosie Hitlerowi.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67402-54-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aparat policyjny w Łodzi rozbudowany jest do olbrzymich rozmiarów. Gestapo liczy tu 180 osób. Bardzo pokaźna jest liczba konfidentów; wśród nich niestety sporo Polaków. Dysponując tak rozbudowanym aparatem śledczym, policja niemiecka doprowadziła kontrolę nad społeczeństwem łódzkim do granic doskonałości.
Raport nr 9 Sekcji Zachodniej Departamentu Informacji Delegatury Rządu na Kraj, woj. łódzkie, II. Terror i eksterminacja1
1 Cyt. za: Andrzej Rukowiecki, Łódź 1939–1945. Kronika okupacji, Księży Młyn Dom Wydawniczy, Łódź 2012.
Natarczywy dźwięk telefonu wybudził z zamyślenia stojącego przy oknie mężczyznę. Krótką chwilę trwało, zanim ten oderwał wzrok, by z malowniczo rozciągającego się przed budynkiem szpaleru młodych kasztanowców przenieść go na brzęczący natrętnie aparat. Nawet sekundę nie wahał się jednak z podjęciem decyzji – podejść do solidnego dębowego biurka i podnieść słuchawkę czy nadal łapać przy parapecie pierwsze promienie słoneczne.
Majowe słońce nie było tego dnia specjalnie nachalne, ale ładnie oświetlało zarówno sam gabinet, jak i widoczny w oddali zamknięty zasiekami wylot dawnej alei Anstadta. W jasnej plamie skąpany był też ustanowiony w pobliżu posterunek żandarmerii. Grupka porządnie umundurowanych, ale i lekko rozleniwionych żołnierzy strzegła przy nim wstępu osobom postronnym. Na nadmiar pracy, a już na pewno na wyjątkowo stresujące warunki narzekać raczej nie mogli.
Łódź – włączone do Rzeszy duże polskie miasto – już przed wojną miała dość liczną reprezentację niemieckich mieszkańców. Teraz ich liczba zwiększyła się wielokrotnie, Polacy zepchnięci zostali do gorszych dzielnic, a ludność żydowska zamknięta w getcie. Wprowadzony przez hitlerowską administrację terror skutecznie tłumił pomysły potencjalnego buntu, choć akcje dywersyjne polskiego podziemia zdarzały się regularnie. Ale od kolportowania ulotek i malowania haseł na murach do zbrojnego napadu na przedstawicieli rasy panów droga była daleka. Najeźdźcy czuli się tu więc niemal komfortowo.
Jedna z wojskowych ciężarówek właśnie się zatrzymała przy szlabanie; kierowca nie zgasił silnika, utrzymując gotowość do wyjazdu w miasto. Dzień dopiero się zaczynał, było po godzinie ósmej, ale w całym budynku dało się wyczuć jakieś napięcie. Jakby zaraz miało się wydarzyć coś nadzwyczajnego.
Nieliczni Polacy, którzy zapuszczali się w to miejsce, myśleli zapewne podobnie – że trzeba niezwykłej perfidii albo zwykłej niewiedzy, by na siedzibę łódzkiego Gestapo wybrać dawną żydowską szkołę, zbudowaną na działkach należących do tak mocno niearyjskich właścicieli, jak Lieb Liebensztejn, Abram Moryc czy Ludwik Cukier. I to na dodatek w kompleksie, który opierał się w swym architektonicznym wyrazie na modernistycznych założeniach weimarskiej szkoły Bauhausu.
A może zdecydował o tym jednak niemiecki pragmatyzm i zamiłowanie do porządku? Obiekt zbudowano przecież ledwie kilka lat temu, był przestronny i bez trudu pomieścić mógł zarówno pracowników administracji i funkcjonariuszy śledczych, jak i tych, którzy w efekcie donosu albo zwykłego pecha najgorsze godziny swojego życia musieli spędzić w piwnicznych celach. Tych ostatnich nie brakowało, a i przygotowane dla nich pomieszczenia rzadko pozostawały puste. Dochodzące z nich jęki i krzyki były równie intensywne tak za dnia, jak i w nocy.
Teraz podobne dywagacje nie miały jednak najmniejszego znaczenia, bo choć szkołę zdołano wybudować w terminie i była gotowa na przyjęcie pierwszych żydowskich uczniów już po wakacjach 1939 roku, to wybuch wojny zmienił wszystko. Obecnie, już w Litzmannstadt2, budynkiem przy przemianowanej z alei Anstadta na Gardestrasse 7 zawiadywał SS-Obersturmbannführer3 Otto Bradfisch.
2 Litzmannstadt to niemiecka nazistowska nazwa Łodzi, nadana rozkazem Adolfa Hitlera 11 kwietnia 1940 roku.
3 niem. podpułkownik SS
Był rok 1944, doktor Bradfisch mógł się pochwalić zespołem stu pięćdziesięciu jeden funkcjonariuszy i blisko siedmiuset agentami, których on i jego poprzednicy skaperowali do pracy i zarejestrowali w Wydziale „N” – Nachrichtendienst. Jakiś czas temu bardzo ciekawą informację przekazał jeden z takich kapusiów i dlatego być może już dziś będą mogli posmakować zwycięstwa w prowadzonym przez siebie śledztwie.
Niemiecka propaganda potrzebowała dobrych wiadomości, dlatego Bradfisch błyskawicznie odepchnął się barkiem od ściany i w dwóch sprężystych susach był przy dzwoniącym telefonie.
– Herr Obersturmbannführer, jesteśmy gotowi do akcji, samochód czeka – zameldował karnie sekretarz kryminalny Boettcher, po czym umilkł, najwyraźniej czekając na ewentualne dodatkowe polecenia.
Wszystko mieli opracowane w najdrobniejszych szczegółach, niewiele można było dodać do ustalonego planu. Chociaż…
– Przypomnij mi, proszę, kogo bierzesz ze sobą – dodał dla porządku doktor Bradfisch.
Jako prawnik zwracał uwagę na detale, był wszak człowiekiem wykształconym. Zanim wojenne koleje uczyniły go nadburmistrzem komisarycznym w tym przeklętym mieście i w równie odpychającym Kraju Warty, pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Bawarii. Później robił porządek z homoseksualistami i czyścił niemieckie szeregi z przeciwników politycznych, by w końcu skupić się na tępieniu Żydów na Białorusi. Tu, w Litzmannstadt, trochę narzekał na nudę, bo przecież nadzór nad wysyłką do SS-Sonderkommando Kulmhof am Ner kolejnych dziesiątków tysięcy podludzi nie był specjalnie ekscytujący. Ot, zwykła, przyziemna robota, by nie powiedzieć – normalna buchalteria. Zresztą i w tym zadaniu trafiła się ponadroczna przerwa, kiedy obóz zlikwidowano, wysadzając w powietrze baraki i krematoria. Ale Führer żądał wyników, więc infrastrukturę trzeba było szybko odtworzyć. Mimo to nadburmistrz zdecydowanie się nie przemęczał, choć czasem i jemu trafiało się coś wyjątkowego. Jak choćby ta polska świnia, Halina Klomb!
– Pojedzie ze mną Tamm – odpowiedział zapytany i po chwili dodał: – Jan zna się na robocie jak mało kto, a tamten polski ptaszek będzie dla nas śpiewał jeszcze dzisiaj!
Bradfisch nie miał co do tego żadnych wątpliwości i podzielał entuzjazm podwładnego. Działalność tej kobiety była wyraźną plamą na honorze instytucji, w której pracował. Polka robiła dużo złego i wciąż pozostawała nieuchwytna. Domyślali się, że kursowała regularnie między Rzeszą a jej rodzinną Łodzią, raz już ją nawet mieli, jednak… Miała do tej pory nad wyraz dużo szczęścia. Schluss4, dziś karty się odwrócą!
4 niem. koniec
– Zmiana planów – zarządził niespodziewanie. – Nie chcę tam żadnych nerwowych sytuacji!
– Tak jest, Herr Obersturmbannführer! – Boettcher stuknął obcasami i słuchał uważnie.
– Żadnej ciężarówki – podjął wątek nadburmistrz. – Jeszcze mi tego brakuje, żeby to polskie ścierwo zdążyło sięgnąć po cyjanek i się otruć. Pojedziecie dyskretnie, dorożką i w cywilnych ubraniach. I mam tu ją mieć żywą, zrozumiano?
– Jawohl5! – Funkcjonariusz kiwnął głową na potwierdzenie i poczekał, aż jego przełożony odłoży słuchawkę.
5 niem. Tak jest!
Obersturmbannführer Otto Bradfisch zrobił to, krzywiąc twarz w uśmiechu niemal promiennym, po czym wrócił do swego posterunku przy oknie. Wcześniej zerwał jednak kartkę w niewielkim podręcznym kalendarzu, leżącym na biurku. W zasadzie powinien to zrobić jego adiutant, ale młody Fritz Wrecke chodził ostatnio niewyspany i zaniedbywał mniej ważne obowiązki – nic dziwnego, Bradfisch zlecił mu nadzorowanie transportu najważniejszych dokumentów łódzkiego Gestapo do tajnego magazynu w Zbąszyniu, nad pięknym jeziorem Błędno. Tak na wszelki wypadek, a w zasadzie gdyby zwycięski pochód niemieckiego oręża nie był tak całkiem niepowstrzymany. Różne słuchy dochodziły i do Kraju Warty, a prawniczy umysł Bradfischa doskonale potrafił wyobrazić sobie, co się stanie, kiedy gromadzone przez nich dokumenty wpadną w niepowołane ręce.
23 maja, odczytał na głos datę, pomijając zwyczajowe informacje o wschodzie i zachodzie słońca. Ten ostatni interesował go o tyle, że być może – jeśli jego ludzie uwiną się jak należy – jeszcze przed wieczorem będzie mógł zameldować w Berlinie o kolejnym sukcesie.
Zegar niemieckiej firmy Junghans dostojnie wybił godzinę dziewiątą. Przed szlabanem nie było już ciężarówki, ale w miejsce zajmowane przez nią jeszcze chwilę temu zmierzało dziarskim krokiem dwóch mężczyzn. Byli to Fryderyk Boettcher i Jan Tamm, którzy zdążyli zamienić mundury na garnitury i teraz tylko wysoko podniesione głowy, sprężystość ruchów i starannie przystrzyżone włosy zdradzały, że to niemieccy żołnierze ruszający na łowy.